Tokyo Vice. Sekrety japońskiego półświatka - Jake Adelstein - ebook

Tokyo Vice. Sekrety japońskiego półświatka ebook

Jake Adelstein

4,4

Opis

 

Wciągająca opowieść o kulisach japońskiej przestępczości, która pokazuje nieznane oblicze Japonii

 

 

Mroczna twarz Japonii

 

Jake Adelstein jest jedynym amerykańskim dziennikarzem śledczym, który został dopuszczony do tajemnic japońskiego świata przestępczego. Przez dwanaście lat pisał o ciemnej stronie Japonii: morderstwach, wyłudzeniach, handlu ludźmi, przestępstwach podatkowych i oczywiście yakuzie. Pracował dla jednej z największych japońskich gazet, gdzie rozpoczął śledztwo w sprawie korupcji w tokijskiej policji. Doprowadziło to do skandalu, który wstrząsnął całym krajem i sprawił, że Adelstein musiał zmierzyć się z groźbami pod adresem swoim i swojej rodziny. Za jego głowę wyznaczono wysoką cenę.

 

Tokyo Vice to wciągająca opowieść o kulisach japońskiej przestępczości, która pokazuje nieznane oblicze Japonii; intrygująca kronika przemiany nieopierzonego dziennikarza w doświadczonego reportera, który pokonał strach i powrócił, by walczyć.

 

 

 

Wkrótce premierę będzie miał serial HBO oparty na motywach książki.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 551

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (47 ocen)
24
19
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Soontir1

Dobrze spędzony czas

Przeczytana po obejrzeniu bardzo dobrego serialu. Niezła lektura.
10
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Interesujący obraz Japonii nieznanej dla zwykłego człowieka czy turysty oczami gai jina który tam pracował
00
Risuu

Dobrze spędzony czas

Bardzo solidna pozycja, dobry wygląd w przestępczy świat Japonii lat 90.
00
pawtom82

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
jackiecane

Nie polecam

To jest tego typu książka, w której autor na pierwszym miejscu stawia siebie i swoją promocję, reszta historii jest tłem, nie tego się spodziewałam.
03

Popularność




Tytuł oryginału: Tokyo Vice. An American Reporter on the Police Beat in Japan
Copyright © 2009 by Joshua Adelstein This translation published by arrangement with Pantheon Books, an imprint of The Knopf Doubleday Group, a division of Penguin Random House, LLC.
Copyright © for the Polish translation by Jacek Żuławnik Copyright © for the Polish edition by Poradnia K, 2021
Redaktor prowadząca: MODESTIA KATARZYNA SARNA
Korekta: RAFAŁ SARNA
Projekt okładki: ILONA GOSTYŃSKA-RYMKIEWICZ
Zdjęcie wykorzystane na okładce: ANDRE BENZ / unsplash.com
Projekt składu i łamanie: MARZENA PIŁKO
Wydanie II
ISBN 978-83-66555-66-2
Wydawnictwo Poradnia K Sp. z o.o. Prezes: Joanna Bażyńska 00-544 Warszawa, ul. Wilcza 25 lok. 6 e-mail: [email protected]
Poznaj nasze inne książki. Zapraszamy do księgarni:www.poradniak.plfacebook.com/poradniaklinkedin.com/company.poradniakinstagram.com/poradnia_k_wydawnictwo
Konwersja: eLitera s.c.

Poświęcam:

Sierżantowi Sekiguchiemu, który nauczył mnie, co to znaczy być człowiekiem honoru. Staram się nim być.

Mojemu ojcu, który zawsze był dla mnie bohaterem i który nauczył mnie stawać w obronie dobra.

Tokijskiej policji i FBI za ochronę mnie, mojej rodziny i moich przyjaciół oraz za to, że nieustannie powstrzymują inwazję sił ciemności.

Tym, których kochałem, a którzy odeszli i nie wrócą. Pamiętam o Was i tęsknię.

Spotkanie

to początek rozstania.

przysłowie japońskie

PRELUDIUM

Dziesięć tysięcy papierosów

– Skasuj tekst albo skasujemy ciebie. Ale najpierw twoją rodzinę, żebyś przed śmiercią dostał nauczkę.

Elegancko ubrany egzekutor mówił bardzo powoli, tak jak mówi się do idiotów i do dzieci. Czasem Japończycy zwracają się w ten sposób do rzecz jasna niczego nierozumiejących obcokrajowców.

Propozycja była prosta i uczciwa.

– Zostaw tę sprawę i odejdź z pracy, a o wszystkim zapomnimy. Napisz artykuł, a nie zdołasz się przed nami ukryć, dopadniemy cię wszędzie. Zrozumiałeś?

Nie warto zadzierać z Yamaguchigumi, największą japońską organizacją przestępczą, liczącą prawie czterdzieści tysięcy członków – jest kogo wkurwiać.

Japońska mafia. Potocznie nazywa się ją yakuzą, ale wielu gangsterów woli mówić o sobie gokudō, co dosłownie oznacza „ostateczna droga”. Gang Yamaguchigumi plasuje się na samym szczycie hierarchii przestępczej. Spośród wielu podgrup składających się na Yamaguchigumi zrzeszająca ponad dziewięciuset członków banda Gotōgumi jest najbrutalniejsza i najniebezpieczniejsza. To jej żołnierze są zdolni do tego, by pokroić twarz reżyserowi filmowemu, zrzucić człowieka z hotelowego balkonu albo wjechać buldożerem do czyjegoś domu. Tego typu historie to ich sprawki.

Mężczyzna siedzący naprzeciwko i proponujący mi układ należał właśnie do Gotōgumi.

Jego oferta nie zabrzmiała groźnie. Kiedy mówił, wcale nie uśmiechał się szyderczo i nie mrużył oczu jak stereotypowy złoczyńca. Gdyby nie ciemny garnitur, nawet nie wyglądałby jak yakuza. Miał komplet palców. Nie wymawiał „r” z wibracją jak zbiry w filmach. Kojarzył mi się z lekko gburowatym kelnerem w wykwintnej restauracji.

Strzepnął popiół z papierosa na podłogę, następnie zdusił peta w popielniczce w zupełnie pozbawiony dramatyzmu sposób. Zapalił kolejnego papierosa pozłacanym dunhillem. Preferował hope’y. Białe pudełko, drukowane litery – dziennikarze zwracają uwagę na takie rzeczy. To nie były zwyczajne hope’y, lecz połówki, krótsze, zawierające więcej nikotyny. Bardziej zabójcze.

Yakuza nie przybył na spotkanie sam. Jego towarzysz milczał. Cichy – tak go ochrzciłem – był chudy, miał ciemniejszą skórę, końską twarz i rozczochrane długie włosy, ufarbowane na pomarańczowo. Włożył taki sam garnitur jak kolega.

Ja również przyszedłem ze wsparciem. Ubezpieczał mnie niski rangą policjant, były funkcjonariusz wydziału do walki z przestępczością zorganizowaną policji prefektury Saitama. Nazywał się Chiaki Sekiguchi. Był przysadzisty, ciut ode mnie wyższy, miał głęboko osadzone oczy, fryzurę à la Presley w latach pięćdziesiątych i skórę niemal tak samo ciemną jak moja. Często brano go za yakuzę. Gdyby skręcił w stronę bezprawia, na pewno stałby się szanowanym bossem podziemia. Był świetnym policjantem, serdecznym przyjacielem i pod wieloma względami moim mentorem. Sam zaproponował mi eskortę. Zerknąłem na niego. Uniósł brwi, przekrzywił głowę i wzruszył ramionami. Mam się nie spodziewać porady. Nie teraz. Musiałem liczyć na siebie.

– Czy mogę zapalić i przemyśleć ofertę?

– Ależ bardzo proszę – odparł yakuza. Sprawiał wrażenie skrępowanego.

Z kieszeni marynarki wyjąłem paczkę gudang garamów, indonezyjskich papierosów goździkowych. Zawierały dużo nikotyny i substancji smolistych i pachniały jak kadzidełko. Ich woń przypominała mi czasy, gdy jako student mieszkałem w świątyni zen. Może powinienem był zostać buddyjskim mnichem? Teraz było już trochę za późno.

Włożyłem papierosa do ust i zacząłem klepać się po kieszeniach, szukając zapalniczki. Egzekutor zręcznie pstryknął swoim dunhillem i podał mi ogień. Uczynny człowiek. Zawodowiec pełną gębą.

Patrzyłem, jak dym z papierosa unosi się w postaci koncentrycznych kół. Palące się liście goździków zmieszane z tytoniem trzaskały przy każdym zaciągnięciu się. Odnosiłem wrażenie, jakby cały świat ucichł i pozostał jeden dźwięk – szelest palonego papierosa. Z goździkami tak jest, że trzaskają i iskrzą na potęgę. Miałem nadzieję, że nie wypalę sobie – albo jemu – dziury w garniturze. „Ale w sumie – pomyślałem po chwili – wszystko mi jedno”.

Nie wiedziałem, co zrobić i powiedzieć. Zero pomysłów. Brakowało mi materiałów do artykułu. Zresztą, co to za artykuł? Prędzej, na razie, szkic. Yakuza nie wiedział o tym. Informacje, które zdążyłem zgromadzić, wystarczyły, by doszło do tego nieprzyjemnego spotkania.

Niewykluczone, że paradoksalnie cała ta sytuacja miała pewne zalety. Może czas wrócić do domu? Chyba rzeczywiście czułem się już zmęczony pracą po osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Wykańczały mnie powroty do domu o drugiej nad ranem i wychodzenie o piątej. Dobijało mnie nieustające wycieńczenie.

Byłem wyczerpany pogonią za sensacyjnym materiałem. I tym, że ubiegała mnie konkurencja. Bokiem mi wychodziło dotrzymywanie sześciu terminów dziennie: trzech rano – do wieczornego wydania, i trzech wieczorem – do porannej edycji. Męczyło mnie budzenie się co drugi dzień na kacu.

Uznałem, że yakuza nie blefuje. Oceniłem, że mówi prawdę. Z jego punktu widzenia wyglądało to następująco: gdyby artykuł, nad którym pracowałem, ukazał się drukiem, jego szef pożegnałby się z życiem. Oczywiście nie zabiłby go sam artykuł, ale tak to by się skończyło. Tym szefem był Tadamasa Gotō, oyabun[1], człowiek, który zastąpił yakuzie ojca, najbardziej osławiony gangster spośród wszystkich japońskich przestępców. Dlatego też, co zrozumiałe, yakuza czułby się w obowiązku pomścić szefa i mnie zabić.

Pytanie, czy jeśli posłucham i zaniecham publikacji, oni dotrzymają swojej obietnicy? Prawdziwy problem polegał na tym, że nie mogłem napisać tego artykułu, ponieważ nie zgromadziłem jeszcze wszystkich materiałów i nie wszystko rozgryzłem. Ale nie mogłem pozwolić, żeby się o tym dowiedzieli.

Oto, jaką wiedzą wówczas dysponowałem: latem 2001 roku Tadamasa Gotō przeszedł operację przeszczepu wątroby w Klinice Nowotworów Wątroby Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (Dumont-UCLA Liver Cancer Center). Znałem – sądziłem, że znam – nazwisko lekarza, który dokonał transplantacji. Wiedziałem, ile Gotō zapłacił za nową wątrobę: według jednych źródeł niecały milion dolarów, według innych – ponoć aż trzy miliony. Odkryłem też, że przynajmniej pewną część pieniędzy, którymi Gotō pokrył koszty pobytu w szpitalu, wysłano z Japonii do Stanów Zjednoczonych za pośrednictwem tokijskiej filii jednego z działających w Las Vegas kasyn. Zagadką pozostawało dla mnie to, jakim sposobem ktoś taki jak Gotō w ogóle zdołał wjechać na terytorium Stanów Zjednoczonych. Musiał posłużyć się fałszywym paszportem albo przekupić japońskiego bądź amerykańskiego polityka. Coś tu śmierdziało. Gotō znajdował się na czarnej liście amerykańskiego Urzędu Celnego i Ochrony Granic (CBP – US Customs and Border Protection), Federalnego Biura Śledczego (FBI – Federal Bureau of Investigation) i Agencji do Walki z Narkotykami (DEA – Drug Enforcement Administration). Powinien mieć zakaz przekraczania granicy Stanów Zjednoczonych.

Ponieważ byłem przekonany, że za tajemnicą podróży Gotō do Ameryki i operacji, którą tam przeszedł, kryje się fascynująca historia, poświęciłem jej kilka miesięcy pracy. Przypuszczałem tylko, że kiedy ja mozolnie grzebałem w sprawie i sprawdzałem kolejne źródła, ktoś inny mnie wsypywał.

Zauważyłem, że trzęsą mi się ręce. Zamyśliłem się tak, że prawie skończył się papieros. Zapaliłem więc kolejnego.

Zastanawiałem się: „Cholera jasna, jak do tego doszło?”.

Miałem tylko jedną szansę, by dokonać właściwego wyboru. Nie będzie drugiego spotkania. Ani sprostowania. Czułem ogarniającą mnie panikę. Mój żołądek się skurczył, a lewa powieka zaczęła drgać.

Wykonywałem swój zawód od ponad dwunastu lat. Byłem gotów powiedzieć pas. Ale nie w taki sposób. Jak do tego doszło? Dobre pytanie. Lepsze niż to, które zadał yakuza.

Zagubiłem się we własnych myślach. Straciłem rachubę wypalonych papierosów.

„Skasuj tekst albo skasujemy ciebie” – powiedział egzekutor.

Tak brzmiała propozycja.

Zabrakło mi kart, którymi mógłbym zagrać. I skończyły mi się fajki.

Przełknąłem ślinę, odetchnąłem głęboko, raz jeszcze przełknąłem i bąknąłem odpowiedź.

– Zgoda – powiedziałem. – Nie... opublikuję artykułu... w „Yomiuri”.

– Świetnie – odparł yakuza, wyraźnie zadowolony z siebie. – Na twoim miejscu wyjechałbym z Japonii. Staruszek się wściekł. Masz żonę i dwoje dzieci, zgadza się? Zabierz rodzinę na wakacje. Na długie wakacje. I może poszukaj sobie nowej pracy.

Wstaliśmy. Lekki pokłon, bardziej skinienie głową połączone ze świdrującym spojrzeniem wybałuszonych oczu.

Kiedy egzekutor i jego towarzysz wyszli, zwróciłem się do Sekiguchiego z pytaniem:

– Czy według ciebie postąpiłem słusznie?

Sekiguchi położył mi dłoń na ramieniu i lekko ścisnął.

– Nie mogłeś postąpić inaczej. Dobrze zrobiłeś. Nie ma takiej historii, za którą warto umrzeć. Nie istnieje taki artykuł, dla którego warto poświęcić rodzinę. Bohaterowie to ludzie, którym po prostu nie pozostawiono wyboru. Ty go miałeś. I podjąłeś słuszną decyzję.

Stałem jak sparaliżowany.

Wyszliśmy z hotelu, wsiedliśmy do taksówki, pojechaliśmy do kawiarni w Shinjuku i znaleźliśmy wolny boks. Sekiguchi wyjął papierosy, zaproponował mi jednego i przypalił.

– Jake, posłuchaj – zaczął. – Tak czy siak chciałeś odejść z gazety. Nadszedł odpowiedni moment. Jeśli to zrobisz, nikt nie pomyśli, że stchórzyłeś. Nie masz żadnych asów w rękawie. Inagawakai? Sumiyoshikai? To grzeczni chłopcy w porównaniu z tymi, z którymi przed chwilą rozmawiałeś. Nie wiem, o co chodzi z tym przeszczepem w Stanach, ale mówię ci, że Gotō z jakiegoś ważnego powodu nie chce, by sprawa wyszła na jaw. Cokolwiek to jest, dla niego najwyraźniej bardzo dużo znaczy. Wycofaj się. – Poklepał mnie po ramieniu, żeby się upewnić, czy słucham. Spojrzał mi głęboko w oczy – aż się wzdrygnąłem – i powiedział: – Wycofaj się. Ale nie rezygnuj z historii. Dowiedz się, czego ten drań tak się boi. Musisz to zrobić, ponieważ zawieszenie broni z yakuzą nie będzie trwało wiecznie. Gwarantuję ci to. Tacy ludzie nie zapominają. Musisz poznać fakty. W przeciwnym razie do końca życia nie pozbędziesz się strachu. Czasem trzeba ustąpić, żeby móc ponownie zaatakować. Nie odpuszczaj. Po prostu zaczekaj. Rok, dwa albo tyle, ile będzie trzeba. Odkryj prawdę. Jesteś dziennikarzem. To twoja praca. Twoje powołanie. Dzięki temu dotarłeś aż do tego miejsca.

Dowiedz się, przed czym tak trzęsie dupą. Czego nie chce wyjawić w obawie przed reakcją innych ludzi? Bo to, że się boi, jest oczywiste. Boi się do tego stopnia, że ci grozi. Kiedy rozwikłasz zagadkę, zyskasz silną kartę przetargową. Tylko bardzo cię proszę, zagraj nią ostrożnie. Jeżeli się uda, znów będziesz mógł robić to, co będziesz chciał.

Gdy wylądowałem na ulicy jako zwykły krawężnik – bo jeden z moich ludzi wystawił mnie i przez niego zostałem zdegradowany – chciałem odejść ze służby. Codziennie o tym myślałem. Nie masz pojęcia, co się czuje, kiedy jednego dnia jest się sierżantem, a drugiego wypisuje mandaty za złe parkowanie, bo jakiś niegodziwy, niepewny siebie nieudacznik nie potrafi zrobić kariery inaczej niż po trupach. Ale musiałem pamiętać o rodzinie. Podjąłem decyzję, której skutki odbiłyby się nie tylko na mnie. Postanowiłem przeczekać. Przełykałem tę gorzką pigułkę, ale minął czas, to i owo się zmieniło, udało mi się odbić od dna i teraz znów robię to, w czym jestem dobry. Jedziemy na tym samym wózku, Jake. Nie poddawaj się.

Sekiguchi miał oczywiście rację. To jeszcze nie był koniec.

Ale nie uprzedzajmy wypadków.

Bo przecież nie zawsze deptałem yakuzie po piętach i nie zawsze byłem kopcącym jak lokomotywa, wypalonym byłym dziennikarzem cierpiącym na bezsenność. Pamiętam też takie czasy, kiedy nie znałem sierżanta Sekiguchiego, nie miałem pojęcia o istnieniu Tadamasy Gotō, nie umiałem napisać po japońsku porządnego artykułu nawet o złodziejach damskich torebek, a yakuzę kojarzyłem jedynie z filmów.

Były takie czasy, kiedy uważałem się za jednego z „tych dobrych”. Mam wrażenie, że działo się to bardzo, bardzo dawno temu.

CZĘŚĆ 1

SŁOŃCE PORANKA

Los będzie ci sprzyjał

Dwunasty lipca 1992 roku okazał się przełomowy, jeśli chodzi o moją wiedzę na temat Japonii. Siedziałem ze wzrokiem utkwionym w telefonie i z nogami w przenośnej lodówce – w środku lata dobry jest każdy sposób na ochłodę – czekając, aż odezwie się ktoś z „Yomiuri Shimbun”, najbardziej prestiżowego japońskiego dziennika. Albo załapię się do niego jako reporter, albo pozostanę bezrobotny. To był długi wieczór, ukoronowanie trwającego ponad rok procesu.

Niewiele wcześniej pławiłem się w luksusie niedbania o przyszłość. Studiowałem literaturę porównawczą na mieszczącym się w samym centrum Tokio Uniwersytecie Mądrości (Jōchi Daigaku) i pisywałem artykuły do gazetki studenckiej.

Miałem zatem pewne doświadczenie, niewystarczające jednak, by mogło stać się zaczątkiem kariery. W hierarchii pracujących w Japonii obcokrajowców plasowałem się oczko wyżej niż nauczyciele języka angielskiego. Zarabiałem całkiem przyzwoite pieniądze na tłumaczeniach z angielskiego na japoński filmów instruktażowych do kung-fu, co w połączeniu z wpływami z masażu szwedzkiego, który robiłem zamożnym japońskim kurom domowym, zapewniało mi dość forsy na życie. Nie wystarczało to jednak na czesne za studia. W tej kwestii musiałem polegać na rodzicach.

Nie wiedziałem, co właściwie chcę robić. Większość kolegów z uczelni już przed podjęciem studiów miała zagwarantowane zatrudnienie – zjawisko to nazywa się naitei i jest mało etyczne, ale co z tego, skoro wszyscy tak robią. Ja również otrzymałem podobną obietnicę – od Sony Computer Entertainment – ale pod warunkiem kontynuowania nauki jeszcze przez rok. Nie o takim zajęciu marzyłem, ale w końcu co Sony, to Sony, prawda?

Pod koniec 1991 roku, mając stosunkowo niewiele zajęć na studiach i mnóstwo wolnego czasu, postanowiłem zgłębić tajniki języka japońskiego. Wymyśliłem sobie, że zdam egzaminy z komunikacji masowej, przeznaczone dla przyszłych absolwentów, i postaram się znaleźć pracę jako dziennikarz. Chciałem pisać po japońsku. Ubzdurałem sobie, że pisanie do dziennika, który czyta osiem czy dziewięć milionów osób w całym kraju, nie może być trudniejsze niż klecenie artykułów do szkolnej gazetki, a to przecież umiałem robić.

W Japonii młodzi ludzie, przyszli dziennikarze, nie wspinają się po szczeblach kariery tak jak w innych zawodach – nie zaczynają od skromnych, lokalnych pisemek, żeby skończyć w najpoważniejszych i najważniejszych dziennikach – ale rekrutują się prosto z uczelni. Redakcje hurtem zatrudniają studentów, ale dopiero kiedy ci zdadzą znormalizowany „egzamin wstępny”. Rytuał wygląda następująco: razem z pozostałymi kandydatami na reporterów wchodzisz do wielkiej sali konferencyjnej i dostajesz testy, których rozwiązanie trwa nawet cały dzień. Jeżeli zdobędziesz wystarczająco dużo punktów, następnym etapem kwalifikacji będzie rozmowa, a po niej kolejna i jeszcze jedna. Jeśli dobrze ci pójdzie, a przy okazji przypadniesz do gustu rozmówcom, otrzymasz gwarancję zatrudnienia.

Szczerze mówiąc, niespecjalnie liczyłem na to, że zechce mnie zatrudnić jakakolwiek japońska gazeta. Nie ma co ukrywać: jakie jest prawdopodobieństwo, że żydowski chłopak z Missouri dostanie się do elitarnego bractwa japońskiego dziennikarstwa? Ale co tam! Stwierdziłem, że jeżeli wyznaczę sobie cel, choćby nawet nieosiągalny, i jeśli moja nauka będzie czemuś służyła, to – kto wie – może przy okazji uda mi się zrobić coś więcej. Na przykład zdołam podszkolić japoński.

Zastanawiałem się, gdzie złożyć podanie. W Japonii ukazuje się wyjątkowo dużo gazet i z reguły pełnią one dużo ważniejszą funkcję niż na przykład w Stanach.

Dziennik „Yomiuri Shimbun” miał największy nakład – codziennie ponad dziesięć milionów egzemplarzy – spośród wszystkich wydawanych w Japonii (i nie tylko tam, bo w ogóle na całym świecie). „Asahi Shimbun” zajmował drugie miejsce – do dziś nic się nie zmieniło, tyle że obecnie pismo notuje większą stratę w stosunku do konkurenta. Mówiono, że „Yomiuri” jest tubą konserwatywnej Partii Liberalno-Demokratycznej (PLD), głównej siły politycznej w Japonii od końca drugiej wojny światowej; „Asahi” to naczelny organ socjalistów, w tej chwili na marginesie sceny politycznej; a „Mainichi Shimbun”, trzecim pod względem wielkości nakładu japońskim dziennikiem, rządzą anarchiści, ponieważ gazeta nigdy nie potrafi się zdecydować, po czyjej stoi stronie. „Sankei Shimbun”, tytuł zajmujący w tamtym czasie czwartą pozycję na liście najsilniejszych dzienników, uznawano za głos skrajnej prawicy; niektórzy powiadali, że gazeta ma mniej więcej taką wiarygodność jak ulotka reklamowa z supermarketu, czasem jednak puszczano w niej niezłe materiały.

Agencję prasową Kyodo, czyli japoński odpowiednik Associated Press, zdecydowanie trudniej zdefiniować. Dawniej nazywała się Domei i służyła jako narzędzie oficjalnej propagandy, zwłaszcza w latach drugiej wojny światowej. Po zakończeniu działań wprawdzie stała się instytucją niezależną, jednak nie wszystkie powiązania z rządem zostały zerwane. Ponadto jej pakiet kontrolny posiada Dentsu, największa i najpotężniejsza w Japonii (i na świecie) agencja reklamowa, co zapewne w jakiś sposób rzutuje na obiektywność doniesień Kyodo. Istnieje jednak coś, co sprawia, że wielu marzy o pracy w Kyodo: związki zawodowe, obiekt zazdrości każdego japońskiego dziennikarza. Związki pilnują, aby reporterzy korzystali z przysługujących im urlopów, co w większości japońskich firm zdarza się niezwykle rzadko.

Jest jeszcze Jiji Press, młodsza, ale bardzo pracowita siostra Kyodo. Zatrudnia mniejszą liczbę dziennikarzy i popularnością nie dorównuje konkurentce. Krąży dowcip o tym, że reporterzy Jiji piszą swoje teksty po przeczytaniu doniesień Kyodo na ten sam temat. Żart okrutny, ale i środowisko niezbyt łagodne.

Z początku skłaniałem się ku „Asahi”, ale przeszkadzała mi skłonność gazety do ukazywania Stanów Zjednoczonych w złym świetle przy każdej nadarzającej się okazji. Kłóciło się to z obrazem Ameryki, jaki moim zdaniem gościł w umysłach większości mieszkańców Japonii: głosu demokracji, ostoi swobody i sprawiedliwości w wolnym świecie.

Za to redaktorzy „Yomiuri” byli twardzi, nieustępliwi, konserwatywni oraz – jak na mój gust – nieco zbyt często posługiwali się ogólnikami i polegali na kanji (chińskich ideogramach), ale teksty zamieszczane w sekcji krajowej naprawdę robiły wrażenie. Zanim jeszcze powszechnie zaczęto używać określenia „handel żywym towarem”, dziennik „Yomiuri” opublikował serię zjadliwych, obszernych artykułów o losie Tajek szmuglowanych do Japonii w charakterze prostytutek. Autorzy pisali o swoich bohaterkach z szacunkiem i nawet pozwalali sobie na łagodną krytykę policji za lekceważące podejście do problemu. W moim przekonaniu w ten sposób gazeta jednoznacznie opowiedziała się po stronie pokrzywdzonych. Walczyła o sprawiedliwość.

Testy dla kandydatów na dziennikarzy „Asahi” i „Yomiuri” odbywały się tego samego dnia. Zapisałem się na egzamin do „Yomiuri”.

Egzamin stanowił część organizowanego przez dziennik seminarium na temat dziennikarstwa, które było zawoalowaną – i często stosowaną przez firmy – formą rekrutacji pracowników przed oficjalnym początkiem „sezonu łowców głów”. Chodziło oczywiście o zwerbowanie śmietanki absolwentów. Gazeta nie reklamowała seminarium, nie anonsowała go na pierwszej stronie, dlatego jeżeli ktoś poważnie myślał o pracy w „Yomiuri”, musiał czytać dziennik od deski do deski, żeby przypadkiem nie przegapić ogłoszenia i nie zmarnować okazji. Cała marząca o posadzie dziennikarza w „Yomiuri” redakcja gazetki studenckiej uważnie przeglądała każdy numer.

Ponieważ Japonia to kraj, w którym wygląd ma niebagatelne znaczenie, musiałem prezentować się stosownie do okazji. Otworzyłem szafę i odkryłem, że wilgotne letnie powietrze zamieniło moje dwa garnitury w kolonię grzybów. Pobiegłem do dyskontu z męskimi ciuchami i za mniej więcej trzysta dolarów kupiłem sobie czarny letni garnitur z matowymi wykończeniami, uszyty z cienkiego oddychającego materiału. Wyglądałem w nim naprawdę nieźle.

Tym nowym – w moim mniemaniu eleganckim – strojem chciałem zrobić wrażenie na Inukai, koledze i redaktorze naczelnym gazetki uczelnianej. Kiedy jednak zjawiłem się w biurze, mieszczącym się w ciemnej, przypominającej średniowieczne lochy piwnicy, Inukai zareagował zgoła inaczej, niż się spodziewałem.

– Moje kondolencje, Jake-kun.

Aoyama-chan, koleżanka z redakcji, wyglądała na pogrążoną w zadumie. Nie odezwała się ani słowem.

Nie wiedziałem, co jest grane.

– Co się stało? Czy to ktoś znajomy?

– Jaki znajomy?

– Ten, co umarł.

– Hę? Nikt nie umarł. Wszyscy mają się świetnie.

Inukai zdjął okulary i wytarł je o koszulę.

– Sam kupiłeś ten garnitur? – spytał.

– No tak. Zapłaciłem trzydzieści tysięcy jenów.

Inukai miał wyraźnie dobry humor. Wiedziałem o tym, bo mrużył oczy jak zadowolony szczeniak.

– A powiedz, jaki garnitur chciałeś kupić? – zapytał z udawaną powagą.

– W reklamie było napisane reifuku.

Aoyama-chan zachichotała nerwowo.

– No co? – zdziwiłem się. – O co biega?

– Ty głupku! Kupiłeś garnitur na pogrzeb! Nie reifuku, tylko mofuku!

– A jaka to różnica?

– Mofuku są czarne. Nikt nie wkłada czarnego garnituru na rozmowę o pracę.

– Nikt?

– Tylko yakuza.

– Mogę udawać, że wracam z pogrzebu. Może ze współczucia dorzucą mi punkty.

– Dobry pomysł. Ludzie rzeczywiście współczują upośledzonym umysłowo.

– Zgłoś się do yakuzy! – wtrąciła się Aoyama. – Oni ubierają się na czarno! Będziesz pierwszym gaijinem[2] yakuzą!

– Gdzie on się nadaje do yakuzy! – odparł Inukai. – A co zrobi, kiedy go wyrzucą?

– To prawda. – Aoyama pokiwała głową. – Jeśli nie wyjdzie w yakuzie, będzie trudno wrócić do pisania. Stukanie w klawisze dziewięcioma palcami to niełatwa sztuka.

– Myślę, że nie uchowa dziewięciu palców. – Inukai się rozkręcił. – Co najwyżej osiem. Przecież to typowy nieudacznik. Prymitywny, niezdarny, zawsze się spóźnia. Jak to barbarzyńca!

– To widać – przyznała Aoyama. – Stworzony do polowania i grzebania w ziemi. Ale jeśli chodzi o karierę, to moim zdaniem yakuza zdecydowanie nie jest dla niego, nawet jeśli w tym czarnym wdzianku wygląda zabójczo.

– No to co mam zrobić?

– Kupić inny garnitur – odpowiedzieli zgodnie.

– Nie mam kasy.

Inukai wyglądał, jakby się zamyślił.

– Hm. Może przymkną oko, bo jesteś gaijinem. Może powiedzą, że to urocze... o ile wcześniej nie uznają cię za kretyna!

Postanowiłem to sprawdzić.

Seminarium ruszało 7 maja i miało trwać dwa dni z przerwą. Ubrany w garnitur na pogrzeb powlokłem się na pierwsze zajęcia, które zaczynały się za dziesięć pierwsza i odbywały się w imponującej sali w budynku obok siedziby „Yomiuri Shimbun”. Pierwszego dnia zaplanowano wykłady, drugiego miały się odbyć enshū, czyli „manewry” – pod tym eufemizmem krył się egzamin, co odnotowałem z zaskoczeniem, ponieważ zasadniczo terminu tego używa się w wojskowości[3].

Seminarium otwarto powitalną przemową i wykładem dla „marzących o pracy dziennikarza”, po którym wygłoszono pogadankę na temat podstaw etyki reporterskiej. Potem podczas dwugodzinnej sesji ci z „pierwszej linii frontu” – czyli dziennikarze zatrudnieni w „Yomiuri” – opowiadali o swojej pracy, o radości ze znalezienia ciekawego materiału i o złości, kiedy najlepszy kąsek przypadnie konkurencji.

Niewiele pamiętam z wykładów. Wysiłek, jaki wkładałem w naukę pisania i czytania po japońsku na jakim takim poziomie, powodował, że zaniedbywałem pracę nad umiejętnością rozumienia ze słuchu. Zresztą, nie mówiłem też zbyt płynnie. Mimo to z rozmysłem postanowiłem zaryzykować. Liczył się egzamin pisemny, musiałem zdobyć na nim wystarczająco dużo punktów, żeby nie przejmować się częścią ustną. Dlatego szczególną uwagę poświęciłem właśnie pisaniu i czytaniu. To nie tak, że byłem całkiem głuchy na japoński. Powiedziałbym raczej, że miałem poważną wadę słuchu i wymowy.

Opowieści dziennikarza piszącego o pracy sekcji bezpieczeństwa publicznego tokijskiej policji – z tego, co udało mi się zrozumieć – brzmiały całkiem ciekawie. Gość wyglądał na czterdzieści lat, miał siwą czuprynę i opadające ramiona – Japończycy nazwaliby jego postawę „kocią”.

Mówił, że sekcja bezpieczeństwa publicznego bardzo rzadko wydaje oświadczenia i nigdy, przenigdy nie publikuje komunikatów prasowych. Wszystkie informacje podawano na briefingu, więc jeśli się nie uważało, mogło się przegapić niezły materiał. To nie było miejsce dla osób spragnionych mocnych wrażeń (ani dla obcokrajowców). Zdarzało się, że reporterzy przez okrągły rok nie mieli okazji napisać choćby słowa. Ale kiedy dochodziło do jakiegoś aresztowania, sprawa niemal zawsze trafiała na pierwsze strony. W końcu w grę wchodziło bezpieczeństwo kraju.

Egzamin – „musztrę”, jak na niego mówiono – zaplanowano trzy dni później w Szkole Zawodowej Inżynierii Maszyn pod patronatem Yomiuri na przedmieściach Tokio.

Zdziwiłem się, że gazeta ma własną zawodówkę. Moje zdumienie wynikało z nieznajomości prospektu firmy i nieświadomości, że Yomiuri to nie tylko dziennik – korporacja stawiała na różnorodne formy działalności, takie jak park rozrywki Yomiuriland, biuro podróży Yomiuri Ryoko i tradycyjny japoński zajazd w Kamakurze. Firma dysponowała ponadto własnym niewielkim szpitalem, ulokowanym na trzecim piętrze korporacyjnego biurowca, kwaterami sypialnymi na czwartym piętrze, a także kawiarnią, apteką, księgarnią i gabinetem masażu. Sponsorowana przez gazetę drużyna baseballu Yomiuri Giants popularnością dorównywała New York Yankees. Imperium Yomiuri działało w branży rozrywkowej, turystycznej, zdrowotnej i sportowej; w Japonii można było przeżyć całe życie, nie opuszczając jego granic – dotąd nic się nie zmieniło pod tym względem.

Od stacji poszedłem za tłumem młodych Japończyków w granatowych garniturach i czerwonych krawatach, czyli w typowym „stroju rekruta” w tamtych czasach. W 1992 roku oznaczało to również, że wszyscy ci, którzy ulegli modzie i ufarbowali włosy na brązowo albo czerwono, musieli teraz przefarbować je z powrotem na czarno. Wśród kandydatów znajdowała się garstka kobiet ubranych w schludne, granatowe kostiumy.

Dotarłem do szkoły kwadrans przed rozpoczęciem testu i wpisałem się na listę. Jeden z pracowników gazety, mężczyzna obsługujący stanowisko recepcji, spytał, czy na pewno trafiłem we właściwe miejsce.

– Na pewno – odparłem grzecznie.

Egzamin składał się z czterech części. Pierwszy był sprawdzian z japońskiego, drugi – test z języków obcych (kilka do wyboru), trzecia część polegała na napisaniu eseju, a czwarta pozwalała zdającemu zaprezentować się potencjalnemu pracodawcy z jak najlepszej strony.

Gładko przeszedłem przez pierwszy etap i skończyłem go dwadzieścia minut przed czasem. Rozsiadłem się wygodnie i dumny z siebie delektowałem się sukcesem, dopóki od niechcenia nie odwróciłem karty egzaminacyjnej. Zobaczyłem coś, od czego zakręciło mi się w głowie: po drugiej stronie również znajdowały się pytania. Spanikowany zabrałem się do pracy, chociaż docierało do mnie, że najprawdopodobniej zawaliłem egzamin. Po upływie wyznaczonego czasu oddałem to, co zdążyłem zrobić (i to, czego nie zdążyłem). Wściekły na siebie wróciłem na miejsce i pomyślałem, że zdecydowanie będzie lepiej, jeśli od razu zapomnę o egzaminie i pojadę do domu.

Kiedy tak siedziałem już jakiś czas z przygnębioną i zaskoczoną miną, podszedł do mnie pracownik „Yomiuri” i poklepał mnie po ramieniu. Miał włosy obcięte na bitelsa, nosił okulary w drucianych oprawkach i mówił chropawym głosem, który nijak nie pasował do jego wyglądu i postury. (Po pewnym czasie dowiedziałem się, że nazywał się Endō i pracował w dziale personalnym; kilka lat później zmarł z powodu powikłań po raku gardła).

– Wyróżnia się pan spośród kandydatów – stwierdził po japońsku. – Dlaczego postanowił pan zdawać egzamin?

– Pomyślałem, że jeśli sobie poradzę, będzie mi łatwiej zdobyć pracę w angielskojęzycznej „The Daily Yomiuri”.

– Zerknąłem na pański test. Naprawdę nieźle pan sobie poradził z pierwszą częścią pytań. Ale co z resztą?

– Wstyd się przyznać. Za późno się zorientowałem, że pytania są wydrukowane po obu stronach kartki.

– Aha. Pozwoli pan, że sobie zanotuję – powiedział i wyjął notesik z kieszeni marynarki. Coś w nim napisał, a potem zwrócił się do mnie: – Proszę nie zawracać sobie głowy „The Daily Yomiuri”. Byłoby szkoda, gdyby pan się tam zmarnował. Proszę pomyśleć o głównym wydaniu. Jeszcze nie wszystko stracone. Studiuje pan na Uniwersytecie Mądrości, prawda?

– Tak – odparłem.

– Tak właśnie myślałem. No to głowa do góry – dodał, klepiąc mnie po ramieniu.

W mojej głowie toczyła się gorąca dyskusja: odpuścić sobie i pojechać do domu czy pociągnąć test do końca? Wstałem i zarzuciłem plecak na ramię. Rozejrzałem się po sali i naraz odniosłem wrażenie, jakby czas się zatrzymał. Ucichł gwar rozmów, ludzie zamarli w połowie ruchu. Usłyszałem przenikliwe brzęczenie. I nagle dotarło do mnie, że być może stoję przed najważniejszym wyborem w moim dorosłym życiu: wyjść czy zostać? W świecie równoległym wyszedłem. W tym – zostałem.

Grzmotnąłem plecakiem o blat i usiadłem. Wyjąłem ołówki, przysunąłem krzesło i wyprostowałem plecy. Byłem gotowy na drugą rundę. Gdyby istniała ścieżka dźwiękowa do mojego życia, w tym momencie rozbrzmiałby motyw z Jamesa Bonda. Wprawdzie scena układania ołówków na ławce tak, żeby leżały w równym rzędzie, raczej słabo nadaje się na czołówkę filmu akcji, ale nigdy nie czułem się większym bohaterem.

Drugą część egzaminu stanowił sprawdzian z języka obcego. Sprytnie wybrałem angielski – kilka miesięcy tłumaczenia nudnych filmów instruktażowych o kung-fu i przygotowywania napisów w końcu się opłaciło. Potem musiałem przetłumaczyć z angielskiego na japoński fragment artykułu o wolnym handlu w Rosji i z japońskiego na angielski akapit z tekstu o postępie społecznym w nowoczesnych społeczeństwach. Wyrobiłem się gładko przed kolejną dziesięciominutową przerwą.

Następnie: esej. Temat: gaikokujin, czyli obcokrajowcy. O ile pierwsza część egzaminu mnie dobiła, o tyle trzecia dodała mi skrzydeł. W Japonii obcokrajowiec nie jest w stanie uciec przed tematem gaijinów. Podczas zajęć na studiach wielokrotnie pisaliśmy o tym wypracowania.

Czasem człowiek ma więcej szczęścia niż rozumu.

Okazało się, że choć w części poświęconej językowi japońskiemu poszło mi tragicznie, to i tak uplasowałem się na dziewięćdziesiątym miejscu na stu zdających. To oznaczało, że poradziłem sobie lepiej niż dziesięć procent kandydatów, dla których japoński był językiem ojczystym. W części poświęconej językom obcym zdobyłem najwięcej punktów, zarówno w tłumaczeniu z angielskiego na japoński, jak i odwrotnie. Co ciekawe, gorsze noty otrzymałem za tłumaczenie na angielski, co chyba kiepsko świadczy o mojej znajomości tego języka. Mój esej oceniono na czwórkę, przy czym bardziej spodobała się jego treść niż styl i gramatyka. Łącznie zgromadziłem siedemdziesiąt dziewięć punktów na sto i zająłem pięćdziesiąte dziewiąte miejsce na stu zdających. Wynik nie zachwycał, ale i tak zaproszono mnie na rozmowę. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodziło mi do głowy, to takie, że ktoś potraktował mnie ulgowo, bo zorientował się, że nie odpowiedziałem na wydrukowane po drugiej stronie kartki pytania z japońskiego.

Pierwsza rozmowa odbyła się trzy tygodnie później i trwała na szczęście bardzo krótko. Zdążyłem wyjaśnić, dlaczego zawaliłem sprawdzian z japońskiego, odpowiedzieć na pytanie, jakie mam oczekiwania w związku z pracą w gazecie, i wyrazić gotowość zostawania po godzinach. Podkreśliłem, że potrafię i chcę ciężko pracować. Przepytali mnie z wiedzy o „Yomiuri”. Wspomniałem o cyklu artykułów o tajskich prostytutkach i zaznaczyłem, że zrobiła na mnie wrażenie głęboka analiza problemu – zapunktowałem tym u obecnych na rozmowie dziennikarzy z wiadomości lokalnych.

Powiedzieli, że czekają mnie być może jeszcze dwie rozmowy. A potem nie odzywali się przez kilka tygodni.

Denerwowałem się. Pomysł, który z początku wydawał się zwariowany i nierealny, mógł się urzeczywistnić. Codziennie szybko wracałem do domu i czuwałem przy telefonie. Z nabożną czcią studiowałem każde wydanie gazety. Ostro wziąłem się do nauki japońskiego. Stwierdziłem, że jeśli dostanę tę pracę, to przecież jakoś będę musiał sobie poradzić. Chcąc poprawić umiejętność rozumienia ze słuchu, zacząłem pasjami oglądać telewizję.

Pewnego dnia nieznośne poczucie życia w stanie zawieszenia wygnało mnie z domu i zaprowadziło do kina w Kabukichō na paskudny horror.

Po filmie, wracając do domu, zauważyłem stojącą przy wejściu do pasażu handlowego osobliwą maszynę do tarota. Ponieważ miałem mętlik w głowie, uznałem, że w sumie nie zaszkodzi zasięgnąć porady eksperta.

Włożyłem sto jenów do otworu. Ekran rozświetlił się, zamigotał i błysnął różowo-zielonym wirem. Wybrałem kategorię „Praca”, potem wróżkę „Madame Tantra”, a na koniec wprowadziłem zestaw informacji o sobie. Na ekranie w obłoku dymu pojawiła się Madame Tantra, ładniutka Japonka w szalu i z czerwoną kropką na czole, niczym hinduska kapłanka, i kazała wybrać karty. Poruszyłem przypominającym kryształową kulę dżojstikiem i wskazałem karty rozłożone na wirtualnym stoliku.

Wynik: Król Mieczy, pozycja prosta.

Sukces.

Słowo kluczowe: ciekawość.

Idealnie nadajesz się do pracy w charakterze autora haseł reklamowych lub redaktora. Potrafisz pisać dobre teksty. Do tego zajęcia niezbędne są zdolności literackie, ceni się również bezpośredniość i dociekliwość. Ponieważ posiadasz obydwie te cechy, z pewnością wykorzystasz swoje umiejętności. Jeśli zawsze będziesz czujny i głodny informacji oraz będziesz dążył do zaspokojenia chorobliwej ciekawości, LOS BĘDZIE CI SPRZYJAŁ.

Poczułem rozkoszny dreszcz. Przepowiednia tak doskonale trafiła w punkt, że aż zachowałem wydruk z maszyny. Podbudowany błogosławieństwem od Losu, złapałem ostatni pociąg i wróciłem do domu. Sprawdziłem automatyczną sekretarkę – nagrała się wiadomość od „Yomiuri”. Zaproszono mnie do wzięcia udziału w drugim etapie rozmów kwalifikacyjnych.

Podczas drugiej rozmowy zmierzyłem się z trzyosobową komisją. Dwóch sędziów tryskało entuzjazmem, ale trzeci patrzył na mnie takim wzrokiem, jakbym był muchą, która usiadła na jego sashimi. Czułem, że moja kandydatura budzi kontrowersje. Po serii pytań i odpowiedzi jeden z członków komisji zrobił bardzo poważną minę i powiedział:

– Jest pan Żydem, prawda?

– Technicznie rzecz biorąc, tak.

– Wielu Japończyków jest przekonanych, że Żydzi sterują światowymi rynkami. Co pan o tym sądzi?

– Czy uważa pan, że gdyby Żydzi naprawdę kontrolowali globalną gospodarkę, ubiegałbym się o posadę dziennikarza w japońskiej gazecie? – odparłem błyskawicznie. – Tak się składa, że wiem, ile płacicie początkującym reporterom.

Widać udzieliłem poprawnej odpowiedzi, bo mężczyzna zarechotał i puścił do mnie oko. Na tym skończyły się pytania.

Wstałem i kiedy zbierałem się do wyjścia, jeden z członków komisji odezwał się:

– Adelstein-san, czeka pana jeszcze jedna rozmowa. Jeśli zaprosimy pana na nią, będzie to oznaczało, że prawie na pewno zostanie pan przyjęty. Do kandydatów, którzy przejdą ten etap rekrutacji, zadzwonimy dwunastego lipca. Proszę być w domu. Zadzwonimy tylko raz.

Dwunastego lipca 1992 roku siedziałem z nogami w lodówce i dłonią przyklejoną do aparatu. Zaschło mi w gardle, przechodziły mnie dreszcze. Czułem się jak nastoletni desperat, który liczy na to, że ktoś w ostatniej chwili zaprosi go na studniówkę.

Zadzwonili o dwudziestej pierwszej trzydzieści.

– Gratulacje, Adelstein-san. Przeszedł pan do ostatniego etapu rekrutacji. Proszę przyjechać do Yomiuri Building trzydziestego pierwszego lipca. Czy ma pan jakieś pytania?

Nie miałem.

Ostatnia rozmowa poszła naprawdę nieźle. Wszyscy się uśmiechaliśmy, panowała luźna atmosfera. Nie poruszyliśmy żadnych niewygodnych, trudnych kwestii. Jeden z członków komisji zadał mi jakieś wyjątkowo skomplikowane pytanie dotyczące japońskiej polityki, ale mówił z tak silnym dialektem z Osaki, że za nic nie potrafiłem go zrozumieć. Zabawiłem się więc w psychiatrę: powtarzałem fragmenty jego wypowiedzi i okraszałem je niezbyt precyzyjnymi komentarzami, na przykład: „Cóż, to tylko jeden z wielu aspektów tej sprawy”. Sprawiał wrażenie, jakby ogólnikowość moich wypowiedzi brał za zgodę z własnymi argumentami, więc nie wyprowadzałem go z błędu.

Na koniec padły jeszcze dwa pytania:

– Czy może pan pracować w szabat?

Nie ma problemu.

– Czy je pan sushi?

Ależ oczywiście.

Wreszcie Matsuzaka-san, zajmujący wysokie stanowisko w dziale personalnym – nawiasem mówiąc, wyglądał wyjątkowo „żydowsko” jak na Japończyka – poklepał mnie po plecach i powiedział:

– Gratuluję. Zostałeś przyjęty. Wszystkie niezbędne dokumenty otrzymasz jutro pocztą.

Odprowadzając mnie do drzwi, szepnął mi konspiracyjnie do ucha:

– Sam też skończyłem Uniwersytet Mądrości. Twoi wykładowcy mieli o tobie dużo dobrego do powiedzenia. Cieszę się, że będę mógł pracować z absolwentem tej uczelni.

Niesamowite. Okazało się, że szczęście – to w zastępstwie rozumu – nie tylko towarzyszyło mi przez cały proces rekrutacji, lecz także sprawiło, że w komisji rekrutacyjnej znalazł się sprzymierzeniec w osobie absolwenta mojej uczelni.

Nie wiem, dlaczego Los był dla mnie łaskawy, ale uznałem, że najlepiej mu podziękować i już więcej go nie kusić. Po drodze do domu zajrzałem do ogrodu przy Muzeum Sztuki Nezu i rzuciłem parę monet na stosik przed posążkiem Buddy.

Zapożyczyłem się u niego na kilka jenów (któregoś dnia zabrakło mi na bilet na metro), a zawsze staram się spłacać długi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1]Oyabun (jap.) – dosł. „ojciec”; ktoś w rodzaju ojca chrzestnego yakuzy (przyp. red.).
[2] Gaijin (jap.) – obcokrajowiec (przyp. red.).
[3] Dziennikarzy „Yomiuri” czasem określa się mianem Yomiurigun (armia Yomiuri), a współpracowników sekcji shakaibu (wiadomości z kraju, wiadomości lokalne, kronika kryminalna) – yūgun (dosł. „armia dekowników”, choć tradycyjnie termin ten oznacza „siły rezerwy”).