To nie bajka... - Denis Diderot - ebook

To nie bajka... ebook

Denis Diderot

0,0

Opis

"To nie bajka.." jest zbiorem opowiadań pisarza i filozofa Denisa Diderota.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OD TŁUMACZA

TO NIE BAJKA...

PRZYCZYNEK DO PODRÓŻY BOUGAINVILLE’A

I. Sąd o podróży Bougainville’a.

II. Pożegnanie starca.

III. Rozmowa kapelana i Oru.

IV. Dalszy ciąg dyalogu.

ROZMOWA OJCA Z DZIEĆMI

PANI DE LA CARLIÈRE

ROZMOWA FILOZOFA Z MARSZAŁKOWĄ DE ***.

DWAJ PRZYJACIELE Z BOURBONNE.

Denis Diderot

TO NIE BAJKA…

Tłumaczenie: Tadeusz Boy-Żeleński

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano portret Denisa Diderota.

Autor: Louis-Michel van Loo

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-76-2

OD TŁUMACZA

 Omawiając, swego czasu, Kubusia fatalistę, zwróciłem uwagę na pewne znamienne cechy twórczości Diderota. Niezmordowany ten pracownik pióra, jeden z najgłośniejszych i najbardziej wpływowych pisarzy ówczesnej Europy, nie zostawił po sobie dzieła; nie zostawił żadnego utworu, w którym-by się pełno wyraził jako myśliciel i jako artysta. W namiętnej gorączce bezpośredniego działania słowem, kształtowania niem form życia, szedł przed siebie jako wojownik nowych idej, nauczając, walcząc, popularyzując. Najlepszą część sił utopił w olbrzymiem przedsięwzięciu Encyklopedyi, niezmiernie płodnem jako wpływ, ale niewdzięcznem jako przejaw indywidualnej twórczości; wszystko inne było dlań tylko wytchnieniem w tej pracy, którą uważał za cel swego życia. I w tych swoich „wczasach“, ot tak, od niechcenia, rzucił Diderot podwaliny pod krytykę malarską (Salons), pod teoryę sztuki dramatycznej (Paradoxe sur le comédien); przeczuł i wyprzedził wiele pojęć z zakresu filozofii przyrody (pojęcie ewolucyi); otworzył dziełami swemi scenicznemi (mimo iż one same są dziś bezwartościowe) nowe drogi teatrowi; wreszcie zostawił garść powiastek, dyalogów, fragmentów, zaliczonych dziś do klejnotów francuskiego piśmiennictwa.

 Z utworów tych — jak to już zaznaczyłem na innem miejscu — żaden nie ukazał się drukiem za życia autora; przyczyną tego były, w części, obawy pisarza, aby, zwracając na siebie uwagę rządzących kół we Francyi, nie ściągnąć represyi na Encyklopedyę; częścią niedbała beztroska z jaką odnosił się do tych drobiazgów, stanowiących dziś najżywotniejszą jego legitymacyę wobec potomności. I tak, nawet większe utwory Diderota, jak Kubuś fatalista i jego pan, jakBratanek mistrza Rameau, błąkały się w odpisach po Europie przechodząc najosobliwsze koleje, zanim wreszcie ukazały się w druku; tem bardziej i te drobiazgi, które, w formie nawet, zachowały nawpół prywatną cechę. Jedne z nich to opowiadania, oparte na rzeczywistych faktach zaczerpniętych z ówczesnego paryzkiego towarzystwa, tylko zagęszczone niejako, udramatyzowane talentem pisarza, który bierze je za punkt wyjścia do rozsuwania głębokich spostrzeżeń psychologicznych: łatwo zrozumieć, iż te nie mogły się pojawić w druku bez jaskrawej niedyskrecyi wobec żyjących jeszcze osób. Inne, to fantazye filozoficzne, w których ten bezwzględny anarchista ducha daje swobodny upust swoim rojeniem; a od tych rojeń dziś jeszcze mogłyby „powstać włosy na głowie“ komuś ktoby je wziął zanadto seryo (Przyczynek do podróży Bougainville’a!). To, iż ten utwór, jak również owa tak spokojna i uśmiechnięta w swojem zuchwalstwie Rozmowa filozofa nie mogły krążyć swobodnie pod rządami ostatnich Ludwików, dostatecznie jest zrozumiałem. Wszystkie te drobiazgi noszą wybitne znamiona twórczości Diderota, znane już czytelnikom i wielbicielom Kubusia fatalisty: jego żywość umysłu, tak pobudzającą do myślenia, tak ciekawie a niespodzianie oświetlającą każdą kwestyę z rozmaitych stron; jego zamiłowanie do paradoksu nie cofającego się przed najostatniejszemi konsekwencyami; jego zdolność czucia, która miejscami przechodzi w znamienną dla swej epoki a rażącą nas nieco dzisiaj czułostkowość; wreszcie ową — również swoistą dla XVIII w. — pieprzną zaprawę, która nieraz w osobliwy sposób mięsza się z najbardziej filozoficznymi tematami.

 Mam nadzieję, iż jeszcze będę miał sposobność powrócić do twórczości Diderota i oświetlić ją bardziej wszechstronnie i wyczerpująco; tych kilka słów wystarczy może dla „wprowadzenia w świat“ niniejszego tomiku drobnych pism, strzepniętych z pióra twórcy Encyklopedyi, gwoli własnej jego rozrywki i wytchnienia.

Boy.

 Kraków, w lipcu 1920.

TO NIE BAJKA...

 Skoro się opowiada, opowiada się komuś; i, jeżeli opowiadanie trwa bodaj trochę dłużej, rzadkiem jest, aby słuchacz, od czasu do czasu, nie przerwał opowiadającemu. Oto dlaczego wprowadziłem w niniejszą relacyę, która nie jest powiastką, albo która jest lichą powiastką, osobistość, odgrywającą w przybliżeniu rolę czytelnika.

 A wniosek z tego?

 — Iż przedmiot równie zajmujący powinien był rozpalić wszystkie głowy; napełnić, przynajmniej przez miesiąc, gwarem wszystkie towarzystwa, aż do znudzenia, aż do przesytu; dostarczyć tematu tysiącznym dysputom, conajmniej dwudziestu broszurom i kilkuset utworom poetyckim za lub przeciw; i że, mimo całego talentu, wiedzy i dowcipu autora, skoro jego dzieło nie obudziło żywszego poruszenia, jest mierne, i to bardzo mierne.

 — Zdaje mi się wszelako, iż zawdzięczamy mu dość przyjemny wieczór, i że lektura ta wywołała...

 — Co?... litanię oklepanych historyjek, któremi się raczono z jednej i z drugiej strony, i które wyrażały jedynie rzecz wiadomą od wieków, mianowicie iż mężczyzna i kobieta są to dwie nader złośliwe bestye.

 — Mimoto, zaraza ogarnęła i ciebie, i dorzuciłeś swój grosik jak inni.

 — Bo też, z wolą czy bez woli, człowiek dostraja się do panującego tonu. Wchodząc w towarzystwo, układamy zazwyczaj, na progu salonu, zgoła fizyognomię naszą wedle tych które widzimy; udajemy wesołość kiedy jesteśmy smutni; smutek, kiedy mielibyśmy ochotę do śmiechu. Nikt nie chce okazać się niczemu obcym: literat politykuje; polityk metafizykuje; metafizyk moralizuje; moralista mówi o finansach; finansista o literaturze lub geometryi; każdy, raczej niż miałby słuchać albo milczeć, paple o tem o czem nie ma pojęcia, i wszyscy nudzą się przez głupią próżność lub przez grzeczność.

 — Cierpki jesteś.

 — Jak zwykle.

 — Toteż, sądzę iż lepiej uczynię, chowając moją opowiastkę na sposobniejszą chwilę.

 — To znaczy, zaczekasz aż mnie nie będzie.

 — Nie to.

 — Lub też, obawiasz się, iż mniej będę miał pobłażliwości dla ciebie sam na sam, niżbym jej miał dla kogoś obojętnego, w towarzystwie.

 — Nie to.

 — Bądź-że więc tak uprzejmy i powiedz mi co właściwie.

 — To, iż moja powiastka nie więcej dowodzi niż te, które cię znudziły.

 — Cóż robić! gadaj i tak.

 — Nie, nie; masz już dosyć.

 — Czy wiesz, że, ze wszystkich sposobików, które mają dar doprowadzać mnie do wściekłości, twój jest mi najbardziej antypatyczny?

 — Jakiżto jest ten mój?

 — Dać się prosić o rzecz, do której się palisz. Więc dobrze, mój przyjacielu, proszę cię, błagam, abyś sobie zrobił tę przyjemność.

 — Sobie przyjemność!

 — Zaczynaj, na miły Bóg, zaczynaj.

 — Postaram się być zwięzłym.

 — To nie zaszkodzi.

 Tutaj, nieco przez złośliwość, krząknąłem, splunąłem, rozwinąłem wolno chustkę, wysiąkałem nos, otworzyłem tabakierkę, zażyłem niuch tabaki; wśród tego, słyszałem, jak nieborak mruczał między zębami: „Jeśli powiastka jest krótka, przygotowania są długie...“ Miałem ochotę wołać jeszcze na służącego, pod pozorem jakiegoś zlecenia, ale poniechałem tego i rzekłem:

 „Trzeba przyznać, że bywają mężczyźni bardzo zacni i kobiety bardzo niegodziwe!

 — Ba! widuje się to codziennie, niekiedy zgoła nie wychodząc z domu. Cóż dalej?

 — Dalej, znałem pewną Alzatkę, piękną, ale to tak piękną, iż starzy i młodzi stawali w osłupieniu na jej widok.

 — I ja ją znałem; nazywała się pani Reymer.

 — Wistocie. Pewien człowiek, świeżo przybyły z Nancy, nazwiskiem Tanié, zakochał się w niej śmiertelnie. Był biedny: był to jeden z tych straceńców, których nieczułość rodziców, obarczonych zbyt licznem potomstwem, wypędza z domu, i którzy rzucają się w świat, nie wiedząc co się z nimi stanie; instynkt jakiś powiada im, że nie zdarzy się im los gorszy, niż ten, przed którym uchodzą. Tanié, zakochany w pani Reymer, rozgorzały namiętnością która podtrzymywała jego wytrwałość i uszlachetniała w jego oczach wszystkie uczynki, poddawał się bez odrazy najbardziej uciążliwym i szpetnym zatrudnieniom, aby ulżyć nędzy swej ukochanej. W dzień, chodził pracować w porcie; ze schyłkiem dnia, żebrał po ulicach.

 — To było bardzo pięknie, ale to nie mogło trwać.

 — Toteż, Tanié, zmęczony borykaniem z nędzą, lub raczej tem, iż więzi w niedostatku uroczą kobietę, obleganą przez bogaczy, którzy naglili ją, aby oddaliła tego nędzarza...

 — Co też byłaby uczyniła w dwa tygodnie lub miesiąc później.

 — ...I przyjęła ich dostatki, postanowił ją opuścić i pokusić się o zdobycie fortuny za morzem. Rozwija starania, uzyskuje pozwolenie przeprawy na okręcie królewskim. Nadchodzi chwila odjazdu. Idzie pożegnać się z panią Reymer. — Ukochana moja, powiada, niepodobna mi nadużywać dłużej twego przywiązania. Powziąłem postanowienie, odjeżdżam. — Odjeżdżasz! — Tak... I dokąd?... Na wyspy. Godna jesteś innego losu, i nie mam serca zagradzać ci go dłużej...

 — Poczciwy Tanié!...

 „— A co się ze mną stanie?...

 — Obłudnica!

 „— Jesteś otoczona ludźmi, którzy zabiegają się o twoje łaski. Zwracam ci obietnice, zwracam ci twoje zaklęcia. Przyjmij tego z zalotników, który ci jest najmilszy, wysłuchaj go, ja proszę cię o to... — Ach, Tanié, ty mi radzisz...

 — Oszczędzam ci pantominy pani Reymer. Widzę ją, znam ją...

 — Odjeżdżając, wymagam od ciebie jednej tylko łaski, mianowicie, abyś nie przyjmowała żadnych zobowiązań, któreby nas rozdzielały na zawsze. Przysiąż mi to, mój aniele piękności. W jakiejkolwiek okolicy ziemi się znajdę, trzebaby wielkiego nieszczęścia, aby upłynął rok, w którym nie otrzymałabyś niezłomnych dowodów mego tkliwego przywiązania. Nie płacz...“

 — One wszystkie płaczą kiedy chcą...

 ...I nie powstrzymuj mnie od zamiaru, którym natchnęły mnie wreszcie wyrzuty mego serca, i do którego niechybnie sprowadziłyby mnie znowu. I oto Tanié odjechał na San-Domingo.

 — I odjechał w samą porę dla pani Reymer i dla siebie.

 — Skądże to wiesz?

 — Wiem tak pewnie, jak tylko można wiedzieć, że, kiedy Tanié radził jej uczynić wybór, rzecz już się stała.

 — Ba!

 — Opowiadaj dalej.

 — Tanié był to człowiek bystry i z wielkim talentem do interesów. Niebawem, dał się poznać. Powołano go do naczelnej Rady Przylądka. Odznaczył się tam rozumem i sprawiedliwością. Nie żywił ambicyi zdobycia wielkiej fortuny; pragnął ją tylko zdobyć uczciwie i szybko. Co roku, przesyłał cząstkę swoich zysków pani Reymer. Wrócił, po upływie... dziewięciu czy dziesięciu lat (nie, nie, zdaje mi się, iżby jego nieobecność trwała dłużej...) aby złożyć u stóp kochanki małą szkatułkę, zawierającą owoc jego cnót i pracy... Szczęściem dla Tanié’go, zdarzyło się to w chwili, w której rozstała się właśnie z ostatnim z jego następców.

 — Ostatnim?

 — Tak.

 — Było ich zatem więcej?

 — Niewątpliwie.

 — Mów dalej.

 — Ale, być może, nie powiem ci nic, czegobyś nie wiedział lepiej odemnie.

 — Cóż to szkodzi? mów i tak.

 — Pani Reymer i Tanié zajmowali dość wykwintne mieszkanie przy ulicy św. Małgorzaty, nawprost moich drzwi. Ceniłem wysoko Tanié’go i bywałem w jego domu, gdzie panowało, jeżeli nie bogactwo, to w każdym razie dostatek.

 — Mogę cię upewnić, mimo iż nie robiłem rachunków z Reymerką, że miała więcej niż piętnaście tysięcy funtów renty już przed powrotem Tanié’go.

 — Przed którym ukrywała swój majątek?

 — Tak.

 — I dlaczego?

 — Dlatego, iż była skąpa i chciwa.

 — Niechże będzie chciwa; ale skąpa! Kurtyzana skąpa!

 — Upłynęło już pięć czy sześć lat, przez które kochankowie żyli w najlepszem porozumieniu.

 — Dzięki nadzwyczajnemu sprytowi z jednej strony, a bezgranicznej ufności z drugiej.

 — Och! to prawda, iż najlżejszy cień podejrzenia nie mógł zagościć w duszy tak czystej, jak Tanié’go. Jedyna rzecz, jaką zauważyłem niekiedy, to iż pani Reymer rychło zatarła w pamięci swój dawny niedostatek; dręczyła ją namiętność zbytku i bogactwa; czuła się upokorzona, iż tak piękna kobieta musi chodzić piechotą.

 — Czemuż nie jeździła powozem?

 — I że blask, strojący występek, przesłaniał jej jego nikczemność. Śmiejesz się?... Wówczas to, p. de Maurepas, powziął myśl stworzenia domu handlowego na dalekiej Północy. Pomyślność tego przedsięwzięcia zależała od pozyskania czynnego i zdolnego człowieka. Minister obrócił oczy na Tanié’go, któremu, w czasie jego pobytu na Przylądku, powierzył był prowadzenie wielu ważnych spraw, i który wywiązał się z nich zawsze ku powszechnemu zadowoleniu. Wyróżnienie to przywiodło Tanié’go do rozpaczy. Był tak zadowolony, tak szczęśliwy przy boku pięknej przyjaciółki! Kochał, posiadał, lub mniemał że posiada wzajemność...

 — Dobrze powiedziane.

 — Cóż mogło złoto dorzucić do jego szczęścia? Nic. Jednakże, minister nalegał. Trzeba było się namyślić, trzeba było zwierzyć się pani Reymer. Zaszedłem tam właśnie pod koniec tej bolesnej sceny. Biedny Tanié zalewał się łzami. — Co tobie, przyjacielu?, rzekłem. Odparł, szlochając: — Ta kobieta!... Pani Reymer haftowała spokojnie na krosienkach. Tanié zerwał się nagle i wyszedł. Zostałem sam z jego przyjaciółką, która nie taiła przedemną tego, co nazywała nierozsądkiem Tanié’go. Przesadziła przedemną szczupłość jego mienia; włożyła w swoje wywody całą sztukę z jaką bystry dowcip umie przystrajać sofizmaty ambicyi. — O cóż chodzi? O rozłączenie najwyżej dwu- lub trzechletnie. — To bardzo długo dla człowieka, którego pani kocha i który panią kocha jak samego siebie. — On mnie kocha? Gdyby mnie kochał, czyż wahałby się uczynić mi zadość? — Ależ, pani, dlaczego pani nie chce mu towarzyszyć? — Ja! ani mi w głowie; i, mimo całego szaleństwa, nie przyszło mu na myśl proponować mi tego. Czy wątpi o mnie? — Nie sądzę. — Skoro czekałam na niego przez dwanaście lat, może przecież, na dwa lub trzy lata, zaufać mojej wierze. Jest to jedna z owych wyjątkowych sposobności, które zdarzają się w życiu tylko raz jeden; nie chcę, aby, któregoś dnia, miał żałować i wyrzucać mi może, iż przezemnie ją chybił. — Tanié nie będzie żałował niczego, dopóki będzie miał szczęście posiadania pani wzajemności. — To bardzo pięknie; ale może pan być pewny, iż będzie mu nader miło posiadać majątek wówczas, gdy ja się zestarzeję. Wadą kobiet jest, iż nigdy nie myślą o przyszłości; co do mnie, nie mam tej wady...

 Minister był w Paryżu. Z ulicy św. Małgorzaty do jego pałacu było tylko parę kroków. Tanié udał się tam, i przyjął zobowiązanie. Wrócił z okiem suchem, ale z sercem ściśnionem. — Pani, rzekł, byłem u pana de Maurepas; ma moje słowo. Pojadę; pojadę, stanie się pani zadość. — Ach, mój jedyny!... Pani Reymer odsuwa krosienka, rzuca się ku Tanié’mu, zaplata ramiona koło jego szyi, zasypuje go pieszczotami i czułemi słowy. — Och! teraz wreszcie widzę, że ci jestem drogą. Tanié odparł chłodno: — Chcesz być bogatą...

 — Była nią już hultajka, dziesięć razy więcej niż zasługiwała!...

 — I będziesz nią. Skoro kochasz złoto, trzebaż iść zdobywać ci złoto!“ Było to we wtorek, minister zaś oznaczył wyjazd Tanié’go na piątek, nieodwołalnie. Zeszedłem się z nim pożegnać w chwili, gdy walczył sam ze sobą, gdy silił się wydrzeć z ramion pięknej, niegodnej i okrutnej kochanki. Trudno opisać tę rozpacz, obłęd, agonię; nigdy nie widziałem czegoś podobnego... To nie były skargi, to był jeden długi krzyk. Pani Reymer spoczywała jeszcze w łóżku; Tanié trzymał ją za rękę, powtarzając bez przerwy: — Okrutna kobieto! Kobieto okrutna! czegóż ci trzeba więcej, w dostatku jakiego zażywasz, obok przyjaciela, kochanka takiego jak ja! Biegłem jej zdobywać fortunę w palących pustyniach Ameryki; żąda, abym znów szukał dla niej skarbów pośród lodów Północy. Mój przyjacielu, czuję, że ta kobieta jest szalona, czuję że sam jestem bezrozumny, ale mniej mi jest strasznie umrzeć, niż zasmucić ją. Chcesz, abym cię opuścił, opuszczę cię. — Klęczał u stóp jej łóżka, z ustami przyklejonemi do jej ręki i twarzą ukrytą w kołdrach, które, dławiąc jego lament, czyniły go tembardziej żałosnym i przejmującym.

 Drzwi od pokoju otwarły się; Tanié podniósł nagle głowę; ujrzał pocztyliona, który przyszedł oznajmić, że pojazd zaprzężony. Wydał krzyk, i znowuż utopił twarz w kołdrach. Po chwili milczenia, wstał; rzekł do swej ukochanej: — Uściskaj mnie, pani; uściskaj jeszcze raz... nie ujrzysz mnie już bowiem. Przeczucie jego było aż nazbyt prawdziwe. Pojechał. Przybył do Petersburga, i, w trzy dni później, uległ febrze, z której czwartego dnia umarł.

 — Wiedziałem to wszystko.

 — Byłeś może jednym z następców Tanié’go?

 — Zgadłeś, i ta piękna zbrodniarka przywiodła mnie na krawędź ruiny.

 — Biedny Tanié!

 — Znajdą się ludzie, którzy powiedzą, że to był głupiec.

 — Nie będę go bronił, ale życzę im, w głębi serca, aby zły los oddał ich w ręce kobiety równie pięknej i równie przewrotnej, jak pani Reymer.

 — Okrutny jesteś w zemście.

 — Ostatecznie, jeżeli zdarzają się kobiety bardzo niegodziwe, a mężczyźni bardzo dobrzy, bywają również kobiety bardzo dobre a mężczyźni niegodziwi, i to, co opowiem, równie nie jest bajką, jak to co mówiłem poprzednio.

 — Jestem o tem przekonany.

 — Pan d’Hérouville...

 — Ten, który żyje jeszcze? generał-porucznik armii królewskiej? ów, który zaślubił przemiłe stworzenie, zwane Lolotą?

 — On sam.

 — To człowiek pełen uroku, szczery przyjaciel nauk.

 — I uczonych. Otóż, pan d’Hérouville zajmował się długo ogólną historyą wojen we wszystkich wiekach u wszystkich narodów.

 — Projekt bardzo szeroki.

 — Aby go spełnić, skupił koło siebie kilku młodych ludzi wybitnego talentu, jak np. pana de Montucla, autora Historyi nauk matematycznych.

 — Bagatela! czy dużo miał pracowników tej miary?

 — Ten który zwał się Gardeil, bohater przygody jaką mam zamiar opowiedzieć, zgoła nie gorszy był w swoim zakresie. Wspólny zapał do nauki języka greckiego zbliżył mnie z Gardeil’em; czas, wymiana usług, skłonność do ustronnego życia, a zwłaszcza sposobność częstego widywania się, zadzierżgnęły między nami dość wielką zażyłość.

 — Mieszkałeś wówczas w Estrapade.

 — On przy ulicy św. Jacka, przyjaciółka zaś jego, panna de la Chaux, na placu św. Michała. Wymieniam ją z prawdziwego nazwiska, ponieważ biedna nieszczęśliwa istota już nie żyje i ponieważ historya ta może jej przynieść tylko zaszczyt w oczach wszystkich ludzi szlachetnie myślących, i zjednać podziw, żale i łzy tych, których natura wyróżniła lub pokarała małą cząsteczką tej samej tkliwości jaką miała jej dusza.

 — Co to?... głos ci się łamie... ty płaczesz?

 — Zdaje mi się jeszcze, że widzę jej wielkie czarne oczy, lśniące i słodkie, i że dźwięk jej wzruszającego głosu rozlega się w moich uszach i porusza mi serce... Urocza, jedyna istoto, niema cię już, już blisko dwadzieścia lat jak cię niema, a serce moje jeszcze się ściska na twoje wspomnienie.

 — Kochałeś ją?

 — Nie. O La Chaux! o Gardeil! byliście oboje istnym cudem: ty, tkliwości kobiecej; ty, męzkiej niewdzięczności.

 Panna de La Chaux pochodziła z zacnej rodziny. Opuściła dom, aby się rzucić w ramiona Gardeil’a. Gardeil nie miał nic, panna de La Chaux posiadała jakiś mająteczek; mienie to pochłonęły w całości potrzeby i zachcenia Gardeil’a. Nie żałowała ani strwonionej fortuny, ani splamionego honoru: kochanek zastępował jej wszystko.

 — Ten Gardeil był tedy bardzo miły, bardzo powabny?

 — Bynajmniej. Mały człowieczek, opryskliwy, milczący i kostyczny; twarz sucha, cera smagła; cała postać wątła i drobna; brzydki, o ile może być brzydką fizyognomia, tryskająca inteligencyą.

 — I oto co zawróciło głową czarującej dziewczynie?

 — To cię dziwi?

 — Zawsze.

 — Ciebie?

 — Mnie.

 — Zatem nie przypominasz już sobie swojej przygody z panną Deschamps i głębokiej rozpaczy w jaką popadłeś, skoro ta kreatura zamknęła ci drzwi?

 — Dajmy temu pokój; opowiadaj dalej.

 — Mówiłem ci: Zatem jest taka piękna? Odpowiadałeś smutno: Nie. — Więc taka rozumna, dowcipna? — Zupełnie głupia. — Zatem, urzekły cię jej talenty?... — Ma tylko jeden. — A ów rzadki, wzniosły, cudowny talent...? — Jest ten, iż daje mi w swoich ramionach więcej szczęścia, niż go kiedykolwiek zaznałem w objęciach innej kobiety. — Otóż, panna de La Chaux, szlachetna, tkliwa panna de La Chaux, wróżyła sobie potajemnie, instynktownie, bezwiednie, owo szczęście które znasz, i które kazało ci mówić z przyczyny tej Deschamps: — Jeżeli ta niegodziwa, bezecna będzie się upierać aby mnie pędzić precz od siebie, biorę pistolet i palnę sobie w łeb w jej przedpokoju. Mówiłeś tak, czy nie?

 — Mówiłem; i, nawet dzisiaj, nie wiem czemum tego nie uczynił.

 — Przyznaj zatem...

 — Przyznaję wszystko co zechcesz.

 — Mój przyjacielu, najrozsądniejszy z nas może mówić o szczęściu, iż nie spotkał kobiety, pięknej lub szpetnej, sprytnej lub głupiej, któraby go doprowadziła do domu obłąkanych. Litujmy się nad ludźmi, bądźmy oszczędni w potępianiu; spoglądajmy na ubiegłe, lata, jako na czas umknięty niebezpieczeństwu które na nas czyha, i nie myślmy nigdy inaczej jak ze drżeniem o gwałtowności pewnych powabów natury, zwłaszcza dla gorących dusz i płomiennych wyobraźni. Iskra która padnie przypadkiem na baryłkę z prochem, nie wywołuje straszliwszego działania! Palec, gotowy strząsnąć na ciebie lub na mnie tę nieszczęsną iskrę, podnosi się może...

 Pan d’Hérouville, żądny rychłego uwieńczenia swego dzieła, przywalał robotą współpracowników. Zdrowie Gardeil’a zaczęło podupadać. Aby ulżyć jego zadaniu, panna de La Chaux nauczyła się po hebrajsku, i, podczas gdy jej przyjaciel spoczywał, spędzała część nocy na wykładaniu i przepisywaniu urywków hebrajskich pisarzy. Przyszedł czas wyłuskiwania autorów greckich; panna de La Chaux pospieszyła wydoskonalić się w tym języku, o którym już miała niejakie pojęcie, i, podczas gdy Gardeil spał, mozoliła się nad tłómaczeniem i kopiowaniem ustępów z Xenofonta i Tucydydesa. Znajomość greki i hebrajszczyzny pomnożyła niebawem o język włoski i angielski. Posiadła angielski w tym stopniu, iż mogła przełożyć na francuzkie pierwsze Zarysy metafizyki Hume’a, dzieło, w którem zawiłość przedmiotu pomnaża jeszcze znacznie trudności języka. Skoro praca naukowa wyczerpała jej siły, bawiła się sztychowaniem nut. Kiedy lękała się, aby nuda nie owładnęła jej kochanka, śpiewała. Nie przesadzam nic, świadczę się panem de Camus, doktorem medycyny, który pocieszał ją w strapieniach i wspomagał w niedostatku; otaczał ją nieprzerwanemi staraniami, odwiedzał na poddaszu gdzie zapędziła ją nędza, i zamknął jej powieki, skoro zgasła. Ale przepominam jedno z jej pierwszych nieszczęść: mianowicie prześladowanie, jakie musiała cierpieć ze strony rodziny, oburzonej tym publicznym i gorszącym związkiem. Posłużono się i prawdą i kłamstwem, aby, w hańbiący sposób, ograniczyć jej swobodę. Rodzina i księża ścigali ją z dzielnicy w dzielnicę, od domu do domu, i zmusili, na kilka lat, do życia samotnego i w ukryciu. Spędzała dnie na tem, iż pracowała za Gardeil’a. Odwiedzaliśmy ją w nocy, i, w obecności kochanka, cała jej zgryzota, cały niepokój, pierzchały.

 — Jakto! młoda, nieśmiała, tkliwa pośród tylu przeciwności!

 — Czuła się szczęśliwa.

 — Szczęśliwa!

 — Tak; przestała nią być dopiero z chwilą, gdy Gardeil okazał się niewdzięcznym.

 — Ależ to niepodobna, aby niewdzięczność stała się nagrodą tylu rzadkich przymiotów, tylu objawów czułości, poświęceń wszelkiego rodzaju.

 — Mylisz się, Gardeil okazał się niewdzięcznym. Jednego dnia, panna de La Chaux znalazła się sama na świecie, bez czci, bez majątku, bez oparcia. Nieprawdę mówię: ja zostałem jej przez jakiś czas. Doktór le Camus został jej do końca.

 — O mężczyźni, mężczyźni!

 — O kim mówisz?

 — O Gardeil’u.

 — Patrzysz na niegodziwca, a nie widzisz tuż obok zacnego człowieka. W ów dzień bólu i rozpaczy, przybiegła do mnie. Było to rano. Blada była jak śmierć. Dowiedziała się o swoim losie dopiero w wilię, a już przedstawiała obraz długiego cierpienia. Nie płakała, ale widać było że wylała wiele łez. Rzuciła się na fotel; nie mówiła nic, nie mogła mówić; wyciągnęła ku mnie ramiona, a równocześnie wydawała krzyki. — Co się stało? rzekłem. Czyżby umarł?... — Gorzej: nie kocha mnie już, porzuca mnie...

 — Dajże pokój.

 — Nie mogę; widzę ją, słyszę, i oczy moje napełniają się łzami. — Nie kocha już pani?... Nie. — Porzuca panią? — Tak. Po wszystkiem co uczyniłam!... Panie, w głowie mi się miesza; miej litość nademną, nie opuszczaj mnie... na Boga, nie opuszczaj mnie!... Wymawiając te słowa, chwyciła mnie za ramię i ściskała je silnie, jakgdyby obok niej znajdował się ktoś, kto groził że ją wyrwie i uprowadzi. — Niech się pani niczego nie lęka. — Lękam się tylko siebie. — Co mogę uczynić dla pani? — Przedewszystkiem, ratować mnie przedemną samą... Nie kocha mnie już! męczę go! nużę! nudzę! nienawidzi mnie! opuszcza mnie! porzuca! porzuca! Po tem słowie, kilkakrotnie powtórzonem, nastąpiło głębokie milczenie, po milczeniu zaś konwulsyjne wybuchy śmiechu, tysiąc razy bardziej przerażające niż akcenty rozpaczy i rzężenie agonii. Potem, nastąpiły płacze, krzyki, niezrozumiałe słowa, spojrzenia obrócone ku niebu, drżenie warg, potok boleści, który trzeba było zostawić jego biegowi, co też uczyniłem; zacząłem przemawiać do rozsądku dopiero wówczas, kiedy ujrzałem jej duszę w stanie złamania i otępienia. Wówczas, podjąłem: Nienawidzi pani, opuszcza panią! I któż to pani powiedział? — On. — Pani droga, trochę nadziei, odwagi. Toż nie jest potworem... — Nie zna go pan; poznasz go. To potwór jakiego niema, jakiego nigdy nie było na świecie. — Niepodobna mi uwierzyć. — Zobaczy pan. — Czy kocha kogo innego? — Nie. — Czy nie dała mu pani jakiej przyczyny do podejrzeń, do niezadowolenia? — Żadnego, żadnego. — Cóż zatem jest przyczyną?... — Moja bezużyteczność. Nie mam już nic, nie jestem mu już zdatna na nic. Jego ambicya; zawsze był ambitny. Upadek mego zdrowia, wdzięków: tyle się wycierpiałam, tyle natrudziłam! nuda, przesyt... — Ludzie przestają się kochać, ale zostają przyjaciółmi. — Stałam się dla niego przedmiotem nie do zniesienia; obecność moja mu ciąży; widok mój drażni go i rani. Gdyby pan wiedział, com od niego usłyszała! Tak, powiedział mi, że, gdyby był skazany na to, aby spędzić ze mną dwadzieścia cztery godzin, wyskoczyłby oknem. — Ale ten wstręt nie może być dziełem chwili! — Cóż ja wiem? On jest z natury tak wzgardliwy, tak obojętny, tak zimny! tak trudno jest wyczytać coś w głębi duszy tego pokroju! tak człowiek wzdraga się wyczytać wyrok śmierci! Oznajmił mi go, i z jakiem okrucieństwem!... — Nic nie pojmuję, doprawdy. — Mam pana prosić o jedną łaskę i dlatego tu przybyłam: czy mi pan jej użyczy? — Bezwarunkowo. — Słuchaj więc. On pana szanuje; pan wiesz wszystko co mi jest winien. Być może, wstyd mu będzie pokazać się przed panem takim jakim jest. Nie, nie sądzę aby miał siłę ni czoło potemu. Jestem tylko kobietą, pan jesteś mężczyzną. Mężczyzna z sercem, zacny i sprawiedliwy, nakazuje szacunek; będzie się z panem liczył. Niech mi pan poda ramię i nie wzdraga się towarzyszyć mi do niego. Chcę pomówić z nim wobec pana. Kto wie, jaki wpływ może nań wywrzeć moja boleść i pańska obecność. Pójdzie pan ze mną? — Bardzo chętnie. — Chodźmy...

 — Lękam się mocno, iż pani boleść i moja obecność nie wiele wskórają. Przesyt! to straszna rzecz w miłości przesyt, i to kobietą!...

 Posłałem po lektykę, nie była bowiem zdolna iść. Przybywamy do Gardeil’a, do tego wielkiego nowego domu, jedynego jaki się znajduje po prawej ręce przy ulicy św. Jacka, wchodząc od placu św. Michała. Lektyka zatrzymuje się, ludzie otwierają. Czekam, panna de La Chaux nie wysiada. Zbliżam się i widzę kobietę opanowaną drżączką na całem ciele; zęby jej dzwonią niby w napadzie febry, kolana uderzają jedno o drugie. — Chwilkę, panie, przepraszam, nie jestem w stanie... Poco ja tam pójdę? Niepotrzebnie oderwałam pana od zajęć; przykro mi bardzo, przepraszam... Podałem jej ramię; ujęła je, spróbowała się podnieść, nie mogła. — Jeszcze chwila, panie, rzekła; przykrość panu robię, bolejesz nad moim stanem... Wreszcie, opanowała się nieco i, wysiadając z lektyki, dodała pocichu: — Trzeba wejść, trzeba go zobaczyć. Cóż można wiedzieć? umrę tam może...

 Przebyliśmy dziedziniec; jesteśmy u progu pomieszkania; jesteśmy w gabinecie Gardeil’a. Siedział przy biurku, w robdeszanie, w czapeczce nocnej. Pozdrowił mnie ręką, nie przerywając pracy którą był zajęty. Wreszcie podszedł do mnie i rzekł: — Przyznaj pan, że kobiety są bardzo uciążliwe. Tysiąckrotnie przepraszam za szaleństwa tej damy. Następnie, zwracając się do biednej istoty, bardziej umarłej niż żywej: — Pani, rzekł, czego sobie jeszcze pani życzy odemnie? Zdaje mi się, że, po jasnym i stanowczym sposobie w jaki rzecz postawiłem, wszystko powinno być między nami skończone. Powiedziałem, że już pani nie kocham; powiedziałem to w cztery oczy; zamiarem pani widocznie jest abym to powtórzył przy świadku; a zatem, dobrze, nie kocham już pani. Miłość jest w mojem sercu uczuciem wygasłem dla pani, i, dodam, jeżeli to może panią pocieszyć, dla wszelkiej innej kobiety. — Ale powiedz mi, dlaczego mnie już nie kochasz? — Nie wiem; wiem tyle, iż zacząłem kochać nie wiedząc dlaczego, że przestałem nie wiedząc dlaczego, i że niepodobieństwem jest aby to uczucie wróciło. To jakby urzeczenie które zrzuciłem z siebie i z którego, sądzę, i winszuję sobie, doskonale jestem wyleczony. — Jakie są moje winy? — Żadne. — Czy ma pan potajemnie co do zarzucenia memu postępowaniu? — Nic a nic; była pani kobietą najbardziej wierną, uczciwą, czułą, jakiej tylko mężczyzna może pragnąć. — Czy ominęłam jaką rzecz, którą było w mojej mocy uczynić? — Nie. — Czy nie poświęciłam dla pana rodziny? — W istocie. — Majątku? — Jest mi to niezmiernie przykro. — Zdrowia? — Możebne. — Honoru, reputacyi, spokoju? — Co tylko pani każe. — I jestem ci wstrętna? — To przykre do wymówienia, przykre do usłyszenia, ale, skoro tak jest, trzebaż to powiedzieć. — Jestem mu wstrętna!... Czuję to i doświadczam tylko wzgardy dla samej siebie... Wstrętna!... ach! Boże!...

 Po tych