Uzyskaj dostęp do tej i ponad 60000 książek od 6,99 zł miesięcznie
29 osób interesuje się tą książką
To ja, Szpilka.
Talent do wplątywania się w kłopoty mam po ojcu. Po matce – umiejętność radzenia sobie z wyzwaniami. Pracuję w policji.
Nie jestem idealna, ale staram się być skuteczna. Nienawidzę zboczeńców, złodziei, paserów i gwałcicieli. Tych ostatnich szczególnie. Niekiedy sama wymierzam sprawiedliwość.
Teraz szukam zabójcy znanego pisarza. Chcę odkryć, kto nienawidził go tak bardzo, by posunąć się do takiego okrucieństwa. Kandydatów jest wcale niemało: koledzy po piórze, rodzina, liczni fani...
No dobrze, samo się nie zrobi. Działam.
To co? Idziesz?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
To ja, Szpilka
© 2020 Marcin Ciszewski
© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Agnieszka Pietrzak
eBook: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: HEVI
ISBN 978-83-65904-81-2
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustroń www.warbook.pl
To ja, Szpilka.
Biegnę. Biegnę tak szybko, jak potrafię, na granicy wytrzymałości i wydolności organizmu. Niby jestem niska, całe sto sześćdziesiąt jeden i pół centymetra wzrostu, ale mam niezłe proporcje, nogi stosunkowo długie. Na kondycję też nie narzekam, trzydzieści cztery lata na karku, ale jestem wysportowana, o co dbam przynajmniej trzy razy w tygodniu na siłowni, przecznicę od mojego mieszkania.
Mężczyzna przede mną skręca w prawo, ja za nim. Przeskakuje przez płot, co zajmuje mu chwilę. Zbliżam się, słyszę, jak rzęzi. Skracam dystans do jakichś dwudziestu metrów. Czy się boję? Przed chwilą się bałam, teoretycznie powinnam i teraz, ale nie myślę o tym. Udo obija taser, w kieszeni sportowej bluzy wiją się plastikowe kajdanki, w drugiej kolebie uspokajająco sprzęt, z którym się nigdy nie rozstaję i który mi posłuży, mam nadzieję, lepiej niż paralizator, gdy nadejdzie właściwa pora.
Mijam nieduże domki, starannie utrzymane grządki, drzewa owocowe, nawet ule – jesteśmy na działkach pracowniczych przy Odyńca, na warszawskim Mokotowie, pięknym skansenie dawno zapomnianej epoki, który nie zniknął i już chyba nigdy nie zniknie.
Facet rozpaczliwym susem pokonuje jakiś rów. Ciemno, choć oko wykol, ale mnie się zmysły wyostrzyły jak kotu na łowach. Motywację, by go złapać, mam równie wielką, jak on, by uciec.
Już wiem, że go dopadnę, zrobię to sama i bardzo dobrze. Nie dlatego dobrze, że zasługa zatrzymania skurwysyna przypadnie mi w udziale, w dupie mam zasługi, szczerze mówiąc. Dobrze, bo będę miała chwilę, by znowu poprzebywać z nim sam na sam. I dlatego właśnie biegnę niczym napakowany sterydami przełajowiec.
W akcji bierze udział wielu funkcjonariuszy, ale to ja gram pierwsze skrzypce. Jeszcze pięć minut temu pełniłam funkcję, że tak to ujmę, przynęty – zresztą na własną prośbę. Jestem drobna, mam raczej chudy tyłek i niewielki biust. Na okoliczność dzisiejszego wieczoru założyłam perukę. Przed rozpoczęciem przedstawienia wszyscy jak jeden mąż stwierdzili, że wyglądam na szesnaście lat, może nawet na piętnaście i pół. Takie właśnie dziewczyny podejrzany wybierał na ofiary. Przez kilka tygodni zarzucaliśmy sieć. W końcu chwyciło: z gościem umówiłam się poprzez fikcyjny profil na fejsie, na którym figurowałam jako Dora, skonfliktowana z rodzicami piętnastolatka. Korespondencyjny flirt nabierał rumieńców, wypełniając wirtualną przestrzeń coraz bardziej pikantną treścią, w końcu facet zaproponował spotkanie, by, jak to ujął, miał okazję osobiście poznać tak uroczą i inteligentną osobę, a także kupić parę niezbędnych nastolatce drobiazgów, w rodzaju spodni czy kosmetyków. Wspomniał również o pieniądzach, co przyjęłam ze starannie zaprojektowanym entuzjazmem. Na miejsce spotkania przyjechał punktualnie, samochodem, tanim i bardzo przeciętnym, co początkowo mnie zaskoczyło, ale zaraz potem wydało się w gruncie rzeczy całkowicie logiczne. Wsiadłam, nie powiem, z bijącym sercem. Byłam wyposażona w środki przymusu bezpośredniego, wyszkolona i na podsłuchu, wsparcie pilnowało mnie czule, ale mimo wszystko bałam się. Mężczyzna okazał się przyjacielski, wręcz czarujący: dobrze ubrany, pod czterdziestkę. Tak go sobie wyobrażałam – że będzie miło się uśmiechał, pachniał dobrą wodą kolońską i miał ujmującą osobowość. Przy tym, niestety, wyglądał na silnego; w ciasnym wnętrzu samochodu, w dobrze dobranym momencie, zdołałby mnie obezwładnić bez trudu. Z łatwością mogłam sobie wyobrazić, że dysponuje również paralizatorem. Jechałam więc zjeżona, napięta, bez śladu jeszcze niedawnego luzu.
Zdawał się tego nie zauważać i dłuższą chwilę tokował (głównie o pieniądzach, które zarabia), po czym położył mi dłoń na udzie. Gdy ją strząsnęłam, zapytał, dlaczego tak sympatyczna panienka – co za galanteria, nieomal przedwojenna! – nie może być odrobinę bardziej uległa. I wtedy w blasku migających za oknami latarni dostrzegłam, że jego twarz zaczęła się zmieniać. Przestraszyłam się nie na żarty i stanowczym tonem powiedziałam, że chcę wracać do domu, co było niezgodne z planem: chodziło o to, by zawiózł mnie w miejsce, gdzie, jak podejrzewaliśmy, mógł dokonać poprzednich zbrodni. Ale ja się naprawdę przestraszyłam. Jego mimika szalała; twarz zaczęła przypominać pysk szakala. Złapał mnie za przegub tak mocno, że z trudem powstrzymałam się od krzyku. Zaczęliśmy się szarpać. Dowodzący akcją, słysząc, co się dzieje, uznał, że moje bezpieczeństwo jest zagrożone, i dał sygnał do ataku. Błyskawicznie w pobliżu pojawiły się trzy samochody wsparcia, próbując zatarasować drogę. Facet wykazał się spostrzegawczością i refleksem: puścił mnie i gwałtownie dodał gazu. Z piskiem opon wjechaliśmy w ślepą odnogę Racławickiej, po północnej stronie ogródków działkowych. Moi koledzy przegapili skręt i powrót na trasę pościgu zajął im dobre pół minuty. Ten czas facetowi wystarczył, by dojechać do końca ulicy. Tam zatrzymał gwałtownie samochód, wyskoczył jak na sprężynie i zaczął uciekać. Nie wiem, na co liczył; pewnie nie myślał racjonalnie. Po sekundzie, trzęsąc się jak osika, ale czując jakiś wewnętrzny przymus, ruszyłam za nim. Za plecami słyszałam ostro hamujące samochody. I tak zaczął się ten bieg z przeszkodami.
Uciekający ponownie skręca i robi wymuszony okolicznościami błąd, bo jakoś w tej smolistej ciemności dostrzegł, że jeśli pobiegnie prosto, dopadnę go po dziesięciu sekundach. Skręca i skacze na płot. Błąd polega na tym, że ogrodzenie jest tym razem znacznie wyższe niż poprzednie, więc nie potrafi go przesadzić wystarczająco szybko. Noski eleganckich butów ślizgają się – słyszę, jak sapie, klnie wściekle, siatka rezonuje, on z mozołem próbuje iść w górę. Jest blisko szczytu, gdy go dopadam.
Nieco wcześniej sięgam do kieszeni, po czym wykonuję dłonią energiczny, łukowaty ruch, jednocześnie naciskając guzik; stalowe rurki rozkładają się z trzaskiem i oto staję się uzbrojona w batona – sześćdziesięciocentymetrową pałkę teleskopową, zakończoną ołowianą kulką. Przy pewnej wprawie to skuteczna broń, choćby z racji zasięgu lepsza niż nóż, a przy tym nieczyniąca szkód nieodwracalnych. Ja wprawę mam, bo namówiłam jednego faceta z jednostki specjalnej, żeby udzielił mi paru lekcji. Skończyło się na tym, że spotykamy się raz w tygodniu już od dwóch lat, choć liczył na coś więcej tylko na samym początku. Może rozwijam jego horyzonty intelektualne.
Pierwszy cios idzie w mięsień dwugłowy uda. Wkładam w niego sporo siły. Facet jęczy, jakby z niego powietrze uszło, co mnie nie dziwi, gdyż baton to piekielna broń: podczas ćwiczeń trener-specjals uderzył mnie kilkakrotnie (na moją wyraźną prośbę) z umiarkowaną siłą w łydkę i udo, bo chciałam wiedzieć, z czym mam do czynienia. Upadłam i płakałam z bólu; nie mogłam się ruszyć przez dobrych kilka minut, siniaki zaś zeszły po dwóch tygodniach – i nim zniknęły, były piękne, w niemal wszystkich kolorach tęczy.
Uderzam jeszcze raz, tym razem w mięsień naramienny, a zaraz potem w triceps. Facet znów krzyczy, dłonie odmawiają mu posłuszeństwa, puszcza górną krawędź płotu. Ciężko upada na plecy. Oczy ma pełne udręki. To właśnie chcę w nich widzieć, choć w zupełnie innym stężeniu.
Biorę obszerny zamach i walę dokładnie między rozchylone kolana, wkładając w cios całą latami gromadzoną wściekłość. Tym razem mężczyzna wyje. U normalnego człowieka takie wycie wywołuje ciarki na plecach, w moich uszach brzmi jak muzyka.
Kolej na staw łokciowy prawej ręki. Biję lekko, by poczuł uderzenie jakby prądu elektrycznego, ale by kość ostała się w jednym kawałku. Owszem, wyobrażam sobie fontanny krwi zalewające mu twarz, połamane uda i strzaskane stawy – ale tylko wyobrażam. Nie jestem głupia.
I bez tego facet jest półprzytomny, wyje i jęczy, dłoń lewej ręki trzyma między nogami, starając się bezskutecznie uśmierzyć ból tego, co między nogami dla mężczyzny najświętsze. Mam szczerą nadzieję, że nie uśmierzy go nigdy.
Słyszę zbliżające się głosy. Migają światła latarek. Nadciąga mój partner wraz z resztą zespołu.
– Szpila – słyszę trzeszczenie umieszczonej w uchu słuchawki. – Szpilka, zgłoś się.
Pochylam się nad mężczyzną. Ignoruję jego smród, odór strachu, bólu i porażki, i schodzę naprawdę nisko, w okolice ucha.
– Dwie najbliższe doby, tak czy inaczej, spędzisz na dołku. I ode mnie zależy, w czyim towarzystwie – szepczę. – Powiesz, że spadłeś z płotu i się potłukłeś, rozumiesz?
Nie reaguje.
– Jeśli tak powiesz, dam cię do pojedynczej celi. Jeśli się poskarżysz, zanocujesz z ludźmi z miasta, którzy, zanim wjedziesz pod celę, będą wiedzieć, kim jesteś i co zrobiłeś.
Jęk. Brak reakcji. Chyba mówię zbyt długimi zdaniami.
– Poskarżysz się, masz przechlapane – cedzę wprost w ucho.
– Szpilka, kurwa mać – trzeszczy w słuchawce głos mojego przełożonego.
Dźgam faceta końcem pałki w dołek. Wbija we mnie dziki wzrok.
– Wiesz, co masz powiedzieć? – pytam z naciskiem.
– Wiem – stęka.
– Co?
– Że spadłem z płotu.
– Dobrze.
Przewracam go na brzuch. Wykręcam ręce. Jest oszołomiony bólem, bezwolny, nie stawia najmniejszego oporu. Kajdanki zaciskają się akurat w momencie, gdy pada na mnie snop ostrego światła. Słyszę sapanie. Moje wsparcie się zbliża.
Szarpię nim. Mężczyzna próbuje siąść na kolanach, co udaje mu się dopiero w trzeciej próbie. Jest na razie zbyt słaby, by wstać. Patrzy na mnie. Oprócz bólu widzę w jego oczach coś nowego. Jest ciemno, mogę się mylić, ale słowo daję – patrzy na mnie z czymś w rodzaju satysfakcji. W jego sytuacji to dość ekstrawaganckie zachowanie. Wpadł. Uciekał w desperacji, złapany niemal na gorącym uczynku. Stać go na pierwszorzędnego adwokata, ale nawet pierwszorzędny adwokat nie wybroni go zupełnie, może tylko uda mu się złagodzić wyrok do trzech czwartych przewidzianych kodeksem kar. Jeśli udowodnimy mu choćby część zbrodni – a jest na to olbrzymia szansa – facet pójdzie na wiele lat do pudła. Więc skąd ta bezczelna mina?
Zagadka rozwiązuje się szybko.
– Oni ci tego nie darują – stęka.
– Kto? – pytam. – Kto mi nie daruje?
– …Dowiesz się.
– Pochwal się teraz. Potem możesz nie mieć okazji.
– Dowiesz się szybko… szybciej, niż myślisz.
Słyszę zbliżający się tupot wielu stóp. Sięgam pod bluzę, kciukiem wykonuję nieznaczny ruch przy urządzeniu nadawczym.
– Jesteś aresztowany pod zarzutem gwałtu i morderstwa. Masz prawo do pomocy medycznej, skorzystania z usług adwokata, a także wniesienia zażalenia do sądu – oznajmiam najbardziej profesjonalnym z policyjnych tonów, na jaki mogę się zdobyć w aktualnych okolicznościach.
A ten skurwiel się uśmiecha.
Na więcej nie ma czasu. Jako pierwszy dopada nas nadkomisarz Kowalczuk – który chciałby być ewentualnie zwany Kowalem, ale wszyscy, nie wiedzieć czemu, uparcie, choć za plecami, mówią na niego Klocek, co idealnie oddaje charakter tego człowieka. Potem, jednocześnie, sześciu gości z wydziału realizacji, którzy nas wspomagają i którzy się, jak widać, spóźnili. Następnie nadciąga mój, pożal się Boże, partner, komisarz Dołęga, sprawiający wrażenie człowieka w stanie przedzawałowym; tak przynajmniej wynika z krwistej, widocznej mimo ciemności, barwy jego twarzy. I na końcu dostojny duet – prokurator Maliński (nazywamy go, niezbyt oryginalnie, Maliną, na co on się nie obraża, przeciwnie, mam czasami wrażenie, że lubi tę ksywę; pewnie woli ją od Maliniaka) oraz Dziadek, nasz wydziałowy matuzalem, czyli podkomisarz Andrzej Wagner, tuż przed emeryturą, który jest w policji od zawsze. Tak się składa, że dzisiejsza akcja wieńczy jego wieloletnią służbę.
Malina patrzy na zatrzymanego, potem przenosi wzrok na mnie.
– W porządku? – pyta.
Kiwam głową. A jakże, w porządku. Nie będę mu przecież opowiadać, że najadłam się strachu jak nigdy. Że nie zareagowałam w samochodzie, gdy miałam wystarczająco dużo czasu, by porazić faceta taserem, ale tego nie zrobiłam. Zgłosiłam się na ochotnika; nie będę narzekać ani się obwiniać. Założenia były dobre: facet namierzony, wsparcie zapewnione. Malina chciał go złapać na gorącym uczynku – żeby wątły stosik dowodów zamienić w pewność nie do podważenia. A że się nie udało? Praca w policji nie przypomina scenariusza amerykańskiego filmu.
Prokurator znów wbija wzrok w zatrzymanego.
– Zawijamy go – mówi i oddycha głęboko. Jakby kamień spadł mu z serca.
Ciągnąca się od przeszło pół roku sprawa, mimo że wypełniona po brzegi drastycznymi szczegółami, została słabo nagłośniona przez media, co, podejrzewam, miało związek z małomiasteczkowym pochodzeniem ofiar; po prostu te nieszczęsne nastolatki nie były nikim ważnym ani znanym. Malina jednak liczy, że zatrzymanie sprawcy posłuży mu jako trampolina w drodze ku górze – w poniedziałek ogłosi sukces i zrobi to, jak go znam, w sposób spektakularny. Jest bardzo ambitny. Zasługi przypisze sobie, co nie jest niczym zaskakującym, tak robią wszyscy. Mimo wszystko Malina jest w porządku – o ile w ogóle można tak powiedzieć o jakimś prokuratorze.
Dochodzi jedenasta. Dopiero teraz czuję, że wieje silny wiatr. Zimno, choć sierpień. Idziemy. Zatrzymany w środku. Ja na końcu. Dołęga obok. Sapie.
– Nic ci nie zrobił? – pyta. Wytężam słuch i słyszę w jego głosie jakąś czułą nutę. Nowe zjawisko. Może Dołęga się starzeje, bo na razie nie dopuszczam myśli, że przechodzi od szorstkiej tolerancji do koleżeństwa i wynikającej z niego troski.
– Nie zdążył – odpowiadam.
Mój partner oddycha głęboko.
– Dobra robota, Szpilka – mówi Dołęga. – Ale gdybym miał decydować jeszcze raz, nie puściłbym cię.
Wyjmuję z ucha maleńką słuchawkę systemu łączności, odpinam przyczepiony do wewnętrznej strony rękawa równie mikroskopijny bezprzewodowy mikrofon.
– Nie ty decydowałeś – zauważam.
– To było niebezpieczne.
– Mój drogi, gdybym chciała stawiać w życiu na bezpieczeństwo, zostałabym przedszkolanką.
Dochodzimy do radiowozów. Zatrzymany znika w jednym z nich. My w pozostałych. Konwój rusza.
Wyjaśnijmy na początku jedną rzecz, żeby potem do tego nie wracać.
Nazywam się Marianna Kohut, ale niech Pan Bóg ma w opiece tego, kto się do mnie zwróci w ten sposób. Z miejsca robię się złośliwa, a zaraz potem trzaskam drzwiami. Mam ksywkę Szpila, życzliwsi mówią Szpilka. Toleruję obie formy. I niech tak zostanie.
***
Jestem policjantką w stopniu podkomisarza. Moje życie obfitowało w rozmaite zakręty; opowiem jeszcze przynajmniej o niektórych. Na jednym, z punktu widzenia dalekosiężnych skutków, chyba najważniejszym, doszłam do wniosku, że wstąpienie w szeregi policji jest nie tylko jedynym sensowym wyjściem – jest moim obowiązkiem. Chciałam szukać sprawiedliwości. Patetyczne i w gruncie rzeczy głupie, a na pewno dalece odbiegające od rzeczywistości, wiem. Skończyłam wyższe studia (zaocznie, do czego zmusiły mnie okoliczności życiowe), byłam zdolna, proponowano mi nawet zostanie na uczelni. Odmówiłam, po czym poszłam do szkoły policyjnej w Szczytnie, ukończyłam ją z wyróżnieniem i w ten sposób ja, Szpilka – mól książkowy i fanka Judas Priest oraz Iron Maiden – zostałam gliniarzem. Bawi to moich bliższych i dalszych znajomych i właściwie każdego, kogo spotkam. Gdyby nie okoliczności, bawiłoby również mnie. Mam najniższy stopień oficerski i etat w Wydziale do walki z Przestępczością Przeciwko Życiu i Zdrowiu Komendy Rejonowej na Mokotowie. W wydziale pracuje również dwudziestu paru kolegów, którzy dzielą się na tych otwarcie mówiących, że chcieliby mnie przelecieć, i na tych, co zachowują te pragnienia dla siebie. Na szczęście żaden nie wyskakuje z łapami; na stwierdzeniach się kończy. Co najbardziej zabawne, szefową tego na wskroś wypełnionego testosteronem grajdołka jest kobieta, a to stanowi największy problem. Paradoks, ale tylko pozornie, choć Basieńka jest naprawdę w porządku. Czemu? Ano dlatego, że moi koledzy jak jeden mąż orzekli, że dostałam się do wydziału, bo baba ciągnie drugą babę, i biorą pod uwagę wyłącznie solidarność jajników, względnie, w najłagodniejszej wersji, twierdzą, że szefowa jest jakąś moją, bliższą czy dalszą, krewną. Co jest kompletną nieprawdą, ale tak się sprawy mają – i może wydarzyć się wszystko, a oni i tak nie zmienią zdania.
Czy mam jakieś atuty w tej walce? Tak, kilka mam. Jeśli będę w dobrym humorze – co, jak widzicie, nie jest pewne – opowiem kiedyś o tym.
Na razie noc nie chce się skończyć. Jest po drugiej, a ja nadal siedzę w ciasnej salce konferencyjnej na drugim piętrze komendy. Składam obszerne zeznanie (owszem, gliniarze też bywają świadkami i składają zeznania) – Malina zdobył się na propozycję, by zrobić to rano, ale ja wolę od razu, póki jeszcze pamiętam każdy najdrobniejszy szczegół. Mówię przez czterdzieści minut. Malina zadaje pytania, Klocek, Dołęga i Basieńka przysłuchują się. Szefowa nigdy nie wychodzi z pracy później niż o szóstej wieczorem, ale tym razem pofatygowała się, by o północy wrócić do komendy. Rzekomo w trosce o mnie. Faktem jest, że osobiście zrobiła mi kawę, co zdarza się raz na stulecie.
Piję ostatni łyk służbowej lury rozpuszczalnej i kończę zeznanie. Zerkam w zawieszone za plecami Maliny lustro. Nadal mam na głowie perukę. Na twarzy napięcie. Wyglądam inaczej. Naprawdę wyglądam inaczej.
Prokurator wzdycha.
– To wszystko? – pyta.
– Tak – odpowiadam. – Wygłosiłam formułę, skułam go, pojawiło się wsparcie.
Malina marszczy brwi. Jest przystojny. Cień zarostu zdążył od rana pokryć policzki, co tylko dodaje mu uroku. Jechał z zatrzymanym jednym samochodem. Wiem, co będzie dalej.
– Pod koniec pościgu straciliśmy z tobą łączność – oznajmia. Jego asesor, Kenig, przez cały jutrzejszy dzień będzie porównywał moje zeznanie z audiodeskrypcją z podsłuchu. U Maliny wszystko musi się zgadzać. Nie znosi niedomówień i wątpliwości, które mogą być powodem porażki w sądzie.
Robię bezradną minę.
– Może coś się rozłączyło.
– Nigdy się nie rozłącza – wtrąca Klocek. Rusza nozdrzami jak rasowy myśliwski pies. Szóstym zmysłem wyczuwa okazję. I nie zamierza jej zaprzepaścić. – To najnowszy sprzęt.
Patrzę na niego bez specjalnego zainteresowania.
– Goniłam go – mówię. – Nie miałam czasu zajmować się sprzętem.
Prokurator drapie się po głowie. Potem odwraca się do Dołęgi i Klocka.
– Panowie, poproszę, żebyście wyszli – oznajmia.
Obaj policjanci woleliby, z różnych powodów, zostać, ale bez protestu opuszczają pomieszczenie. Klocek po drodze obdarza mnie pełnym uczucia spojrzeniem. Pokazuję, że mam go gdzieś. On uśmiecha się lekko.
Prokurator nie zwraca uwagi na tę pantomimę. Przyjmuje pozę zatroskanego urzędnika państwowego, dla którego wartością nadrzędną jest przestrzeganie prawa.
– Szpilka, jesteś bardzo dobrą policjantką – mówi. – Zaangażowaną i dokładną. Masz zawsze porządek w papierach.
– Ale? – odpowiadam. Z doświadczenia wiem, że wszystko, co przed „ale”, jest guzik warte.
Marszczy brwi.
– Chcę, żeby w tej sprawie wszystko się zgadzało – tłumaczy. – Szukaliśmy faceta prawie pół roku. Wszyscy się naharowaliśmy jak woły, ty najbardziej. Udało się. Mamy dowody i mamy sprawcę. Zamordował trzy osoby, kolejna pewnie do końca życia nie wyjdzie ze szpitala psychiatrycznego. Robił straszne rzeczy. Społeczeństwo chce, żeby poniósł surową karę, żeby nigdy nie wyszedł z pierdla. Ja się z tym zgadzam, Szpilka.
– Ja też – wtrącam.
– Właśnie – mówi szybko. – Właśnie. Może zgadzasz się trochę za bardzo.
– Nie rozumiem. – Robię niewinną minę. Jestem w tym naprawdę dobra.
– Słuchaj. – Nachyla się, jakby chcąc powiedzieć to, co ma do powiedzenia, bez świadków, co jest absurdem, bo Basieńka siedzi najwyżej metr dalej i jest tak skupiona, jak tylko się da. – Wiem, że przeżyłaś tragedię. Wiem, że miałaś w życiu trudno. Bardzo szanuję cię za to, co z tym wszystkim zrobiłaś. Ale wiem też, że masz do sprawy stosunek osobisty.
Nie da się ukryć.
– Wszystko odbyło się zgodnie z rozpiską – mówię.
– Oby – odpowiada, prostując się. Jest niezwykle poważny. – Ale jeśli okaże się, że dzięki twoim pozaprawnym działaniom przy aresztowaniu facet się wykręci, bo jego adwokat wskaże na uchybienia formalne, osobiście wsadzę twoją głowę do beczki z wrzącą smołą, podkomisarzu.
– On się na coś skarżył?
– Nie.
– Sam widzisz. – Dopiero teraz z całą siłą dopada mnie zmęczenie. Dwadzieścia minut drogi do domu. Pół godziny leżenia w wannie. Drink, może dwa. I długi sen, nawet do południa. Jutro mam niby służbę, ale szefowa zgodziła się, żebym, jeśli nic się nie wydarzy, siedziała w domu, byle pod telefonem. Jestem naprawdę zmęczona. Nie miałam urlopu od dwóch lat.
Prokurator nadal na mnie patrzy. Staram się zachować obojętną minę.
– Dobra – mówi. – Muszę mieć jego zeznanie.
– Jasne. – Kiwam głową. – Niech posiedzi chwilę. W niedzielę będzie rozmowniejszy.
Malina unosi brwi.
– Chcesz go przesłuchać dopiero w niedzielę?
– Podejrzanemu zawsze dobrze robi chwila samotności. Byle z nikim nie gadał.
Prokurator waha się tylko przez chwilę.
– Niech będzie – decyduje. – Z samego rana wystąpię o sanki na trzy miesiące. Tylko żeby w areszcie nie było żadnych jaj.
– Pojedyncza cela z monitoringiem – mówię.
– Twoja odpowiedzialność.
Zgadzam się, choć to nie do końca tak.
– Jutro przeszukacie jego mieszkanie – zarządza prokurator.
– Z samego rana poślę ekipę – decyduje Basieńka.
Malina wzrusza ramionami. Nasza sprawa, byle kwity się zgadzały.
– Może skończymy? – proponuje szefowa. – Ona pada z nóg. A już prawie trzecia.
Maliński kiwa głową. Chyba nie spodziewa się odpowiedzi.
– Dobra – mówi. – Idź spać. Odpocznij. Widzimy się w poniedziałek.
W jego głosie pobrzmiewa wahanie. Nie uspokoiłam go.
Przy drzwiach odwraca się.
– Tak nawiasem mówiąc, dobrze ci w tej peruce.
***
Jadę przez milczące miasto. Gdzieniegdzie migają cienie ludzi wracających z imprez albo ciągnących na afterki. Niektórzy mają zdrowie. Trochę mi się odechciewa tego wszystkiego. W uszach brzmi dźwięk batona uderzającego w ciało. Krzyk. Cierpienie. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Uczestniczyłam w autopsjach trzech zamordowanych dziewczyn. Byłam na pogrzebach. Obserwowałam reakcje rodzin. Bezskutecznie próbowałam rozmawiać z tą, co przeżyła, widziałam jej oczy i twarz. Niemal ją studiowałam. Dołęga stanowczo protestował, chciał, żebym skupiła się na sprawcy, nie na ofiarach. Posłałam go do diabła, co przyjął bez zdziwienia, choć z dezaprobatą.
Dojeżdżam. Parkuję w podziemnym garażu. Blok liczy trzy piętra; w sumie dwadzieścia mieszkań. Ludzka skala. Długo szukałam tego miejsca. Pieniędzy starczyło na zakup, na meble już nie. Na graty i malutki samochód składałam trzy lata. To była długa droga. Mam ją za sobą – na szczęście. Gdybym chciała zarabiać prawdziwe pieniądze, wybrałabym inny zawód.
Gdy przekraczam próg, piszę esemesa. Jest po trzeciej, mimo to nie tylko piszę, ale i wysyłam. Po równo trzydziestu sekundach słyszę natarczywy dźwięk dzwonka.
Odbieram.
– Myślałam, że umrę, ty kretynko – słyszę. Na ogół darowujemy sobie powitania i zdawkowe wstępy. Obie jesteśmy zbyt niecierpliwe.
– Wszystko w porządku, Gunia – odpowiadam miękko. Czuję ucisk w gardle. Zawsze tak jest, choć tym razem natężenie ucisku wydaje mi się większe niż zazwyczaj.
– Niepotrzebnie mi o tym wszystkim opowiadałaś – stwierdza rozmówczyni.
Kiwam głową. Pomijam milczeniem fakt, że w naszych relacjach nie ma opcji „przemilczenie”. Taki mamy układ – ona zawsze wie, co robię i o której mniej więcej wrócę. A ja zawsze składam meldunki z trasy, jeśli można tak powiedzieć. Tylko dlatego jeszcze funkcjonujemy, choć nie ukrywam, męczy mnie to. Jednak Guni jest potrzebne jak tlen. Pewnie tak pozostanie.
– Wszystko odbyło się zgodnie z założeniami – mówię, nie czekając na pytanie. – Wsparcie było tuż przy mnie.
– Rozmawiałaś z nim?
– Przekazałam pozdrowienia.
Niemal słyszę pracę neuronów, chrobotanie kół zębatych, zgrzyt przekładni. Gunia myśli.
– Czy był…
– Tak – mówię. – Bardzo. Okaz męskiej urody.
– To dobrze.
Świat Guni musi być uporządkowany. Tylko w takim jest w stanie żyć. Wszelkie odstępstwa od schematu doprowadzają ją do rozpaczy. Ja jestem filtrem oddzielającym ją od rzeczywistości, ale tylko w pewnym sensie: nie mogę zbytnio koloryzować. Gunia jest oblatana w mediach społecznościowych, śledzi na bieżąco różne doniesienia. Potrafi przyłapać mnie na kłamstwie, czego zdecydowanie wolę uniknąć – dla swego i jej dobra.
Tym razem kłamać nie muszę. Nie ryzykuję, że Gunia skonfrontuje opowieść ze zdjęciami sprawcy opublikowanymi w internecie. Facet naprawdę był przystojny. Na tym jej zależy – uroda pasuje do wypracowanego przez lata schematu.
Lata.
Za tydzień piętnasta rocznica. Boję się jej bardziej niż innych. Gunia uznaje piętnaście lat za okrągłą datę. Celebracja ma przybrać szczególną postać. Ona o tym nie wspomina; nie musi. Ona wie i ja wiem. Gunia jest walnięta. Gunia jest moją młodszą siostrą.
– Zadzwonisz jutro? – pyta.
– Dzisiaj, Gunia. – Ziewam. – Jest prawie wpół do czwartej. Zadzwonię, jak się wyśpię.
– Cieszę się, że nic ci nie jest – mówi i rozłącza się.
Gunia ma nierówno pod sufitem, ale troskę o mnie ustawioną prawidłowo. Wie, że często narażam się na niebezpieczeństwo. Częściowo – tylko częściowo, ale to wystarczy – z jej powodu, co do tego biednego, zamulonego chemią mózgu akurat dociera znakomicie. Pcha mnie do działania i jednocześnie się martwi. Tylko pozorny paradoks. Jednak nie wanna, prysznic. Trochę mnie orzeźwia. Piję drinka. Potem drugiego. Alkohol działa słabo, zresztą zawsze tak jest w wyżej opisanych okolicznościach. Idę do maleńkiej, przytulnej sypialni, mojego azylu. Sen nadchodzi szybko.
I równie szybko ulatuje. Mam wrażenie, że po kilku sekundach.
Telefon leży tuż obok, dzwonek wwierca się w mózg.
– Wstawaj, Szpilka – słyszę głos Dołęgi. Mój partner nie jest w żartobliwym nastroju, raczej warczy. – Mamy robotę.
– Jezus! – jęczę. – Która godzina?
– Dwanaście po siódmej.
– Położyłam się o czwartej.
– Ja też, a jestem od ciebie dwadzieścia lat starszy – mówi z naciskiem. – Jednak sprawca był na tyle nieuprzejmy, że nie poczekał, aż się wyśpimy.
Staram się otworzyć oczy. Chcę usłyszeć dźwięk spieniacza do mleka. Poczuć zapach świeżo zmielonej kawy. Oczy pozostają zamknięte.
– Co jest? – chcę wiedzieć.
– Trup. Ogarnij się. Za kwadrans podjadę.
– Miałam mieć wolne – jęczę.
Dołęga zostawia tę uwagę bez odpowiedzi.
– Kwadrans – podkreśla i już go nie ma.
Niemal na ślepo idę do łazienki. Pierwsza porcja kawy w jakimś stopniu stawia mnie na nogi. Drugą nalewam do styropianowego kubka, będę miała co pić w samochodzie. Ubieram się. Z obrzydzeniem patrzę na pistolet, ale oczywiście wkładam go do kabury na biodrze. Odznaka. Kajdanki. Zerkam w lustro. Brawo. Trzydzieści cztery lata metrykalnie. Sześćdziesiąt wizualnie. Może jestem zbyt krytyczna.
Schodzę. Zimno jak diabli, nie więcej niż dwanaście stopni. Sierpień.
Zajeżdża Dołęga. Wsiadam. O ile porównanie ze starym, brzuchatym facetem może stanowić pocieszenie, mój partner wygląda znacznie gorzej niż ja. Wory pod oczami sprawiają wrażenie jaskiń. Łysina lśni brzydko. Zapach pozostawia wiele do życzenia. Częstuję go miętową gumą do żucia i odrobinę uchylam okno. Jest lepiej. Trochę.
Dołęga prowadzi z ogromną jak na niego szybkością. Zwykle wleczemy się przez miasto w żółwim tempie, a on gada i dużo się śmieje, nawet próbuje – żałosne, o czym oboje wiemy, ale i jakoś wzruszające – mnie podrywać. Dziś naciska zbyt mocno pedał gazu i mówi, w zasadzie nie otwierając ust:
– Park Dreszera. Mężczyzna, trzydzieści–trzydzieści pięć lat. Znalazła go poranna, kurwa mać, biegaczka. Patrol prewencji jest na miejscu. Według krawężników gościu jest sztywny na amen.
– Morderstwo? – pytam, by coś powiedzieć.
– Nietypowe, jeśli już – odpowiada, po czym zamyka się.
Dojeżdżamy, park Dreszera leży w centrum Mokotowa, łatwo tu trafić. Dołęga parkuje na Krasickiego, przy głównej bramie. Idziemy wypielęgnowanym alejkami. Mimo przedjesiennej pory zieleń jest soczysta i wręcz pachnie, ostatnio sporo padało. Dochodzimy do jednej z bocznych ścieżek. Kilku policjantów z prewencji stoi zbitą grupą, część pali, gadają jak przekupy. Bardzo atrakcyjna dziewczyna w stroju do joggingu, blada jak ściana, siedzi na ławce kilka metrów dalej i skubie nerwowo skórki przy paznokciach.
Tuż za zakrętem prymitywny parawan skonstruowany z patyków i policyjnych kurtek. Na ścieżce widzę stopy obute w eleganckie półbuty. Reszta zasłonięta, zapewne częściowo spoczywa na trawniku, a częściowo w gęstym rododendronie. Fakt zgonu oficjalnie potwierdzi patomorfolog, na którego jeszcze czekamy, ale tu nie potrzeba fachowej diagnozy; facet jest martwy.
Legitymujemy się mundurowym, podchodzimy, oglądamy zwłoki z bliska. Dawno nie widziałam tyle krwi. Ubranie zmarłego jest nią wprost przesiąknięte. Grunt wokół również. W bladych promieniach porannego słońca plamy wydają się rude.
Wpatruję się w prawą dłoń mężczyzny. Brakuje w niej dwóch palców. Reszta przypomina kawał surowego mięsa. Właściwie – nie przypomina. Jest kawałem surowego mięsa. Widzę ścięgna i kawałek kości. Ktoś tego człowieka poszarpał na kawałki i częściowo obdarł ze skóry.
Ofiara ma sobie marynarkę. Prawy rękaw zniknął. Koszula w oryginale była chyba koloru niebieskiego. Brak jej połowy guzików. Na piersi kilka ogromnych ran. Są skryte pod grubą warstwą zaschniętej krwi, ale widzę je dokładnie, choć na razie głównie oczyma wyobraźni. Moja wyobraźnia pracuje bowiem na pełnych obrotach. Senność, jak pewnie się domyślacie, zniknęła bez śladu. Jestem uodporniona, ale przecież nie z drewna. Zapalam papierosa.
– Jezus – mruczy Dołęga. Można by odnieść wrażenie, że współczuje ofierze. Nic bardziej mylnego. Ma żal do niesprawiedliwego losu. Grafik służby wskazał na niego i na mnie. Gdyby morderca trochę poczekał albo chociaż ofiarę znaleziono by dopiero za parę godzin, sprawę wziąłby Klocek ze swoimi przydupasami, a ja bym jeszcze spała. Założenie nie jest zbyt mądre, oznaczałoby bowiem, że sprawca musiałby działać w świetle dnia. Nie wygląda mi na takiego. Park Dreszera jest popularnym miejscem, zwłaszcza w sobotę, i słabo nadaje się na miejsce zbrodni w biały dzień.
– Pies – odmrukuję w odpowiedzi. – Lub psy.
– Widzisz tu jakieś?
– Facet nie żyje od kilku godzin. – mówię. – Psy są zwierzętami mobilnymi. Mogą już być w Wilanowie.
– Nie zawracaj głowy – odpowiada Dołęga.
Co w ludzkim języku oznacza: nie spieszmy się. Poczekajmy na wynik sekcji zwłok i badań kryminalistycznych. Potem się zobaczy.
Ale mnie się nie chce czekać. Możliwe, że to w ogóle nie jest sprawa dla nas. Może jeszcze uda mi się uratować tę sobotę.
Podnoszę do ust krótkofalówkę.
– Tu Jeden Cztery – mówię.
– Tu Centrala, mów, Jeden Cztery.
– Jesteśmy na miejscu zdarzenia – relacjonuję. – Ofiara to mężczyzna, wiek około trzydziestu lat, zmarł najprawdopodobniej w wyniku wykrwawienia. Rany wyglądają na zadane przez psy. Sprawdzisz, czy nie było w okolicy zgłoszeń o bezdomnych, agresywnych psach?
– Przyjąłem, Jeden Cztery. Odezwę się. Znacie tożsamość ofiary?
– Jeszcze nie.
Głośnik trzeszczy i dyżurny znika z eteru.
Dołęga gada z prewencją. Podchodzę do dziewczyny. Wygląda na dwadzieścia lat i jest przerażona.
– Dzień dobry – mówię miękko.
Dziewczyna podnosi głowę. Ma intensywnie zielone oczy, których postanowiła nie psuć makijażem. Zerkam w dół. Paznokcie wypielęgnowane, ale własne. Legginsy tak dopasowane, że niemal stają się drugą skórą. Bluza stanowi ostatni krzyk mody. Buty, na hydropneumatycznej podeszwie, również. Mnie na takie nie stać. Co za czasy.
– On tam leżał… – odpowiada. – Ja rano biegam, sobota, niedziela… Tu zawsze jest spokojnie. Jak tylko otwierają, o szóstej, już jestem przy bramie…
– Jestem podkomisarzem policji – oznajmiam. – Wszyscy mówią na mnie Szpilka.
Po raz pierwszy dziewczyna sprawia wrażenie, jakby rozumiała, co się wokół niej dzieje.
– Szpilka? To nazwisko? – chce wiedzieć.
– Pseudonim, można powiedzieć. A ty?
– Justyna Szmajer. Mieszkam niedaleko.
Pierwsze lody uznaję za przełamane.
– Opowiedz, co się stało – proszę, choć podejrzewam, że tylko stracę czas.
Rzeczywiście, opowieść nie wnosi niczego. Justyna Szmajer dba o formę. Biega. Chodzi na siłownię. Ma dwadzieścia trzy lata, choć wygląda na młodszą, zwłaszcza w stroju sportowym. Jest świeżo po studiach licencjackich i nie umawia się z facetami przez internet. Już ją lubię. Pochodzi z małego miasta na Podkarpaciu. Po dziesięciu minutach znam jej życie niemal jak swoje, natomiast nadal nie bardzo wiem, co się stało. Ot, biegła, zobaczyła zwłoki, niczego nie dotykała, zadzwoniła pod sto dwanaście, czekała na ławce do przyjazdu patrolu.
– Mogę już iść? – pyta, po czym zerka w kierunku atrapy parawanu kryjącej trupa.
Powinnam ją spisać, ale moja nowa znajoma nie ma przy sobie dokumentów.
– Mieszkasz niedaleko? – upewniam się.
– Tak.
– Pójdzie z tobą policjant – mówię. – Dasz mu dowód, on spisze dane, wezwiemy cię, może w poniedziałek, musimy cię niestety formalnie przesłuchać. Może tak być?
Kiwa głową. Mam wrażenie, że zgodziłaby się na wszystko, byleby stąd zniknąć.
Wstaje. Jesteśmy tego samego wzrostu. Jest nas, kurdupli metr sześćdziesiąt, paru na świecie.
– Fajny pseudonim – mówi.
Uśmiecham się. Ona wyraźnie się rozluźnia. Po chwili znika za zakrętem alejki w towarzystwie barczystego gliniarza, przy którym wygląda jak dziecko, co nasuwa mi nieprzyjemne skojarzenia. Bardzo żałuję, że za nimi nie podążyłam. Nie teraz, później.
Przyjeżdża zespół techników kryminalistycznych wraz z patomorfologiem, a zaraz po nich czarni bracia, palący i plotkujący jak straganiary w oczekiwaniu, aż będą mogli zabrać ciało. Wokół zaczyna wprost roić się do ludzi. Pierwszą czynnością techników jest zdemontowanie prymitywnej zasłony z policyjnych kurtek, ustawienie prawdziwego parawanu i odgrodzenie ciała od ewentualnych spojrzeń ciekawskich. Potem biorą się do roboty, na razie z dala od zwłok, bo nad nimi kuca zimny doktor. Bada temperaturę ciała i stopień stężenia pośmiertnego. Błyska flesz. Dołęga podchodzi bliżej i zaczyna konferować z jednym z techników, Racuszkiem, kręcąc dłońmi ósemki w powietrzu. Jest upierdliwy, ale tu akurat go popieram: Dołęga widział niejedno i ma niezły węch, często zwraca uwagę na rzeczy, które kryminalistycy mogą przeoczyć.
Nic tu po mnie, przynajmniej na razie. Idę do wyjścia. Główna brama jest szeroko otwarta. Przyglądam się zamkom. Żadnych śladów, że ktoś próbował je forsować. Cudów jednak nie ma. Psy nie latają, przynajmniej te, które znam. Jakoś musiały się dostać na teren parku. A potem z niego wyjść.
Zadzieram głowę. Kamera. Bliżej Ursynowskiej druga.
Wracam na miejsce zdarzenia. Zwłoki i najbliższe otoczenie starannie obfotografowano. Teraz ciało leży na ścieżce, głową do góry.
– Zobacz – mówi Dołęga i wyciąga dłoń. Schylam się lekko. Gardło i twarz ofiary pokryte są krwią. Ale na gardle widać spod niej coś jeszcze. Ciemny, niemal siny cień, szeroki na kilka centymetrów. Przenoszę wzrok wyżej. Nos jest zmiażdżony, wpółotwarte usta ukazują pieńki kilku ułamanych zębów.
– Chyba gdzieś widziałam tego faceta – mówię.
– Znasz go?
– Nie. To nie to. Coś mi się majaczy, że mogłam gdzieś widzieć jego zdjęcie. W gazecie, internecie, nie wiem.
Dołęga wierci mnie wzrokiem, ale ja nie mogę sobie przypomnieć. Twarz mężczyzny jest zniekształcona przez rany i przedśmiertną agonię, ale próbuję ją sobie wyobrazić bez tego koszmarnego sztafażu. W głowie migają niejasne obrazy, nie układają się jednak w nic konkretnego. Próbuję je nagiąć do swej woli. Nic. Wątłe wrażenie podobieństwa do realnej postaci znika.
Prostuję się. Jestem raczej odporna, ale muszę głęboko zaczerpnąć powietrza.
– Może sobie później przypomnę. Tak czy inaczej, ktoś mu stanął na gardle – mówię. – I twarzy.
Patomorfolog jest pochłonięty swoją pracą, udaje, że nie słyszy. Dołęga natomiast przytakuje. Rozgląda się.
– Park jest zamykany na noc, nie? – pyta retorycznie. – I strzeżony.
– Na zewnątrz są kamery – basuję.
Zimny doktor prostuje się. Starannie wyciera ręce w namoczoną płynem dezynfekującym szmatkę. Pakuje sprzęt do torby. Podchodzimy.
– Coś wiesz? – zagaja Dołęga.
– Facet nie żyje od sześciu–ośmiu godzin – mówi patomorfolog.
– Zabójstwo?
– Przyczyna zgonu zostanie podana po przeprowadzeniu sekcji.
– Wojtuś, znamy się nie od dziś, dobrze?
Facet rozgląda się. Gest jest śmieszny. Nie ma przed kim się kryć. Prewencjusze już sobie poszli, stoją przy jedynej otwartej bramie i pilnują, by nikt nie wszedł do środka. Technicy są pochłonięci robotą, poza tym to swoi.
– Liczne rany szarpane. Ogromny ubytek krwi. Na szyi ślady duszenia. Tyle.
– Dzięki.
Patomorfolog odchodzi, uginając się pod ciężarem torby.
Dołęga przygląda się miejscu zbrodni, potem zwraca ku mnie.
– Sprawa powinna być prosta – oświadcza. – Dowiedz się, ilu ochroniarzy pracuje na nocnej zmianie. Pogadamy z nimi. Nie wierzę, że żaden nic nie słyszał. Musimy ustalić, którą bramą wszedł sprawca. Obejrzymy nagrania. Coś musi wyjść.
Przytakuję, choć diabeł szepcze mi w ucho, że niekoniecznie musi. Nie wierzę w proste sprawy. Albo sprawca znajduje się od razu, niemal czeka na nas na miejscu zabójstwa, albo śledztwo ciągnie się miesiącami i często nie kończy się schwytaniem zabójcy.
Mnie się na razie nic nie klei. Ofiara musiała dostać się na teren zamkniętego parku, za nią wśliznął się sprawca z psem lub psami. Psy jako narzędzie zabójstwa są, jak by to powiedzieć, nieporęczne. Łatwo je zauważyć, na ogół atakują z głośnym warczeniem. Ofiara musiała się bronić i zapewne drzeć jak opętana. Kamienice ciągną się wzdłuż Ursynowskiej i po drugiej stronie Odyńca. W nocy dźwięk niesie się daleko. Kiepskie miejsce na zbrodnię doskonałą.
A jednak.
– Raczej nie zabito go gdzie indziej – mówię. Musimy rozważyć wszystkie opcje.
Dołęga rozgląda się.
– Nie.
Stwierdzenie było retoryczne. Wszędzie pełno śladów walki – zryta ziemia, powyrywana trawa, złamana gałązka rododendronu. Ofiara poniosła śmierć tu, w tym miejscu. Ten punkt mamy z głowy.
Ekipa z zakładu pogrzebowego w końcu doczekała się końca kryminalistycznych misteriów i grabarze ładują ciało do worka. Racuszek informuje nas, że ofiara nie miała przy sobie dokumentów ani komórki. Świetnie. Ponieważ nadal nie mogę sobie przypomnieć nie tylko gdzie, ale czy w ogóle widziałam tego faceta, na razie mamy anonimowego trupa zagryzionego przez psy w środku zamkniętego i strzeżonego parku w centrum miasta. Musimy przesłuchać przynajmniej kilkuset potencjalnych świadków, zapewne w większości jeszcze smacznie śpiących. Być może patrzę na świat w zbyt ponurych barwach, ale mogę się założyć, że, na razie przynajmniej, nie znajdziemy nikogo, kto cokolwiek widział. Mój partner, zdaje się, podziela ów pesymizm, bo minę ma zasępioną i jest skłonny do zwady pod byle pretekstem. Znów wieje zimny wiatr i, zdaje się, zaraz zacznie padać.
Zostawiam dumającego nad niesprawiedliwością życia Dołęgę samemu sobie i robię obchód parku. Zajmuje mi to dwadzieścia minut. Bramy zamykane są na łańcuch i kłódkę. Teraz ich oczywiście nie ma – o szóstej zdjęli je ochroniarze. Żadna z bocznych bram, podobnie jak główna, nie nosi śladów siłowego otwierania.
Idę do budki strażników. W środku facet po sześćdziesiątce, z nadwagą. Typowe. Roztacza specyficzny, nie do podrobienia zapach niedomytych służb mundurowych drugiego sortu. Pokazuję blachę. Strażnik jest bezużyteczny: nic nie wie, niczego nie słyszał, o niczym nie ma pojęcia. Jego zmiana zaczęła się o szóstej rano. Razem z gościem z nocnej szychty otworzyli park. Przyglądam się kłódkom: na żadnej nie ma śladów manipulowania wytrychem, ale pewność oczywiście da szczegółowa analiza w laboratorium. Pytam o monitoring. Kamery nie należą do miasta, są własnością firmy ochroniarskiej. Ochrona parku może tylko obserwować obraz na monitorach, nie ma dostępu do nagrań. Kto ma? Centrala. Tam znajduje się serwer. Biorę namiar na kierownictwo firmy oraz ochroniarza z nocnej zmiany i wychodzę na zewnątrz. Oddycham głęboko – po zaduchu kanciapy powietrze wydaje mi się niemal doskonale czyste.
Potem odbębniamy cztery godziny obowiązkowej policyjnej ciesiołki. Dołęga bierze na siebie mieszkańców domów przy Odyńca, ja załatwiam tych przy Ursynowskiej. Chodzę od drzwi do drzwi i wyciągam spokojnych obywateli z łóżek. Większość chce współpracować, ale nie ma nic do powiedzenia. Kilka osób jest kompletnie pijanych. Dwie agresywne. W paru wypadkach nie da się rozmawiać, bo czworonożni ulubieńcy różnej wielkości i maści tak ujadają, że nie słychać nawet pojedynczych słów. Właścicieli zapraszam na komendę.
W końcu coś się dzieje.
– W środku nocy obudził mnie krzyk – mówi jeden facet, pięćdziesięcioletni, w szlafroku, starannie ogolony. Dwie godziny jałowej gadaniny spowodowało, że zaczyna mnie boleć głowa. Coraz bardziej chce mi się palić.
Wyciągam uszy.
– Kto krzyczał? – pytam.
– Nie wiem, ciężko stwierdzić – odpowiada. – Może pani wejdzie?
– Dziękuję.
Siadamy w całkiem wygodnych fotelach w niewielkim pokoju pełniącym rolę salonu. Facet wygląda na samotnika, ale mieszka zadziwiająco ładnie.
– Niech pan opowie.
– No cóż, nie ma wiele do opowiadania. – Wzdycha. – Oglądałem telewizję, nocny film. Nagle wydało mi się, że zrobiło się ciemniej.
– Ciemniej?
– No, tak, wie pani, ciach, i zgasło światło. Wstałem. Na ulicy było ciemno. I w parku też.
– Zgasły latarnie na ulicy i w parku – upewniam się.
– Tak. Z tym, że to się czasami zdarza, zwłaszcza po dużej burzy albo jak mocno wieje.
– W nocy nie było burzy.
Nie zwraca na mnie uwagi.
– No więc zauważyłem, że się nie świeci, ale w sumie to nic nadzwyczajnego – mówi z namaszczeniem. – Wróciłem do filmu, bo ciekawy był. I wtedy usłyszałem krzyk.
– Mógłby pan go opisać?
– To znaczy?
– Wie pan, ludzie różnie krzyczą. Z bólu. Ze strachu. Albo dlatego, że są wściekli.
– No, to był mocny krzyk, długi. Potem się urwał i nic nie słyszałem.
– Mężczyzna? Kobieta?
– Ciężko stwierdzić. Raczej mężczyzna.
– Nie słyszał pan czegoś jeszcze?
– Czego?
– Nie wiem. Szczekania psa?
– Psa? – Świadek unosi brwi. – Tu się włóczy dużo różnych kundli, ale tym razem nie, nie słyszałem żadnego psa. Miałem zresztą zamknięte okno, bo straszny wiatr ostatnio, a ja nie lubię przeciągów.
– Dobrze – mówię. – O której to mniej więcej było?
– No, tu akurat mogę pani lepiej pomóc. – Rozpromienia się mężczyzna. – O wpół do pierwszej. Może kilka minut po, ale nie więcej niż pięć.
– Dwunasta trzydzieści, dwunasta trzydzieści pięć, tak? – Wyciągam notes i szybko notuję najważniejsze informacje.
– Dokładnie wtedy.
– Jak długo trwała awaria prądu?
– Około dziesięciu minut – odpowiada szybko, bez wahania. Lubię takich świadków. – Akurat była przerwa na reklamy. Poszedłem zrobić sobie herbatę. I wtedy włączyli. Ode mnie z kuchni dobrze widać.
– Wyglądał pan przez okno?
– No tak, rzuciłem okiem.
– Zauważył pan coś?
– Nie. Nikogo nie było. Zresztą proszę wyjrzeć. Widzi pani, same drzewa. Nawet chodnik widać tylko miejscami.
– Czyli zauważył pan, że włączyli światło, ale żadnych ludzi.
– Tak jest.
Sprawdzam. Facet ma rację. Zielono jak w Central Parku. Nie widać nawet drugiej strony ulicy. Cisza i spokój.
Notuję dane faceta, uprzedzając, że będę musiała mieć jego zeznanie na piśmie, i wychodzę. Po kolejnych dwóch godzinach spotykam się z Dołęgą. Jest zasapany, jakby pokonał piechotą dziesięć kilometrów. Po zwłokach, czarnych braciach i ich smutnym karawanie oraz technikach nie ma już śladu, jest za to prokurator Wojciech Abramczyk, typ wyjątkowy, nawet jak na standardy warszawskiej prokuratury. Zwykle widziałam go dobrze ubranego, dziś jest wręcz niechlujny, nieogolony i niewyspany. Toczy wokół bazyliszkowym wzrokiem, na mnie łypie niemal z nienawiścią. Jest mizoginem, otwarcie twierdzi, że kobiety w policji to nieporozumienie. Nie wiem, jak inne kobiety, ja z przyjemnością odwzajemniam jego wrogość. Na razie nie pozwolił uporządkować terenu i zamknął park aż do odwołania. Plamy krwi zdążyły już zblaknąć. Nadchodzący deszcz zmyje je zupełnie.
– Poprowadzę tę sprawę – oświadcza Abramczyk.
Sobota nie mogła się lepiej zacząć.
Dołęga kiwa głową. Ma być Abramczyk, będzie Abramczyk. Mój partner nie walczy z przeciwnościami losu, już dawno, zdaje się, doszedł do wniosku, że nie ma to sensu. Uważa, że na pracy świat się nie kończy. Łatwo mu mówić. Jest facetem.
– Ktoś coś widział? – pyta prokurator.
Najeżam się, ale nakazuję sobie spokój.
– Możliwe. – Streszczam rozmowę ze świadkami; używam liczby mnogiej, bo jeszcze dwie osoby potwierdziły, że po północy nastąpiła przerwa w dostawie energii elektrycznej, trzy przypomniały sobie, że ktoś krzyczał. Żadna się tym nie zainteresowała.
Dołęga nie może pochwalić się nawet zbliżonymi rezultatami. Stracił cztery godziny, usłyszał sporo pretensji i złorzeczeń, nabawił się zadyszki, o mało nie przyprawił o zawał pewnej starszej pani, która przeraziła się okropnie na widok policyjnej blachy. I nie dowiedział się niczego.
– Po pierwsze, musicie ustalić tożsamość ofiary – mówi prokurator tonem nauczyciela z podstawówki. Ma miły, kulturalny głos. Gdy jest ogolony, ma też sympatyczną powierzchowność. Mógłby prowadzić w telewizji audycję poświęconą muzyce poważnej. W ogóle miły z niego gość, dopóki prymatu nie przejmie psychopatyczna część jego jestestwa. – Po drugie, macie obejrzeć nagrania. Świadków przesłuchać jeszcze raz. W poniedziałek rano oczekuję konkretów.
Już kolejny prokurator chce się ze mną widzieć w poniedziałek rano. Staję się osobą wręcz rozchwytywaną. Chyba nie mogę opanować grymasu zniecierpliwienia, bo Abramczyk łypie na mnie, gotów do bitki.
– Coś nie tak, podkomisarz Kohut? – pyta.
Nabieram powietrza w płuca. Dołęga łapie mnie za dłoń.
– Tak zrobimy, panie prokuratorze – przytakuje gorliwie.
Abramczyk obrzuca mnie bez pośpiechu spojrzeniem, które sporo obiecuje, po czym odwraca się na pięcie i idzie w stronę bramy. Zostajemy sami. Sobota wygląda na dokumentnie schrzanioną.
– Lepiej, żebyśmy tego nie spieprzyli – rzuca Dołęga, po czym obdarza mnie niechętnym spojrzeniem. – Przestaniesz brykać?
– Nawet się nie odezwałam – replikuję.
– Ty nie musisz się odzywać, Szpilka, żeby ludzie zaczęli być agresywni. Wystarczy, że się na ciebie spojrzy, i już w człowieku buzuje adrenalina.
– No, no, Jacusiu, to nowy bajer?
– Przestań – mityguje mnie. – Musimy z tym włazidupem pracować. I twoje bzdyczenie tego nie ułatwi.
Wzdycham. Wiem, że musimy. Prokuratorzy o ustalonej pozycji, na przykład Malina, zlecają śledztwo, a potem na ogół się nie wtrącają. Oczekują dobrze wypełnionych kwitów, na podstawie których mogą sprokurować ładny i elegancki akt oskarżenia, wiodący oskarżonego wprost na salę sądową, a potem do więzienia. Gładko i po sznurku, mawia Malina. Darzy policję przynajmniej minimum zaufania. Konflikty zdarzają się rzadko, chyba że coś zawalimy. Jest doświadczony, wie, że czasami idzie jak po grudzie; mimo iż na niego też naciskają, nie oczekuje cudów. Potrafi doradzić, czasami widzi coś, czego nie widzą śledczy.
Abramczyka natomiast Stwórca ulepił z zupełnie innej gliny. Abramczyk ma duże aspiracje, ekstremistyczne poglądy i dziką, nieokiełznaną ambicję. Jest przy tym inteligentny, dobrze wychowany i naprawdę solidnie wykształcony – przy czym, w odróżnieniu od milionów dzisiejszych absolwentów wyższych uczelni, uniwersyteckie wykształcenie z pewnością nie przekracza jego umysłowych kompetencji. Wielu ludzi daje się nabierać na wygląd, ubiór i maniery tego człowieka. Ja nie. Dla mnie, od pierwszego spotkania, Abramczyk jest zagrożeniem większym niż bomba ukryta w ruchliwym przejściu podziemnym, i to nie tylko dlatego, że nie znosi kobiet, ze szczególnym uwzględnieniem policjantek. Jak mogę, unikam współpracy z nim. Teraz się nie udało, co psuje mi i tak nie najlepszy nastrój. Nawiasem mówiąc, Malina, moim skromnym zdaniem, pewnego dnia przejedzie się na swoim współpracowniku. Jeszcze nie teraz, układ sił jest dla Abramczyka zbyt niekorzystny. Ale czas, gdy młodszy wilk rzuci się do gardła przewodnikowi stada, nadchodzi, i to dużymi krokami. Abramczyk jest cierpliwym, skrzętnym ciułaczem. Całymi dniami gromadzi atuty i atuciki do ostatecznej rozgrywki. Co mówię, ostatecznej; prokuratura rejonowa jest tylko celem pośrednim. Abramczyk chce wyżej, aż na szczyt. Abramczyk potrafi żyć dobrze z każdą władzą – na tym polega jego siła.
Wzdycham głęboko.
– Wiem, że musimy – mówię, ale Dołęga ma świadomość, że ta niby rezygnacja jest tylko gestem pod jego adresem. Będzie zmuszony współpracować z prokuratorem i trzymać mnie na smyczy. Czeka go walka na dwa fronty.
– Jedziemy do firmy – zarządza.
W samochodzie dzwonię do Guni. Dołęga jest z grubsza zorientowany w moich stosunkach rodzinnych – sama mu o nich opowiedziałam, bo uznałam, że pewnych rzeczy nie da się ukryć. Gunia dzwoni o najróżniejszych porach, a gdy nie odbieram, na przykład dwa razy z rzędu, ma tendencję do wpadania w histerię. Że niby stało mi się coś złego. Histeria Guni nie jest czymś, co ktokolwiek chciałby oglądać. Ja również. Więc uśmierzam, jak mogę, w zarodku, o ile się da.
– Wszystko w porządku – melduję do słuchawki. – Dobrze spałaś?
– W ogóle nie spałam – burczy moja siostra. – Denerwowałam się.
Bzdura, z czego obie doskonale zdajemy sobie sprawę.
– Wszystko w porządku – podkreślam z naciskiem. – Dziś spokojny dzień.
– Słyszę, że jedziesz samochodem.
– Tak. – Kiwam energicznie głową, dopijając z kubka resztkę zimnej kawy, jeszcze z domu. I tak smakuje lepiej niż służbowa. – Jestem w pracy.
– Miałaś mieć wolne – jęczy Gunia teatralnie. Niezła z niej aktorka. – Wcale nie masz spokojnego dnia. Znowu w nocy nie zmrużę oka.
– Zamierzam przed piątą być w domu – mówię, łapiąc kątem oka kpiący uśmieszek Dołęgi.
– Nigdy nie jesteś przed piątą w domu.
– Dziś będę – obiecuję. – Albo zróbmy inaczej. Jest sobota. Może przyjadę i się napijemy, jak siostra z siostrą?
– Nareszcie. Myślałam, że nigdy tego nie zaproponujesz – kwili. Jeszcze jest pełna obaw, ale już nadzieja puka do jej drzwi. Gunia przechodzi z jednej emocji do drugiej szybciej, niż ja idę z sypialni do łazienki.
– Kupię wino – deklaruję.
– Mam dwie butelki, nic nie kupuj.
Nie protestuję, choć wiem z doświadczenia, że dwie butelki nie wystarczą nawet jej samej. Gunia ma głowę jak oficer Armii Czerwonej z dwudziestoletnim stażem bojowym. Pod tym względem jest nie tylko całkowicie normalna – jest mistrzynią świata i okolic.
– Będę – obiecuję.
– Zadzwonisz jeszcze?
– Jasne – mówię i rozłączam się. Uważam za zbędne tłumaczenie jej, że będę siedziała na komendzie, przekładała papierki, a także wykonywała szereg, w większości całkowicie zbędnych i bezproduktywnych, rozmów telefonicznych. Może zanudzę się na śmierć i dorobię wrzodów żołądka od kupowanego na wynos taniego jedzenia, ale raczej nie narażę się na niebezpieczeństwo, a na pewno nie stracę życia ani zdrowia w wyniku postrzału, czy, powiedzmy, przyłożenia w głowę czymś twardym.
Ale z Gunią nie da się tak rozmawiać. Gunia ma autorskie, niezmienne wyobrażenie o bezpieczeństwie i sprawiedliwości.
– Co u niej? – pyta Dołęga.
– W porządku, generalnie – odpowiadam. – Zmieniła terapeutkę. Jest zadowolona.
Dołęga nie komentuje. A miałby co. Gunia zmienia terapeutów średnio raz do roku. Lekarza prowadzącego ma już czwartego. W grę wchodzą wyłącznie kobiety. To ja szukam i znajduję, Gunia ogranicza się do wyrażania niezadowolenia lub zachowuje milczenie, co oznacza ostrożną aprobatę, coś w rodzaju kredytu zaufania. Nie mówię jej, ile zachodu kosztuje znalezienie dobrej specjalistki, która na dodatek nie przyjmowałaby na drugim krańcu miasta i nie kosztowała fortuny. Gunia zarabia dobrze i ostatnio doszła do wniosku, że sama opłaci terapię. Zgodziłam się bez specjalnych oporów. W ciągu ostatnich piętnastu lat finansowałam jej życie. Na moje nie starczało. Teraz potrafię zaspokoić swoje potrzeby; na elementarnym poziomie, ale zawsze. Nadal się do tego przyzwyczajam.
– Ustal, kim jest ofiara – zarządza Dołęga, skręcając na policyjny parking.
– Widziałeś jego buty? – pytam.
Dołęga kiwa głową.
– W ogóle facet był bardzo przyzwoicie ubrany – zaznacza. To nam daje pewne atuty przy ustalaniu tożsamości mężczyzny.
– Zadzwonisz?
Mój partner przytakuje. Wie równie dobrze jak ja, że musimy przyspieszyć sekcję zwłok i oględziny zdjętych z ofiary rzeczy. W tym celu należy podlizać się, komu trzeba, i to raczej nie z naszego poziomu. Całe szczęście Basieńka ma dobre układy z zastępcą szefa Zakładu Medycyny Sądowej, a kierownik laboratorium kryminalistycznego jest jej znajomym jeszcze ze szkoły policyjnej i, zdaje się, zagorzałym fanem jej urody. Temu się nie dziwię, bo atrakcyjna z niej babka i – choć mężatka – przy tym do wzięcia, co stanowi sprzeczność, ale tylko pozorną. Mniejsza zresztą o życie prywatne Basieńki; jej dobre układy ze specjalistami nie oznaczają, że wyniki będziemy mieli na biurkach dziś po południu albo jutro. Tak dobrze nie ma. Jest jednak szansa, że nasz nieboszczyk wyląduje na stole w poniedziałek, a technik dokona analizy ubrania i obuwia w ciągu dwóch–trzech dni, a nie dwóch–trzech tygodni. Co pozwoli nam ruszyć z miejsca – bez podstawowych danych trudno w ogóle mówić o jakimś poważnym dochodzeniu.
W komendzie spędzam kilka jałowych, nudnych godzin, bez których nie może obyć się żadne porządne śledztwo. Firma ochraniająca park chce współpracować. Oczywiście, że chce, spróbowałaby nie chcieć. Dołęga jedzie do nich obejrzeć nagrania, więc Dołęga ma co robić. Ja wzywam ochroniarza z nocnej zmiany. Zmięty i niedomyty facet jest tylko niewiele młodszą kopią swego kolegi z dziennej. Mówi mętnie, jakby jeszcze nie do końca się wybudził. Może jest somnambulikiem. Oczywiście nie słyszał ani nie widział niczego podejrzanego, Boże broń. Wieść, że na jego zmianie psy zagryzły człowieka, porusza go umiarkowanie. Facet chce świętego spokoju. Tacy powiedzą cokolwiek, bylebym się odczepiła.
– Zrobimy panu badanie krwi – oznajmiam, patrząc wprost w zaczerwienione oczy.
– Po co? – Ożywia się, choć tylko trochę.
– Dla pańskiego dobra – mówię. – Regulamin firmy mówi, że na zmianie nie ma pan prawa spać.
– Nie spałem – zarzeka się.
– Jeśli pan nie pił, uwierzę. Wtedy jest pan czysty, nic panu nie grozi.
Kłamię, ale on kupuje kłamstwo. Dziwi mnie to trochę. Albo jest głupi, albo wierzy w swój zaprawiony w bojach organizm. Nieważne. Najważniejsze, że zgodził się na badanie. Wątpię, bym na tym etapie dochodzenia przekonała sędziego, żeby mu to nakazał.
Dyżurny zabiera go do laboratorium. Ponieważ sprawa jest stosunkowa drobna, wystarczy moja interwencja; wyniki będą w poniedziałek. Dobre i to. Potem sporządzam raport. Sporo w nim pustych miejsc. Będzie stopniowo uzupełniany, ale gdy wyląduje na biurku Abramczyka, jego zawartość zmieni się niewiele. Już widzę oczyma duszy rozmowę z prokuratorem. Dziś wieczorem nie tylko Gunia się upije.
Dzwonię do Racuszka. Przysyła mi odciski palców ofiary. Wrzucam je do bazy danych. Facet nie był notowany. Niczego innego się nie spodziewałam, co nie zmienia faktu, że nadal jest dla mnie anonimowy, choć gdy o tym myślę, w głowie pojawia się znowu wątły płomyczek, który tym razem przybiera postać niewyraźnego obrazu. Po chwili znika, mimo iż usilnie próbuję go zatrzymać.
Przeglądam doniesienia o zaginięciach. Wśród licznej gromadki zgłoszonych jest kilku mężczyzn z grubsza pasujących wiekiem do ofiary. Drukuję listę nazwisk. Liczy pięć pozycji. Trzech żonatych, dwóch singli. Dzwonię pod numery telefonów osób zgłaszających. Dwa razy pudło. Trzeci gość właśnie się znalazł, choć kompletnie pijany. Ojciec czwartego zgłoszonego nie odbiera telefonu. Matka piątego płacze tak rozpaczliwie, że nie da się z nią rozmawiać. Stwierdzenie, że – dorosłego przecież – syna nie ma dopiero od niespełna doby i nie musi to oznaczać niczego złego, chyba do niej nie dociera. Rozmowy nic nie dają, zresztą prowadzę je z obowiązku; ofiara nie żyje od jakichś dwunastu godzin – na ogół jest to zbyt krótki czas, by zaniepokojeni bliscy zgłosili zaginięcie.
Rozsiadam się w fotelu i myślę. Myślę o ofierze, ale i o sprawcy. Mam do rozważenia dwa warianty: działanie z premedytacją i bez. Wariant pierwszy. Pies (lub psy) zaatakował ofiarę przypadkiem. Przyjmijmy założenie, że brama była niedokładne zamknięta. Ofiara uciekała w panice. Wbiegła na teren parku. Tam została dopadnięta ponownie, obalona na ziemię i ciężko poraniona. Właściciel psa (lub psów) przestraszył się odpowiedzialności za pośrednie spowodowanie ciężkich obrażeń ciała. Dobił więc faceta kilkoma kopniakami w twarz i gardło, po czym uciekł. Żeby było trudniej zidentyfikować ofiarę, zabrał jej dokumenty. Podwariant B tego wariantu: ofiara od początku nie miała przy sobie dokumentów; możliwość, by portfel wysunął się w czasie ucieczki lub walki, na razie wykluczam, teren został bardzo starannie przeszukany. Zgasło światło na ulicy? Przypadek, awarie się zdarzają.
Naciągane, ale na tym etapie śledztwa nie odrzucam żadnych możliwości, nawet najbardziej fantastycznych. Pozwalam myślom swobodnie płynąć. Nie dlatego, że ów wariant ma szansę się ziścić; prawda na ogół bywa albo znacznie prostsza, albo zdecydowanie bardziej złożona. Chodzi o to, że przy takim fantazjowaniu czasami pojawia się myśl, jakieś spostrzeżenie czy skojarzenie, które może przydać się później, w innym kontekście. Jestem policjantką śledczą, moim zadaniem jest złożenie klocków w jasny obraz i każda metoda jest dobra, więc nie uśmiechajcie się ironicznie, dobrze?
Wariant drugi.
Jeżeli wybór ofiary przez sprawcę nie był przypadkowy, wszystko się znacznie komplikuje. Muszę wtedy założyć, że sprawca nie działał sam. Miał przynajmniej jednego pomocnika, raczej dwóch: pierwszy o określonej godzinie lub na sygnał zatroszczył się o krótkotrwałą przerwę w dostawie energii elektrycznej. Nie znam się na kwestiach technicznych, na razie zakładam, że dla średnio ogarniętego hakera jest to wykonalne. Sprawca śledzi ofiarę. Zostawmy ma moment kwestię, w jaki sposób przewidział, że mężczyzna pojawi się akurat w okolicach parku Dreszera. Drugi wspólnik sprawcy wcześniej otworzył jedną z bocznych bram, od Ursynowskiej, ulica jest obsadzona drzewami, o drugiej w nocy kompletnie pusta. Ofiara czegoś się przestraszyła, zaczęła uciekać. Przypuśćmy, że drugi wspólnik blokował jej dostęp do Puławskiej. Jedyna droga ucieczki prowadziła na teren parku, facet wbiegł więc tam. Wtedy sprawca spuścił ze smyczy psy, które przeprowadziły atak. Napastnik dobił ofiarę, zabrał jej dokumenty i obaj wspólnicy wycofali się. Być może samochodem. Tak to mogło wyglądać.
Uśmiecham się. Nie tylko pierwszy, oba warianty wydają mi się mało prawdopodobne, każdy z innych powodów. Ale na razie nie udaje mi się wymyślić niczego innego. Palę, piję kawę i nic. Chcę pobiec zbyt szybko, tymczasem czeka mnie długi, nużący marsz bez gwarancji wygranej na mecie.
Dzwonię do zakładu energetycznego. Kierownik zmiany twierdzi, że istotnie, mieli w nocy krótkotrwałą awarię oświetlenia ulicznego wzdłuż Ursynowskiej. Trwała niespełna kwadrans. Nie ustalili jeszcze przyczyny. Proszę, żeby sprawdzili, czy ktoś nie włamał im się do systemu. Kierownik z miejsca robi się opryskliwy; twierdzi, że nigdy jeszcze nie mieli takiego problemu. W odpowiedzi również przestaję być słodka. W efekcie słownej przepychanki udaje mi się uzyskać burkliwe zapewnienie, że poszukają i dadzą znać.
Wraca Dołęga. Ma w ręku tackę z wietnamskim jedzeniem. Usta pełne. W pokoju, w którym i tak na co dzień śmierdzi dymem i potem, robi się niemal nie do wytrzymania. Dołędze jak zwykle jest wszystko jedno, Dołęga jest alergikiem, wiecznie zakatarzonym, więc jemu to nie przeszkadza.
– Mamy problem – oznajmia, ciamkając. Staram się nie patrzeć na zmielone ze śliną sajgonki w jego ustach. – Na nagraniach nie widać nic.
– Bo?
– Bo cisza i spokój. – Przełyka. – Jest sześć kamer. Obejrzałem wszystko, ze wszystkich, od dwunastej do czwartej rano. Nic. Żadnych psów, żadnego manipulowania przy bramie, żadnego bałaganu. Kilkunastu nocnych przechodniów, dwóch pijanych, tyle.
– Ciekawe – mówię odkrywczo.
No cóż, wariant drugi zaczyna wyglądać nieco bardziej prawdopodobnie.
– Ktoś manipulował przy nagraniu – podpowiadam.
– Co ty powiesz, Sherlocku. – Dołęga odgryza kolejny kęs. Nie umie albo nie chce jeść ładnie. Po prostu pochłania jedzenie, jakby pracował na akord. Odwracam głowę, patrzę na korony drzew za oknem. – Kazałem przesłać kopie do laboratorium.
Nadal gapiąc się w okno, prezentuję koncepcję kilku sprawców. Dołęga je i kręci z powątpiewaniem głową. To jego stałe zachowanie; wszystko, co mówię, z początku traktuje jako fantazję. Dla zasady. Potem się przyzwyczaja. Ja nie naciskam, ot, rzucę gdzieś aluzję czy dwie, przypomnę co ważniejsze tezy. Po jakimś czasie Dołęga występuje ze swoją teorią. Nie muszę chyba wspominać, że jest tylko upudrowaną dla niepoznaki, ubraną we własne słowa moją koncepcją. Ale żeby nie było – Dołęga ma oprócz tego kilka zalet. Nieoczywistych, niedostrzegalnych na pierwszy rzut oka, ale ma. Mniejsza zresztą z tym.
Dołęga przegląda przygotowaną przeze mnie notatkę. Mruczy. Tacka z resztkami stoi na biurku. Tłuszcz zalega plamami na blacie. Spoglądam na zegarek. Czwarta. Nie jadłam od rana. Wstaję.
– Idę – oświadczam i patrzę na niego znacząco.
Dołęga zna takie spojrzenia. Zresztą – nie ma motywacji, by protestować.
– Idź – mówi.
– Zadzwoń do Basieńki – przypominam.
– Już dzwoniłem. Pogada.
– Do jutra.
Kiwam mu na pożegnanie głową i wychodzę. Na dole chłopaki z operacyjnego akurat jadą na Żoliborz. Zabieram się z nimi.
– Macie sobotniego trupa, słyszałem? – ni to pyta, ni to stwierdza siedzący za kierownicą gliniarz, Makar, stary uliczny szczur, w branży od dwudziestu lat, pomarszczony, pożółkły i cyniczny. – Pieseczki go poszarpały?
– No – mruczę niechętnie, bo coś powiedzieć muszę. Wieści roznoszą się szybko. – Bez portfela, ale dobrze ubrany. Na temat przyczyn zgonu patomorfolog się nie wypowiadał.
– Mój znajomy ma psa – dopowiada jego partner, Bratek, z mniejszym stażem, ale i inteligencją. – Pojechał z nim na wieś do kumpla i zanim zaczęli robić drugie pół litra, kundel zagryzł sześć kur i koguta. Przez dwa tygodnie musieli potem jeść rosół.
– To pies myśliwski był.
– Ale tam. Ze schroniska wzięty.
Rechoczą. Bardzo zabawne.
A mnie coś się tłucze po głowie. Psy atakujące na rozkaz muszą być wyszkolone i mieć odpowiednie predyspozycje. Ktoś może wyszkolić psa sam albo oddać do specjalisty. Chyba. Nigdy w życiu nie miałam żadnego zwierzaka. Ale tak zakładam.
– Jesteście jak baby w maglu – mówię z niesmakiem.
– Ty, Szpilka, nie bądź taka do przodu – usadza mnie Makar, poważniejąc. – Kup flaszkę, zadzwoń, przyjdź do bardziej doświadczonych kolegów, może coś doradzimy.
Na myśl o robieniu flaszki z Makarem i Bratkiem robi mi się niedobrze.
– Dziś jestem zajęta – oświadczam.
Uśmiechają się do siebie, jakbym już była ich zdobyczą, tyle że odrobinę przesuniętą w czasie. Nie są wyjątkami. Nie potrzebuję ich pomocy.
Wysiadam. W pobliskim sklepie kupuję butelkę wina i coś na kolację. U Guni w domu się nie pożywię, moja siostra narzuciła sobie wariacką dietę. Wszystko eko, żadnych polepszaczy, przedłużaczy i benzoesanu sodu. Nie mam nic przeciwko. Problem nie w tym, czego Gunia nie je, tylko co i ile – je. Nikt mi nie wmówi, że dorosła kobieta jest w stanie zaspokoić głód porcjami wystarczającymi do nakarmienia niemowlaka. W efekcie Gunia wygląda jak pustelnik po trzydziestu latach praktyki.
Mam do przejścia sto metrów. W połowie dystansu dźwięczy dzwonek telefonu.
Malina.
– Mogę? – pyta.
– Jeszcze przez chwilę możesz – oświadczam. Malina naprawdę jest w porządku. Dziewięćdziesiąt procent jego kolegów po fachu nie pytałoby o nic, tylko z miejsca zaczęłoby mnie zarzucać żądaniami lub po prostu krzyczeć.
– Przejrzałem kwity – mówi. – To się składa, Szpilka. Nawet jeśli się nie przyzna, będzie śliczny akt oskarżenia.
– Cieszę się.
– Chociaż bardzo mi się nie podobają siniaki na ciele sprawcy – mówi.
Milczę.
– On nie złożył zażalenia – dodaje prokurator. – Masz szczęście.
– Facet spadł z płotu.
– Nie pieprz. Oboje wiemy, jak było.
– Jeśli nie zażądał formalnej obdukcji, może nam nagwizdać.
– Taaa.
Tym razem milczymy oboje. Czekam. On coś jeszcze powie, nie dzwoni przecież z dobrymi wieściami.
– Przyjrzałem się wszystkim dowodom – mówi z naciskiem. – Wszystkim. Przejrzałem cały łańcuszek. Nie sam, z ludźmi. I nie znalazłem niczego, co by chociaż sugerowało udział osób trzecich. Rozumiesz?
Rozumiem aż nadto dobrze, ale milczę.
– Sprawca działał sam – mówi oficjalnym tonem Maliński, kiedy zdaje sobie sprawę, że nie doczeka się reakcji.
– Przyjęłam do wiadomości – odpowiadam obojętnym tonem.
– Na pewno?
– To pańskie śledztwo, panie prokuratorze.
Śmieje się. Nie wierzy mi. Słusznie. Wiem na pewno, że sprawca nie działał sam. On także to wie. Mimo wszystko brnie. Chce uniknąć komplikacji. Od aresztowania nie minęła doba, a już kilka portali o dużych zasięgach napisało o nagonce rządu na środowiska artystyczne. Mogę się założyć, że w poniedziałek ukaże się apel w obronie aresztowanego podpisany przez największe tuzy filmu, teatru i pióra. Podczas procesu medialny cyrk osiągnie najwyższy diapazon.
– Pamiętaj o tym – podkreśla.
Powinnam być cwana. Powinnam czegoś od niego chcieć. Swoje zrobiłam, nawet więcej. Jestem czysta i gładka, jak mówi Basieńka. Komenda zarobiła punkty, wszyscy zarobili punkty. Każdy wygrał.
Milczę jednak.
– Miłego weekendu. – Słyszę w jego głosie ostrożną nadzieję. – Należy ci się odpoczynek.
– Jutro jestem w pracy, ale dzięki.
Pokonuję resztę dystansu, wchodzę na drugie piętro stojącego w cieniu starych drzew niewielkiego bloku. Dzwonię, drzwi otwierają się po sekundzie i obcięta na jeża tyczka chmielowa rzuca mi się na szyję. Gunia jest ode mnie znacznie wyższa; by mnie solidnie ucałować w oba policzki i czółko, musi się niemal schylać. Odsuwa się. Patrzę uważnie.
– Dobrze wyglądasz – oznajmiam.
– A ty nie – mówi, bystra jak zwykle. – Masz worki pod oczami. Garbisz się. Ubranie na tobie wisi.
Ciekawa opinia, biorąc pod uwagę, że ozdabiająca Gunię długa niemal do kolan męska bluza przypomina wór pokutny, w którym Jurand ze Spychowa błagał o życie córki pod murami Szczytna.
– Mogę? – pytam i wchodzę do środka.
Od śmierci rodziców minęło bez mała piętnaście lat, a ja nadal nie mogę po prostu wejść do tego mieszkania. Rytuał pierwszego kwadransa jest niezmienny: przyspieszone bicie serca, drżenie dłoni, problemy z oddychaniem. W odróżnieniu do Guni nigdy nie poszłam do specjalisty. Nie miałam czasu.
Wręczam siostrze torbę z zakupami, przyjętą, o dziwo, bez protestu. Siadam na kanapie, Gunia krząta się w kuchni. Potem stawia przede mną kieliszek wina i talerz z przekąskami. Przynajmniej…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej