To, co ważne - Weronika Żymełka - ebook + audiobook + książka

To, co ważne ebook i audiobook

Weronika Żymełka

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czasem potrzeba tylko chwili, by odkryć, że To, co ważne, jest na wyciągnięcie ręki.

W życiu trzydziestoletniej Karoliny nie brakuje trudnych momentów. W jej pamięci wciąż powraca widmo traumatycznych wydarzeń sprzed lat, a codzienność przytłacza mnóstwem drobnych zmartwień i problemów, którym stara się jednak dzielnie stawiać czoła. Pomagają jej w tym trzy najważniejsze dla niej osoby: córka Emilka, babcia Marysia i przyjaciółka Marta. A pewnego dnia nieoczekiwanie pojawi się też mężczyzna, który szybko stanie się kimś więcej, niż tylko przypadkowym znajomym...
Czy mimo wszystkich przeciwności losu, ich związek będzie miał szansę na przetrwanie? Czy Karolina w końcu pogodzi się z tragediami, które dręczą ją od lat? I czy wyzwoli się od ciężaru tajemnicy, którą stara się ukryć przed całym światem?

- Emilka! – Karolina krzyczała, ile sił w płucach.
Emilka jednak nie reagowała. Jechała pewnie przed siebie.
W tym samym momencie kierowca czarnej limuzyny stracił panowanie nad swoim samochodem. Jego auto balansowało między prawą stroną jezdni a lewą. Było coraz bliżej Emilki. Dziewczynka zatrzymała się i odwróciła w kierunku mamy i cioci.
- Emilka! – W powietrzu rozległo się jednobrzmiące wołanie dwóch rozgorączkowanych i oszalałych do granic możliwości głosów kobiecych.
Po nich nastąpił już tylko przejmujący huk i głucha cisza...


Weronika Żymełka - urodziła się w małej miejscowości Lasaki na Śląsku. Ukończyła studia magisterskie na filologii germańskiej oraz podyplomowe na filologii polskiej. Ma uprawnienia do nauczania edukacji plastycznej w zakresie sztuk plastycznych. Dzięki kierunkowemu wykształceniu może spełniać się w wymarzonej pracy w szkole. W wolnym czasie gra na organach. Hoduje kotkę o imieniu Nutka.
Książka To, co ważne jest jej debiutem literackim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 44 min

Lektor: Agnieszka Baranowska

Oceny
3,7 (15 ocen)
6
1
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


*

Za oknem deszcz.

Ciężkie krople spadające z ciemnego nieba odbijają się dzisiaj wyjątkowo ciężko o asfaltową powierzchnię bardzo wąskiej wiejskiej dróżki. Za oknem ciemność. Świat jakby stanął w miejscu. Zatrzymał się. Zamarł. Sielski wieczorny krajobraz oglądany jeszcze niespełna godzinę temu zza szyby czerwonego czinkusia został teraz jakby namalowany za pomocą farb akwarelowych. Wszystko się rozmyło. Szkoda, że jedynymi barwami, za pomocą których przedstawiony został dzisiejszy wieczór, są czerń, szarość i granat, złamane jedynie delikatną żółcią bijącą od strony ledwo żarzącej się latarni.

Zerknęłam w kierunku Klementyny. Kotka tradycyjnie leżała rozleniwiona na kanapie. Czując mój wzrok na sobie, otworzyła nieznacznie oczy, rozprostowała cętkowate biało-szare łapki i nie zwracając na mnie większej uwagi, odwróciła się na drugi bok, zapadając w bardzo czujny sen. Wystarczył niewielki ruch, a już podnosiła głowę, aby obserwować to, co się wokół niej działo.

Usłyszałam delikatne westchnięcie. Mój wzrok powędrował dalej. No tak… W łóżeczku, otulona różową kołderką, spała moja malutka córeczka. Jej cichy oddech tworzył przepiękną i spokojną linię melodyczną silnie kontrastującą z akompaniamentem deszczu.

Zrobiłam mały krok do przodu. Stanęłam obok łóżeczka. Nad nim wisiał obrazek w białej ramce, z którego dobrotliwie spoglądał anioł stróż. Otaczał on swoją opieką nie tylko dwójkę dzieci bojących się przejść na drugi brzeg rzeki przez uszkodzony mosteczek, ale również czuwał nad moją kruszynką. Nachyliłam się nad porcelanowym ciałkiem mojej małej księżniczki. Pogłaskałam Emilkę delikatnie po złotych kręconych włoskach. Ona nie tylko wyglądała jak aniołek, ona nim dla mnie była.

– Ile bym dała, żebyś była kochana i szczęśliwa – szepnęłam, przyglądając się uważnie tej małej istotce, która tak naprawdę jest całym moim światem. Poczułam, że po policzku spłynęła mi łza.

To był ciężki dzień. Przedłużające się zebranie rady pedagogicznej oraz konieczność wykonania niezbędnych zakupów w jednym z miejskich hipermarketów nie pozwoliły mi wrócić na czas do domu. Po raz kolejny nie zdążyłam opowiedzieć Emilce bajki na dobranoc i utulić jej do snu. Nie zdążyłam się do niej uśmiechnąć i powiedzieć jej, jak bardzo ją kocham. Czułam, że po raz kolejny poległam na polu bitwy codziennego życia. Po raz kolejny codzienność przygniotła mnie nadmiarem obowiązków. Serce wyraźnie i boleśnie krzyczy: „Jesteś złą matką!”.

– …i wnuczką – dodałam na głos, lecz bardzo cichutko, żeby nie zbudzić mojej małego aniołka.

Nie musiałam się zastanawiać. Wiedziałam, dokąd w tej chwili mam pójść. Nogi same zaprowadziły mnie pod drzwi tego pokoju. Przez dziurkę od klucza przeciskał się wąski strumień światła. Babcia jeszcze nie śpi – pomyślałam. Ciszę domu przerwało delikatne pukanie do drzwi.

– Wejdź, Karolinko. – Usłyszałam ciepły głos babci.

Uwielbiam ten pokój. Małą izdebkę babuni przenika tajemnicze sacrum. Panuje w niej specyficzna aura. Nie jest to pokój z rodzaju tych, gdzie prym wiedzie zaplanowana równowaga, nowoczesna sterylność i bezduszna pustka. Pokój mojej babci jest zupełnie inny, ale to właśnie owa inność podkreśla jego wyjątkowość. W oknie wisi wiekowa już firanka oraz musztardowe zasłony ozdobione różanym motywem. Pod oknem stoi nieskazitelnie zasłane łóżko, zaś obok niego na stoliku nocnym nie może zabraknąć mocno zużytego już modlitewnika i różańca. Na środku pokoju znajduje się mały okrągły stolik ozdobiony obrusem wykonanym na szydełku przez panią Majewską – naszą sąsiadkę. Na fotelu pamiętającym jeszcze czasy II wojny światowej siedziała babcia.

– Dobry wieczór – powiedziałam cichutko. Babcia nieznacznie się uśmiechnęła.

– Usiądź, Karlinko – zaproponowała. – Jak ci minął dzień, moje dziecko?

– Dobrze – skłamałam, nie chcąc dokładać babci zmartwień. – Przepraszam, że tak późno wróciłam.

– Dziecko, przecież nic się nie stało. Emilka wprawdzie troszkę marudziła, dopytywała, kiedy wrócisz, ale udało mi się odwrócić jej uwagę. Wiesz, opowiedziałam jej bajkę o Kopciuszku… – Uśmiechnęłam się. Utopijna bajka o księciu z bajki i szczęśliwej miłości. Szkoda tylko, że takie historie wydarzają się jedynie w bajkach. – Chyba jej nigdy nie słyszała – kontynuowała babcia. – Dopytywała o wszystkie szczegóły z życia Kopciuszka. Tak rozbudowanej bajki jeszcze nigdy nie opowiadałam. – Na ustach babci zajaśniał uśmiech.

– Nie powinnaś się przemęczać – odpowiedziałam z nieudawaną troską w głosie.

Nie bez powodu. Miesiąc temu rezonans magnetyczny nie pozostawił żadnych złudzeń. Choć nic tak naprawdę na to nie wskazywało. Zwykłe bóle brzucha oraz nieznaczna utrata masy ciała. Lekarz bez zająknięcia z twarzą pokerzysty bardzo wyraźnie wypowiedział diagnozę – rak trzustki.

– Kochana! Czuję się przecież bardzo dobrze! O mnie się nie martw. Powinnaś raczej pomyśleć o sobie.

– Co masz na myśli, babciu?

– Emilka potrzebuje ojca. – Głos babci delikatnie zadrżał.

– Babciu… – westchnęłam.

– Wiem, moje dziecko. Wiem, co chcesz mi powiedzieć. Że zostałaś skrzywdzona, że nie jesteś gotowa. Ja to wszystko wiem i doskonale cię rozumiem.

Popatrzyłam na babcię. Babcia zawsze taka była. Troskliwa, opiekuńcza i szczera. Jej pogodne i pełne miłości oblicze pozwalało mi przeżyć najtrudniejsze chwile mojego życia. Jednym z takich momentów był bez wątpienia dzień śmierci moich rodziców, a córki i zięcia babci. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Miałam wrażenie, jakby wydarzył się on zaledwie wczoraj.

Rodzice tworzyli zgrany związek. Wiadomo, jak w każdym małżeństwie zdarzały się kłótnie i nie obyło się bez drobnych różnic zdań i poglądów. Jednak jeśli w życiu moich rodziców pojawiały się ciemne chmury, mogłam być pewna, że zbliżającą się, a nawet trwającą już burzę załagodzi mój ojciec. Miał anielską cierpliwość, zaś mamę kochał ponad życie. Zresztą z wzajemnością. Dlatego Bóg powołał ich do siebie w tym samym dniu, miejscu i godzinie. Chyba wiedział, że jeśli przeżyłoby jedno z nich, to i tak w najbliższym czasie umarłoby z tęsknoty.

– Jednak życie w pojedynkę, moja droga, nie jest łatwe. – Babcia wyrwała mnie z zadumy. – Byłabym spokojniejsza, mając pewność, że nie zostaniesz sama, jak mnie kiedyś zabraknie.

– Co też babciu mówisz. – Dotknęłam delikatnie jej chudej, pomarszczonej dłoni.

– Wiem, co mówię. Powinnaś sobie kogoś znaleźć.

– Dam sobie radę. Jestem przecież twoją wnuczką – odparłam i nachyliwszy się w stronę staruszki, cmoknęłam ją subtelnie w policzek. – Powinnyśmy chyba pójść spać. – Chciałam jak najszybciej zakończyć rozpoczęty przez babcię wątek miłosny.

– Tak, masz rację. Ale pamiętaj, przyjdzie w twoim życiu taki dzień, kiedy szczęście się do ciebie uśmiechnie. Zobaczysz, Karolinko. Masz dobre serce. Dobroć, którą darzysz wszystkich dookoła, wróci kiedyś do ciebie i to ze zdwojoną siłą. Zapamiętaj słowa starej babci i uśmiechnij się, moje dziecko.

– Dobranoc, babciu – powiedziałam, wychodząc ze świątynnej izdebki. Nie było sensu zatrzymywać się tam dłużej. Musiałam oderwać myśli od kończącego się dnia.

– Gorąca kąpiel, to jest to! – Uśmiechnęłam się resztkami sił i poszłam do łazienki.

 

*

– Lolla! Lolla! Halo! Słyszysz mnie? – W słuchawce smartfona, który od jakiegoś czasu swoją tandetną melodyjką uporczywie próbował ją rozbudzić, Karolina usłyszała głos swojej najlepszej przyjaciółki Marty.

– Cześć. – Ziewnęła ostentacyjnie, aby dać koleżance do zrozumienia, że jest środek nocy, czyli godzina piąta trzydzieści trzy.

– Lolla, no co ty, śpisz?

Lolla – przezwisko, które swego czasu uważane było przez Karolinę za wyzwisko, teraz wywoływało w niej tylko pozytywne emocje. Chyba dlatego, że używała go wyłącznie Marta, jej przyjaciółka od serca. Karolina – Karola – Lolla. Sama nie pamiętała, kto jako pierwszy tak ją nazwał. Zresztą kiedy to było…

– Teraz już nie… – Uśmiechnęła się.

– Lolla, słuchaj! Normalnie koniec świata! Nastała apokalipsa, stara! – Tonacja i natężenie głosu Marty wskazywały na to, że jej nastrój daleki był od wzoru nauczycielskiego spokoju i opanowania. Marta bowiem, zresztą tak jak ona sama, była nauczycielką, z tą różnicą, że Marta uczyła wychowania wczesnoszkolnego w klasach I-III, a Karolina języka niemieckiego w innej szkole podstawowej.

– Co się stało? – Karolina usiadła na łóżku.

– Co się stało?! Co się stało?! – Irytacja przyjaciółki przybierała na sile. – Mój, pożal się Boże, Romeo od siedmiu boleści! To się stało! – wykrzyczała.

– Martusiu… – zaczęła, bo chciała ją uspokoić. Jednak nie było jej dane kontynuować wypowiedzi.

– Lolla, ty teraz słuchaj, a nie zaczynaj mi tu ze swoimi życiowymi mądrościami! – zgromiła ją. – Wyobraź sobie! Wczoraj! Chyba wiesz, jaki był wczoraj dzień? – zapytała, i nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: – Rocznica ślubu z tym moim mężem wypierdkiem!

– Marta! – Chciała przywołać ją do porządku. Nie podobało jej się, jak przyjaciółka nazwała swojego męża. W gruncie rzeczy tworzyli bardzo zgrany związek.

– No dobra…. To ecie-pecie, za które wyszłam pięć lat temu, wczoraj przeszło samo siebie! Wyobraź sobie, Lolla, że mój mąż przez wielkie M zorganizował meganiespodziankę! Normalnie BOMBA! W sumie muszę ci się przyznać, że szczerze powiedziawszy myślałam, że mój patentowany Casanova zapomni o naszej drewnianej rocznicy ślubu. Wiesz, jacy są faceci… Oni pamiętają jedynie dwie daty w całym roku – datę swoich urodzin i urodzin swojej matki. Ot! Cała naga prawda! Wrr… Lolla, mówię ci, normalnie myślałam, że w ogóle nie pamięta o naszym święcie. Więc ja też udawałam, że niby dzień jak każdy inny. Myju-myju, śniadanie, praca etc. Ale… żeby nie było, kupiłam prezencik, wodę toaletową Chanel! Tak na wszelki wypadek! I słuchaj! Wracam do domu, po drodze zagadałam się jeszcze z naszą sąsiadką. À propos, wiedziałaś, że Kryśka z naszej klasy wyprowadziła się z całą rodziną do Holandii? – Cała Marta, roztrzepana bez względu na sytuację, w której akurat się znalazła, pomyślała już całkiem wybudzona ze snu Karolina. Marta ciągnęła dalej swój wywód, po raz kolejny nie czekając na odpowiedź przyjaciółki: – Wchodzę do domu… – Głos zrobił się tajemniczy. – Wchodzę, patrzę… Nie wierzę własnym oczom! Lolla! Przed moimi pięknymi zielonymi oczętami ukazał się widok jak z amerykańskiego filmu romantycznego. Mój Mareczek stoi w salonie z frezjami w dłoniach. Wiesz przecież, jak uwielbiam frezje. Mało tego! W całym pokoju rozstawione świece. Aż mi łzy w oczach stanęły! A teraz uwaga! Jak się trochę otrząsnęłam, przeżyłam kolejne oszołomienie. Na stole czekała kolacja! Rozumiesz? Kolacja! Mój Mareczek, antytalent kulinarny, przygotował jedzonko! Myślałam, że się zsikam z wrażenia i radości! Piękny wieczór… – rozmarzyła się. – Jedzonko jeszcze lepsze… Liczyłam na to, że tak obchodzony jubileusz zakończy się tylko i wyłącznie jednym, to jest procesem powiększania naszej dwuosobowej rodzinki.

Marta i Marek jeszcze w okresie narzeczeństwa planowali założenie wielkiej rodziny. W tym względzie byli zgodni. Pragnęli aż piątki małych rozrabiaków. Marta nie upierała się, by robić karierę zawodową jako nauczycielka, dlatego starania o dziecko podjęli bezpośrednio po ślubie. Niestety, bezskutecznie. Obecnie Marta uczęszcza na terapię hormonalną. Walczą i się nie poddają. Z pewnością będą kiedyś wspaniałymi rodzicami.

– A tu bach! Lolla! Teraz będzie naj-moc-niej-sze! Prezencik! Pre-zen-cik! Lolla! Lepiej usiądź, bo padniesz z wrażenia! Mój mąż podarował mi, uwaga, uwaga, nowiusieńkie, odjazdowe, bombowe… – Nastąpiła chwila ciszy. Marta wzięła głęboki oddech. – …lampy tuningowe do mojego autka. Rozumiesz? Lampy tuningowe z okazji rocznicy ślubu!

Karolina nie wytrzymała. Wybuchnęła głośnym śmiechem.

– Nie wiedziałam, że Marek jest aż tak dalece kreatywny – odrzekła pogodnie Karolina.

– Wyobraź sobie, że ja też nie. Ciekawa jestem swoją drogą, kto podpowiedział mu tak kapitalny pomysł. Karolina, myślałam, że zawału dostanę, jak zobaczyłam te reflektory!

– Może nie jest tak źle… – Karolina podjęła próbę uspokojenia mocno poirytowanej koleżanki.

– Jeśli myślisz, że to był koniec atrakcji przy naszych romantycznych obchodach jubileuszu ślubu, to się grubo mylisz, moja droga! – podjęła na nowo temat. – Po kolacji, i wręczeniu upominku oczywiście, mówię do Marka, że posprzątam talerze, a resztki jedzenia spakuję do lodówki. Jak się Mareczek spiął! Jak się zaczął umizgiwać! Masakra! Zaczął mówić coś o tym, żebyśmy od razu poszli do sypialni i dali się ponieść chwili. Chyba przy blasku superreflektorów… – dodała złośliwie. – Dawno go takiego nie widziałam. Poczułam, że coś tu nie gra… Uparłam się, żeby jednak posprzątać. Biorę talerz i idę do kuchni. Lolla! Wchodzę, zapalam światło i co widzę? Moja kuchnia wyglądała jak istne pole bitwy! Na stole pełno garów, misek i przypraw! Na podłodze mieszanka mąki, kapusty pekińskiej, papryki i bułki tartej. Blat kuchenny cały oblepiony od jajek. Skorupki po jajkach rozkruszone na jednym z krzeseł. Moja ukochana kuchnia leżała w gruzach i zgliszczach jak Warszawa po II wojnie światowej. – Marta była bliska łez.

– Martusia, nie płacz… Spokojnie… Sama przyznałaś, jak dużo radości sprawił ci Marek tą niespodzianką. Prawdziwa miłość czasami wymaga poświęceń, tym razem była to twoja kuchnia. Pamiętaj, kuchnia to tylko rzecz nabyta, a niezapomniane emocje i przeżyte chwile pozostają w pamięci na zawsze. Są bezcenne. I powinniśmy ich mocno strzec w naszych sercach. – W słuchawce słychać było ciche pochlipywanie i pociąganie nosem. – Co do prezentu… No cóż… Przyznaj sama, że taki niekonwencjonalny dar zwalił cię z nóg – próbowała rozbawić Martę. – Popatrz na to z innej strony. Masz niestereotypowego męża, który zrobił wszystko, by w dniu waszego święta cię uszczęśliwić, na swój – bardziej lub mniej udany – sposób. Chciał to przeżyć po swojemu, a ty mu na to nie pozwoliłaś. Pomyśl o nim choć przez chwilę. Czy aby nie skrzywdziłaś go swoim wybuchem złości?

– Przecież nie wiesz, jak się zachowałam w stosunku do Marka. Jeszcze nie zdążyłam ci powiedzieć. Więc nie mów, jak nie wiesz! – próbowała się bronić.

– Martusia, znamy się nie od dziś! Komu ty chcesz zamydlić oczy? Mam ci powiedzieć, jak potraktowałaś Marka i co mu nagadałaś?

– Nie musisz… – Marta pokornie przyznała rację koleżance. – I co ja mam teraz zrobić? Kazałam Markowi spać na kanapie w salonie… – U rozmówczyni dało się wyczuć lekkie zdenerwowanie.

– Czas na przeprosiny. I to ty musisz pierwsza wyciągnąć rękę, moja droga. Marek pewnie czuje się dotknięty. Urażona męska duma, chyba wiesz, o czym mówię. Postaraj się wymyślić równie oryginalną formę przeprosin, żebyś dorównała swojemu mężowi – zażartowała Karolina.

– Chyba masz rację. – Z Marty ulatywały negatywne emocje i stres.

– Zawsze do usług – zażartowała powtórnie. Niejednokrotnie doznawała uczucia, jakby była prywatnym, całodobowym ekspertem i konsultantką do spraw sercowych swojej najdroższej przyjaciółki.

– Lolla! – Poderwała się na nowo Marta.

Karolina aż podskoczyła na łóżku.

– Co się stało? – zapytała zaskoczona.

– Lolla! Za pół godziny muszę być w pracy, a jestem w totalnej rozsypce! – wrzeszczała do słuchawki w zawrotnym tempie. – Lecę się trochę poskładać i pędzę do pracy! Dzięki za złote rady! Jesteś the best, Lolla! Trzymaj się! Kurcze felek, gdzie są moje nowe rajstopy? Odezwę się później, Lolla! Jeszcze raz dziękuję! Całuję gorąco! Pa, pa! – Marta wyrzucała z siebie słowa z prędkością światła.

– Do usłyszenia. Pa, kochana.

– A! Lolla! Ucałuj ode mnie Emilkę, no i oczywiście seniorkę rodu! – w ostatniej chwili zawołała Marta. – Pa! Całuski!

Odłożyła telefon. Spojrzała na budzik. Siódma czterdzieści. Marcie zostało dwadzieścia minut do rozpoczęcia pracy. Nieźle. Uśmiechnęła się. Jak dobrze, że ona rozpoczynała dzisiaj zajęcia w szkole dopiero od drugiej lekcji…

 

*

Mimo że dzień zaczął się bardzo przebojowo i emocjonująco w związku z porannym telefonem od Marty, reszta dnia, jak się okazało, przebiegła nad wyraz spokojnie. Nawet zazwyczaj pobudzeni hormonalnie uczniowie ostatnich klas szkoły podstawowej okazali się dla niej wyjątkowo łaskawi, wręcz można by rzec – wielkoduszni. Dotyczyło to także najokrutniejszego szkolnego dowcipnisia oraz największego podrywacza i łamacza serc młodych dziewczyn w jednej osobie Grzesia z VIIb, który nieraz dawał jej solidnie popalić. Niby nic takiego, ale niewinne żarty uczniów sprawiały, że do końca dnia czuła się psychicznie wykończona.

Nie tak dawno, bo zaledwie dwa dni temu, doświadczyła kolejnej, jak to mawiali jej uczniowie, „zwały”, czyli wydarzenia rozbawiającego na całego uczniów, niekoniecznie zaś nauczyciela. Czasami odnosiła wrażenie, jakby uczniowie tylko z jednego powodu przychodzili z radością do szkoły. Nie była to oczywiście radość wynikająca z chęci zdobycia wiedzy czy też solidnego wykształcenia, dzięki któremu można byłoby zawalczyć w przyszłości o dobrze płatną pracę. Młodzież tej epoki była od tego daleka. No, może nie licząc drobnych wyjątków. Celem uczniów było często zwrócenie na siebie uwagi, ośmieszenie nauczyciela, a przy tym przeżycie „na całego” każdej lekcji. Byleby się tylko nie nudzić.

Do takiej sytuacji z jej udziałem doszło właśnie dwa dni temu podczas jednej z lekcji języka niemieckiego. Wchodząc na zajęcia do klasy VIIb, profilaktycznie starała się być czujna. Podłożona szpilka na krześle, podprowadzony klucz z drzwi czy zamieniony marker suchościeralny na permanentny to sytuacje należące do życia codziennego. Zasadniczo w takich przypadkach należałoby obarczyć winą raczej nauczyciela za niezachowanie należytej ostrożności i przytomności umysłu. W sumie tego właśnie wymaga od swoich podopiecznych każdy szanujący się belfer. Daj przykład – nie wykład. Tę ideę głosi większość doradców metodycznych na spotkaniach z doskonalenia zawodowego.

Rozpoczynając dwa dni temu lekcję, nie zauważyła, żeby coś się święciło. Uczniowie weszli do sali, przywitali się kulturalnie, mogła zatem spokojnie sprawdzić obecność. Tego dnia umówiona była z klasą na kartkówkę ze słówek. Poprosiła, aby przygotowali kartki.

Dziwne, pomyślała. Nikt się nie sprzeciwia? Nikt nie marudzi? Była zdziwiona. Cóż, tylko się cieszyć, że się w końcu wzięli do nauki, pomyślała optymistycznie i po podziale klasy na grupy podyktowała słówka do przetłumaczenia.

Po wyznaczonym czasie zebrała zapisane kartki, które włożyła do swojego prywatnego szarego kalendarza nauczycielskiego. Uczniowie siedzieli w ławkach do końca lekcji wyjątkowo grzecznie, posyłając sobie od czasu do czasu tajemnicze spojrzenia i jednocześnie porozumiewawczo się do siebie uśmiechając. Wtedy dopiero zaczęła przypuszczać, że coś jest nie tak. Spojrzała niepostrzeżenie na swoją granatową sukienkę w białe groszki. Pomyślała, że może się ubrudziła. Nie… Sukienka była w porządku.

– Coś się stało, pani Karolino? – zapytała jedna z uczennic.

– Nie, nie. Nic się nie stało. Wszystko w jak najlepszym porządku – zreflektowała się. Nie chciała, żeby któryś z jej uczniów zauważył, że o coś ich podejrzewa, czy, nie daj Boże, posądza. Na to nie mogła i nie chciała sobie pozwolić. Nie była osobą pamiętliwą, dlatego też wszelkie złe doświadczenia szkolne bardzo szybko odchodziły w niepamięć. Zawsze przychodziła na zajęcia z nową energią i zapałem.

Rozejrzała się po klasie. Wszyscy się do niej przyjaźnie uśmiechali. Co oni wymyślili…? – Ponownie zadała sobie w duchu to pytanie.

Pozostała część lekcji przebiegła bezproblemowo i w miarę szybko. Tradycyjnie na koniec zadała uczniom pracę domową i pożegnała się z nimi. To były jej ostatnie zajęcia tego dnia.

Całe szczęście, pomyślała.

Kiedy wszyscy wyszli z sali, zaczęła sprzątać swoje rzeczy z biurka. Chciała jak najszybciej odłożyć podręczniki na półki stojące po drugiej stronie sali, żeby czym prędzej znaleźć się w domu. Zbyt szybki obrót, który wykonała w celu sięgnięcia po książki, sprawił, że stosik składający się z podręczników, teczek i własnych notatek zapisanych na luźnych kartkach runął z biurka na ziemię.

– No nie… – jęknęła. – Tylko nie to…

Schyliła się i zaczęła sprzątać bałagan, którego sprawczynią była ona sama. W pewnym momencie chwyciła swój szary terminarz nauczycielski. Zauważyła, że wypadły z niego kartkówki napisane przez uczniów na dzisiejszej lekcji. Odnalazła je wzrokiem tuż obok. Sprawnie zebrała rozrzucone kartki w całość, układając je jedna na drugiej. Otworzyła terminarz, aby z powrotem włożyć do niego wypociny uczniów, kiedy nagle jej wzrok spoczął na nagłówku jednej z kartek… W miejscu, w którym uczniowie składają swój autograf, widniał podpis… Jurand ze Spychowa…

Jurand ze Spychowa? Na widok imienia zapisanego na kartkówce osłupiała. Jaki Jurand?

Błyskawicznie przywołała w pamięci wszystkie ksywki i przezwiska, którymi zostali obdarzeni co niektórzy w klasie VIIb. Niemniej żadnego Juranda nie mogła sobie przypomnieć.

Dobre sobie! Prychnęła śmiechem, lekko tylko zniecierpliwiona. To zapewne Grzesiek. Pewnie myśli sobie, że nie dojdę do tego, że to on podszył się pod Juranda, pomyślała, jednocześnie układając sobie w myślach rozmowę z uczniem, podczas której będzie mu musiała udowodnić, że to jego sprawka. Przecież inne prace są – chciała powiedzieć – podpisane… normalnie. Jednak kiedy przełożyła kartkówkę osobliwego Juranda ze Spychowa na spód, przeżyła szok. Na kolejnej kartce widniał podpis Maćko z Bogdańca. Momentalnie pojęła, w co ją wrobili. Pośpiesznie przewertowała kolejne kartki…

Zych ze Zgorzelic… Kuno Lichtenstein… Danusia Jurandówna… Powała z Taczewa… Jagienka Zychówna… księżna Anna Danuta…

Co jak co, ale tego się nie spodziewała. Nawet wielki niemiecki mistrz krzyżacki raczył sprawdzić swój poziom wiedzy leksykalnej z zakresu znajomości słówek z języka niemieckiego oscylujących wokół tematyki obiektów na wsi i w mieście. I to na jej lekcji! Cóż za przeogromny zaszczyt! Wielki mistrz zakonu krzyżackiego Ulrich von Jungingen…

Raczej Grześ Kowalski, pomyślała, zobaczywszy obok podpisu Ulrich von Jungingen wielką, uśmiechniętą buźkę. Mistrzem to on jest, ale prowokacji i dobrej zabawy.

Jak w takiej sytuacji ocenić prace pisemne uczniów, kiedy ani jedna z nich nie jest podpisana prawdziwym imieniem i nazwiskiem? Głowiła się nad tym przez całe popołudnie. Postanowiła zatelefonować do polonistki i opowiedzieć o jej krzyżackiej przygodzie z klasą VIIb. Obie musiały przyznać, że incydent był nawet trochę zabawny. Zaplanowały, że skoro uczniowie tak bardzo umiłowali powieść historyczną Sienkiewicza, polonistka chętnie sprawdzi ich poziom znajomości lektury, którą omawiali nie dalej jak miesiąc temu.

Stąd chyba dzisiejszy spokój emanujący ze strony jej podopiecznych. Siedzieli potulnie na lekcji, nie pytali, czy sprawdziła ostatnie kartkówki i nie pisnęli ani słówka, kiedy bez zapowiedzi poprosiła o przygotowanie kartek i ponowne napisanie ostatniej kartkówki. Tym razem podpisali się swoimi własnymi imionami.

Zanim wróciła do domu, zauważyła na wyświetlaczu swojego smartfona, że próbowała się z nią skontaktować Marta. Oddzwoniła. Sygnał – drugi, trzeci…

– Cześć, Lolla! – Marta tryskała radością. – Chciałam ci tylko powiedzieć, że jesteś najwspanialszą przyjaciółką pod słońcem! Posłuchałam cię i przeprosiłam mojego Mareczka! Mamy dzisiaj randkę jak się patrzy! Lolla, nie uwierzysz! Wybieramy się wspólnie na tor kartingowy pojeździć gokartami! Ha, ha! Zatkało kakao, co? A po wszystkim mój Mareczek zaprosił mnie na kolację do góralskiej restauracji u nas w mieście! Już się nie mogę doczekać! Jeszcze raz dziękuję! Jesteś mega!

– Nie ma za co, kochana! – Cieszyła się ze szczęścia Marty. Szybko zakończyły rozmowę, bo Marta była w centrum handlowym i miała właśnie zapłacić za zakupy.

Z uśmiechem na twarzy włożyła płaszczyk, zarzuciła torebkę na ramię i wyszła ze szkoły. Jej wyjściu towarzyszył wesoły gwar zaaranżowany przez rozgadanych uczniów.

– Do widzenia, pani Karolino – usłyszała gdzieś za plecami. Rozpoznała ten głos. To był mistrz krzyżacki Ulrich von Jungingen.

– Do jutra – odrzekła wesoło.

Przekroczyła próg budynku szkoły. Zbliżyła się do oddalonego o parę kroków swojego czerwonego czinkusia. Szybko odnalazła klucze w torebce. Otworzyła drzwi. Kiedy usiadła za kierownicą bolida, zauważyła wielką kartkę naklejoną na przednią szybę. Kartka to mało powiedziane – to był brystol formatu A1! Czarnym markierem ktoś napisał na nim wielkimi literami:

 

SORKI!

OBIECUJEMY, ŻE SIĘ OGARNIEMY!

BRACIA ZAKONU KRZYŻACKIEGO☺

 

Nie posiadała się ze szczęścia! Kto w ogóle powiedział, że młodzież jest zepsuta? Młodzież jest wspaniała!

Odkleiła brystol z szyby i wrzuciła go na tylne siedzenie czinkusia. Jestem szczęściarą, przyznała bez cienia wątpliwości. Wracam do Emilki i babci.

Przekręciła kluczyk w stacyjce i odjechała w kierunku domu rodzinnego.

 

*

Tydzień minął jak z bicza strzelił. Po ciężkim tygodniu pracy nadszedł nareszcie upragniony czas weekendu. Perspektywa cotygodniowych dwóch wolnych dni zawsze bardzo ją cieszyła. Mogła wówczas więcej czasu i uwagi poświęcić swojej ukochanej córeczce i babci. Aby i tym razem tak się stało, przeznaczyła pół nocy z piątku na sobotę na sprawdzanie testów i zeszytów ćwiczeń swoich uczniów. Udało jej się uporać z wyznaczonym przez siebie zadaniem tuż przed północą.

Leżąc w łóżku, przywoływała w myślach wspomnienia o swoich zmarłych rodzicach. Ile by dała, żeby spędzić z nimi choć jeszcze jeden dzień… Tylko jeden. Chciałaby jeszcze raz usłyszeć ciepły śmiech matki, którą zawsze rozbawiały dowcipy ojca, nawet jeśli były nieudane. Pragnęła zobaczyć na żywo błysk w oczach ojca, kiedy to niby ukradkiem zerkał na mamę, podczas gdy ona przyrządzała dla całej rodziny pyszną kolację. Chciała poczuć raz jeszcze mocny dotyk ojcowskich dłoni tulących swoją jedyną córeczkę do siebie i otrzymać od matki przed snem czuły pocałunek w czoło, delikatny niczym muśnięcie skrzydeł motyla.

Te chwile uleciały gdzieś w nieznane. Znikły bezpowrotnie. Została na świecie praktycznie sama. Jedna chwila wystarczyła, aby wywrócić do góry nogami całe jej spokojne i pełne rodzinnego ciepła życie.

Była wtedy na drugim roku germanistyki na Uniwersytecie Wrocławskim. Razem z przyjaciółką Agatą mieszkały na stancji w samym centrum Wrocławia. Ukochała to miasto od pierwszego wejrzenia, w sposób szczególny zaś samotne, wieczorne spacery po nadodrzańskich bulwarach. Miała wtedy czas tylko dla siebie. Lubiła celebrować te chwile, podczas których mogła na spokojnie pomyśleć o swoim życiu.

Tego dnia rodzice mieli przyjechać do niej z wizytą. Uzgodnili wspólnie, że zostaną we Wrocławiu na jedną noc, a drugiego dnia zabiorą ją na weekend do domu. Rodzice nigdy wcześniej nie byli we Wrocławiu, dlatego też postanowiła, że pokaże im najpiękniejsze zakątki tego miasta. Dokładnie obmyśliła plan wycieczki, na którym znalazły się między innymi takie miejsca jak wrocławski rynek, zabytkowy Ostrów Tumski, barokowe ogrody Ossolineum oraz Panorama Racławicka. Nie mogła doczekać się rodzinnej eskapady. Była tak podekscytowana, że z trudem przychodziło jej koncentrowanie się podczas zajęć na uniwersytecie. Dzień wcześniej zatelefonowała do domu rodzinnego, aby zaznajomić rodziców z harmonogramem wyprawy. Byli zachwyceni.

Niestety, tego dnia nie dojechali do stolicy Dolnego Śląska.

Kiedy byli już niespełna godzinę spóźnieni, a ich telefony komórkowe uporczywie milczały, zaczęła mieć złe przeczucia.

– Coś musiało się stać… – powiedziała do koleżanki, z którą wynajmowała pokój.

– Nie martw się, może stoją gdzieś w korku – pocieszała ją sublokatorka. – Sama mówiłaś, że mają do przejechania ponad dwieście kilometrów.

Aby zapełnić sobie czas oczekiwania na przyjazd rodziny, dziewczyny zabrały się do przygotowywania zapiekanki na kolację. Wspólnie pokroiły cebulę, boczek, pomidory i mozzarellę oraz ugotowały makaron i brokuły. Wszystkie składniki włożyły do naczynia żaroodpornego, przyprawiły solą i pieprzem, a na końcu zalały śmietaną. Wieczorem zapiekanka miała znaleźć się w piekarniku. Mimo że prace kuchenne szły pełną parą, Karolinie przez cały ten czas towarzyszył jakiś niespotykany wcześniej lęk.

Kiedy przez następną godzinę rodzice nie zapukali do drzwi wynajmowanego mieszkania, a jej komórka uparcie milczała, przestraszyła się nie na żarty.

– Spróbuj jeszcze raz zadzwonić do rodziców. Może tym razem odbiorą – przekonywała ją Agata, która od jakiegoś czasu też stała się niespokojna.

Karolina wybrała numer komórki ojca. Usłyszała dźwięk informujący o możliwości nawiązania połączenia, a zaraz po nim sygnały.

– Proszę… odbierz… – błagała cicho.

Ojciec jednak nie odebrał. Od razu wybrała numer telefonu komórkowego matki. Kiedy przyłożyła telefon do ucha, usłyszała: „Abonent ma wyłączony telefon lub jest poza zasięgiem. Proszę spróbować później”. Popatrzyła przerażonym wzrokiem na swoją koleżankę.

– Tata nie odbiera, a komórka mamy jest poza zasięgiem… – powiedziała głosem pełnym trwogi. W jej głowie wszystko się kręciło. Nie mogła zebrać myśli. Nie była w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, gdzie są jej rodzice. Dlaczego ich jeszcze nie ma…?

– A jeśli coś im się stało? – wyszeptała.

Powietrze w pokoju zrobiło się nie do zniesienia. Można było usłyszeć tylko delikatne tykanie zegara, który powoli, ale konsekwentnie odmierzał czas – minutę za minutą. Za oknem świeciło słońce. Ciepłe słoneczko, które dodawało pokrzepienia i nadziei, że wszystko na świecie toczy się niezmiennym tokiem, a wewnętrzny spokój Karoliny, teraz lekko zachwiany, wróci do swojej właścicielki z chwilą pojawienia się w domu jej rodziców.

– Zadzwoń do babci. Może ona coś wie – podpowiedziała Agata.

W tej chwili ich uszu dobiegła melodia telefonu komórkowego Karoliny. Dziewczyna zerwała się na równe nogi i szybko podbiegła do szarego parapetu, na którym leżał jej telefon. Złapała go drżącymi rękami. Na wyświetlaczu zamigotał napis: DOM.

– To ktoś z domowników – wytłumaczyła Agacie, po czym szybko odebrała połączenie. – No cześć! Czemu nie przyjechaliście? Czekam tu na was! – powiedziała jednym tchem.

Usiadła na łóżku. A raczej bezwiednie na nie opadła. Jej twarz stała się momentalnie sinoblada, oczy przybrały nieobecny wyraz, a usta pomalowane bezbarwnym błyszczykiem lekko drżały. Długo słuchała tego, co rozmówca po drugiej stronie aparatu ma jej do powiedzenia, po czym bez słowa położyła swój telefon na łóżku. Popatrzyła na Agatę. W oczach Karoliny stanęły łzy.

– To była babcia… Moi rodzice mieli… wypadek… Oni… nie żyją…

Nie pamięta, co się stało potem, jakim sposobem znalazła się u siebie w domu na wsi, kto załatwiał sprawy pogrzebowe, skąd wzięła czarną sukienkę na pogrzeb. Ma lukę w pamięci. Informacja o śmierci rodziców spadła na nią jak grom z jasnego nieba. Dopiero później dowiedziała się wszystkiego od Marty, która przez cały ten trudny dla niej czas była z nią i ją wspierała. Pomagała także babci Karoliny.

Z informacji, jakie otrzymała od policji i lekarzy, wynikało, że śmierć rodziców była po prostu wynikiem nieszczęśliwego wypadku. Ciężarówce jadącej autostradą A4 także w kierunku Wrocławia pękła opona. Kierujący stracił automatycznie panowanie nad pojazdem i z przeogromną siłą staranował samochód rodziców. Auto osobowe z impetem uderzyło w bariery energochłonne. Tato zginął na miejscu, mamę przewieziono helikopterem do szpitala, gdzie zmarła zaraz po dotarciu na miejsce. Kierowca ciężarówki wyszedł z wypadku bez szwanku.

Od