The Łoś - Andrzej Boruszewski - ebook

The Łoś ebook

Andrzej Boruszewski

0,0

Opis

Nie, nie śniła mu się, w każdym razie nic mu o tym nie wiadomo. Dlaczego więc o niej pomyślał, gdy się obudził? Przecież nie z powodu wyrzutów sumienia, bo tych nie powinien mieć. Nie powinien, czyli ma? Do diabła z tym. Jest środek lata, dokładnie dwudziesty lipca, przez ostatnie dziesięć lat nikt nie zginął, nikogo nie zamordowała żadna stara baba i żaden pieprzony łoś – to są wystarczające powody, żeby się uśmiechnąć do pękniętej żyłki Tomczewskiej.

Na sali sądowej doprowadził ją do takiego stanu, że dostała wylewu i jeśli teraz w ogóle gdzieś miesza, to w ośrodku leczniczo-rehabilitacyjnym. Jedyne, co może zrobić, to podciąć komuś nogę albo napluć do kawy. Nie udowodnił kobiecie winy, ale przynajmniej pozbył się jej z miasta. Łosia chyba też, skoro od tego czasu w Typinie panuje spokój. W Typinie tak, ale nie w jego głowie. To przez ten sen. Grzmoty, błyskawice, jakieś krzyki, wrzaski, szczęk żelaza… Nie miał pojęcia co to było. I po to po aferze z Tomczewską zgodził się iść na emeryturę, żeby teraz psuły mu humor takie głupie sny?

 

Ci, którzy znają dwie pierwsze części, wiedzą o co chodzi. Tym, którzy nie znają, nie powinno to przeszkadzać. (Chociaż lepiej czytać po kolei.) Tym razem narzędziem zbrodni jest prąd elektryczny. Pomimo tego, że łosie rzadko go używają, łoś z ulewskich lasów - obok Peruna, słowiańskiego boga błyskawicy i pioruna - znowu staje się jednym z podejrzanych. Dobrej zabawy życzy autor.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 195

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



The Łoś

Andrzej Boruszewski

© Copyright by Andrzej Boruszewski & e-bookowo

Grafika i projekt okładki: Justyna Stankowska

© copyright by wydawnictwo e-bookowo 2013

ISBN 978-83-7859-194-8

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2013

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Rozdział pierwszy

Nie, nie śniła mu się, w każdym razie nic mu o tym nie wiadomo. Dlaczego więc o niej pomyślał, gdy się obudził? Przecież nie z powodu wyrzutów sumienia, bo tych nie powinien mieć. Nie powinien, czyli ma? Do diabła z tym. Jest środek lata, dokładnie dwudziesty lipca, przez ostatnie dziesięć lat nikt nie zginął, nikogo nie zamordowała żadna stara baba i żaden pieprzony łoś – to są wystarczające powody, żeby się uśmiechnąć do pękniętej żyłki Tomczewskiej. Na sali sądowej doprowadził ją do takiego stanu, że dostała wylewu i jeśli teraz w ogóle gdzieś miesza, to w ośrodku leczniczo-rehabilitacyjnym. Jedyne, co może zrobić, to podciąć komuś nogę albo napluć do kawy. Nie udowodnił kobiecie winy, ale przynajmniej pozbył się jej z miasta. Łosia chyba też, skoro od tego czasu w Typinie panuje spokój. W Typinie tak, ale nie w jego głowie. To przez ten sen. Grzmoty, błyskawice, jakieś krzyki, wrzaski, szczęk żelaza… Nie miał pojęcia co to było. I po to po aferze z Tomczewską zgodził się iść na emeryturę, żeby teraz psuły mu humor takie głupie sny?

W przeciwieństwie do Judyma, Grzegorczyk obudził się w wyśmienitym nastroju. Była to swego rodzaju ironia losu, bo to Judym od dziesięciu lat był emerytowanym policjantem, a Grzegorczyk od roku podkomisarzem w stanie jak najbardziej czynnym, a nie odwrotnie, więc to temu drugiemu powinny spędzać sen z oczu rozkładające się ciała, niewykryci sprawcy najokrutniejszych morderstw i tym podobne historie, a największym zmartwieniem tego pierwszego powinno być to, czy rybki dzisiaj będą brały, czy nie. Powód wystąpienia tej anomalii przyrodniczej był bardzo prosty: odkąd Judym poszedł na emeryturę, Typin zaczął przypominać miasteczko z filmu „Wiosna, panie sierżancie”. Z jedną wszakże różnicą. W przeciwieństwie do sierżanta Władysława Lichniaka, podkomisarz Jan Grzegorczyk był w posiadaniu żony. Chociaż, prawdę mówiąc, w tej chwili to ona posiadała jego. On był jej wierzchowcem, a ona jego jeźdźcem. Zapewne dogalopowaliby do celu, gdyby nie zadzwonił telefon.

– Grzegorczyk, słucham.

– Siedzi szef?

– Leżę.

– To i lepiej.

– Nie dowcipkuj, gadaj o co chodzi.

– Zapraszam na pizzę na Ułańską.

W głosie aspiranta Michalaka było coś takiego, że podkomisarz go nie wyzwał za głupie żarty, lecz zapytał:

– Stało się coś?

– Niestety.

– Coś poważnego?

– Zdziwi się szef, jak bardzo.

– Zaraz tam będę.

Po tym oświadczeniu Grzegorczyk szybko się rozłączył. Powodem były otwierające się do protestu usta Barbary, jego żony. Od ciekawości, co się stało, większy był lęk, że jego podwładny usłyszy jej pełne wyrzutu słowa „ależ misiaczku, nie możesz mi teraz tego zrobić”.

Na przeklinanie Grzegorczyk nie chciał tracić czasu, więc przeklinał myjąc się i ubierając. Gdy wychodząc z domu trzasnął drzwiami, miał gdzieś, czy przerwał komuś sen przyjemny, czy przeciwnie. Opanował się dopiero na pierwszym piętrze, ale tylko dlatego, że jego blisko czterdziestoletniemu ciału zabrakło siły do szybkiego, a więc i głośnego zbiegania po schodach. Dokąd zresztą miał się śpieszyć? Jeszcze dziesięć minut temu był głupi i miał matkę, teraz jest już tylko głupi, nadzieję na drugie dziesięć lat spokoju diabli wzięli.

Przed dwupiętrowym domem, pod który po dwudziestu minutach zajechał, stał już radiowóz i karetka pogotowia. Po lewej stronie budynku wybudowała się niedawno nieduża hurtownia papiernicza, a po prawej dziczało dziesięć arów czekając na chętnego, który by je kupił i też coś na nich postawił. Z tyłu rosło sobie spokojnie osiem jabłoni, pozostałość po sadach, którym jeszcze dwadzieścia pięć lat temu nawet się nie śniło, że zostaną wycięte w pień, a na ich miejsce budowlańcy zasadzą betonowe domy i rozleją asfaltowe ulice. Te ostatnie bloki, jakie w Typinie postawiono z wielkiej płyty, rosły dumnie po drugiej stronie ulicy.

Lokal, do którego Michalak zaprosił Grzegorczyka, mieścił się na parterze budynku i miał więcej wspólnego ze zwyczajną piwiarnią niż pizzerią. Mimo to właściciel nazwał go Pizzerią Ułanów. Drugi człon nazwy brał się z adresu i nazwiska właścicieli (Łan), pierwszy z czegoś, po co mało kto tutaj przychodził, czyli z faktu, że w menu widniał płaski placek posypany pieczarkami, serem, cebulą i – w ilościach ascetycznych – upstrzony kawałkami szynki. Ten placek z jakiegoś powodu nazywano tu pizzą. Wystarczyło przeskoczyć przez trupa leżącego przed drzwiami i już można było zamówić sobie coś takiego albo coś innego, co w sumie nie miało większego znaczenia ani dla podniebienia klienta, ani dla jego żołądka. Podkomisarz kiwnął głową sanitariuszowi pilnującemu nieboszczyka i przeskoczył, ale nic nie zamówił. Rozejrzał się szybko po lokalu, podszedł do Michalaka i witając się z nim, zapytał: – Coś jeszcze, czy tylko tych dwóch? – Miał na myśli trupa przed drzwiami oraz tego leżącego między stołami i krzesłami, którego zobaczył przed chwilą.

– Jest jeszcze trzeci, tutaj – za aspiranta odpowiedział ktoś, kogo nie było widać. Podkomisarz od razu domyślił się dwóch rzeczy: że głos należy do doktora Zarofa i że doktor jest za ladą barową, zapewne przy zwłokach. Podszedł tam, a wtedy doktor podniósł się i podał mu rękę na powitanie.

– Wiesz już coś? – zapytał Grzegorczyk.

– Nie wiem. Nie wiem, czy wiem – odpowiedział Zarof, a ponieważ podkomisarz milczał, mówił dalej: – Wygląda na to, że zabił ich piorun.

– Jak to, piorun? – policjant bardziej oburzył się niż zdziwił. – Piorun w budynku?

– No właśnie. Dlatego powiedziałem, że nie wiem, czy wiem.

– A co wiesz?

– Że wszyscy trzej zginęli od porażenia prądem i że mają ślady oparzeń przypominające Figurę Lichtenberga.

– Co to za czort?

– Coś, jakby oparzenie w kształcie paproci. Ci mają właśnie coś takiego. Zwykle są to znacznie większe ślady, ale jednak.

– Ale jednak piorun? – nie dowierzał Grzegorczyk.

– Wnioski zostawiam waszym specom. I pozwól, że się pożegnam. Nic tu po mnie, ich sercom już nic nie pomoże.

– Cześć.

– Cześć.

Gdy doktor wyszedł, Grzegorczyk zapalił papierosa, podszedł do aspiranta Michalaka i zapytał: – Techników wezwałeś?

– Jasne. I posiłki. Zaraz będziemy tu mieli tłum gapiów.

Nie licząc dwóch nieżywych mężczyzn, w lokalu był tylko podkomisarz i młodszy od niego zarówno stopniem, funkcją, jak i wiekiem Michalak, dobrze zapowiadający się aspirant. Rozglądali się nieśpiesznie, jakby od niechcenia, Grzegorczyk żując gumę, a jego podwładny paląc papierosa. Drewniane stoły nie stały równo, niektóre krzesła były poprzewracane. Po rozlanym piwie i kawałkach pizzy można się było domyślić, przy którym stole siedzieli ostatni klienci Pizzerii Ułanów.

– Co szef o tym myśli? – zapytał aspirant.

– Że ten na zewnątrz też tu był, ale uciekł.

– Nie za daleko.

– Padł rażony piorunem – powiedział teatralnym głosem Grzegorczyk.

– Nie wierzy pan w to?

Podkomisarz prawie się zdenerwował.

– A ty wierzysz?! Wierzysz, że w piękną lipcową noc wpadł do pizzerii piorun i dwóch ludzi zabił na miejscu, a trzeciego dopadł przy próbie ucieczki?

– No, taka piękna to ona znowu nie była, trochę padało. Zapowiadali nawet burzę.

– Zapowiadali, zapowiadali! A była? O ile wiem, tylko padało, a deszcz nie zabija.

– No nie – nieśmiało odparł aspirant, ale podkomisarz w jego głosie usłyszał inne treści niż te, które wyraziły słowa, bo powiedział:

– Nawet nie myśl, że będę rozpatrywał taką hipotezę. Powiedz lepiej kto znalazł zwłoki.

– Żona właściciela. To ten za barem. Andrzej Łan. Przyszła wczesnym rankiem, gdy się obudziła, a jego wciąż nie było. Często siedział z klientami do późna, ale nigdy do rana. Zeszła, zobaczyła, zadzwoniła na pogotowie, oni do nas…

Podkomisarz przerwał wyliczankę: – Gdzie jest teraz?

– W domu. To znaczy na górze, bo oni tu mieszkają. Zarof dał jej coś na uspokojenie i zadzwonił po kogoś z rodziny. Zabronił jej tu przychodzić.

Grzegorczyk pochwalił Michalaka, ale tylko w myślach. Od czasu do czasu łapał się na tym, że traktuje podwładnych, jak kiedyś jego traktował Judym. W milczeniu podszedł do ciała leżącego między dwoma stołami i ukucnął. Mężczyzna leżał na wznak, ramiona miał rozrzucone na boki, bluzkę na krótki rękaw rozpiętą całkowicie. Nieowłosiona klatka piersiowa nosiła wyraźny ślad oparzenia oraz coś, co od biedy przypominać mogło tatuaż w kształcie małej paproci.

Domyśliwszy się, co teraz podkomisarz chciałby wiedzieć, Michalak powiedział: – Ten za barem dostał w czoło.

– A ten na dworze w plecy?

– Zgadza się.

– Wszyscy trzej mają te paprotki?

– Jakby się umówili.

– Znasz któregoś?

– Nie – odparł aspirant i uprzedzając pytanie podkomisarza, powiedział: – Dokumenty i komórki zabezpieczyłem.

– Jest tam coś ciekawego?

– Jakieś zdjęcia rodzinne, trochę muzyczki, raczej do niczego nam się to nie przyda. Chyba, że tego na zewnątrz ktoś skroił, bo przy nim nie znalazłem ani dokumentów, ani telefonu. Jeśli…

– Trzeba przeszukać teren i śmietniki. Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy znaleźli portfel bez kasy, ale z dokumentami.

Aspirant wrócił do przerwanej myśli: – Jeśli ktoś mu skroił komórkę, to może próbować ją sprzedać.

– A my możemy mieć szczęście i dobrać się do tego, kto był tu przed nami – o to ci chodzi?

– Nie inaczej, szefie.

Grzegorczyk uśmiechnął się bardzo, bardzo delikatnie i rzekł: – Do otwarcia sklepów jest jeszcze sporo czasu. Weźmiesz kogoś do pomocy i przeszukacie okolicę. Daj mi dokumenty tych dwóch. Ktoś musi powiadomić rodziny. Przy okazji zapytam o tego trzeciego. Być może to ich kumpel.

Nic więcej nie było do powiedzenia i zrobienia. Pozostało im czekać aż przyjadą technicy i liczyć na to, że coś znajdą. Byli skazani na wiedzę anatomopatologa i spostrzegawczość okolicznych mieszkańców. Przede wszystkim jednak musieli mieć dużo szczęścia, bo bez niego najlepszy sprzęt, najlepsze oko i najlepsze ucho nie zdadzą się na nic.

Równo z technikami przyjechał prokurator Cichocki.

– Co tu mamy? – zapytał podając rękę najpierw Grzegorczykowi, a potem Michalakowi.

– Wygląda na to, że potrójne morderstwo.

– Morderstwo? Na razie, panie podkomisarzu, to ja tu widzę tylko trzy trupy, jeśli mamy – a powinniśmy – trzymać się faktów. Był tu już jakiś lekarz?

– Tak, Zarof.

– Powiedział coś?

Grzegorczyk kiwnął głową Michalakowi, żeby przejął rozmowę.

– Według niego mógł to być piorun.

– A nie mówiłem? – ucieszył się Cichocki.

– Panie prokuratorze – do rozmowy wrócił Grzegorczyk – bądźmy szczerzy, skąd w pizzerii miałby się wziąć piorun?

– O to pioruna pan pytaj, ja się na piorunach nie znam.

– To może, zanim definitywnie zamkniemy dochodzenie, niech medyk sądowy zbada ciała?

Cichocki zagryzł dolną wargę. Po kilku sekundach wypuścił ją na wolność i rzekł: – Dobra, będzie sekcja. Macie trzy dni na dostarczenie mi dowodów, że to mogło być morderstwo. Pomimo, że w nocy lało, czyli pewnie była burza, a lekarz z pogotowia powiedział, że tych trzech zginęło od porażenia prądem. Owocnej pracy, cześć wszystkim.

W takich sytuacjach Grzegorczyk zawsze miał ambiwalentne uczucia. Z jednej strony wściekał się na lenistwo i niekompetencję Cichockiego, a z drugiej cieszył się, że ten nie będzie mu przeszkadzał chociaż przez trzy dni. Wymienił z technikami porozumiewawcze spojrzenia i też wyszedł na zewnątrz. Obserwując odjeżdżającego prokuratora, a potem swoich mundurowych kolegów sprawnie radzących sobie z gapiami, rozmyślał nad tym, co go czeka. Przede wszystkim spotkanie z rodzinami denatów. Musi nie tylko powiadomić matki, żony i kochanki, ale też przesłuchać te wszystkie zrozpaczone i wstrząśnięte osoby. Nieboszczycy być może mieli wspólnych wrogów, może nawet jednego, który – tak się złoży – nie będzie miał alibi na noc z dziewiętnastego na dwudziestego lipca. Trzeba też będzie porozmawiać z mieszkańcami najbliższych bloków. Bardzo możliwe, że ktoś widział kogoś albo coś podejrzanego. Ale to później, teraz rodziny.

* * *

Pawła Jesionkę bolała głowa. Tak zwyczajnie, z przepicia. Zwlókł się z łóżka i zataczając się poszedł do ubikacji. Nie zamknął za sobą drzwi, bo nie było po co. Już od pięciu lat mieszkał sam. Kumple mówili mu, że to nie skończy się dobrze, ale on im nie wierzył. Mieli rację, nie pasowali do siebie z Alicją. On wprawdzie malarz, ale tylko pokojowy, a ona śpiewu, ale jednak nauczycielka – różnica klas okazała się nie do pokonania. Było, minęło, ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy, jak śpiewał poeta. Spróbował zagwizdać. Okazało się, że na to jest jeszcze za wcześnie. Nie zrażając się tym, kontynuował opróżnianie pęcherza i nieśpiesznie planował dzień. Zacznie od tego, że się czegoś napije. Potem zdrzemnie się z godzinkę albo dwie, a jak się obudzi, dziewiąta będzie jak znalazł. Czeka na nią już od wczoraj. A może dzisiaj? W każdym razie od momentu, kiedy przed Pizzerią Ułanów natknął się na tego zalanego w trupa jegomościa kurczowo ściskającego w dłoni komórkę. Ciężko było, ale w końcu się udało – wyrwał mu ją i teraz jest jego. Już wtedy wiedział, co z nią zrobi – sprzeda w komisie na Mickiewicza. A jak tam nie kupią, to pójdzie na Sienkiewicza. Tam mniej płacą, ale nie robią ceregieli. To się nazywa mieć fart: nie dość, że w pizzerii nie wydał ostatnich pięciu złotych na piwo na dobicie, to jeszcze wzbogacił się o komórkę. Przepłukać gardło miał wielką ochotę, ale bał się, że pijak się ocknie, wróci do lokalu i jakimś głupim a złośliwym zbiegiem okoliczności wyda się kto mu skubnął telefon i portfel. Portfel – jak mógł o nim zapomnieć? Z nerkami może i wszystko w porządku, gorzej z głową: coraz częściej łapie się na tym, że jego czterdziestoletni mózg zachowuje się, jakby był co najmniej dwadzieścia lat starszy. No więc portfel – gdzie on jest? Tam, gdzie i komórka, w którejś z kieszeni spodni. Wyszedł z ubikacji i podreptał do pokoju. Brudne dżinsy leżały na podłodze. Musiał się schylić, za co zapłacił silniejszym bólem głowy. W dodatku nie opłaciło się, kieszenie były puste jak słoik Misia Puchatka. Skąd mu się wziął ten niedźwiedź? Pewnie z pustej półki, na której stały kiedyś książki, w tym te, które czytał kiedyś swoim dzieciom. Że też musiała mu się rzucić w oczy… A może by tak nie sprzedawać telefonu, tylko podarować synowi? Najpierw trzeba go znaleźć. Znaczy się telefon, bo gdzie syn mieszka, to dobrze pamięta. No tak, leży na stole, a obok niego ten cholerny portfel – zapomniał, jak po przyjściu do domu wyjął wszystko z kieszeni i położył na stole… Zrobi tak: jeśli w portfelu jest więcej szmalu niż warta jest komórka, to sprezentuje ją Michasiowi, a jeśli nie, sprzeda w komisie. I co my tu mamy? „Sorry synek, ale sam rozumiesz, za taki statek, jak ten, tatuś na pewno dostanie więcej niż te nędzne naderwane dwie dychy. A ponieważ nie wypada podarowywać dwóch nędznych, zwłaszcza naderwanych dych, tatuś zatrzyma je dla siebie, okej?” Cisza zabrzmiała jak aprobata, więc Paweł Jesionka odetchnął z ulgą i na powrót zagrzebał się pod kołdrę.

Obudził się tuż przed dziewiątą, jakby miał w głowie budzik. Umył się, a nawet ogolił, żeby wzbudzać większe zaufanie, po czym zapakował do wymiętej reklamówki zdobyczny telefon. Wtedy jego mózg zaczął nad czymś usilnie pracować. Jeszcze nie wiedział nad czym, ale doświadczenie mu podpowiadało, że wkrótce się przekona. I istotnie, nie minęło pół minuty i do jego świadomości dotarł sygnał: „wyrzuć kartę sim”. Wykonał rozkaz i dopiero wtedy poszedł na Mickiewicza do sklepu z komórkami. Był to całkiem porządny sklep chociaż mieścił się w piwnicy. Prócz telefonów i wszystkiego, co było potrzebne przeciętnemu i nieprzeciętnemu użytkownikowi telefonii komórkowej, sprzedawano tu także używane komputery, monitory, a nawet telewizory. Naprawiano też sprzęt elektroniczny, kserowano, drukowano, skanowano, bindowano i laminowano. W mieście śmiano się, że wkrótce będzie tam można także się ostrzyc, ogolić, a nawet zrobić manicure. Pawłowi Jesionce wystarczało, że skupują tu telefony komórkowe.

– Witam szefa – przywitał się podając rękę sprzedawcy, młodemu chłopakowi w koszulce z nadrukiem wizerunku jakiegoś szarpidruta z gitarą.

Ten niechętnie podał swoją i zapytał: – W czym mogę pomóc?

– Można na słóweczko? – odpowiedział Jesionka.

Chłopak westchnął i nieco się odsunął od dwóch klientów oglądających towar wystawiony w szklanej gablocie.

– Mam statek na sprzedanie – rzekł Jesionka, gdy znaleźli się w bezpiecznej według niego odległości, po czym drżącą ręką wyciągnął z reklamówki telefon.

Chłopak nawet nie wziął go do ręki. Ledwie raczył na niego spojrzeć. Zapytał: – Ma pan dokumenty?

– Dowodzik? A proszę bardzo – szybko i radośnie odrzekł Jesionka i sięgnął do tylnej kieszeni.

– Mnie chodzi o dokumenty telefonu – ostudził jego zapał sprzedawca. – Bez dokumentów nie kupujemy.

– Czyli co?

– Przecież pan wie. Pudełko, gwarancja, dowód zakupu…

– Zapodziały się. Jak mi Bóg miły, zapodziały się.

Chłopak ewidentnie stracił te minimum zainteresowania, jakie miał przed chwilą. Pokręcił przecząco głową i powiedział: – Kto jak kto, ale pan, panie Jesionka, nasz stały klient, powinien wiedzieć, że bez dokumentów nic tu się nie sprzeda.

– Mistrzu złoty, przecież nie kradziona – próbował walczyć Jesionka. – Dowodzik jest, umowę się spisze i będzie cacy. Na lekarstwa potrzebuję, dużo nie chcę. A dokumenty na pewno się znajdą i wtedy je się doniesie.

– Proszę powiedzieć „się” – odrzekł sprzedawca – żeby przyszło z telefonem, jak się dokumenty znajdą. Nie prędzej. – Był przemądrzały, złośliwy i mocno niezadowolony, bo jeden z klientów oglądających komórki właśnie opuścił przyjemnie chłodne wnętrze sklepu.

Jesionka nie miał innego wyjścia, jak pójść w jego ślady. Schował telefon do reklamówki i skierował swe niepewne kroki ku otwartym drzwiom. Wspinając się po schodach marzył o piwie. Chociaż jednym. Ledwie znalazł się na chodniku, dosięgło go lipcowe słońce. Zgodnie z przewidywaniami, nie miało litości. W przeciwieństwie do młodego mężczyzny, w którym Jesionka rozpoznał klienta ze sklepu.

Klient zapytał: – Aktualne? – Ponieważ Jesionka nie od razu zrozumiał, o co mu chodzi i milczał, mężczyzna dodał: – No chce pan sprzedać, czy nie?

– A, o komórkę się rozchodzi? Jasne, że aktualne. Patrz pan, jaki okręt. Można powiedzieć, że flagowy. Gdybym nie potrzebował na lekarstwa, to w życiu bym nie sprzedał.

Mężczyzna uśmiechnął się i rzekł: – Znam ja te lekarstwa. Pokaż pan to cudo.

– Tutaj?

– Faktycznie, trochę niezręcznie by było. Chodźmy na ławeczkę.

W tej części Mickiewicza chodnik był wyjątkowo szeroki. Zrobiono tu wiele, żeby ułatwić życie przechodniom, klientom sklepów i mieszkańcom okolicznych bloków, postawiono nawet kilka drewnianych ławek. Na jednej z nich usiadł Paweł Jesionka i nieznany mu ani z nazwiska, ani z widzenia młody mężczyzna. Ten pierwszy miał na sobie brudne dżinsy i dość czystą, ale za to pogniecioną kraciastą koszulę na krótki rękaw, a drugi rybaczki i błękitną bluzkę bawełnianą. Młody mężczyzna uśmiechnął się i powiedział:

– No to chwal się pan.

Jesionka też się uśmiechnął, z tym, że trochę nerwowo, po czym niezręcznie wyjął z reklamówki komórkę. – Bezdotykowa – powiedział podając telefon swemu rozmówcy. – Jeden z nowszych modeli. Ma taką kamerę, że jak pan sfilmujesz swoją panią, to tak pięknie będzie wyglądała, że nie będzie wiedziała, co ma z wdzięczności zrobić.

– W jakiej sieci chodzi? Ma simloka? Bo, że dokumenty się zapodziały to już wiem. Jak widzę ładowarka też.

– Pan dyrektor włączy, pobawi się, rozejrzy się po telefonie… Co ja panu dyrektorowi będę opowiadał o jakichś tam simlokach.

– Co najmniej z jednym pan skłamał, nie jest bezdotykowa, muszę się sporo nadotykać, żeby zrobiła, co chcę.

– To jak z kobietą, nie? – zażartował Jesionka. – I to lepiej, że jest dotykowa niżby miała być niedotykalska, co nie?

– Sto złotych – nieoczekiwanie powiedział młody mężczyzna, a sądząc po tonie jego głosu nie była to propozycja do negocjacji. Potem dalej sprawdzał działanie dotyku, aparatu i odtwarzacza mp3.

– Pan dyrektor raczy żartować. Za taki statek sto złotych? Przecież ta komórka to pełny wypas. Prawie, że koszule prasuje. Gdybym nie potrzebował na lekarstwa…

– To by jej pan nie sprzedawał, wiem. Sorry, ale nie mam czasu, sto i ani złotówki więcej. Muszę jeszcze ładowarkę dokupić, a do tego modelu tania nie jest.

– Dorzuci dyrektor na piwo i umowa stoi.

– Nie dorzucę i stoi. A wie pan prezes dlaczego?

Jesionka wiedział, więc tylko westchnął i odparł:

– Niech będzie, z moją krzywdą.

– Nie wnikam z czyją – odpowiedział na to mężczyzna i wyjął z kieszeni nowiutkie sto złotych.

Dwie minuty później na ławce Paweł Jesionka siedział już sam. Nie tryskał entuzjazmem, ale też i nie rozpaczał. W komisie na Sienkiewicza i tak by mu pewnie więcej nie dali, jeżeli w ogóle zapłaciliby gotówką, poza tym te sto złotych ma na czysto. W interes nie zainwestował nic, więc nie ma co narzekać, trzeba się cieszyć z wróbla w garści. A przede wszystkim pamiętać, żeby na drugi raz lepiej znać towar, który chce się upłynnić. Przecież nie wiedząc nic o telefonie, nawet tego, w jakiej sieci działa, wzbudzał uzasadnione podejrzenie. Każdy chociaż trochę logicznie myślący człowiek doszedłby do tego samego wniosku, do jakiego doszedł „dyrektor”: komórka w najlepszym razie została znaleziona, w najgorszym skradziona. Według Jesionki, jak się tak dobrze zastanowić, do sytuacji bardziej pasowało słowo „znaleziona”, bo przecież znalazł ją w dłoni tego zalanego w trupa miłośnika spania na deszczu, na którego natknął się w drodze do Pizzerii Ułanów. A może by tak tam teraz pójść na piwko i przy okazji wrzucić coś na ruszta, jakiegoś hamburgera, albo inną pizzę? Przecież to żadne ryzyko. Facet był tak pijany, że nawet nie reagował na deszcz, więc jak się dzisiaj skapnie, że nie ma komórki, to w życiu nie zgadnie, w jakim momencie swojej nocnej eskapady ją stracił. Nawet jak wróci do lokalu, to dlaczego jego, Jesionkę, miałby skojarzyć z jej utratą? Musiałby być jasnowidzem.

Facet, jak