Tętniące serce - Selma Lagerlöf - ebook

Tętniące serce ebook

Lagerlof Selma

4,0

Opis

Powieść rozgrywa się w latach 60. lub 70. XIX wieku w rodzinnym mieście Lagerlöf w Värmland i dotyczy pewnego człowieka, który kocha swoją córkę ponad wszystko inne na świecie, ale kiedy ta przenosi się do Sztokholmu i nie ma od niej wieści, wpada w świat marzeń, w którym jest znanym cesarzem Portugalii. Całe jego życie jest zdominowane przez myśli o powrocie córki i tym, co się wtedy wydarzy. Mija 15 lat, zanim dziewczyna powraca do domu. Jest zszokowana szalonym klaunem, jakim stał się jej ojciec. Pewnego dnia zabiera ze sobą matkę, znów pozostawiając ojca, by udać się do Malmö i rozpocząć nowe życie. Jednak kiedy parowiec wyrusza w tę podróż, ojciec rzuca się w wodę, aby go zatrzymać... To jednak nie jest koniec tej wzruszającej opowieści. Zachęcamy do lektury!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Selma Lagerlöf

 

Tętniące serce

 

przełożył Franciszek Mirandola

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst według edycji z roku 1922.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-507-4

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

TĘTNIĄCE SERCE.

 

Aż do późnej starości opowiadał zawsze Jan Anderson ze Skrołyki o onym dniu, kiedy to przyszła na świat córka jego.

Wczesnym rankiem wybrał się po akuszerkę i kobiety do pomocy, potem zaś całe przedpołudnie, a nawet kilka godzin odwieczerza przesiedział na klocu w drewutni i czekał, czekał, czekał bez końca.

Deszcz lał jak z cebra, a chociaż Jan siedział właściwie pod dachem, to pryskała nań woda, przenikając przez szczeliny w dachu i ścianach, także wiatr miótł raz po raz strugi i niby z wiadra chlustał przez pozbawione drzwi wejście do szopy.

— Nie wiem czy jest taki, coby sądził, że cieszę się z tego dzieciaka! — mruczał i kopał niewielki stos polan nogami, tak że rozlatywały się aż po dziedzińcu — Jest to największe nieszczęście, jakie mi się mogło przygodzić. Pobraliśmy się dlatego tylko, że nam się sprzykrzyło służyć u Eryka z Fali i, jako parobek i dziewka i wiecznie na innych pracować. Własne graty mieć chcieliśmy i dach własny i koniec, o dzieciach ani nam się śniło!

Zasłonił twarz rękami i westchnął żałośnie. Oczywiście pluta i długie, przykre czekanie popsuło mu humor, ale nie były to istotne przyczyny smutnego nastroju. Jan miał powody ważne i żałość jego była uzasadniona zupełnie.

— Muszę pracować codziennie od rana do wieczora... to się rozumie. Ale miałem dotąd przynajmniej noce spokojne. Teraz zaś smarkacz zacznie wrzeszczyć i nawet w nocy nie skończą się moje utrapienia!

Gdy sobie to uświadomił, poczuł w sercu rozpacz wielką. Odjął ręce od twarzy i załamał je tak gwałtownie, że trzasły wszystkie stawy.

— Wszystko szło dotąd jako tako, bo Katarzyna mogła tak jak i ja pracować przez cały dzień. Teraz będzie musiała siedzieć w domu i piastować bachora!

Wbił wzrok w szarzejący już prostokąt podwórza i wydało mu się, że widzi snującą się powolnym krokiem kolo domu śmierć głodową, która szuka, którędyby wejść.

— Tak... tak! — zawołał i celem wzmocnienia swej argumentacji zaczął bić pięścią po klocu — Tak... tak! Powiadam tylko tyle, że gdybym był wiedział, jakie będą skutki tego wszystkiego, odmówiłbym stanowczo Erykowi z Falli, który mi pozwolił pobudować się na jego gruncie, a w dodatku podarowrał stare belki... tak, byłbym stanowczo odmówił i został do śmierci w stajennej komórce we Falli.

Czuł, mówiąc to, że wyrzuca słowa straszne, ale nie miał ochoty cofać ich.

— A niechby się coś przydarzyło!... — zaczął znowu i miał właśnie wyrazić życzenie, by dziecko spotkał tak, czy owak jakiś przypadek, gdy nagle uszu jego doleciał krzyk malca. Urwał nagle w pół słowa. Było to, jakby piszczenie kurczęcia, przenikające przez ścianę, i Jan nie mógł już teraz wypowiedzieć swej myśli.

Drewutnia przybudowana była do chaty i ile razy natężył słuch, zawsze dochodziło go owo piszczenie. Jan, oczywiście, dorozumiał się zaraz co to takiego i siedział przez długi, długi czas niemy i bez ruchu, nie objawiając ani radości, ani strapienia.

Naraz wzruszył lekko ramionami i powiedział:

— No, nareszcie przyszło na świat, teraz więc mi chyba na miły Bóg pozwolą wzejść do izby i ogrzać się trochę.

Ale ta ulga nie rychło stała się jego udziałem i musiał znowu czekać z godziny na godzinę.

Deszcz lał ciągle z tą samą gwałtownością, wiatr wzmógł się jeszcze, a mimo że był to koniec sierpnia, zimno przenikało go, jakby w listopadzie.

Na dobitkę wszelkiego złego przyszła Janowi teraz do głowy myśl, która go osmuciła i rozgoryczyła jeszcze bardziej.

Uczuł, że nim wszyscy pogardzają i mają za nic.

— W izbie, nie licząc akuszerki, znajdują się trzy zamężne niewiasty! — mruknął do siebie — Mogłyby się też pofatygować, albo przynajmniej jedna z nich i przyjść tu i powiedzieć mi, czy to córka, czy syn.

Przyłożył ucho do ściany i przekonał się, że na kominie rozpalają duży ogień. Potem zobaczył, że kobiety czerpią wodę ze źródła, ale żadna nie zwróciła nań najlżejszej uwagi.

Znowu zakrył twarz dłońmi, i zaczął żałośnie kołysać się w tył i naprzód.

— Mój drogi Janie Andersonie — mówił do siebie — Czegóż ci nie dostaje i gdzie twa wina? Czemuż wszystko idzie ci w życiu kulawo i czemuś zawsze taki przygnębiony? Ach, dlaczegożeś to nie pojął ładnej, szykownej dziewczyny, ale ożenił się z Katarzyną, starą dziewką od krów Eryka z Falli.

Strapienie przejęło go na wylot, a nawet spadło kilka łez, przeciekając pomiędzy palcami.

— Czemuż to — pytał dalej — dobry mój Janie, tak niewiele sobie z ciebie robią we wsi i czemu wszystkim przed tobą dają pierwszeństwo? Wiesz dobrze, że bywają równie biedni jak ty i niesprawni w robocie ludzie, a przecież nikogo nie spychają tak na szary koniec, jak ciebie. Czegóż ci tedy nie dostaje, drogi Janie Andersonie?

Pytanie to zadawał sobie Jan często, a zawsze zupełnie daremnie. Stracił całkiem nadzieję otrzymania na nie odpowiedzi, ale, rozważając swe właściwości, przekonał się, że nie było nigdzie żadnego wielkiego braku. Nic innego tedy nie mógł wymyśleń, tylko to, iż najwyraźniej Bóg i ludzie byli dlań niesprawiedliwi.

Powziąwszy to przekonanie, odjął ręce od twarzy i spróbował przybrać minę wyzywającą.

— Gdy przyjdzie czas, że ci pozwolą wrócić do twego domu, Janie — powiedział do siebie — to ani jednego spojrzenia nie rzucisz na twe dziecko, ale pójdziesz prosto do ogniska i zagrzejesz się.

— Albo, może lepiej by było — zaczął znowu — poprostu wstać i iść. Teraz, kiedy sam wiesz, że wszystko minęło, nie potrzebujesz tu dłużej wysiadywać! Otóż wstań, idź i pokaż Katarzynie i tamtym kobietom, że jesteś panem na własnych śmieciach!

Właśnie zabierał się wstawać z kloca, gdy zjawiła się w otworze drewutni gospodyni z Falli. Skłoniła się przed nim ślicznie i poprosiła, by przyszedł do izby i zobaczył swe dziecko.

Jan był tak źle usposobiony, że nie ruszyłby się napewno z miejsca, gdyby nie to, że zaprosiła go sama gospodyni z Falli. Wstał naturalnie zaraz i poszedł z nią, nie objawiając jednak żadnego pośpiechu. Ze wszystkich sił starał się naśladować minę i ruchy Eryka z Falli w chwili, kiedy zbliża się do urny wyborczej na ratuszu, aby złożyć w niej swą kartkę. Powiodło mu się to doskonale i wyglądał zupełnie tak samo poważnie i chmurnie.

— Proszę, wejdź Janie! — powiedziała gospodyni i otwarła przed nim naściężaj drzwi, sama zaś usunęła się na bok, by wszedł pierwszy.

Od pierwszego spojrzenia przekonał się, że w izbie wszystko było ślicznie wysprzątane i umiecione. Dzbanek z kawą stał na skraju komina, by płyn przestygł nieco, a stół pod oknem zastawiony był filiżankami gospodyni z Falli, oraz zasłany śnieżystej bieli obrusem. Katarzyna leżała w łóżku, zaś dwie, przybyłe z pomocą niewiasty stanęły pod ścianą, tak, by dobrze mógł się przyjrzyć całemu urządzeniu izby.

Przy stole stała akuszerka i trzymała na rękach tłumoczek.

Mimowoli przyszło na myśl Andersonowi, że wszystko tak wygląda, jakby on tu był pierwszą osobą. Katarzyna patrzyła nań przychlebnie, jakby się pytała, czy jest z niej zadowolony. Oczy wszystkich obecnych były nań zwrócone, czekali najwyraźniej, by im udzielił pochwały za trud, jaki sobie zadali, by stancja miała wygląd odświętny.

Jakże jednak trudno radować się, gdy cały dzień przesiedziało się w drewutni, zziębło na kość i gdy człowieka, poprostu, djabli biorą. Jan nie mógł pozbyć się miny Eryka z Falli i, nie mówiąc nic, stał pośrodku izby.

Widząc to, postąpiła ku niemu akuszerka, ale krok ten postawił ją w bezpośredniej bliskości Jana, albowiem rozmiary izdebki były bardzo małe.

— Proszę się przyjrzyć swej córeczce! — powiedziała, podając mu powijak — Jest to dziecko, jakich mało!

Biedny Jan trzymał teraz w rękach coś ciepłego, miękkiego, uwiniętego w kilka chustek, z pośród których wyzierała maleńka, pełna zmarszczek, buzia i skurczone, drgające ciągle rączyny.

Stał zmieszany i zadawał sobie pytanie, co ma uczynić z ową rzeczą, którą mu położono na ramieniu. Zadumał się nad tem, ale nagle uczuł jakby pchnięcie, tak silne, że on sam i dziecko, oboje zadrżeli. Ciosu tego nie zadał mu nikt z obecnych, to pewne. Nie wiedział tylko, czy punktem wyjścia było owe maleństwo, czy może stało się to w nim samym i skierowało się ku dziecku. Nie mógł tego w żaden sposób rozwikłać.

Bezpośrednio potem, zaczęło mu tak mocno bić i tętnić serce, jak nie zdarzyło się, od kiedy żył na świecie. Nie było mu już teraz zimno, nie czuł żalu, goryczy, ni smutku, ale przeciwnie, wszystko wydawało mu się bardzo dobrem i pięknem. Niepokoiło go tylko, że nie rozumie, dlaczego w piersi jego w ten sposób puka, bo w ciągu całego dnia nie tańczył, ani nie biegał, ani nie wspinał się na wysoką górę.

— Proszę, połóżcież tu dłoń! — powiedział do akuszerki — Wydaje mi się, że serce moje bije jakoś niezwyczajnie!

— Prawda! Bicie serca nielada! — odparła — Czy się to zdarza często?

— Nie! Dotąd nie zdarzyło się jeszcze! — zaręczał Jan — Przynajmniej nie miałem dotąd tak silnego ataku.

— Czy się czujecie źle, Janie? Czy was co boli?

— Nie... nie... nic mi nie dolega! — odrzekł.

Akuszerka nie wiedziała co to ma znaczyć i powiedziała:

— Tak, czy owak, muszę zabrać dziecko!

Ale Jana opanowało nieznane mu dotąd uczucie i nie chciał oddać dziecka.

— Zostawcie mi je! — prosił.

Kobiety musiały w tej chwili coś wyczytać w jego spojrzeniu, albo posłyszyć w głosie coś, co nastroiło je radośnie. Akuszerka uśmiechnęła się kątami ust, a pomocnice roześmiały się w głos.

— Jakto, Janie? — spytała — Czyż nie kochaliście dotąd nikogo na świecie do tego stopnia, by serce wam doń biło gwałtownie?

— Nie! — odrzekł szczerze.

Pojął teraz nagle, co wywołało tak silne bicie jego serca. Ale mało tego, zrozumiał w tej chwili, czego mu dotąd brakło w życiu i co było powodem wszystkich utrapień. Oto, nie można przecież uważać za człowieka, jak należy tego, którego serce nie bije żywem tętnem, ani z bólu, ani też radości.

 

KLARA, FINA GULLEBORGA.

 

Następnego dnia Jan ze Skrołyki stał przez kilka godzin z rzędu pod domem, trzymając na ręku swą córeczkę.

I tym razem czekał długo, ale sprawa przedstawiała się już zgołu inaczej, niż wczoraj. Miał towarzystwo, to też ani się gniewał, ani smucił.

Trudno powiedzieć, jak miłego doznawał uczucia, przyciskając do piersi małe, ciepłe ciałko dziecka. Przyszedł do przekonania, że dotąd nawet dla siebie samego był twardy, nieprzychylny i zły, teraz zaś przepajała go radość i szczęście niewysłowione. Nie miał pojęcia, że można doznawać owego szczęścia przezto jeno, iż się kogoś kocha z całego serca, z całej duszy swojej.

Stał pod domem, u samych drzwi, z pewnym naturalnie zamiarem. Miała się stać w tem właśnie miejscu rzecz ważna, a nawet decydująca.

Od samego rana wysilali się oboje z żoną na wyszukanie imienia dla dziecka. Rozstrząsali sprawę bardzo gruntownie i długo, zastanawiali się nad każdem z możliwych imion, ważąc wszystko co przemawiało za, lub przeciw, ale nie mogli dojść do żadnego rezultatu.

Nakoniec powiedziała Katarzyna:

— Niema innej rady, tylko musisz stanąć z dzieckiem pod domem i uważać na przechodzące mimo kobiety. Pierwszą, jaka się pokaże, spytaj o imię i to imię właśnie, czy będzie proste czy pańskie, damy naszemu dziecku.

Ale domostwo leżało na uboczu, zdała od drogi, przeto nie zdarzało się wielu przechodniów... ba... często nie pokazał się nikt przez cały dzień.

Dnia tego mgła przysiadła góry, nie padał jednak deszcz i nie wiał wiatr, przeciwnie nawet, zrobiło się dosyć parno.

Gdyby nie to, że Jan trzymał na ręku swą córeczkę, niezawodnie dawnoby stracił nadzieję zobaczenia przechodnia i rzekłby sobie poprostu:

— Mój Janie Andersonie, pamiętajże, iż dom twój stoi zdała od ludzkich osiedli nad jeziorem duvneńskiem w kotlinie Askaladarny i że tutaj w pobliżu jest tylko jeden folwark jak się patrzy, pozatem zaś mieszkają jeno rozsiani po cudzych gruntach komornicy, rybacy i latacze sieci. Skądżeby się tu wzięło pańskie imię dla twej córki, a podłego nie weźmiesz przecie!

Ale sprawa dotyczyła jego córki, przeto nie wątpił, że wkońcu powiedzie mu się byle tylko czekał cierpliwie. Spozierał ku jezioru i nie zważał wcale na pustać wokoło, nie chciał brać w rachubę dziczy tej zapadłej kotliny. Wszakże może się zdarzyć, że spodoba się jakiejś wytwornej damie z niedalekiej huty duwneńskiej przeprawić na tę stronę jeziora. Jan pewny był nawet, że musi to nastąpić i to umyślnie z powodu jego córeczki.

Dziecko spało przez cały czas, mógł tedy stać pod drzwiami, jak długo mu się podobało i na jak długo starczyło mu cierpliwości. Gorzej było z Katarzyną, nie mogła sobie dać rady i raz po raz pytała, czy kogo nie widać. Jej zdaniem, nie powinien już dłużej wystawać, bo dziecku mogło się stać coś złego.

Patrzył w kierunku wierchu Stornsnipy, wychylającego się stromą ścianą z pośród lasów brzozowych i poletków pól askaladarneńskich, co wyglądał na potężną basztę forteczną, pilnującą, by nie dotarł do doliny ktoś niepożądany. Mogło się zdarzyć, że jakaś wykwintna dama, podziwiająca ze szczytu okolicę, w drodze powrotnej zabłądzi i znajdzie się blisko jego domku.

Uspakajał tedy, jak mógł, Katarzynę. Nic nie zagrażało ani jemu, ani dziecku, a że stał już tak długo, to przecież może postać jeszcze trochę.

Ni śladu człowieka dostrzec nie mógł, ale coraz to większej nabierał pewności, że skądś przyjdzie rada, byle tylko jeszcze trochę poczekał. Nie mogło się stać inaczej. Czyżby się zdziwił, gdyby nagle zjawiła się pośród lasu, poszywającego stoki gór, królowa w złotej karecie po to jeno, by córeczce jego nadać swe imię?

Minęła znowu dobra chwila, a Jan zaczął miarkować, że nadchodzi wieczór. Trudno wiec było czekać dłużej na dworze.

Katarzyna spoglądała co moment na zegar, wiszący na ścianie, i wołała, by wracał, bo późno.

— Jeszcze małą chwilkę zaczekaj! — odrzekł Jan — Właśnie widzę kogoś w dali!

Przez cały dzień mgła wisiała nad światem, teraz jednak słońce przejrzało przez nią i ozłociło promieniami dziecinę.

— Nie dziw mi wcale, że chcesz spojrzyć na małą, zanim pójdziesz spać! — powiedział Jan do słońca — Warto popatrzyć na takie dziecko... ani słowa... warto!

Słońce wydobyło się całe z chmur i rzuciło snop czerwonej poświaty na dziecko, Jana i cały domek.

— Acha... widzę, że chcesz mej córce być ojcem chrzestnym! — powiedział znowu Jan.

Słońce nie dało bezpośredniej odpowiedzi, tylko jeszcze jaśniej zabłysło, potem zaś przysłoniło się znowu welonem chmur i znikło.

Znowu rozległo się wołanie Katarzyny:

— Czy był kto? Słyszałam, że mówiłeś do kogoś. Nie mogę czekać dłużej, wracaj do domu.

— Teraz już mogę wrócić! — zgodził się i zaraz wszedł do izby — Zdybałem pewną znakomitą damę. Ale spieszno jej było bardzo, zaledwo ją mogłem pozdrowić i zaraz się oddaliła.

— Szkoda! Czekaliśmy tak długo! — narzekała Katarzyna — Czy jednak spytałeś jej o imię, może ci zbrakło czasu?

— Spytałem. Miała na imię Klara, Fina, Gulleborga — Jasna — Piekna — Słoneczna. Tylem się dowiedział.

— Klara, Fina, Gulleborga! — zawołała Katarzyna — To przecież zbyt pańskie imiona dla naszej córki! — Ale nie sprzeciwiała się.

Jan przeraził się tego, co mu się przydarzyło i zdziwił się swej śmiałości, iż sięgnął tak wysoko, by słońce brać za ojca chrzesnego dla swej córki. Ale trudno, ile razy brał na ręce swe dziecko, coś się z nim działo i stawał się zgoła innym człowiekiem.

 

CHRZEST.

 

Kiedy małą miano zawieźć na plebanję, a potem do kościoła dla chrztu, zachował się ojciec jej Jan w sposób tak głupi, że go omal nie zwymyślała żona własna i rodzice chrzesni i to ostatniemi słowy.

Mieli ją do chrztu trzymać Eryk i żona jego, gospodarstwo z Falli. Erykowa wzięła dziecko na ręce i siadła do bryczki, a Eryk szedł obok piechotą, kierując koniem. Pierwszy kawałek drogi, aż do huty duwneńskiej był tak zły, że nie można tego było wogóle nazwać drogą, to też Eryk, wioząc niechrzczone dziecko, nie zaniedbał środków ostrożności.

Jan przyglądał się bacznie przygotowaniom do drogi. Sam wyniósł dziecko z izby i oddał gospodyni, a nikt lepiej nadeń nie wiedział, w jak pewne je oddaje ręce. Eryk z Falli w powożeniu był równie zaufania godnym, jak w każdym innym uczynku swoim, wiedział to Jan doskonale. Erykowa z Falli urodziła siedmioro dzieci i wychowała, o czem Jan równie dobrze wiedział. Przeto nie miał najmniejszego powodu do obaw, ani żadnych wątpliwości.

Kiedy jednak odjechali, a on straciwszy ich z oczu. poszedł na ugorzysko Eryka z motyką, uczuł nagle strach wielki, a niepojęty zgoła. Cóżby się stało, gdyby nagle koń Eryka spłoszył się i poniósł? Albo gdyby proboszcz upuścił dziecko w chwili odbierania go z rąk chrzesnej matki? Albo gdyby gospodyni z Falli owinęła dziecko w taką ilość różnych chustek, że po przybyciu na plebanję okazałoby się, iż zostało zaduszone?

Jan powtarzał sobie po kilka razy, że bardzo to głupio z jego strony bać się i trapić bez powodu, gdy ma za rodziców chrzesnych swego dziecka ludzi tej miary co Erykowie z Falli. Ale strach nie dał się odpędzić i za chwilę tak go chwycił, że nie mógł ścierpieć. Odrzucił motykę i jak stał, w roboczej odzieży, udał się prosto na plebanję.

Dla pośpiechu obrał drogę naprzełaj, poprzez góry i maszerował co siły w nogach. Eryk z Falli, wjeżdżając w obejście gospodarskie plebanji natknął się jako na pierwszego człowieka na Jana Andersona ze Skrołyki.

Jest to rzecz wprost nieprzyzwoita, by rodzice byli obecni podczas chrztu swego dziecka w kościele, to też Jan spostrzegł zaraz niezadowolone miny rodziców chrzesnych, gdy zobaczyli, że przyszedł. Eryk nie skinął nań wcale, wyprzęgając konia, by mu pomógł, i dokonał tego sam. Podobnie też, nie zwracając nań uwagi i nie rzekłszy słowa, gospodyni z Falli uniosła dziecko w górę i, przebywszy niewielki kawałek podwórza, weszła do plebańskiej izby czeladnej.

Czując, że chrzestni nie chcą go widzieć, nie śmiał Jan zbliżać się do nich, kiedy jednak mijała go gospodyni, posłyszał dolatujący z chustek pisk małego kurczęcia i przekonał się, że dziecka nie uduszono w drodze.

Powinien był teraz wracać prosto do domu. Niestety, zbudziła się w nim zupełna pewność, że proboszcz upuści dziecko na ziemię, a przeto nie mógł odejść, ale przeciwnie chciał uczynić co trzeba, by zapobiec złemu.

Czekał przez chwilę w podwórzu, potem podszedł ku plebanji i wszedł na ganek.

Najgorszy nietakt, jakiego się dopuścić może ojciec dziecka, to kiedy zjawia się osobiście u plebana, a sprawę pogarszał tu jeszcze fakt, że Jan miał takich kumotrów jak Eryka z Falli i jego żonę. Kiedy się tedy wśliznął nieśmiało do kancelarji proboszcza, podczas świętego obrządku, w brudnem odzieniu roboczem i nie było możności pozbycia się go, oboje rodzice chrzestni postanowili uroczyście po powrocie do domu zwymyślać Jana porządnie za ten uwłaczający im postępek.

Chrzest odbył się, jak należy, bez najmniejszego przypadku, a Jan nie miał żadnego usprawiedliwienia dla swego nierozumnego czynu. Przed samym też końcem otwarł cichaczem drzwi i wyśliznął się ganek. Widział na własne oczy, że i bez niego wszystko szło pomyślnie.

Po chwili ukazał się w progu Eryk z Falli wraz z żoną swoją. Chcieli przejść do izby czeladnej, gdzie leżały chustki, z których gospodyni wymotała dziecko, udając się do kancelarji.

Eryk poszedł przodem i otwarł przed żoną drzwi. W tej jednak chwili, wypadły z wnętrza dwa młode koty na ganek i skłębiły się tuż pod nogami idącej, tak że się potknęła i straciwszy równowagę uczuła, iż pada na ziemie.

Błyskawicznie przemknęło jej przez myśl:

— Upadnę wraz z dzieckiem i zgniotę je ciężarem własnym. Tego nieszczęścia nie zapomnę przez całe życie!

Ale w tej chwili pochwyciły ją czyjeś silne dłonie i przytrzymały. Gdy się obejrzała, zobaczyła, że przyszedł jej z pomocą Jan ze Skrołyki, który przystanął tuż obok wejścia, jakby wiedział, że będzie tutaj niezbędnie potrzebny.

Zanim gospodyni z Falli przyszła do siebie ze strachu i zdobyła się na słowo, Jan znikł gdzieś. Przybywszy z mężem do domu, zastała go na ugorzysku z motyką, pracującego zawzięcie.

Po zapobieżeniu nieszczęściu, uczuł taki spokój ducha, że wrócił niezwłocznie do domu, w najweselszym nastroju.

Ani Eryk z Falli, ani jego żona nie uczynili mu żadnej uwagi z powodu niestosownego zachowania się podczas obrzędu chrztu. Przeciwnie, gospodyni zaprosiła go uprzejmie na kawę, mimo że był ubrany jak do roboty i zachlapany gliną przy pracy na rozmokłem jesienną porą ugorzysku.

 

SZCZEPIENIE.

 

Kiedy miano szczepić córkę Jana ze Skrołyki, nie sprzeciwiano się wcale, by był obecny przy tym obrzędzie, zwłaszcza, że głośno chęć tę wobec wszystkich wyjawił. Szczepienie odbyć się miało pewnego wieczoru w sierpniu i, kiedy Katarzyna wyruszyła z domu, zmierzch już padał gęsty. To też rada była, że ma kogoś przy sobie w drodze trudnej, przez doły, rowy i płoty wiodącej.

Dzieci szczepić miano w domu Eryka z Falli, a Erykowa roznieciła na kominie ogromny ogień, by było jasno. Na stole, gdzie kościelny miał dopełniać swych czynności, świeciła się jeno mała łojówka, przeto ognisko wcale zbytecznem nie było.

Mieszkańcy Skrołyki zauważyli, podobnie jak i inni przybysze, że izba czeladna dzisiaj jaśnieje światłem niezwyczajnem, atoli tem ciemniejszą wydała się czerń na dworze, stojąca niby nieprzenikniony mur tuż za ścianami. W takich warunkach rozmiary izby czeladnej stały się jakby mniejsze niż zazwyczaj. Zczerni owej wynurzały się co chwila pod oknami kobiety z dziećmi na rękach i drzwi otwierały i zamykały się raz po raz. Malcy nie miały więcej nad rok życia, to też wszystkie przynoszono zamatulone w chustki, niby naręcza bielizny.

Kobiety rozwijały swe maleństwa, a po wszystkich kątach piętrzyły się chustki, szale i okrycia. Matki zdejmowały też z maleństw barchanowe sukienki i rozluźniały tasiemki, przytrzymujące koszulki, aby prędko odsłonić górną część ciałek w chwili, gdy kościelny zawezwie do stolika.

W izbie panowała dziwna cisza, mimo że mnóstwo w niej było krzykalskich. Malcy gapiły się na siebie wzajem i sprawiało im to widocznie taką przyjemność, że całkiem zapomniały o wrzasku. Matki trwały również w milczeniu, by lepiej słyszyć co mówi kościelny, rozmawiający przez cały czas z wszystkiemi.

— Wielka to dla mnie przyjemność — mówił — gdy mogę chodzić ze wsi do wsi całego okręgu i szczepiąc patrzyć na tyle ślicznych malców. Przypatrzmyż się tedy temu roczniakowi, zali wytrzyma porównanie z innymi...

Był on nietylko kościelnym, ale zarazem nauczycielem i od czasów niepamiętnych mieszkał w parafji. Szczepił on już matki, uczył je, asystował przy ich konfirmacji, był świadkiem ślubów, a teraz oto szczepił dzieci. Po raz pierwszy zetknęły się dzisiaj malcy z owym człowiekiem, który w calem ich późniejszem życiu odgrywać miał tak wielką rolę.

Zpoczątku wszystko szło pomyślnie. Jawiła się jedna matka po drugiej, siadała na krześle przy stole i trzymała dziecko w ten sposób, by światło padało na obnażone lewe ramię maleństwa. Kościelny, rozmawiając ciągle, czynił trzy sakramentalne nacięcia na białej, lśniącej skórze, a dziecko nie wydawało nawet okrzyku.

Potem matki podchodziły ku ognisku i trzymały malców przez pewien czas w bliskości ognia, by szczepionka należycie zaschła. Czyniąc to, myślała każda o tem co usłyszała od kościelnego i radowała się opinją, jaką wydał o dziecku. Rozpamiętywała z lubością, iż uznał je za zdrowe, dorodne i prorokował, że stanie się jej pociechą, pomocą w gospodarstwie i że wyrośnie na równie dzielnego człowieka, a może dzielniejszego jeszcze, niż dziadowie i pradziadowie.

Wszystko odbywało się sprawnie i cicho, aż do chwili, gdy przyszła kolej na Katarzynę ze Skrołyki. Gdy usiadła na krześle z Klarą, mała zaczęła się bronić, objawiając najwyższą niechęć. Krzyczała i trzepała rączkami, mimo że kościelny przemawiał do niej łagodnie i przymilnie i mimo usiłowań matki, chcącej ją uspokoić.

Opanował ją jakiś dziki strach, tak że Katarzyna musiała odejść na bok i ciszyć małą, a tymczasem zaszczepiono tłustego, wielkiego chłopca, który zniósł tę operację, nie wydawszy wcale głosu. Katarzyna wróciła ponownie ku stolikowi, ale Klara natychmiast rozpoczęła swój poprzedni występ i o szczepieniu nie mogło być mowy. Mała rzucała się tak, że kościelny ani razu nie był w stanie dotknąć nożykiem jej ramienia.

Klara była ostatniem, niezaszczepionem jeszcze dzieckiem w całej izbie i Katarzyna wpadła w bardzo zły humor z powodu niewłaściwego zachowania się swej córki. Nie wiedziała też co czynić i rozglądała się wokoło, gdy nagle wystąpił z ciemności, koło drzwi stojący Jan.

Wziął małą na ręce, a Katarzyna wstała z krzesła, by mu zrobić miejsce.

— Ano, spróbuj — powiedziała — może tobie powiedzie się lepiej! — W głosie jej przebijało nieco pogardy, gdyż nie uważała pod żadnym względem za coś lepszego od siebie, podrzędnego, odprawionego ze służby parobka Eryka z Falli, który został jej mężem.

Zanim Jan usiadł, zrzucił kaftan i oto pokazało się, że korzystając z ciemka, zawinął wysoko lewy rękaw koszuli.

Wyciągnął ku kościelnemu nagie ramię i powiedział, że radby się też zaszczepić. W ciągu całego życia raz tylko był szczepiony, a niczego się tak nie obawiał jak ospy.

Ujrzawszy nagie ramię, Klara uspokoiła się w jednej chwili i patrzyła na ojca z uwagą niezmierną, rozwierając szeroko mądre swe oczy.

Przyglądała się bacznie, jak kościelny robił trzy nacięcia na ramieniu, które podchodziły krwią. Wodziła spojrzeniem z jednego na drugiego i zmiarkowała, że ojcu nic się złego nie stało.

Gdy kościelny skończył operację, Jan zwrócił się doń i powiedział:

— Teraz dziecko uspokoiło się całkiem, możeby spróbować raz jeszcze?

Kościelny w istocie spróbował jeszcze raz i rzecz powiodła się nadspodziewanie! Klara patrzyła na nożyk, tnący jej skórę z miną skupioną i mądrą i nie wydała ani jednego krzyku.

Kościelny milczał również, gdy zaś skończył, powiedział do Jana:

— Jeśli uczyniłeś to, Janie, tylko dlatego by uspokoić małą, to mogliśmy udać że zapuszczamy szczepionkę... wystarczyłoby to jak sądzę całkiem...

Jan mu przerwał i rzekł:

— O nie... nie... panie kościelny, nie udałoby się to napewne. Niema na świecie drugiego takiego dziecka. Nie można tej małej okpić, nie można w nią wmówić czegoś, co nie jest rzetelną prawdą.

 

ROCZNICA URODZIN.

 

W dniu, w którym Klara ukończyła pierwszy rok życia, ojciec jej pracował znowu na ugorzysku Eryka z Falli, przekopując motyką lepką glinę.

Kopał i usiłował przypomnieć sobie, jak to się działo wówczas, kiedy nie miał jeszcze nikogo, o kimby mógł myśleć podczas pracy w polu, wówczas, kiedy serce w piersiach jego nie umiało jeszcze bić mocno, kiedy nie tęsknił wcale i nie odczuwał żadnego niepokoju.

— Dziwne, że człowiek może żyć w ten sposób! — rzekł głośno i uczuł wielką dla siebie samego pogardę.

— Tak, w tem cała rzecz! — ciągnął dalej — Choćbym był tak bogaty, jak sam Eryk z Falli, albo tak silny, jak Börje, który tam opodal kopie w polu, niczemby to było wobec tętniącego serca, które żyje w piersi mojej.

Spojrzał w stronę gdzie pracował Börje, osiłek wielki, który podołał dwa razy lepiej każdej pracy, niż on, iż paliła mu się poprostu w rękach. Ale gdy tak patrzył, wydało mu się, że Börje dziś nie robi tak sprawnie i nie dokonał tyle co zazwyczaj.

Obaj robili u Eryka z Falli na akord, a Börje odstawiał zawsze dwa razy tyle co Jan, ale zazwyczaj kończyli pracę razem, a dzisiaj, dziwnym trafem Börje nietylko go nie prześcignął, ale został daleko w tyle za słabszym nierównie Janem.

Jan chciał co prędzej wrócić do swej córeczki, to też wkładał w robotę cały wysiłek, do jakiego był zdolny. Tęsknił dziś do niej dużo więcej jeszcze niż zazwyczaj, a przytem nie schodziło mu w myśli, że dziecko bywa wieczorem śpiące, to też może zasnąć, zanim zdąży wrócić z roboty. I na nic będzie wszystko.

Gdy skończył pracę, zauważył, że Börje doszedł ledwo do połowy zagona, co nie zdarzyło się dotąd nigdy, chociaż oddawna już pracowali razem. Zdziwiło to Jana do tego stopnia, że podszedł do Börjego.

Börje stał w głębokiej jamie i usiłował wyważyć łopatą wielką, zbitą grudę ziemi na wierzch. Trafił przypadkiem na kawałek szkła i skaleczył się dotkliwie w stopę. Nie mógł wdziać buta, więc łatwo zrozumieć, jak strasznie było mu naciskać łopatę okaleczałą, bosą nogą. A inaczej nie chciała wchodzić w glinę przerosłą kamieniami.

— Daj lepiej spokój! — powiedział Jan.

— Nie, muszę skończyć! — odrzekł Börje — Nie dostanę żyta od Eryka z Fali i zanim skończę ten zagon, a nie mam już w domu ani szczypty mąki.

— Ano to dobranoc! — powiedział Jan.

Börje nie odrzekł nic. Był tak zmęczony i znękany, że nie mógł się zdobyć na zwyczajne nawet pozdrowienie.

Jan doszedł do końca pola i nagle zatrzymał się.

— Cóż stąd przyjdzie twej córce, że przyjdziesz do niej w rocznicę urodzin? — rzekł sam do siebie — I bez ciebie dobrze jej, a Börje ma w domu siedmioro dzieci, których nie może wyżywić. Czyż zniesiesz, by głodowały, a sam pójdziesz bawić się ze swoją Klarą Gullą?

Wrócił do Börjego, stanął obok niego i jął się ostro roboty. Ale był już zmęczony własną pracą, przeto nie szło mu sporo i zmierzch już zapadł zanim skończyli zagon.

— Klara śpi już oddawna! — pomyślał Jan, odrzucając łopatę — Dobranoc! — powiedział Börjemu poraz drugi.

— Dobranoc! I dzięki za pomoc! — odrzekł Börje — Zaraz pójdę po obiecane żyto! Odpłacę ci to niedługo, Janie, możesz być pewny!

— Nie chcę zapłaty! Dobranoc!

— Jakto? — zdziwił się Börje — Nie chcesz nic za swą pracę? Od kiedyż to stałeś się tak wspaniałomyślnym?

— Ee... to... tylko dziś! Jest to bowiem rocznica urodzin mojej małej! — rzekł Jan.

— Tak? I dlatego to pomagałeś mi wkopaniu?

— Właśnie dlatego... i jeszcze z innego powodu... dobranoc Börje!

Jan oddalił się szybko, aby nie być zmuszonym wyjawiać owego drugiego powodu. Czuł, że powie. Świerzbiał go język, by powiedzieć:

— Dzisiaj rocznica urodzin Klary Gulli, a także rocznica urodzin mego serca...

Dobrze się stało, że do tego nie doszło, bo Börje byłby niewątpliwie sądził, że Jan dostał bzika.

 

DZIEŃ BOŻEGO NARODZENIA.

 

Kiedy malej Klarze minął rok, wziął ją Jan Anderson w dzień Bożego Narodzenia ze sobą do kościoła na nabożeństwo.

Żona uczyniła wprawdzie uwagę, że dziecko jeszcze za małe jest, by je brać ze sobą na tak uroczysty obchód i że może się zachowywać równie niewłaściwie, jak wówczas, podczas szczepienia.

Ale Jan postawił na swojem, tem łatwiej, że nie sprzeciwiało się to wcale przyjętym zwyczajom i nie było rzeczą niewłaściwą iść do kościoła z dziećmi, choćby były nawet całkiem małe.

Wczesnym tedy rankiem w Boże Narodzenie wybrali się mieszkańcy Skrołyki w drogę, wyruszając wraz z Klarą Gullą z domu już o piątej zrana. Niebo przysłaniały chmury i ciemność panowała głęboka, ale powietrze było łagodne, niezwykle nawet łagodne, a przytem ani śladu wiatru, co się często zdarza w tych okolicach przy końcu grudnia.

Droga wiodła zrazu wąskiemi miedzami, dzielącemi pola, lub ścieżynami, pośród zagajników askaladarneńskiej kotliny. Potem wędrowcy musieli piąć się stromą percią, zawianą śniegiem, biegnącą po upłazie Snipy, a dopiero poza tem rozpoczynała się jaka taka droga.

Wielki, dwupiętrowy dwór we Falli połyskiwał światłem, bowiem w każdem oknie płonęły świece i wydawał się idącym jakby latarnią morską, przy której blasku dotarli z niejakim zresztą trudem do domu Börjego. Tam napotkali kilku sąsiadów, którzy poprzedniego wieczoru przysposobili sobie pochodnie i teraz przyświecali w drodze. Do nich przyłączył się Jan z Katarzyną. Każdy, kto miał pochodnię, szedł w małej grupce znajomych. Przeważnie wszyscy milczeli, ale panował nastrój wesoły. Wydawało się wędrownikom, że są jak królowie, czy mędrcy ze Wschodu, zdążający do żłóbka przy blaskach cudownej gwiazdy, by oddać pokłon nowonarodzonemu.

Wydostawszy się na linję lasów, cała gromada musiała przejść koło wielkiego, skalnego bloku, który swego czasu pewien gigant, mieszkający w Frykerudzie, rzucił na kościół swartsjoeński w sam poranek Bożego Narodzenia. Ale kamień przeleciał szczęśliwie ponad wieżą kościelną i spadł bez szkody na upłaz Snipy.

Gdy idący zbliżyli się, skała ta leżała jak zawsze spokojnie, ale wszyscy wiedzieli, że tej nocy podniosła się nad ziemię, uniesiona na dwunastu złotych filarach, i że pod nią trolle, olbrzymy i djabły urządzały sobie ucztę, pijatyki i tańce, aż do świtu.

Nie zaliczało się wcale do przyjemności przechodzić wczesnym rankiem w samo Boże Narodzenie, koło tego kamienia i Jan zerkał raz po raz ku Katarzynie, chcąc się przekonać, że trzyma dziecko mocno u piersi.

Katarzyna szła pewnym krokiem spokojnie, jak zawsze, i rozmawiała półgłosem z sąsiadką. Ani jej w głowie było myśleć o niebezpiecznem miejscu w jakiem się właśnie znajdowała.

Znaleźli się pośród lasu wysokopiennych, prastarych, wytrzymałych na burze jedli. Pochodnie rzucały błyski na ich czerwone filary, na olbrzymie czapy ze śniegu, zwieszające się z koron, a temu, kto umiał patrzyć, nasuwała się nieodpornie myśl, że pośród nich stoją przyczajone, postać jedli na się biorące trolle, złe olbrzymy, ludziom wrogie, patrzące złośliwie z pod śnieżnych kołpaków i wysuwające pazury z białych rękawic.

Póki stały spokojnie, pół biedy jeszcze było, ale któż mógł wiedzieć, czy się nie spodoba któremuś sięgnąć długą grabą i porwać człowieka? Mniejsza o dorosłego, wyplątałby się jakoś z bożą pomocą, ale Jan słyszał często, że trolle mają upodobanie do małych dzieci, a im mniejsze, tem im się podobają bardziej.

Wydało mu się, że Katarzyna postępuje lekkomyślnie i nie dość mocno trzyma dziecko. Niewielka to była sztuka dla olbrzyma sięgnąć pazurzastą łapą i wyrwać jej Klarę. Jan nie śmiał jednak odbierać jej dziecka tutaj, w tem niesamowitem miejscu. Właśnie to mogło rozgniewać potwory i pobudzić je do napaści.

Już i bez tego zaczęło coś trzaskać, szumieć i szeptać górą, tam gdzie wisiały śniegowe czapy, jakby giganty wyciągały członki i zbierały się do ataku.

Jan nie miał odwagi pytać innych, czy widzą i słyszą to co on, bo właśnie owo pytanie mogło rozgniewać potwory i wprawić je w ruch. Nie wiadomo czem je rozgniewać można.

W udręce tej nie mógł uczynić nic innego, jak tylko zacząć pieśń nabożną.

Nie miał głosu, ni słuchu i dotąd wobec innych nie wyrywał się nigdy śpiewać. Nie umiał jakoś trafić na ton właściwy, to też nawet w kościele nie ważył się brać udziału w śpiewie. Ale teraz było mu wszystko jedno jak śpiewa, byle tylko śpiewać dla ocalenia córki.

Widział, że ci, co idą przed nim dziwują się, że się trącają łokciami, że się na niego oglądają. Nie robił sobie z tego nic, śpiewał dalej przeraźliwie, z wytrwałością wilka.

Posłyszał za chwilę szept jednej z kobiet:

— Zaczekajcie-no, Janie. Pomogę wam!

Zaintonowała zaraz pieśń jak należy i wnet rozległ się hymn Bożego Narodzenia:

 

Zeszedł na ziemię Pan,

Którego głoszono od wieka

Ku wybawieniu człowieka...

 

Przez las potworów przebiegło straszliwe drżenie. Trolle nasunęły czapy śniegowe na czoła, tak, że znikły pod niemi ich szatańskie oczy, cofnęły pazurzaste, gotowe chwytać ręce i wepchały je w zaspy. Gdy prześpiewano pierwszą zwrotkę, nikt nie mógł już dostrzec na przełęczy nic innego prócz zwykłego lasu starych, wyhodowanych w walce z wichrami wysokopiennych jedli, nikomu zgoła nie mogących krzywdy uczynić.

Powoli dopaliły się pochodnie, przyświecające Askaladarńczykom w wędrówce przez las, i w tej samej chwili gromada dobiła do gościńca. Tutaj już łatwo było iść, bo co chwila jawiła się rzęsiście oświetlona chata. Co jedna ginęła z oczu, zaraz ukazywała się druga w niewielkiej odległości. Mieszkańcy postawili co mieli świec i lamp w oknach, aby w ten sposób wędrującym do kościoła z całej parafji wiernym ułatwić drogę.

Nareszcie znaleźli się na wzgórzu, z którego mogli zobaczyć sam kościół. Mieli go tuż przed sobą. Światłość buchała z wszystkich okien, tak, że wyglądał, jak olbrzymia latarnia.

Mimowoli na ten widok przystanęli, bowiem obraz tego domu bożego wprawił ich w wielkie wzruszenie. Wydał im się po wszystkich owych niskich domkach, jakie minęli, nadziemsko wielki i niezrównanie świetlisty.

Patrząc na kościół, wspomniał Jan zaraz owych dwoje biednych ludzi z Palestyny, którzy wędrowali przez całą noc z małem dziecięciem, będącem całą ich pociechą i skarbem życia. Szli z Betlejemu, zmierzając do Jerozolimy, by w świątyni dopełnić na dziecku obrządku obrzezania. Musieli jednak skradać się potajemnie i kryć, bowiem dziecięciu zagrażało niebezpieczeństwo z rąk wielu ludzi.

Askaladerńczycy wyruszyli z domu bardzo wcześnie, aby uprzedzić jadących do kościoła końmi, ale tuż pod kościołem dopędziły ich sanie i konni. Bogatsi nadjeżdżali z pobrzękiem dzwonków, śmigając żwawo, a konie rozpuścili galopem. To też biedni piechurzy musieli zmykać z drogi, chroniąc się na wysokie wały śniegu, ciągnące się po obu stronach gościńca.

Jan niósł teraz dziecko i musiał co moment ustępować nadjeżdżającym. W dodatku migotliwe światła pojazdów nie oświecały drogi, a ćmiły tylko wzrok, tak, że posuwał się naprzód z wielką trudnością ku promieniejącej świątyni. Pragnął dotrzeć tam co prędzej, mając nadzieję, że gdy dojdzie, wszystko będzie dobrze.

Nagle rozległ się tuż za nim rzęsisty podźwięk i tętent kopyt końskich po śniegu. Nadbiegły duże sanie zaprzężone w dwa konie, w których Jan zobaczył młodego, wykwintnego pana w czarnem futrze i wysokiej czapie, a obok niego młodą damę. Pan sam powoził, a z tyłu stał służący z rozbłysłą jasno pochodnią w podniesionej ręce. Płomień jarzył się w pędzie, zostawiając za sobą długi ogon dymu przetykany iskrami.

Jan stał na wale śnieżnym u skraju drogi. Nie było tu wcale bezpiecznie. Co chwila zapadała mu to jedna, to druga noga i łada chwila mógł upaść. Spostrzegł to pan, ściągnął cugle i przywołał Jana, którego spędził z gościńca.

— Człowieku! Daj