Testament Hitlera - Ossoliński Łukasz - ebook + książka

Testament Hitlera ebook

Ossoliński Łukasz

3,8

Opis

W walce o testament, który może zmienić losy świata, nie ma żadnych reguł!
Komisarz policji państwowej Baldwin Koczyński trafia na ślad dokumentu, w którym wskazany jest potomek i następca Führera. 

Testament chcą zdobyć członkowie tajnego sprzysiężenia, którzy chronią tożsamość Hitlerowego dziecka. Jeśli ostatnia wola Hitlera wpadnie w ich ręce, w Niemczech dojdzie do przewrotu oraz powołania nowego Führera. Sytuacja polityczna na świecie zdestabilizuje się, a to może otworzyć drogę do atomowej III Wojny Światowej.

Zawrotne tempo i niespodziewane zwroty akcji, składają się na sensacyjną opowieść, która wciąga od pierwszej strony i do samego końca nie daje odetchnąć. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 538

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (56 ocen)
24
12
9
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natalia_Calgary

Nie polecam

Ścierwojad
11
dabeusz

Nie polecam

Przeczytałem pierwszy rozdział. Więcej nie mogłem. Nie zniechęca mnie takie umiejscowienie akcji, tylko bełkot Autora...
11

Popularność




Redakcja i korektaAnna Mieczkowska
Projekt graficzny okładkiMariusz Banachowicz
Zdjęcia wykorzystane na okładce©Carlos Caetano/Shutterstock ©ShotPrime Studio/Shutterstock
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2020 © Copyright by Łukasz Ossoliński, Warszawa 2020
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66644-54-0
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

ŚRODA, 8 LIPCA 1964

Cycki. Cycki wypełnione sokiem kokosowym. Sok kokosowy to ostatnie świństwo, lecz serwowany prosto z piersi anioła płci żeńskiej – anioły mają płeć? – smakuje, no bo jak ma nie smakować w raju! Raj wygląda jak karaibska plaża w pełni sezonu, na której nawet telefony są kolorowe. I hałaśliwe. Uśmiechnięta anielica podawała mu słuchawkę wielką jak peryskop U-Boota. Skąd niebiańska istota wzięła telefon? Ktoś pozbawiony uczuć zarówno ludzkich, jak i boskich, postanowił zepsuć harmonijne senne marzenie przyziemną bolączką. Błękit morza przygasł i znikł w mdłej szarości jawy. Baldwin Koczyński z wysiłkiem sięgnął na oślep po aparat.

– Komisarz Koczyński – stęknął z mozołem. Wracał do rzeczywistości, a razem z nim wracały sensacje żołądka. Czuł, że za chwilę stanie się coś gwałtownego i nieprzyjemnego.

– Tu Jonas. Przyjedź niezwłocznie na komendę. Wiem, że miałeś mieć wolne na leczenie kaca, lecz stało się coś, co wymaga natychmiastowych...

Koczyński rzucił słuchawkę na poduszkę, wyskoczył z łóżka i chwiejnym krokiem cierpiącego na ischias osiemdziesięciolatka pobiegł do łazienki. Prawie zdążył. Posprząta się później. Zaschnięte mniej cuchnie i łatwiej daje się zeskrobać.

– Halo, jesteś tam? – Nawet w kiblu słychać było wrzaski dobiegające ze słuchawki. – Mam niecierpiące zwłoki... co ja plotę... Mam coś pilnego, do diabła!

Komisarz wrócił, tym razem pewnym krokiem w miarę krzepkiego siedemdziesięciolatka. Czuł, że wygląda tak, jak się czuje. Całe szczęście, pomyślał, że wideotelefony to dopiero projekt optymistycznie nastawionych konstruktorów z resortu gospodarki ministra Alberta Speera. Nie chciał, aby ktokolwiek oglądał go w takim stanie.

– Jestem – wyszeptał zbolałym głosem. – Za chwilę się zjawię, tylko muszę ogarnąć... eee... tego...

– Za pięć minut będziesz miał pod domem samochód. Pospiesz się. – W telefonie szczęknęło, inspektor Jonas się wyłączył.

Młody kierowca służbowego bmw czekał dłużej niż pięć minut. Zanim Koczyński doprowadził się do porządku, musiał drugi raz wpaść w objęcia swojej cierpliwej przyjaciółki – muszli klozetowej. Potem proszek od bólu głowy i duszkiem wypita szklanka wody z kranu. Kawę sobie darował, napije się jej w gabinecie bossa. Jonas dysponował doskonałą indonezyjską kawą, której miał stałe dostawy dzięki zażyłym kontaktom z japońską tajną policją Tokkō w Dżakarcie. Komisarz wychylił się z tylnego siedzenia przez oparcie przedniego fotela, aby przejrzeć się w wewnętrznym lusterku wstecznym, starając nie oddychać w kierunku kierowcy. Chyba bez powodzenia, ponieważ głowa szofera wygięła się pod dziwnym kątem w przeciwnym kierunku. Trudno. Widok w lusterku był równie zniechęcający: pognieciona koszula i źle zawiązany krawat, którego zresztą Koczyński nigdy nie nauczył się prawidłowo supłać. Obraz zmęczonego dziada kalwaryjskiego uzupełniały wory pod oczami oraz potargana koafiura. Odwrócił z odrazą wzrok.

Wczorajsza konwencjonalna impreza z okazji jedenastolecia jego służby nie zakończyła się okolicznościową lampką wina. Koledzy z referatu kryminalnego koniecznie chcieli świętować dalej, wszyscy przenieśli się więc z gmachu komendy głównej do najbliższej restauracji. Zaczęło się od symbolicznego pół litra na głowę, potem symbolika się wzmogła, lecz konkretów Koczyński już nie mógł sobie przypomnieć. Podobnie jak nazwiska samarytanina, który przywiózł go z lokalu do domu i pomógł trafić do łóżka.

Opadł na siedzenie. Palcami przeczesał włosy, bez większej nadziei poprawił ułożenie krawata i stan koszuli. Westchnął, popatrzył apatycznie przez okno. Przejeżdżali przez plac Piłsudskiego, wzdłuż monumentalnej kolumnady pałacu Saskiego. Książę Józef Poniatowski z wysokości swego rumaka z brązu rzucił Koczyńskiemu surowe spojrzenie.

Samochód skręcił w Królewską, a po chwili na Krakowskie Przedmieście, niedaleko bramy głównej Uniwersytetu Warszawskiego. Dojeżdżali. Kierowca wyciągnął z kieszeni paczkę miętowej gumy do żucia. Wyjął jeden listek, udał niezdecydowanie, po czym grzecznie zapytał:

– Poczęstuje się pan komisarz balonówką? Dobra rzecz, dostałem od wujka z USA.

– Wujek w Ameryce to naprawdę dobra rzecz – stęknął Koczyński. – Mogę dostać dwie? Dziękuję.

– Proszę. Nie zawsze tak było, prawda? – zaśmiał się niefrasobliwie kierowca. – Dobrze, że wojna z nimi się szybko skończyła. Bez gumy do żucia mogłoby być z nami kiepsko.

Koczyński skwitował żart powściągliwie. Za młody jesteś, by pamiętać wojnę, pomyślał. Kiedy w 1941 roku sojusznicze Trzecia Rzesza i Polska rozpoczęły ofensywę przeciwko Związkowi Sowieckiemu, ciebie pewnie nie było jeszcze na świecie. Późniejszych czasów drugiej kampanii francuskiej i zimnej wojny też pewnie sobie zbyt dobrze nie przypominasz, bo biegałeś wtedy za piłką, a jankeska guma do żucia była rzadkim rarytasem z przemytu via Szwecja. Ekstrawagancje w rodzaju miętówek, coca-coli czy płyt z jazzem pojawiły się na rynku europejskim w powszechnym obrocie dopiero po odwilży w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Można powiedzieć, że w przeciwieństwie do mojego pokolenia dorastałeś, synku, w warunkach dobrobytu i – przede wszystkim – pokoju...

Bmw zajechało przed pałac Zamoyskich. Koczyński z rozmachem otworzył drzwi, o mało nie zarysowując ich o słup ze znakiem informującym o zakazie zatrzymywania. Stojący w pobliżu posterunkowy zerknął na rejestrację samochodu, po czym odwrócił się plecami i zaczął dyrygować ruchem na przejściu dla pieszych. Komisarz wygramolił się z pojazdu z wdziękiem wodowanego drobnicowca. Stojąc na chodniku, wsadził głowę do auta.

– Dziękuję – powiedział – za jedno i drugie.

– Nie ma sprawy. – Kierowca wyszczerzył się i nadmuchał z gumy ogromny balon. Balon pękł, oblepiając jego twarz lepką pajęczyną. Komisarz uśmiechnął się z wysiłkiem.

Westybul Komendy Głównej zawsze mu się kojarzył z przedsionkiem piekła – kiepsko oświetlona, ponura jaskinia, w której brakowało jedynie wiszących u sufitu nietoperzy. Być może taki wystrój miał głębszy, pragmatyczny sens – interesantów scenografia odstraszała, a im mniej spraw, tym lepsze statystyki. Pół roku temu jakiś aktywista postanowił jednak tchnąć nieco kolorów w przygnębiające wnętrze. Pojawiły się stojaki z flagami wszystkich dwudziestu trzech państw tworzących Konfederację Europejską, a ściany przystrojono ogromnymi sztandarami wspólnoty: niebieskimi płachtami ozdobionymi żółtą dwunastoramienną swastyką, zwaną w oryginalnej wersji „czarnym słońcem”. Neopogańska, antychrześcijańska wymowa tego symbolu z początku drażniła Watykan i kraje katolickie, niemniej Berlin stał na stanowisku, że czarne słońce opisuje nowy ład europejski, bezpośrednio nawiązując do Okrągłego Stołu rycerzy króla Artura, symbolizując spotkania, na których wszyscy są równi i starają się w zgodzie rozwiązywać nieporozumienia. Po jakimś czasie baaardzo powściągliwie zaakceptowano tę argumentację. Przynajmniej oficjalnie.

Gabinet szefa znajdował się na czwartym piętrze. Winda od miesiąca była zepsuta. Konserwator stwierdził, że zepsuł się jakiś elektroniczny dyngs, który można dostać na zamówienie jedynie w Japonii, i że to nie jego wina. Trzeba było kupić windę u Siemensa w Niemczech. A teraz sobie czekajcie na przesyłkę z fabryki w Kioto.

Wspinaczka udała się Koczyńskiemu zaskakująco sprawnie, zapukał do drzwi zdobionych tabliczką „Zastępca Komendanta Głównego Policji Państwowej – inspektor Jonatan J. Jonas” tylko średnio zdyszany. Do emerytury zostały mu zaledwie dwa lata, jakoś sobie ten okres przesapie. Ostatecznie nie jest zbyt często wzywany na służbowe Himalaje.

JotTrzy vel JJJ, inaczej DżejDżejDżej, jak go z cudzoziemska nazywały niższe szarże, nie był sam. Koczyński jakiś czas temu wszedł w wiek, w którym widok urodziwej niewiasty nie prowokował już do natychmiastowego ataku, niemniej nie zestarzał się na tyle, by pozostawać na takie estetyczne doznania obojętnym. A ta kobieta była naprawdę niezwykłej krasy. Pięknej tym pięknem trzydziestoparolatki, które najpełniej są w stanie docenić mężczyźni po czterdziestce. Dojrzałe, niedotknięte jeszcze marszczącym upływem czasu ustabilizowane kształty, dyskretna, ułożona uroda kontrastująca z nachalnymi rysami nieoszlifowanych dwudziestek. No i doświadczenie życiowe, pozwalające samej sobie udzielić precyzyjnej odpowiedzi na zasadnicze pytanie „czy wiem, czego chcę?”. Jedynym zgrzytem w tym praktycznie nieskazitelnym ideale był pochodzący z innej bajki zgniłozielony mundur z naszywkami Sicherheitsdienstu, Służby Bezpieczeństwa SS.

– Nareszcie – przywitał go Jonas. Garnitur leżał na nim doskonale, koszulę miał albo wprost ze sklepu, albo nienagannie wyprasowaną, a jego krawata murarze mogliby używać jako wzoru do wyznaczania pionu. Koczyński z rezygnacją przypomniał sobie, że choć wczoraj starszy od niego o dobrych kilka lat inspektor nie wylewał za kołnierz, to dzisiaj wyglądali jak ilustracja do Księcia i żebraka z oczywistym podziałem ról. – Państwo pozwolą, że ich sobie przedstawię... Komisarz Baldwin Koczyński, mój najlepszy śledczy... Sturmbannführer Monika von Hammersmarck z Sicherheitsdienstu.

Koczyński ujął dłoń Moniki, pochylił się, markując pocałunek. Uścisk kobiety był silny, nijak mający się do zjawiskowej figury.

– Ach, ci Polacy – roześmiała się swobodnie von Hammersmarck. Siedziała na blacie biurka Jonasa, beztrosko majtając zgrabnymi, długimi nogami. Wzrokiem świdrowała Koczyńskiego, który odniósł niemiłe wrażenie, że taksuje go jak lepidopterolog motyla nabitego na szpilkę. – Nieustannie rycerscy. – Mówiła po polsku płynnie, bez zauważalnego obcego akcentu.

– Staramy się – odparł niezręcznie, zaskoczony jej perfekcyjną polszczyzną. Napastliwe spojrzenie Moniki peszyło go. Poszukał zmiany tematu. Był zdecydowany od razu zaznaczyć swoje terytorium, na które intruzi nie mają wstępu. Niech tej Hammersmarck nie wydaje się, że jej blond loki mają decydujące znaczenie. – Ma pani oryginalne nazwisko, Sturmbannführer...

Jonas rzucił szybkie ostrzegawcze spojrzenie, którego z powodzeniem udało się Koczyńskiemu nie zauważyć. Ciekaw był, czy uda się wyprowadzić tę babę z równowagi, pytanie o „von” w nazwisku od kilkunastu lat stanowiło tabu. W 1943 roku kanclerz Hitler urzędowym dekretem zakazał stosowania tego przyimka publicznie, jednak w socjalistycznej rzeczywistości Trzeciej Rzeszy od setek bezwzględnych praw istniały tysiące podważających je wyjątków. Swoje „von” zachowali w uznaniu zasług na froncie najwybitniejsi dowódcy, podobne przywileje przysługiwały cywilom ze szczytu państwowej hierarchii. Byli i tacy, którzy stali się beneficjentami kaprysu Hitlera albo skorego do rozdawnictwa swej łaski marszałka Göringa. Ostatnią grupę posiadaczy „von” tworzyli ci, którzy nie mając okazji do wykazania się na polu bitwy czy w dyplomacji, wkupywali się w łaski najczęściej wazeliniarstwem. A von Hammersmarck z całą pewnością swego żelaznego chwytu dłoni nie ćwiczyła w okopach.

– Podoba się panu moje nazwisko? To chyba nie jest oferta matrymonialna?

Masz tupet, ślicznotko, pomyślał Koczyński.

– Drodzy państwo – Jonas pstryknął kilka razy zapalniczką, upewniając się, że działa bez zarzutu – jeszcze będziecie mieli czas na flirtowanie i umacnianie przyjaźni polsko-niemieckiej. Teraz zmierzmy się z problemem, który mamy rozwiązać. To znaczy który wy będziecie musieli wspólnie, wzorowo współpracując, rozwiązać.

Policzymy się przy innej okazji, obiecał sobie Koczyński, zezując w stronę Hammersmarck. Odwzajemniła spojrzenie. Nie mogę się doczekać, mówiły jej oczy.

– Zamieniam się w słuch – mruknął komisarz.

– Sprawa wygląda następująco. – Inspektor puścił żurawia w leżące na biurku papiery. – W okolicy Korostenia na terenie Autonomii Ukraińskiej, we wsi, czy raczej przysiółku, Horodyszcze znajduje się majątek rodziny Stanisławskich. Od chwili przejścia na emeryturę, czyli od 1957 roku, mieszkał tam samotnie senior rodu Juliusz Stanisławski, eksminister spraw zagranicznych RP. Jak pamiętamy, Stanisławski był kluczową postacią w rokowaniach pokojowych z koalicją anglo-amerykańską, porozumienie Europy z USA zostało osiągnięte dzięki jego wytężonym staraniom. To drobna przesada, niemniej tak go widzą zarówno opinia publiczna, jak i szkolne podręczniki historii najnowszej. Nie będę się o to spierał. Niektórzy nieznający miary dziennikarze traktat pokojowy z 1954 roku nazywają czasami Pax Stanislaus... Tak czy inaczej, Stanisławski trwale zapisał się w dziejach świata. Pokojowa Nagroda Nobla przyznana mu w 1955 była w zasadzie formalnością. Trzy dni temu został brutalnie zamordowany.

– Pozwolą panowie, że zapalę?

Pytanie było retoryczne. Niemka, nie czekając na reakcję, przypalała papierosa. Energicznym machnięciem ręką zgasiła zapałkę. Zachowujący kamienną twarz Jonas podsunął Monice popielniczkę.

– Ja dziękuję, nie palę – odezwał się grzecznie Koczyński.

Von Hammersmarck udała zakłopotanie.

– Ojej – podsunęła komisarzowi pod nos żółtawą paczkę – najmocniej przepraszam. Proszę się częstować.

Paliła amerykańskie camele. Właściwy wybór dla funkcjonariuszki służby bezpieczeństwa Trzeciej Rzeszy.

Koczyński udał, że patrzy przez okno. Monika zachichotała i cofnęła dłoń. W powietrzu pozostał zapach jej kremu do rąk.

– Cisza w mediach...

– ...jest oczywiście celowa – dokończył za Koczyńskiego Jonas. – Zablokowano wszelkie informacje w tej sprawie. Dopóki nie ustalicie, co w Horodyszczach zaszło i czy jest to zwykły napad bandycki, czy coś poważniejszego, nic do mediów nie ma prawa wyciec. Rzecz może mieć konsekwencje polityczne, stąd decyzja góry o włączeniu do śledztwa uroczego przedstawiciela resortu bezpieczeństwa naszego niemieckiego sojusznika.

Hammersmarck zakrztusiła się dymem papierosa.

– Przepraszam panów – wymówiła z trudem – ale nadmiar słodyczy tuczy, a ja staram się trzymać dietę.

Tym razem na pewno mówisz prawdę, pomyślał Koczyński, oceniając fachowym okiem handlarza koni jej kształtne nogi.

– Lokalna ekipa dochodzeniowa zakończyła czynności na miejscu zbrodni – kontynuował inspektor niewzruszenie niczym automat biletowy. – Wszystkie materiały otrzymacie do wglądu w Korosteniu, powinien na was już czekać wynik sekcji zwłok. Podobno denat był w okropnym stanie, przed śmiercią poddano go torturom... Miejscowe siły policyjne są do waszej dyspozycji, zakwaterowanie w hotelu Wernyhora zapewnione. Podobno trzygwiazdkowy, lecz nie spodziewajcie się zbyt wiele, to postsowiecka Ukraina, a nie obszar o ugruntowanych zdobyczach cywilizacyjnych. Macie czterdzieści osiem godzin na przyjrzenie się sytuacji i przedstawienie raportu. Najlepiej z załącznikiem w postaci głów łajdaków, którzy tej zbrodni się dopuścili. Zresztą nieważne. Postępowanie prowadzicie do skutku, przy czym przez „skutek” nie należy rozumieć wniosku o umorzenie. Aha, proszę zachować elementarną przyzwoitość i wyczucie w przypadku nieuniknionych kontaktów z miejscowymi ukraińskimi siłami pomocniczymi. O co chodzi, Koczyński?

– Powiedziałeś, że zabójstwo może mieć aspekt polityczny. Dostojnicy państwowi, szczególnie emerytowani, rzadko padają ofiarą zwykłych kryminalistów. Taki wybryk wywołuje wiele hałasu w mediach, ekscytuje opinię publiczną, zmusza organa do podjęcia zdecydowanych kroków, co w sumie działa na niekorzyść sprawcy lub sprawców. Można zatem z przykrym prawdopodobieństwem przyjąć, iż w tej sprawie pospolitej przestępczości może być mniej od polityki. W związku z tym czy dochodzeniem nie powinien się zająć referat spraw specjalnych?

Pod szyldem referatu spraw specjalnych Wydziału IV Komendy Głównej Policji kryła się niejawna policja polityczna.

– Dopóki nie nabierzemy pewności co do tła tego zdarzenia, dopóty traktować je będziemy jako zwyczajną zbrodnię – obwieścił JJJ z miną Sfinksa, z zapałem gmatwając wyjaśnienia. – Wydział IV wejdzie do akcji, o ile pojawi się taka potrzeba. Na razie nic na to nie wskazuje.

Koczyński nie wierzył w ani jedno słowo. Jego nos dobrze wyszkolonego psa gończego zarejestrował opary smrodu.

– W porządku, rozumiem. – Nie pozostało nic innego, jak przyjąć reguły gry. – W takim razie jak wygląda podział kompetencji między nami a SD?

– Działacie wspólnie – odparł zbyt szybko Jonas. – Jako partnerzy. Rozwiązanie zagadki zbrodni leży we wspólnym interesie obu państw.

– Czyli jednak polityka?

– Polityka z tej sprawy może być, jeśli się nie spiszecie. Zechciej to wreszcie pojąć, Koczyński – zakończył ostro DżejDżejDżej.

Komisarz wzruszył ramionami.

– Przywiązuję wagę do suwerennego podejmowania decyzji na obszarze swoich uprawnień. Chcę wytyczyć od razu granice, aby w przyszłości nie marnować czasu na jałowe spory.

– Nikt ci suwerenności nie odmawia, przynajmniej w zakresie moich wytycznych. A moje wytyczne są do strawienia nawet dla francuskich piesków. Ty francuskim pieskiem nie jesteś, dasz sobie radę jako partner pani Sturmbannführer. Niczego więcej nie wymagam.

Koczyński bez przekonania skinął głową.

– A ona wie, że ma być moją partnerką?

Jonas zapanował nad sobą, choć kosztowało go to niemało wysiłku. Hammersmarck przyglądała się Koczyńskiemu, jakby ten był nieświeżym frutti di mare na talerzu.

– Na pewno sobie poradzimy – zamruczała w końcu jak kocica. – Już się nie mogę doczekać owocnej współpracy.

– No, to wyśmienicie – rzekł Jonas, symulując niezdarnie entuzjazm. – Niczego innego się nie spodziewałem.

– Napiłbym się kawy – nie wytrzymał Koczyński.

– Nie zebraliśmy się tutaj, abyś żłopał moje importowane smakołyki. – JJJ przesunął spodek z filiżanką wypełnioną fusami na skraj swego biurka. Identyczna filiżanka stała obok Moniki. Zapewne raczyli się kopi luwak, delikatesem na szczególne okazje. Jonas lubił popisywać się przed ważnymi gośćmi, doprowadzając wówczas do rozpaczy Wiesię, swoją sekretarkę. Szef nieopatrznie zdradził jej, z czego wydobywa się ziarna tej kawy, a Wiesia, przewrażliwiona na punkcie czystości i sterylności, dostawała mdłości za każdym razem, kiedy była proszona o przygotowanie owego specjału. – À propos, mam dla ciebie dwie wiadomości: dobrą i złą. Zła jest taka: nie dam ci kawy. Dobra brzmi zaś następująco: brak kawy dobrze ci zrobi, masz przecież początki nadciśnienia.

– Dziękuję za troskę. Ja z kolei mam nadzieję, że wkrótce szlag cię trafi, sknero.

– Napijemy się kawy w powietrzu – wtrąciła Monika.

– W jakim powietrzu?

– W samolocie. Nie mam zamiaru wdychać kurzu ukraińskich bezdroży. Żyjemy w dwudziestym wieku i jako ludzie cywilizowani podróże odbywamy nowoczesnymi środkami transportu – ogłosiła von Hammersmarck, dając stanowczo do zrozumienia, że wierzy w to, co mówi. – Pan komisarz wolałby furmankę?

– Sturmbannführer pozwoliła sobie wyręczyć nas w tej drobnej kwestii logistycznej. – Jonas uśmiechnął się do Moniki tylko ustami. – Faktycznie, aeroplan to lepszy pomysł od furmanki.

– Niekoniecznie – burknął Koczyński. – Wiele zależy od kobyły.

Oczy von Hammersmarck zwęziły się. Jonas zastygł w nienaturalnej pozie za swoim biurkiem. Koczyński intensywnie udawał głupiego. Po kilku sekundach twarz Moniki wypogodziła się, wrócił na nią ironiczny półuśmieszek.

– No, jednak nie jest pan ostatnią ciamajdą – powiedziała z aprobatą. – Choć na takiego wygląda.

– Pani natomiast wprost przeciwnie...

– Wystarczy! – JJJ powrócił do życia. – Zdążycie się sobą nacieszyć w przyszłości. Koczyński, udasz się teraz do kancelarii po odbiór papierów potwierdzających podróż służbową i rozkaz wyjazdu.

Koczyński nie dał po sobie niczego poznać. Świstki poświadczające wyjazd w celu wykonania obowiązków, służące do późniejszego rozliczenia kosztów, wypełniało się po powrocie, a nie przed wyjazdem. Zresztą w praktyce służbowej nie istniało już coś takiego jak „rozkaz wyjazdu”, przestał on funkcjonować po kilku latach od zakończenia wojny. Koczyński tylko raz miał coś takiego w ręku, na początku pracy w policji. Pod koniec 1954 roku wyjechał na konferencję do Paryża, wówczas położonego jeszcze na terenach administrowanych przez Trzecią Rzeszę. Podczas owego kongresu reaktywowano Interpol – Międzynarodową Organizację Policji Kryminalnych – którego działalność była zawieszona na czas wojny. Na początku tworzyły ją państwa europejskie, zarówno zrzeszone w Konfederacji Europejskiej, jak i pozostające poza nią. Pod koniec lat pięćdziesiątych, w okresie światowego odprężenia, Interpol ponownie stał się organizacją o zasięgu międzynarodowym. Niedawni wrogowie połączyli swe siły, aby wspólnie zwalczać przestępczość w każdym zakątku globu. Siedzibą Interpolu pozostał Paryż, po zdjęciu niemieckiej okupacji w 1955 roku stolica suwerennej Czwartej Republiki Francuskiej.

– Tak jest. – Wstał ociężale z krzesła. – O której odlot?

– Godzina jedenasta, lotnisko Gocław, terminal specjalnego przeznaczenia – wyrecytowała von Hammersmarck. – Proszę nie zapomnieć zapakować szczoteczki do zębów.

– Pani tu zostaje?

– Inspektor Jonas dotrzyma mi towarzystwa. Ja załatwiłam samolot, inspektor obiecał podwózkę na lotnisko. – Dama z SD wzięła na celownik kolejną ofiarę.

Nie było czasu do stracenia. Koczyński z ulgą opuścił gabinet szefa. Znalazł na dnie kieszeni marynarki starą pastylkę aspiryny, rozgryzł ją w ustach i połknął na sucho, nie zwracając uwagi na cierpki posmak. Zbiegł na parter niczym jeleń uciekający przed nagonką. W niczym nie przypominał skacowanego kloszarda sprzed pół godziny.

W kancelarii o żadnych rozkazach wyjazdu naturalnie nikt nie słyszał. Niska, piersiasta posterunkowa miała dla niego jedynie małą kopertę ozdobioną pospiesznie nagryzmolonym tekstem „Do rąk własnych kom. Koczyńskiego”. Wewnątrz znajdował się liścik od Jonasa:

Coś tu niewąsko zajeżdża. Mam związane ręce poleceniami zza ściany. H może być przydatna, sporo może. Kanał oficjalny na nasłuchu. W razie czego dzwoń bezp. W-wa 41 31 99. Strzeż się.

Znakomicie. „Masz tu białą laskę, zamknij oczy, szukaj drogi przez pole minowe”. Organizatorem zabawy jest Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, sąsiadujące przez ścianę pałacu Zamoyskich z Komendą Główną Policji. Rola Jonasa ograniczona jest jedynie do roli pośrednika. Von Hammersmarck jest niewiadomą, podobnie jak nieokreślone zagrożenia, przed którymi troskliwy przełożony ostrzega. Koło ratunkowe w postaci bezpiecznego łącza telefonicznego w tej sytuacji może się przydać jedynie do przekazania ostatniej woli.

Koczyński powtórzył w myślach kilka razy numer telefonu. Powiązał trzy grupy liczb z trzema łatwymi do zapamiętania, wyrytymi w pamięci faktami: 41 – początek kampanii wschodniej, 31 – dwie ostatnie cyfry numeru jego Krzyża Rycerskiego, 99 – aktualny rozmiar w pasie. Upewnił się, że wszystko prawidłowo zapamiętał, po czym podarł karteczkę na strzępy. Dyżurna posłała mu uśmiech pełen sympatii. Ta mała, jak tam jej na imię, pobudzała apetyt. Może kiedyś spróbuje zaspokoić głód. Odwzajemnił spojrzenie.

W holu wejściowym znajdowało się kilka stanowisk z telefonami wewnętrznymi na potrzeby interesantów. Komisarz wybrał jeden z nich, wykręcił numer referatu analiz.

– Mariuszu – powiedział po uzyskaniu połączenia – spotkajmy się w przyszłym tygodniu tam gdzie zwykle. – Nie czekając na reakcję, odłożył słuchawkę.

Referat analiz zajmował się gromadzeniem i opracowywaniem ogólnie dostępnych informacji uznawanych za przydatne dla służby śledczej. Zbierano wszelkie informacje oficjalne, półoficjalne oraz plotki, które następnie odpowiednio grupowano w bloki tematyczne w rodzaju „partie polityczne”, „ekstremiści”, „przestępczość zorganizowana” czy „życie prywatne osób publicznych”. Formalnie działanie białego wywiadu miało służyć zwalczaniu i identyfikowaniu zagrożeń kryminalnych, w praktyce zawartość katalogów i teczek personalnych tworzyła również bibliotekę haków i haczyków, na których – w razie potrzeby – dałoby się powiesić ludzi wzdragających się przed wyświadczeniem służbom państwowym drobnych grzeczności. Ten rozszerzony ponad ustawę proceder był naturalnie słodką tajemnicą kilku osób ze ścisłego kręgu władzy.

Z parteru Koczyński przeszedł schodami na drugie piętro. Znajdowały się tam jedynie nudne archiwa i magazyny, które zapewniały większą intymność niż pozostałe kondygnacje pełne kręcących się funkcjonariuszy. Nielicznymi pracownikami obu sekcji byli wyłącznie mężczyźni, dlatego najprzytulniejsze miejsce znajdowało się na końcu korytarza za drzwiami oznaczonymi kółeczkiem. Damska ubikacja stanowiła idealne miejsce na poufne rozmowy.

Pchnął drzwi toalety. Komisarza Rudolfa jeszcze nie było, co Koczyńskiego nie niepokoiło. Prostego szyfru oznaczającego wezwanie do natychmiastowego spotkania w umówionym miejscu używali od ponad roku. Obaj uważali tę zapobiegliwość za przejaw lekkiej manii prześladowczej, niemniej starannie to odczucie przed sobą ukrywali. Komenda Główna przeciekami stała, gdyby była okrętem, już dawno spoczęłaby na dnie, toteż konspirowanie w babskim kiblu uznawali za usprawiedliwione okolicznościami.

Koczyński upewnił się, że w pomieszczeniu nikogo nie ma, zaglądając po kolei do każdej kabiny, po czym z pewną ulgą spoczął na nieużywanym prawdopodobnie od nowości bidecie. Nadal odczuwał nieznośnego kaca, chciało mu się pić. Badawczo przyjrzał się kranowi nad umywalką.

Drzwi wejściowe powoli się uchyliły, pojawiła się w nich głowa komisarza Mariusza Rudolfa, naczelnika referatu analiz. Rudolf ostrożnie lustrował wnętrze toalety, jakby spodziewając się ujrzeć wymierzone w siebie lufy karabinów plutonu egzekucyjnego. W dłoni trzymał zielony kubek ozdobiony rysunkiem czerwononosego renifera Rudolfa.

– Zapraszam. – Koczyński zachęcił go gestem. – Siadaj wygodnie i oddawaj kawę.

Rudolf rozejrzał się wokół, po czym przysiadł na umywalce. Naczynie z kawą postawił obok siebie. Wydobywający się z niego aromat drażnił nozdrza Koczyńskiego.

– Słyszałem, że masz nową narzeczoną – odezwał się Rudolf. Majtał w powietrzu nogami niczym gimnazjalny uczniak.

– Wieści się szybko roznoszą przez dziurawe ściany, co nie?

– No, w tym konkretnym przypadku chodzi nie o zmysł słuchu, lecz wzroku. Niełatwo było nie zauważyć tego dzieła sztuki. Niektórzy nadal mają otwarte usta i wywalone języki...

– Na widok swoich żon też tak reagujecie?

– A co mają do rzeczy nasze żony? – zdumiał się szczerze Rudolf. – Psy lubią biegać za samochodami, lecz przecież nie dlatego, że chcą wsiąść za kierownicę...

– Wystarczy – uciął Koczyński. – Nie mam czasu na takie pieprzenie. Chciałbym, abyś dyskretnie, podkreślam: dyskretnie, zobacz w słowniku języka polskiego, co znaczy to słowo, sprawdził niejaką Monikę von Hammersmarck, Sturmbannführer SD. Znajdź wszystko, co się da: rodzina, przebieg służby, znajomości, adresy, kontakty, wymiary, osiągnięcia, ulubione kolory, przysmaki, zwierzęta, sam zresztą wiesz, nie od dziś rozgrzebujesz nieczystości.

– Jej wymiary sam będziesz mógł sprawdzić – dopowiedział Rudolf.

– Zamknij się. To, co uda ci się wyszperać, zachowaj tylko dla siebie. Niech nikt się nie zorientuje, jaki temat przetrząsasz. Masz dobre nazwisko do węszenia w szkopskich kartotekach, więc liczę na owocne rezultaty. W piątki nadal kantujesz frajerów w tej swojej spelunce?

Koniec tygodnia komisarz Rudolf tradycyjnie inaugurował w położonej na nadwiślańskim bulwarze kawiarence o zaskakującej nazwie „U Warsa”. Klientela knajpy, drobna inteligencja z tęgimi aspiracjami, prostackie picie uszlachetniała grą w szachy. Każdy stolik wyposażony był w popielniczkę, solniczkę i szachownicę z figurami. Zacięte boje toczyły się do godzin rannych, dopóki sił lub pieniędzy stało. Rudolf, zachowujący incognito mistrz szachowy, bez wysiłku dorabiał sobie do policyjnej pensji. Do jego stolika zawsze ustawiała się kolejka niepoprawnych optymistów. I zawsze optymiści musieli dawać sobie nadzieję: „już za tydzień ja mu pokażę!”.

– Pan wybaczy – zaprotestował wyniośle Rudolf. – Ja gram uczciwie. Najwyraźniej doszło do przykrego qui pro quo, raczył mnie pan pomylić z którymś swoim znajomym...

Koczyński się roześmiał. Dobrze się rozumieli i wzajemnie szanowali, osiągając rzadko spotykany stan prostolinijnej konfidencji.

– Zadzwonię do Warsa w piątek wieczorem. Przekażesz mi to, co uda ci się do tego czasu zdobyć. Dyskretnie zdobyć.

– Powtarzasz się.

– Upewniam się, że dociera do ciebie ludzka mowa.

Rudolf zeskoczył z umywalki.

– Moja zrozumieć twoja mnóstwo mądra mowa, o wielkie białe Mzinu. Moja postarać się zadowolić twoja szlachetna pan.

– Po prostu bądź ostrożny...

– A ty? Też musisz być ostrożny? Duże problemy?

– „Problemy” to się ma, kiedy niespodziewanie zajdzie w ciążę na bezrobociu. – Koczyński wzruszył ramionami. – W moim przypadku żadna ostrożność mi nie pomoże, mam wrażenie, że niezależnie od rezultatu i tak będę do odstrzelenia.

– Będzie mi cię brakować. – Rudolf pociągnął nosem i ruszył do drzwi. Po chwili zawrócił, by uścisnąć dłoń Koczyńskiemu. – Och, do diabła. Nie daj się zabić i wracaj w glorii.

– Postaram się – zapewnił Baldwin. – Tym bardziej że mimo wszystko to mnie zależy na tym bardziej od ciebie.

***

Przy owalnym stole konferencyjnym siedziało siedemnastu mężczyzn cierpliwie czekających na osiemnastego – tego najważniejszego. Przewodniczący się spóźniał, co było oczywistym elementem rytuału przestrzegania hierarchii. To znaczy nie najważniejszy się spóźniał, lecz pozostali przybyli nieco wcześniej, aby odpowiednio okazać szacunek. Lider zawsze zjawiał się na czas, równo z wyznaczoną godziną.

Punktualnie o trzynastej otwarły się drzwi. Wszyscy obecni powstali. Do sali wszedł niewysoki, siwiejący mężczyzna. Kiedyś miał nadwagę, obecnie schudł tak, że trudno było rozpoznać w nim najbliższego, najbardziej zaufanego współpracownika Adolfa Hitlera. Sześćdziesięcioczteroletni Martin Bormann, były osobisty sekretarz pierwszego Führera oraz szef kancelarii NSDAP. Przez lata pozostawał w cieniu, powoli powiększając swoje wpływy, by wreszcie skupić w rękach olbrzymią władzę. Większą od Himmlera, Göringa czy Goebbelsa. Po cichu, z uporczywą konsekwencją zbliżał się z wolna do Hitlera. Ostatecznie Hitler bezgranicznie mu zawierzył. Pozostawił mu wolną rękę, co Bormann momentalnie cynicznie wykorzystał. W wielu sprawach po prostu przejął obowiązki Führera. Oświadczał interesantom niezależnie od ich rangi, że „przekazuje wolę Wodza”, choć to on sam podejmował decyzje w imieniu Hitlera – lecz bez jego wiedzy. Kontrolował osobisty dostęp do niego, decydował, kto i w jakiej sprawie może stanąć przed jego obliczem. Wzbudzał strach wśród ministrów, gauleiterów i generałów. Po śmierci Hitlera stał się prawą ręką nowego wodza, swojego równolatka, Reichsführera Heinricha Himmlera. Nie tylko zachował, lecz także poszerzył swoje koneksje. Himmler, osobnik o wyglądzie i manierach podstarzałego Kubusia Puchatka, nie miał niezbędnej na takim stanowisku pewności siebie, charyzmy, nie umiał porywać tłumów, autorytet mógł utrzymywać wyłącznie za pomocą terroru. Bormann dbał więc o to, by Himmler nie musiał zbyt często pokazywać się publicznie, a decyzje podejmował po konsultacjach tylko z nim. Himmler był głową, a Bormann jego mózgiem, mięśniami i siłą woli.

Wszystko funkcjonowało perfekcyjnie przez lata. W końcu Bormann popełnił jeden błąd, aczkolwiek poważny. Kompromitujący go jako pierwszorzędnego organizatora. Przeoczył przygotowania zdrajców do przewrotu. Za bardzo skupił się na wydawaniu decyzji, za mało na ich realizacji. Powinien był wcześniej dostrzec oznaki rozkładu, defetyzmu i wiarołomstwa. Nie zrobił tego. Stracił pozycję, władzę, układy. Stracił wszystkie atuty. Wszystkie, z wyjątkiem jednego.

Nie poddał się. Był zdeterminowany odzyskać swoje wpływy i nie popełnić już nigdy więcej błędów. Przez lata mozolnie pracował. Nie był sam. Setki, tysiące ludzi marzyły o tym, by znowu było tak, jak było. Nawiązywał nowe kontakty, pielęgnował stare. Dobierał skrupulatnie współpracowników, wciągał ich w tajny krąg. Czekał na odpowiedni moment, wiedział, wierzył, że kiedyś nadejdzie. Ta wiara dawała mu siłę i energię, którą zarażał innych.

Dwa miesiące temu dostał informację, na którą czekał latami. Wreszcie mógł przystąpić do konkretnych, stanowczych posunięć. Wielki powrót na scenę nastąpi zaraz po tym, jak dostanie w ręce to, co mu w 1945 roku się wymknęło. Kiedy tak się stanie, zrobi ostateczny porządek ze zdrajcami i wszelakiej maści wrogami: klerem katolickim, burżujami, Słowianami i Żydami.

Zajął miejsce u szczytu stołu. Skinął głową. Wszyscy usiedli.

– Wernerze, proszę o raport.

Doktor Werner Best, kiedyś Obergruppenführer w Sicherheitsdienscie, obecnie formalnie na emeryturze, jak zresztą większość zgromadzonych. W strukturze organizacji odpowiadał za akcje bezpośrednie, czyli usuwanie niewygodnych świadków i nieostrożnych gaduł oraz szantaże, przekupstwa i kradzieże. Oferował pełny zakres usług.

– Meldunek otrzymałem dopiero wczoraj w nocy. Nasi ludzie nie mieli wcześniej możliwości nawiązania bezpiecznego kontaktu. Miejscowe siły policyjne mają przejściowy okres wzmożenia, co w powstałej sytuacji było oczywiście nieuniknione.

– Dlaczego wzmożenie miejscowych sił policyjnych jest nieuniknione? – zaniepokoił się Bormann.

– Zawsze tak się dzieje, kiedy dochodzi do zabójstwa.

– Stanisławski?

Best powoli skinął głową.

– Niestety. Po fakcie odnaleźli jego dokumentację medyczną. Wynikało z niej, że ramol leczył się na serce. To było nie do przewidzenia.

– Trudno było przewidzieć, że starszy człowiek będzie kardiologicznie niepewny? – zareagował jeden z obecnych. Obergruppenführer Wilhelm Koppe, były Wyższy Dowódca SS i Policji w Komisariacie Generalnym Białorusi. – Niedostateczne rozpoznanie, niedbałe wykonanie. Daleko nie zajdziemy, jeśli od samego początku będziemy sobie rzucać kłody pod nogi.

– Rozliczenia zostawmy na potem, Wilhelmie. – Bormann dyscyplinująco klepnął dłonią w blat stołu. – Najpierw musimy ustalić, na czym stoimy, i podjąć właściwe kroki. Wernerze – spojrzał na Besta – czy nasi ludzie do czegoś doszli, zanim ten Polaczek nas bezczelnie opuścił?

Best pokręcił przecząco głową. Nie miał nic więcej do powiedzenia.

– Dobrze... Nikt nie powiedział, że wszystko pójdzie bez żadnego problemu. Kłopotów się spodziewaliśmy, dlatego przeprowadziliśmy wielotorowe kalkulacje. W powstałej sytuacji uruchamiamy plan B. – Rozejrzał się po wszystkich. Nie byli zaniepokojeni. Słusznie, nic przecież nie zostało zaprzepaszczone. Komplikacje to jeszcze nie ostateczne fiasko. Ufali przewodniczącemu. – Dziękuję za przybycie, przepraszam, że straciliście czas. Przypuszczam, że wkrótce sytuacja się wyklaruje. Czekajcie na kolejne wezwanie. – Wstał. Podniósł prawą rękę. – Heil Hitler.

Pozostał na swoim miejscu, obserwując wychodzących. Przez okno widział odjeżdżające samochody. Siedemnaście prywatnych limuzyn, chrzęszcząc po żwirze, po kolei opuszczało podjazd hotelu, na jego końcu skręcając na ulicę Am Grossen Wannsee.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki