Testament - Baruch Milch - ebook

Testament ebook

Baruch Milch

4,8

Opis

Relacja o charakterze biograficznym żydowskiego lekarza ukrywającego się w czasie wojny w okolicach Tłustego na Podolu. Zapis powstawał w trakcie wydarzeń w latach 1943-1944. Historia opowiada o dramatycznym losie wojennym ludności żydowskiej, w tym najbliższej rodziny Autora, ale wiele wątków wyprowadzonych jest sprzed okresu okupacji, opisują sytuację Żydów w latch 30. i 20. Zobacz więcej

 

Tekst opatrzony został przypisami, uzupełniony posłowiem historyka prof. Andrzeja Żbikowskiego i komentarzem od rodziny.

Partnerem wydania jest Fundusz Pamięci im. Tadzia Kolskiego.

“1 września 1939 roku, dzień wybuchu drugiej wojny światowej, jest początkiem końca mego dopiero zaczynającego się prawdziwego życia. Dzień ten i wszystko, co się działo w dniach, tygodniach, miesiącach i latach najbliższych, będzie wspominane na całej kuli ziemskiej tak długo, jak będzie istniał świat. Dzieci, które w przyszłości uczyć się będą historii, przeklinać będą ten rozdział. […] Niemożliwa do zapamiętania będzie liczba krwawych walk i bitew stoczona w różnych miejscowościach w tym krótkim czasie. Także niezliczona liczba bohaterów i zdrajców spowoduje zamęt w głowie. […] Historycy będą łamać sobie głowy, nie wiedząc, jak te wszystkie fakty przedstawić, by były przystępne i wiarygodne. Wstyd im będzie, że to wszystko mogło się stać w XX wieku, obawiać się też będą, by tą nauką nie zaraziły się przyszłe pokolenia.”
(Baruch Milch)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Ella Sheriff, 2001, 2012

© Copyright by Ośrodek KARTA, 2001, 2012

© Copyright by Żydowski Instytut Historyczny, 2001, 2012

Oryginalny tytuł:Szkodliwe robactwo ludzkości, czyli mój testament po Hitlerjadzie

Opracowanie redakcyjneMałgorzata Strasz

WspółpracaBarbara Fabiańska, Anna Mieszczanek

Konsultacja naukowa, przypisy i posłowieAndrzej Żbikowski(praca wykonana w Żydowskim Instytucie Historycznym)

KoordynacjaAleksandra Janiszewska

Opracowanie graficzne seriiEmilka Bojańczyk / Podpunkt

Skład komputerowyPiotr Suwiński

Przygotowanie zdjęćENVIGO

Zrealizowano przy finansowym wsparciu Funduszu im. Tadzia Kolskiego

Prace przygotowawcze dotowało Ministerstwo Kultury i Sztuki

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48-22) 848-07-12, faks (48-22) 646-65-11

e-mail: [email protected] www.karta.org.pl

Wydanie II

Warszawa 2012

ISBN 978-83-61283-62-1

Skład wersji elektronicznejMarcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

OD WYDAWCY

Świadectwo Barucha Milcha to jeden z najważniejszych zapisów Holokaustu. Tworzony podczas Zagłady, od lipca 1943 do marca 1944, stał się wyjątkowym obrazem Kresów Wschodnich II Rzeczpospolitej okupowanych przez Niemców. Ocalenie przyniosło Autorowi powtórne wejście Sowietów na tereny Podola.

Historia rękopisu (w postaci oryginalnej przedstawionego na załączonej płycie), który stał się podstawą książki, sama w sobie warta jest opisu.

W roku 1988 do podziemnej wówczas redakcji „Karty” dotarła informacja o niezwykłym manuskrypcie przechowywanym w Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Piotr Wróbel, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, odkrył go podczas swych prac nad archiwaliami ŻIH. Dyrekcja Instytutu zgodziła się, by Arkadiusz Prusinowski przepisał na miejscu wybrane fragmenty rękopisu. Część tekstu ukazała się w ostatnim „podziemnym” numerze „Karty” (już w wolnej Polsce). Poprzedziliśmy ją słowami: „Wierzymy, że doznanie końca świata niesie w sobie początek, zalążek innego. Przechodzimy za Baruchem Milchem jego granicę człowieczeństwa, by móc rozpoznawać, w czym jesteśmy ludźmi”.

Bezskutecznie szukaliśmy w Polsce śladów Autora. Wreszcie, w maju 1989, współpracująca z „Kartą” Joanna Wiszniewicz odnalazła w Izraelu rodzinę Milcha. Jego samego nie zdążyła już jednak poznać. Baruch Milch zmarł w Hajfie 27 kwietnia 1989. Od rodziny dowiedzieliśmy się o Jego powojennych losach.

W czerwcu 1946 w Katowicach, jeszcze przed wyruszeniem do Palestyny, Autor przekazał swój rękopis Centralnej Żydowskiej Komisji Historycznej (późniejszy ŻIH). Manuskryptu szukał potem przez dziesiątki lat – bez powodzenia. Odpowiedzi na swoje listy nigdy nie otrzymał.

W ostatnich trzech latach życia, gdy poczuł, że siły go opuszczają, raz jeszcze wrócił do przeszłości. W czasie Zagłady pisał po polsku, teraz swoje dzieje zapisał po hebrajsku. Już po Jego śmierci, gdy rodzina otrzymała cały polski tekst (na podstawie którego przygotowaliśmy tę edycję), okazało się, że duże fragmenty obu wspomnień są niemal identyczne. Mimo dzielących je ponad czterdziestu lat. Trudno się jednak dziwić, że tak jak wydarzenia, również słowa, które zostały użyte do ich opisu, tkwiły w Autorze przez całe życie. Rodzinę zaskakiwał trochę język, w jakim hebrajska wersja wspomnień została zapisana. Potem stało się jasne, że ten tekst jest swoistym przekładem oryginału polskiego. Takie świadectwo sformułować można tylko raz.

W ciągu ostatniej dekady Testament wszedł do kanonu literatury Zagłady, nie tylko za sprawą polskiego pierwodruku. Dwa lata po naszej edycji, w 2003 roku, rodzina Autora wydała angielską wersję wspomnień w Izraelu, pod tytułem Can Heaven by Void [A może niebiosa są puste]. To świadectwo żąda, by wypełniać pustkę.

Zbigniew Gluza

WSTĘP

15 lipca 1943

Już od dłuższego czasu nosiłem się z zamiarem napisania swojej biografii, chcąc tym samym odzwierciedlić obraz współczesnego życia młodzieży żydowskiej i społeczeństwa żydowskiego wśród cywilizowanych narodów europejskich XX wieku. Pewny jestem, że każdy Żyd lub szlachetny nie-Żyd krytycznie myślący tyle przeżył, że też mógłby powiększyć literaturę kilkutomową książką godną czytania, ale moje ostatnie przeżycia i sytuacja, w jakiej obecnie się znajduję, tak wstrząsnęły moim umysłem i tak wzburzyły wspomnienia mego życia, że zdaje mi się, iż nikt tyle nie przeżył, ile ja. Teraz czuję wewnętrzną potrzebę wylewania wszystkiego na papier. Zdaje mi się, że mi to ulży na duszy i zrzucę ciężar z serca.

Najbardziej chcę, żeby świat – albo czytający te wynurzenia, przynajmniej jeden promil – przeżył to co ja i moi najbliżsi. Wiem, że mogę się spotkać z wyrzutami, iż życie w ogóle nie jest usłane różami, lecz dla wszystkich jest pasmem drogi ciernistej, tak że ono niewarte nawet tego trudu, jaki ludzie często zadają sobie, żeby żyć. Kwestia życia jest sprawą od nas samych niezależną, a nikt tak dobrze nie wie, jak ja teraz, ile uporu i chęci do życia tkwi w każdym człowieku, nawet w najgorszej nędzy lub nad przepaścią się znajdującym. […]

Ale cierpienia często spotykane przez ludzi w drodze życiowej są bez porównania z tym wszystkim, co przeżyła i z czym spotkała się młodzież żydowska w pierwszej połowie XX wieku. […]

Chcę ten manuskrypt podzielić na dwa tomy. Pierwszy objąłby lata młodzieńczo-szkolne aż do uzyskania świadectwa dojrzałości, lata uniwersyteckie – uzyskanie dyplomu lekarskiego i praktykę lekarską bez prawa zarobkowania. Tom drugi – obecną wojnę, wywołaną przez hydrę hitlerowską.

Zanim jednak przystąpię do pisania mojej biografii od samego początku, muszę najpierw napisać część drugą tomu drugiego, przedstawiającą moje przeżycia w ostatnich dwóch miesiącach. Robię to dlatego, gdyż rozpacz, cierpienie i ból spowodowane przeżyciami ostatnich dni nie dają mi spokoju ani dniem, ani nocą, wypędzają wszystkie inne myśli. A nie mając żadnej bliskiej osoby koło siebie, bym się mógł wyspowiadać, zdaje mi się, iż wylewając to wszystko na papier ulżę sobie cośkolwiek, chociaż wiem, że rany się przez to nie zagoją. A zresztą boję się, że każda chwila jest dla mnie groźna i mogę dzieła tego nie dokończyć. Niech więc przynajmniej ostatnia faza naszej tragedii, najważniejsza, dostanie się na światło dzienne. Leżę bowiem schowany na strychu wiejskiej stajni pewnych uczciwych ludzi (opis później nastąpi) z wyrokiem śmierci w kieszeni, jak każdy Żyd obecnie, a w każdej sekundzie przez jakiekolwiek uchybienie w ostrożności może mnie dosięgnąć paszcza mordercza hyclów hitlerowskich lub ich fornali.

Pewny jestem, że pod względem gramatycznym, stylistycznym et cetera w pisaniu moim znajdzie się dużo uchybień, ale nie chodzi tu o formę pisania, tylko o treść. Zresztą już z mego obecnego położenia i powołania, czy zawodu samego, wynika, że mogę sobie na takie uchybienia pozwolić. Podkreślam, iż głównym celem mego pisania nie jest to, by się podzielić z innymi bólem lub zrzucić trochę ciężaru z serca… Nie! Nie o to mi chodzi. Chcę, aby zagraniczne żydostwo i cały kulturalny świat przetrawił to wszystko i zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie groziło całej ludzkości ze strony butnej, zarozumiałej, egoistycznej, bestialskiej i najordynarniejszej dumy krzyżackiej, która swoimi hasłami: Drang nach Osten, Kulturkampf chciała krzewić najdzikszą i najbardziej zepsutą kulturę Zachodu. W chwili obecnej, pisząc to, jestem pewny, iż Niemcy wojnę przegrają, a najbardziej zniszczonym narodem ze stron wojujących już jest naród niemiecki, i to pod każdym względem: kulturalnym, oświatowym, wychowawczym, materialnym et cetera, chociaż militarnie jeszcze się trzymają.

Ta książka powinna też być nauką dla ludzkości, iż nareszcie najwyższy czas skończyć z tą hydrą krzyżacką, która od niepamiętnych czasów jest wichrzycielką narodów; zawsze wywołuje wojny między narodami albo sieje nienawiść wśród ludzi. Trzeba będzie tak ich rozkawałkować, żeby więcej powstać nie mogli – tacy to bandyci w białych rękawiczkach. […] Wielkiego heroizmu Niemcy dokazują, wygrywając wojnę z bezbronnymi Żydami, a faktycznie wygląda, jakby tę całą demoniczną wojnę światową tylko przeciw żydostwu prowadzili. Tłumaczą i chcą wmówić całemu nie uświadomionemu światu, iż przyczyną dotychczasowych kryzysów i zgnilizny społeczeństw jest żydostwo, jego kapitały, sposoby zarobkowania i rola, jaką odgrywa między narodami.

Prawdę powiedziawszy, społeczeństwo żydowskie ma dużo wad (a który naród jest czysty jak kryształ i bez wady), ale przyczyny tego należy szukać w ich skoślawionym sposobie życia i niestrawnej dla samych Żydów formie społecznej, czemu nie są winni. Ich długoletnia niewola i tułaczka po całym świecie, warunki i odnoszenie się narodów, wśród których żyją, do takiego stanu doprowadziły. […]

Może ktoś zechce powiedzieć, że obecnemu kataklizmowi, z 1939 roku, nie jest winien naród niemiecki, tylko sam Hitler ze swoją szajką bandycką i forma rządu z jego pseudokulturą. A więc oświadczam, iż prawie wszyscy Niemcy nie są grosza warci, tak jak sam herszt bandy. Przekonałem się, że nie ma teraz porządnego Niemca na świecie. Wszyscy są do gruntu zepsuci: łajdactwo, rozpusta, przekupstwo, kłamstwo, perfidia różnego rodzaju, bandytyzm, morderczość, różne zboczenia, złodziejstwo, gangsterstwo i już chyba nie ma słów do określenia wszystkiego zła, które tkwi w każdym Niemcu, tym bardziej w hitlerowcu. Nie lepsze wartości mają też jednostki z tych narodów, które jemu hołdują albo na usługach stoją. Że nie przesadzam ani o jotę, sami się przekonacie. Osądzicie też, czy mam rację i czy naród żydowski jest winien wybuchowi obecnej wojny światowej.

Po przeczytaniu tego wszystkiego może nareszcie poważne osobistości światowe, jak też ci, w których rękach ważyć się będą losy narodów, nie popełnią więcej podobnych błędów wobec narodu żydowskiego i pozwolą mu w przyszłości zająć stanowisko równe wśród narodów świata […].

Proszę mi wierzyć, że nic nie dodaję, faktów nie zmieniam, bujnej fantazji nie posiadam, tylko jako lekarz biorę rzeczy prosto, prymitywnie; owszem, dużo jeszcze wypadków przejmujących zgrozą dałoby się tutaj dodać.

Proszę też bardzo, o ile bym nie dokończył mego pisania, komukolwiek uczciwemu zeszyty moje dostałyby się do rąk, niech ze swej strony doda, co uważa za stosowne lub dołączy do pism jakiegoś nieszczęśliwca, znajdującego się w podobnym położeniu co ja teraz – i rozpowszechni to całemu światu.

Nie tylko los narodu żydowskiego jest myślą przewodnią tych kartek, ale dobro całej ludzkości, gdyż z nich wyczytać można znaczenie, przyczyny i skutki wojen. […]

Może za dużo miejsca zabiorę tu pisaniem o sobie samym, ale inaczej nie byłoby to autobiografią. To, co sam przeżyłem, widziałem i słyszałem, najwiarygodniej potrafię skreślić dla scharakteryzowania wypadków. Miejscami też wypowiem może zbyt drastycznie czy lakonicznie swój własny światopogląd lub swoje zapatrywania na poważne kwestie życiowe, z czym niejeden się nie zgodzi, ale każdy, będąc na moim miejscu i przeżywając tyle ile ja, nie byłby lepszy ani inny. Zresztą, dużo zostawiłem miejsca na domyślenie się według woli czytelników. Masą obrazów zgrozą wprost przejmujących, które tu wyliczam, mogę przypadkiem u niektórych ludzi zachwiać wiarę w ich prawdziwość. Jednak podkreślam, że niestety wszystko jest aż za bardzo prawdziwe.

TOM I

ROZDZIAŁ I

Sielskimi i anielskimi można nazwać moje lata dziecinne. Większą część każdego roku przebywałem na wsi u swego dziadka. Karczma, której był arendarzem od dłuższego czasu, była domem mlekiem i miodem płynącym. Oprócz karczmy, stojącej w samym środku wioski, na rozdrożu czterech krzyżujących się dróg, był on właścicielem sześćdziesięciomorgowego gospodarstwa rolnego, przy którym trzymał dwie pary koni i cztery do sześciu krów, i pasieki. Tam, na łonie przepięknej podolskiej przyrody, otoczony zewsząd pieszczotami miłej i licznej rodziny, uczyłem się stawiać swoje pierwsze kroki, zapoznawałem się z pierwszymi odbłyskami życia, które uśmiechało się do mnie jasnym słońcem, z uroczą i malowniczą okolicą, wszechstronnym dobrobytem. Myślałem sobie zawsze – ach, jak pięknie i błogo jest żyć na świecie! Działo się to tak długo, aż przyszedł wiek szkolny. Wtedy ściągnięto mnie całkiem do miasta, gdzie przebywali rodzice i zaczęto mnie hodować „jabłkami Adama”, które pomału zdejmowały zasłonę z moich oczu. Zacząłem się zapoznawać z goryczami tego świata, tak że wybuch wojny światowej w 1914 roku zastał mnie już z trochę trzeźwym rozumem i jasnym okiem mogłem patrzyć się na życie.

Zamordowanie Ferdynanda Austriackiego w Sarajewie było wprawdzie bezpośrednią przyczyną wybuchu wojny światowej w 1914 roku, ale każdy wiedział, że to tylko zapałka podłożona pod dawno przygotowane palenisko. Na Bałkanach i w całej Europie już przedtem gotowało się jak w kotle. Mimo ciągłej obawy przed wojną, jak grom z nieba uderzyła wiadomość o mobilizacji, która błyskawicznie rozeszła się po wszystkich miastach, miasteczkach i zakątkach byłego cesarstwa Franciszka Józefa.

W naszym miasteczku [Podhajcach], leżącym na Podolu i liczącym pięć–sześć tysięcy mieszkańców, już na drugi dzień po ogłoszeniu mobilizacji zaczęto mówić o ewakuacji i ucieczce ludności cywilnej, gdyż odległość od granicy rosyjskiej wynosiła siedemdziesiąt–osiemdziesiąt kilometrów. Miałem wtedy siódmy rok życia, zaledwie zacząłem uczęszczać do pierwszej klasy szkoły powszechnej. Oprócz mnie było u nas jeszcze czworo dzieci. Brat najstarszy urodzony w 1900 roku, dwie siostry urodzone w 1903 i 1905 roku i najmłodszy braciszek urodzony w 1910 roku. Moi rodzice należeli do obywateli średnio zamożnych w mieście. Mieliśmy własny domek z ogródkiem. Ojciec prowadził sklep ze skórą i obuwiem, który wówczas był przepełniony towarem przygotowanym do sezonu, tak że zmartwienie było wielkie, bo w takim momencie woli się mieć gotówkę, a nie towar.

Nauka w szkołach została zaraz przerwana. Większość z grona nauczycielskiego zmobilizowano, więc i my, dzieci, zostaliśmy wyrwani z dotychczasowych zajęć i porwani, jak reszta ludzi, szałem wojennym. Matka całymi dniami szyła torebki; przygotowała dla każdego tobołek odpowiedni do wieku, nawet dla czteroletniego braciszka. Pomału wkładała każdemu do tobołka trochę najbardziej potrzebnych rzeczy. Ojciec uganiał się całymi dniami, starając się o trochę gotówki. Mobilizacja na szczęście nas osobiście nie dotknęła, gdyż rocznik ojca przy pierwszym powołaniu został pominięty. […]

Ciekawe było zaobserwować, jak z całej ludności miasta i okolicznych wiosek, która składała się z Polaków, Ukraińców i Żydów, najbardziej przygotowywała się do ucieczki ludność żydowska. Nie znając jeszcze historii ani świata, swoim dziecinnym rozumem nie mogłem pojąć, dlaczego właściwie Żydzi najbardziej mają się bać Moskali i uciekać. […] Gdy zapytałem matkę o przyczynę tego, dla pozbycia się mnie krótko odpowiedziała:

– Uciekamy, aby nie narażać się kuli.

Nie mogłem tylko pojąć, dlaczego nieżydowska ludność tak lekceważy sobie swoje życie i nie ucieka. Później wszystko mi się wyjaśniło – gdy na własne oczy zobaczyłem, że gdziekolwiek i cokolwiek było nie w porządku, to zawsze obwiniano Żydów.

Już czternaście dni po wybuchu wojny pierwsi uciekinierzy opuszczali miasto. Kto miał więcej forsy i stosunków, wsiadał z rodziną do pociągu i jechał wprost do Wiednia albo na Węgry. My, ponieważ trochę zwlekaliśmy, a gorączka ewakuacyjna osiągnęła nagle punkt kulminacyjny – zbliżali się Moskale, nie mogliśmy się już dostać na pociąg, gdyż ostatni był odszedł. Tego samego dnia ojciec ze znajomym kupcem ze swojej branży kupili parę koni z wozem. Każdy po połowie naładował najpotrzebniejszych rzeczy i trochę wiktuałów; krowę oddaliśmy na przechowanie, sklep i dom silnie zamknęliśmy na kilka zamków – i tak ruszyliśmy w kierunku zachodnim, spodziewając się, że za kilka tygodni wojna się skończy i powrócimy do domu.

Po drodze ruch był kolosalny. Oprócz wojska, które ciągnęło to w jedną, to w drugą stronę, pełno było wozów i pieszych z tłumoczkami albo z dziećmi na plecach. My też nie mogliśmy się zmieścić na furze, bo było nas razem dwanaście osób, więc słabsi jechali, a reszta szła obok wozu. Mnie z początku ta wędrówka ludów wydawała się ładną wycieczką i nawet bawiła. Ale gdy już pierwszą noc trzeba było spędzić w stodole u gospodarza, w przydrożnej wiosce – a noc chłodna, ciepłej strawy nie było, wygód domowych zabrakło – zacząłem odczuwać grozę wojny. […]

Przyjechaliśmy do Skolego1, myśląc tu zostać do końca wojny, a w najgorszym wypadku sprzedać konie i pociągiem wyjechać do Wiednia. Z Podhajec było tam jeszcze kilka rodzin, wszyscy trzymali się razem, tworząc małą kolonijkę. Ja, będąc z natury urwisem i ciekawskim, wszędzie miasto obiegałem, nawet tam, gdzie nie wolno było.

Okolica śliczna, lato piękne, więc chodziłem prawie codziennie do pobliskiego lasu na orzechy. Raz byłem świadkiem egzekucji na dwóch Ukraińcach, których wtedy nazywano moskalofilami, a którzy uprawiali szpionaż na rzecz Rosji. Kazano im najpierw wykopać jamę, przewiązano im oczy czarnymi opaskami, postawiono nad grobem i tak ich zastrzelono w obecności ludzi. Robiono to specjalnie demonstracyjnie, by odstraszyć innych […]. Na mnie ten fakt zrobił ogromne wrażenie – pierwszy raz na własne oczy widziałem, jak jeden człowiek zabija drugiego, bez skrupułów […].

Zacząłem tęsknić za szkołą, towarzyszami szkolnymi, naszym stawem, krową i za wszystkim, cośmy w domu zostawili.

Pięknego dnia dowiedzieliśmy się, że Moskale przerwali front, posuwają się szybko naprzód. Zabraliśmy się dalej wyjeżdżać (do czego rodzice wielkiej chęci nie mieli), ale na drugi dzień zobaczył nas patrol rosyjski. O wyjeździe już mowy nie było, zresztą zaraz przekonaliśmy się, że nie taki diabeł straszny jak namalowany.

Postanowiliśmy wrócić do domu. Furmankę jeszcze mieliśmy, skompaniowaliśmy się z dwiema rodzinami z naszego miasta i puściliśmy się w drogę powrotną. […] Wojsko rosyjskie spotykane po drodze było do nas źle nastawione – dlatego że przed nim uciekaliśmy. Jednak ze względu na małe dzieci nic złego nam nie robili, a jeszcze wiktuałami częstowali.

Najbardziej uderzyło mnie to, że wśród wojska rosyjskiego byli też żołnierze Żydzi, a przypominając sobie, że i między austriackim wojskiem jest pełno Żydów, znowu nie mogłem pojąć, jak to jest – Żyd z Żydem się bije? […]

Z początku byliśmy szczęśliwi, że wróciliśmy do domu. Mieliśmy swój dach nad głową, odebraliśmy krowę, jeść było co, gdyż Moskale nazwozili pełno wiktuałów z Rosji. Jedyna wielka plaga to codzienne łapanie mężczyzn do kopania okopów na liniach frontowych i pozafrontowych – ale i z tego można się było za pieniądze wykupić. […]

Po kilku tygodniach rozeszła się pogłoska, że Moskale mają zabrać wszystkich mężczyzn Żydów do Rosji jako zakładników. Później nawet wyznaczono dzień, w którym wszyscy mężczyźni mieli być zgromadzeni na rynku, przygotowani do odtransportowania. Co za lament i płacz był w mieście, nie da się opisać. Każdy zaczął się przygotowywać do drogi, schować się nie było można, gdyż grożono karą śmierci całej rodzinie. Skończyło się to jednak tak, że w ostatniej chwili zabrano tylko kilkunastu Żydów i wywieziono w głąb Rosji. Tak działo się w każdym mieście zajętym przez Moskali. Dużo z tych ludzi zginęło po drodze, inni w samej Rosji, a mała część po rewolucji październikowej powróciła. […]

Szkoły nie były czynne, o nauce nikt nie myślał, a szał wojenny opętał nawet małe dzieci. Wszystkie dzieci z miasta podzieliły się na dwa obozy. Budowano okopy, łapano jeńców, których czasami na kilka dni zamykano w piwnicach i dopiero po interwencji rodziców wypuszczano. Tworzono szwarmlinie2, a z jednej strony na drugą rzucano kamieniami albo skałami. […] Byli często ranni, tak że rodzice mieli kłopot z tą plagą.

Po ośmiu miesiącach naszego przebywania z Moskalami i oswajania się ze stosunkami, front austriacko-rosyjski cofnął się i stanął nad Złotą Lipą – dwadzieścia kilometrów od nas. Ruch zrobił się w okolicy kolosalny, a kilka dni później, w piątek, gdy wracałem z ojcem z łaźni, zauważyliśmy, że strasznie dużo wojska rosyjskiego jedzie od frontu.

W mieście dowiedzieliśmy się, że uciekają. Ojciec całą rodzinę umieścił w schronie zrobionym już wcześniej w sąsiednim sadzie, a sam urządził sobie w domu warsztat szewski i pozostał na miejscu. Przez całą noc przechodziła masa wojska. Żołnierze wchodzili i wychodzili, a tato siedział w chałupie i każdego częstował wodą i gruszkami, które w dzień w sadzie narwał, bo wiedział, że wojsko wracające z frontu jest bardzo zgłodniałe. Nad ranem zauważyliśmy pożar w folwarku i usłyszeliśmy wybuch wysadzanego mostu. Wiedzieliśmy, że już wszyscy uciekli i wyszliśmy z ukrycia.

Tego samego dnia przyszedł patrol austriacki, a za nim wojska – austriackie, tureckie i niemieckie. Długo jednak Austriacy tu nie zostali. Po kilkutygodniowym trzymaniu frontu nad Strypą, ponad dwadzieścia kilometrów na wschód od naszego miasta, Moskale przełamali front i znowu powrócili. Równocześnie straszną chorobę do nas zawlekli, a to cholerę azjatycką.

Zaraza ta szerzyła się, szczególnie po miastach, w całej Galicji. Formalnie kosiła ludność. […] W mieście mieliśmy jednego lekarza, lekarstw ani środków ocucających nie było. Cisza grobowa zalegała wszędzie, tylko z coraz innego domu wydostawał się krzyk i płacz. Wojsko idące na front, który znowu usadowił się nad Złotą Lipą, omijało miasto. Jedynie śmierć tu panowała. Nosiliśmy wszyscy na szyjach wiązanki z czosnku, jak korale, dużo go też zjadaliśmy. Wszystkie strawy były kontrolowane i dobrze przegotowane, nawet woda. Na szczęście mieliśmy własne mleko, więc nigdzie nie wychodziliśmy – jeden człowiek bał się spotkać z drugim.

Tato i jeszcze kilku obywateli stworzyli grupę sanitarną, by być pomocnym lekarzowi miejskiemu i całymi dniami, z poświęceniem, w specjalnych chałatach obiegali miasto, niosąc pomoc w miarę możliwości. Ojciec po powrocie do domu nie miał prawa stykać się z nami, osobno spał i jadł, a matka dobrze uważała na wszystko i tylko dzięki niej uniknęliśmy zarazy.

Rząd rosyjski nawet palcem nie ruszył, by kres położyć chorobie, chociaż dotknęła w jednakowej mierze ludność żydowską i katolicką. […] Żadnym sposobem nie zdołano zarazy powstrzymać. Imano się nawet środków zabobonnych. Za namową miejskiego rabina skojarzono małżeństwo dwóch biednych sierot z miasta. Ślub odbył się publicznie, obok synagogi, z muzyką i całą pompą. Wyposażono ich też odpowiednio. Później zrobiono człowieka z wosku, włożono mu klucze do rąk i zrobiono normalny pogrzeb, chowając na honorowym miejscu na cmentarzu. Ale skutków po tym wszystkim mało było widać. Gdyby nie to, że z początkiem 1915 roku Austria znowu objęła te strony i ułatwiono dowóz lekarstw, kto wie, czy całe miasto nie zostałoby wyludnione. Dzięki zabiegom rządu austriackiego zaraza wygasła po kilkumiesięcznym panoszeniu się.

Nasze miasto jeszcze kilkakrotnie zmieniało swoich opiekunów, a plaga frontowa była nie do wytrzymania. Chcieliśmy znowu uciekać z Austriakami, ale długi czas wstrzymywało nas to, że rocznik ojca podlegał już powołaniu do wojska, a on sam w domu był reklamowany jako sanitariusz miejski. Dużo wtedy cierpieliśmy. Antysemityzm wśród armii rosyjskiej był coraz większy, tak że o normalnym trybie życia mowy nie było.

W tak ciężkich czasach rodzice nasi nie zapomnieli jednak o obowiązku kształcenia nas, chociaż nie było szkół. Przyjęto dla nas ogólnie znanego w mieście nauczyciela prywatnego, dobrego pedagoga, i on codziennie z nami dwie–trzy godziny pracował.

Dopiero z początkiem 1916 roku, gdy Austriacy znowu się cofnęli, uciekliśmy za nimi. Wyjechaliśmy do Chodorowa3, ale tu wkrótce powołano ojca do wojska. Zostaliśmy sami, a całym opiekunem i chlebodawcą stał się najstarszy brat, który wtedy miał już szesnaście lat. Ponieważ bliżej frontu były większe możliwości zarobkowania i utrzymania się, zajechaliśmy do Rohatyna4, gdzie też mieszkała nasza bliska familia. Tęsknota za ojcem była ogromna, ale materialnie nam się tu dobrze powodziło. Najlepsze interesy robiono z żołnierzami. Specjalnie niemieckie wojsko dużo nam pomagało i współczuło z dziećmi. Żołnierz niemiecki uchodzi za człowieka honorowego, dobrego ojca rodziny i syna ojczyzny, a przede wszystkim za walecznego bojownika. Podczas całej pierwszej wojny światowej na każdy front, który się chwiał, wysyłano posiłki niemieckie, a zaraz sytuacja się poprawiała. […]

Jako dziecko bardzo ich lubiłem, gdyż byłem olśniony ich dobrocią w stosunku do nas i ogładą, wynikającą z poziomu ówczesnej kultury zachodniej. Ale głębiej nie byłem wtedy w stanie osądzić, ile niebezpieczeństw tkwi w germańskiej bucie i duchu bojowym. […]

Antysemityzmu pod rządami Franciszka Józefa nie odczuwano. Żydzi zajmowali różne stanowiska w urzędach, w wojsku, bohatersko też walczyli na polu bitwy i dostawali odznaczenia. W Chodorowie zdołałem zauważyć, że głównym doradcą przy boku następcy tronu, Karola, który często tam przebywał w swoim pałacu, też był Żyd. Tylko między żołnierzami czeskimi i węgierskimi czasami zauważyć można było niesmaczne wybryki antysemickie.

Z początkiem 1917 roku, gdy front przesunął się znowu na wschód od naszego powiatu, wróciliśmy do domu. […] Do miasta doszły zawiadomienia o śmierci poszczególnych obywateli, ciotka moja z pobliskiej wioski dowiedziała się naraz o zaginięciu dwóch synów i zięcia, a niektórzy powrócili do domu jako inwalidzi. […] Ojciec przyjechał na urlop i w domu zachorował. Tak się przeciągnęło, że już do wojska nie wrócił, aż wybuchła rewolucja.

ROZDZIAŁ II

Wybuch rewolucji w Rosji, abdykacja cara, śmierć Franciszka Józefa, rewolucje w Austrii i w Niemczech, przebudzenie się małych państewek upominających się o swoją niezależność, podpisanie traktatu wersalskiego, rewolucja październikowa – wydarzenia te jak burza przeszły przez mój młody umysł. O wszystkim chciałem wiedzieć, do wszystkiego się wtrącałem, jakbym był ważną śrubą tej potężnej machiny ludzkiej. Żałowałem tylko, że jestem jeszcze młody i nie mogę brać żywszego udziału w tym tak kotłującym się kosmosie. Matka znowu ze swej strony dziękowała Opatrzności, że wszyscy byliśmy młodzi i dzięki temu nie ulegliśmy zniszczeniu. […]

Wybuchem rewolucji, która „swoim prawem” masę ofiar kosztowała, wojna się u nas nie skończyła. Zaczęły się wojenki między nowo powstałymi małymi państwami, a te, w całym swoim przebiegu, były o wiele gorsze i groźniejsze. Najpierw powstała u nas jakaś Ukraina (dotychczas w historii świata nie znano nazwy takiego państwa), która prowadziła wojnę z Polakami. Ukraińcy własnej inteligencji prawie nie mieli, rządzić nie wiedzieli jak, posługiwali się dużo inteligencją żydowską – nawet jeden z moich krewnych, lekarz, wszedł do rządu. Nie przeszkadzało im to wcale w zaprowadzeniu, już od samego początku, kursu antysemickiego. Każdy zwykły chłop nałożył sobie charakterystyczną czapkę bandycką z trójzębem z przodu i komu chciał, to rozkazywał. Powtarzały się napady chłopów na stragany i sklepy żydowskie, nawet na domy. Demolowali i rabowali wszystko, co się dało. Znany jest z tych czasów osławiony Petlura5 ze swoimi pogromami. Ukraina jednak nie utrzymała się długo na arenie światowej, i to z własnej winy. Wykazała całą swoją niedojrzałość w samostanowieniu i świat Ukraińcom takowego prawa nie przyznał.

Później przyszli Polacy i też z początku lepiej się nie popisali. Wojsko polskie, a specjalnie hallerczycy6 napadali na bezbronnych Żydów, obcinali im brody, niszczyli synagogi, a we Lwowie odbył się nawet pogrom na większą skalę7.

Znowu stanąłem przed zagadką. Ukraińcy prześladowali Żydów, równocześnie posługując się nimi na każdym kroku. Polacy występowali przeciw Żydom, mimo że Żydzi byli też legionistami, a nawet służyli w szeregach ich obecnej armii. Kto to może zrozumieć… Tego ich chyba moralność i wiara chrześcijańska nie uczy? Uznają przecież te same dziesięć przykazań, a w nich zupełnie coś innego jest nakazane! Gdyby to zjawisko chciało się wytłumaczyć stwierdzeniem, że budowanie czegoś nowego wymaga najpierw zburzenia starego, to dlaczego specjalnie Żydów męczono? Każdy przecież miał „prawdziwych wrogów” wokół siebie. Dotyczy to też powiedzenia, że Żydzi sami sobie byli winni. Przecież nikogo nie zaczepiali, lecz każdemu lojalnie służyli.

Później dopiero, wraz z upływem lat, zacząłem to trochę rozumieć – gdy słyszałem o syjonizmie, komunizmie, materializmie itp. Polakom jednak tych antysemickich wykroczeń nie mogłem wybaczyć. To, że zabierali majątki i konfiskowali niektóre towary, można by tłumaczyć tym, że młode państwo, budujące się na gruzach, musi mieć zasoby i żąda ofiar od mieszkańców. Ale bicie i urządzanie pogromów przez tych, którzy dopiero co sami byli prześladowani, a od czasów trzeciego rozbioru Polski taką straszną niewolę przeszli, to naprawdę było nie do zrozumienia. Na szczęście jednak te wybryki wnet zostały zahamowane przez uczciwe umysły społeczeństwa polskiego.

Jedno przeżycie z tych czasów wryło się w moją pamięć na całe życie. Otóż niektórzy polscy żołnierze mieli zwyczaj łapać Żydów do noszenia pakunków podczas przemarszów. Wyprowadzali ich w ten sposób poza miasto, skąd Żydzi więcej nie wracali. Tak też zginął jeden z moich krewnych w sąsiednim mieście.

Razu jednego brat mój […] na chwilkę wyszedł na podwórze. Nadszedł żołnierz i złapał go do niesienia pakunków, ale zaznaczył, że tylko do mostu na skraju miasta. Ja zaraz zawiadomiłem o tym ojca i razem, jeszcze z młodszym braciszkiem, pobiegliśmy za nimi. Gdy już zbliżyliśmy się do mostu, zauważyliśmy, że żołnierz […] domaga się, aby brat niósł pakunek jeszcze z pół kilometra, aż do kaplicy stojącej obok pierwszej wioski. Nie było innej rady, musieliśmy pójść – gdyż obok stacjonowało pełno wojska, na nas też napadli: ojcu przeszukali kieszenie i go zbili. Pomagałem nieść pakunek, wszyscy doszliśmy do kaplicy. Tu znowu ten drab nie chciał brata puścić, grożąc mu karabinem, jeżeli nie poniesie do końca wioski. I tak szliśmy dalej, narażając się na wielkie niebezpieczeństwo, gdyż we wsi było dużo wojska. Gdy doszliśmy na drugi koniec wioski, żołnierz zażądał jeszcze z pół kilometra, wtedy ojciec powiedział bratu:

– Rzuć pakunek, za żadne skarby dalej nie pójdziemy.

Wtedy ów szatan, bo inaczej nie można go nazwać, złapał za karabin i chciał wymierzyć w brata, by go zastrzelić. Ojciec prędko dobiegł do niego, zaczęli się szamotać, […] aż na szczęście nadjechała taksówka z oficerami. Ja z braciszkiem stanęliśmy na środku drogi, zatrzymaliśmy auto i rozpłakaliśmy się. Oni […] tego żołnierza wybesztali i kazali mu samemu odejść z pakunkiem, który najpierw zrewidowali. Okazało się, że miał zrabowane rzeczy. Nas zawrócili do miasta, ale nim do domu zaszliśmy, dość nacierpieliśmy się jeszcze od żołnierzy, których spotykaliśmy po drodze. […]

Rewolucją październikową czerwoni rozgromili wszystkich białogwardzistów i przystąpili do zabezpieczenia swoich granic z zachodu, gdzie mieli za wroga ukraińskich nacjonalistów. Ukraina, wzięta w ogień z dwóch stron, szybko się rozpadła, bez śladu. W ten sposób nowo powstała Polska stanęła naprzeciw nowego wroga bolszewickiego. Niedługo potem front polski cofnął się na zachód. […]

Bolszewicy weszli do naszego miasta, przez pięć dni i nocy bez ustanku szła ich kawaleria, że niemożliwe było określić ich sumę. Wydawało się, że taka chmara wojska potrafi zawojować cały świat. Uzbrojenie ich jednak było liche, a umundurowanie pod psem. Niektórzy byli całkiem po cywilnemu ubrani, inni do połowy po wojskowemu, a do połowy cywilnie; niektórzy nawet nosili damskie kapelusze na głowie. Duch rewolucyjny panował między nimi ogromny, a mówili różnymi językami, gdyż armia ta składała się z mieszaniny narodowości. Byli między nimi Rosjanie, Ukraińcy, Polacy, Żydzi, Niemcy, Czesi, Węgrzy i inni, którzy dostali się do niewoli rosyjskiej podczas wojny austriacko-rosyjskiej8. Szli na zachód. Głosy co do nich były wtedy podzielone. Jedni mówili, że cały świat zawojują, inni znowu twierdzili, że z tą mieszaniną dojdą tak daleko, jak dawno temu doszli ludzie przy budowie wieży Babel. […]

W mieście uformowała się zaraz miejscowa władza i milicja, która swoje funkcje wykonywała pod okiem sowieckiego komisarza. Zgarnęli się tam w największej części proletariaci, czyli biedacy, robotnicy, rzemieślnicy i bezrobotni. Żydzi i katolicy. A że po wojnie społeczeństwo żydowskie w miastach było zniszczone i zubożałe, więc siłą faktu większość milicjantów i czynowników to byli Żydzi. Komendantem miasta został mianowany podrzędny krawiec i wieczny biedak o imieniu Geceł. Na zawsze mu już przezwisko „Geceł Komendant” zostało.

Na drugi dzień po nominacji miał urządzić przyjęcie, a więc udał się do najpoważniejszego obywatela miasta, człowieka mądrego, zacnego i ogólnie szanowanego, aby mu odstąpił swoje pokoje dla urządzenia zabawy i dostarczył wszystkie naczynia do tego potrzebne. Gdy wszedł do mieszkania tego poważnego obywatela, powiada do niego:

– Czy ty wiesz, kto ja jestem? – chociaż ten człowiek był dwa razy starszy niż on.

Na to tamten:

– Tak, wiem: Geceł, krawiec.

Wtedy on mu przerywa, mówiąc:

– Już nie krawiec, ale komendant miasta.

Ów pan bez sprzeciwu wszystko obiecał, czego żądano, a przed jego odejściem ironicznie się odezwał, podnosząc ręce do góry:

– Należy więc Bogu dziękować, że władza dostała się do rąk żydowskich. Uważaj teraz, abyś nie splamił naszego rodu i sprawiedliwie rządził, jako król żydowski.

Na to Geceł:

– Nie jako Żyd będę rządził, ale jako człowiek.

Niedługo jednak został na tym stanowisku, gdyż wykazał małe zdolności.

Zaczął się czas udręki dla bogatszych i średnio zamożnych mieszkańców miasta, a szczególnie dla kupiectwa. W pojęciu nowo upieczonych i nie uświadomionych komunistów każdy, kto miał zapewniony kawałek chleba i nie biedował, był burżujem. A więc co drugi dzień odbywały się rewizje, zabierali, co im się podobało. […]

Co kilka dni był inny komisarz miasta, gdyż z posuwaniem się frontu także komisarze się zmieniali. Każdy komisarz, gdy tylko przyszedł, nakładał kontrybucję na kupiectwo. […] Gdy po ciągłych zmianach komisarzy zapasy się wyczerpały, zaczęły się aresztowania i rewizje wśród kupiectwa. Aresztowali prawie wszystkich z branży mego ojca, ale jego nie. Na niego mieli wzgląd, gdyż ojciec umiał dobrze skóry przykrajać i wierzchy robić, a więc poniekąd zaliczyli go do raboczych. Ale bez rewizji nie obeszło się – szukali dość porządnie, może cztery godziny i nic nie znaleźli. A gdyby byli znaleźli, groziła kara śmierci. Gdy odchodzili, pochwalili ojca, że umie dobrze schować.

Z bolszewikami przeżyliśmy kilka miesięcy. Do ich nowych zasad i traktowania naprawdę trudno było się przyzwyczaić, chociaż o specjalnym antysemityzmie mało było słychać. I tak „cudem nad Wisłą”, […] później pokojem brzeskim9 […] ten ostatni epizod pierwszej wojny światowej na naszych terenach został zakończony. […]

Nasze miasteczko było nie do poznania. Więcej niż połowa budynków zniszczonych. Młyny, szkoły, sklepy spalone. Wiele wdów, sierot i opuszczonych starych rodziców powiększyło rzesze biedaków. Brak chleba i wszelkiej żywności odczuwano na każdym kroku. Każdy chodził obdarty i prawie bosy.

Pomału Polska przystąpiła do budowy swojej nowej ojczyzny. Także nasze miasto zaczęło wracać do życia. Przy pomocy pożyczek wewnętrznych, zagranicznych i funduszów różnych amerykańskich stowarzyszeń charytatywnych wypłacono niektórym odszkodowania, urządzono instytucje pomocnicze i kuchnie dokarmiające, otworzono tymczasowe szkoły i przystąpiono do budowy nowych, rozdawano część materiału budowlanego pogorzelcom. Zarejestrowano inwalidów i spisano wdowy i sieroty. Przystąpiono do ogólnego spisu ludności i rejestrowania poborowych zobowiązanych do czynnej służby. Uciekinierzy z Wiednia, Węgier i innych krajów pomału wracali do swoich stron, każdy zaczął od początku zakładać sobie ognisko domowe i warsztat pracy. Nawet ludzie, którzy jeszcze przed wojną wyemigrowali do krajów Ameryki Południowej i Północnej, powrócili do Europy. […]

Najbardziej dotknięte okazało się mieszczaństwo, szczególnie warstwa kupiecka, która, jak wiadomo, w największej części składała się z Żydów. Ludność wiejska, a specjalnie rolnicy, prędko wróciła do normalnego stanu przedwojennego. Wieśniakowi pola nikt nie spalił ani nie zabrał, a ze strony rządu dostał zaraz różne subwencje i pożyczki. Kupiec odwrotnie – musiał pożyczki dawać i ogromne podatki płacić. Ale ponieważ było dużo pracy – sprzyjała temu powojenna koniunktura – społeczeństwo żydowskie całą swoją energią i pędem rzuciło się do niej. Każdy musi przyznać, że dużo przyczynili się do podnoszenia gospodarki i rozbudowy kraju. Tak jak dawniej, za czasów Kazimierza Wielkiego. Rząd polski rozumiał i brał to pod uwagę, tak że pierwsze podrygi antysemickie, wywołane z początku przez nieobliczalne indywidua, zostały stłumione. […]

Nasza najbliższa rodzina nie została na szczęście poszkodowana osobowo przez pierwszą wojnę światową, ale materialnie [została zniszczona] doszczętnie. Dom doprowadziliśmy do porządku ostatnimi resztkami, ojciec kupił trochę towaru i otworzył sklep ze skórą i obuwiem, tak że z dnia na dzień interes rósł. […]

Ja jeden ze wszystkich [braci i sióstr] okazałem pęd do nauki i wiedzy. Potęgowała to wyraźna wówczas tendencja do kształcenia młodzieży. Z jednej strony, brakowało po wojnie inteligencji, specjalistów i ludzi z wolnymi zawodami, z drugiej – zaczynająca się prosperita gospodarcza dała materialne warunki ku temu. Po trzecie – różne nowoczesne hasła i organizacje były jakby popędem dla młodzieży do kształcenia się. […] Oprócz tego, że uczyłem się nauk żydowskich u talmudystów (całkiem dobrowolnie i ku zadowoleniu rodziców), przyjęto mi do pomocy akademika. Miał mnie przygotować z pierwszej klasy gimnazjum, bym z końcem roku szkolnego 1921/22 mógł zdać wstępny egzamin do klasy drugiej. […]

Okazało się, że nie byłem dostatecznie przygotowany, szczególnie z języka polskiego, gdyż naszą mową codzienną w domu był język żydowski. Zdałem egzamin tylko do klasy pierwszej. Porządnie się tym przejąłem, tym bardziej że niektórzy moi koledzy i koleżanki, którzy intelektualnie może niżej stali ode mnie, szczególnie katolicy, egzamin zdali. Z początku przez kilka tygodni chodziłem do gimnazjum, ale gdy zauważyłem, że ta cała nauka jest mi wiadoma, a powtarzanie tego w sposób monotonny nudzi mnie bardzo, wypisałem się ze szkoły i pojechałem do domu. Tutaj znowu przyjąłem sobie korepetytora i przerabiałem klasę drugą i trzecią, aby z końcem roku 1922/23 zgłosić się do egzaminu do klasy czwartej. Moja ambicja tak mi dodała otuchy i chęci do pracy, że chciałem więcej niż jedną klasę przerobić, by odzyskać stracone lata i prześcignąć kolegów. Materiał szkolny przerabiałem według programu żydowskiego gimnazjum we Lwowie, gdzie był też obowiązkowy język hebrajski, gdyż w gimnazjach państwowych dało się wyczuć pewne akcenty antysemickie.

[…] Idea syjonistyczna, która po wojnie natchnęła masy żydowskie, sprawiała, że w każdym mieście było kilkanaście przeróżnych organizacji. Organizatorami tych stowarzyszeń w największej części była młodzież, która powróciła do swoich domów z wielkich miast po ukończeniu szkół średnich, a nawet uniwersytetów. Tam już podczas wojny zrzeszano się. Rząd polski z początku wcale nie przeszkadzał temu prądowi, uważając to za objaw progresu.

Ja też wstąpiłem do organizacji szomrowej10, gdzie przyjmowano tylko młodzież z określonym intelektem. Zawlekli ją do Polski akademicy i studenci z Wiednia. Uchodziła za organizację skautową. De facto, oprócz skautowskiego, miała też charakter polityczny, lewicowo-syjonistyczny. […]

W skład organizacji wchodziły kwuce, czyli grupy młodzieży, dobrane mniej więcej według wieku, a przede wszystkim intelektu (osobno chłopcy, osobno dziewczęta; dziewczęta były tylko w młodszych kwucach). Na czele każdej kwucy stał patrolowy albo patrolowa ze starszych członków. Na czele organizacji stała anhaga11 składająca się ze wszystkich patrolowych, a nad nimi był naczelnik, czyli głowa organizacji. Organizacje w różnych miastach stały ze sobą w kontakcie listownym, odwiedzano się. Często też odbywały się wspólne zjazdy. Rada Naczelna wszystkich organizacji miała siedzibę we Lwowie, rozsyłała różne okólniki, wydawała czasopisma i stała w kontakcie z radami naczelnymi w innych krajach i z Palestyną.

U nas w organizacji, która liczyła z sześćdziesięciu członków, codziennie odbywały się musztry i ćwiczenia fizyczne, co tydzień wieczorynki i wycieczki w bliższe i dalsze okolice, co drugi dzień pogadanki i odczyty na różne tematy naukowe i wychowawcze. […] Raz na miesiąc wychodziła miejscowa gazetka, do której każda kwuca musiała dawać swoje artykuły. Kwuca prowadziła swój dziennik, do którego każdy z członków zobowiązany był pisać, co tylko umiał.

Co roku w miesiącach wakacyjnych odbywały się kolonie i obozy letnie w najpiękniejszych okolicach kraju. Zjeżdżała się wtedy młodzież szomrowa z różnych stron. […]

Nie trzeba się więc dziwić, że taka organizacja miała ogromny wpływ na swoich wychowanków, a ja też przyznaję, że dużo dobrego i korzystnego z niej wyniosłem. Jej wychowanie zostawiło ślady na całe życie. Ach, ile piękna było w tym życiu szomrowym! Jak słodki był ten śpiew różnych melodii, różnojęzycznych piosenek, złączający wszystkich w całość. Ile uroku było w wycieczkach, ile wiedzy w pogadankach, które zawsze kończyły się dyskusją, w czasie której przekonująco zbliżał się jeden do drugiego. Bardzo mi później tego życia brakowało. Charakterystycznym pozdrowieniem szomrowym było „Chazak wyemae”, to znaczy: bądź silny i mocny. To pozdrowienie stało się dla mnie „atutem” na całe życie, jak inicjały te słowa były wyryte w moim mózgu. […]

Dużo sympatii organizacja okazała dla dzieła budowy socjalizmu w Związku Sowieckim. Kolonie i życie swoje w Palestynie budowała na podobnych zasadach. Zawsze obok obrazu Herzla12 wisiał też Marks. Pokazali, że można całkiem dobrze połączyć ideę nacjonalizmu z postępowym socjalizmem. Nawet kolektywizowali swoje kolonie w Palestynie. Kolonie szomrowe były najlepiej zagospodarowane i najzdrowsze, tak że później, w latach kryzysowych, bez szwanku i załamania się wytrzymały swoją próbę do końca. […]

Błędem tej organizacji było to, że zamknięta silnie sama w sobie, rzadko zapuszczała się w dyskusje z innymi, a przede wszystkim – nie wolno było intymnie obcować z młodzieżą spoza organizacji. To też stało się główną przyczyną, że w 1923 roku zostałem wydalony – miałem sympatię, pierwszą moją studencką miłość, dziewczynę spoza organizacji, z którą dużo czasu spędzałem.

Nowych członków do organizacji przyjmowano jakby siłą. Nieodzownym warunkiem dla każdego szomra było, oprócz ukończenia studiów, nauczenie się zawodu i przede wszystkim poznanie języka hebrajskiego oraz wyjazd do Palestyny.

Każdy szomer przed wyjazdem do Palestyny musiał przejść hachszarę13, to jest przygotowanie rolnicze i próbę wytrwałości na specjalnie urządzonych sezonowych placówkach przy żydowskich folwarkach. Nabyto w tym celu szmat ziemi obok Lwowa, gdzie urządzono stałe szomrowe gospodarstwo rolnicze i warzywnicze, i tam pod kierownictwem fachowych sił przechodziło się przeszkolenie. Lokalne organizacje wynajmowały sobie też co roku ogród albo kilka morgów pola pod uprawę.

Ruch syjonistyczny został dość po macoszemu przyjęty przez ogół żydostwa. Wprawdzie kapitaliści żydowscy z różnych krajów inwestowali sporo kapitału w Palestynie, ale prędzej czynili to dla intratnych interesów, aniżeli z pobudek ideowych. Fundamentalnym i głównym kapitałem przy odbudowie Palestyny był Fundusz Narodowy14, składający się z dobrowolnego opodatkowania się Żydów syjonistów z całego świata, z darów hojnych filantropów żydowskich i ze składek groszowych, zbieranych co miesiąc do puszek znajdujących się w domu każdego Żyda syjonisty.

Materiał ludzki biorący udział w odbudowie Palestyny składał się z początku z samych ideowców, wysłanych przez różne organizacje po uprzednim odpowiednim ich przygotowaniu. Ci pierwsi pionierzy byli prawdziwymi bohaterami – przechodząc najpierw gruntowne przewarstwienie, pracowali później z poświęceniem, w pocie czoła nad osuszaniem malarycznych bagien, przy budowie nowych dróg i pierwszych osiedli żydowskich. Był to najpiękniejszy element i najlepsza młodzież żydowska. Emigranci do Palestyny w późniejszych latach to już materiał koniunkturowy. Oprócz małej części prawdziwych ideowców, niektórzy wyjeżdżali przymusowo, wysyłani przez organizacje, inni znowu z braku zajęcia w krajach diaspory albo w celach matrymonialnych. Były też czasy, że do Palestyny wyjeżdżali w największej części tacy, którzy doznali jakiegoś zawodu w swoim życiu. […]

Wobec kwitnącej powojennej prosperity prawie we wszystkich krajach, rodzice żydowscy niechętnym okiem patrzyli na syjonizm, gdyż z reguły byli niezadowoleni z wyjazdu swoich dzieci do Palestyny. Wprawdzie w większości byli syjonistami, ale ograniczało się to do płacenia datków na rzecz Funduszu Narodowego, brania udziału w uroczystościach i odczytach syjonistycznych, a do Palestyny woleli za pieniądze drugich wysyłać trzecich – jak najczęściej „stam-syjoniści”15, czyli centrum syjonistyczne robiło. Na młodzież, która entuzjastycznie garnęła się do różnych organizacji, rodzice z początku patrzyli obojętnie, ale później, gdy zorientowali się, że wychowanie i cel organizacji nie idzie według ich myśli, robili często różne awantury, ażeby ich stamtąd wydostać. Ich krótkowzroczność i konserwatyzm były bez granic, za co później ich dzieci porządnie odpokutowały.

Z mojej przynależności do organizacji szomrowej rodzice z początku byli zadowoleni, gdyż dzika natura zaraz dyscypliną organizacyjną i wychowaniem została poskromiona, pilność i chęć do nauki tam zdobyta korzystnie działała na rozwój intelektu. […] Nie podobała się jednak rodzicom zawadiackość (jak oni nazywali życie szomrowe), bezbożność, zabarwienie lewicowe, a przede wszystkim – obowiązek wyjazdu do Palestyny. Dlatego jak mnie w 1923 roku oddalono, byli zadowoleni, chociaż ja sam ubolewałem. […]

Z końcem roku szkolnego 1922/23 wyjechałem do Lwowa do żydowskiego gimnazjum (gdzie był też obowiązkowy język hebrajski) na egzamin z pierwszej, drugiej i trzeciej klasy, ze wstępem do czwartej. […] Kroki moje były odważniejsze aniżeli w poprzednim roku, gdyż cech antysemickich się tu nie spodziewałem, język hebrajski z organizacji znałem dobrze, a z przedmiotów też dobrze byłem przygotowany. Dwudniowy egzamin był dla mnie dość silną emocją, ale wynik – niespodzianką, gdyż grono profesorskie zrobiło ze mną interes hurtowy i zamiast do czwartej klasy, zdałem tylko z pierwszej i drugiej ze wstępem do trzeciej. Zwykle tak w podobnych przypadkach robili. Chociaż klasę i rok utracony odzyskałem, to jednak tym wynikiem byłem bardzo rozgoryczony; jako stały uczeń do klasy trzeciej się nie wpisałem, pojechałem do domu i rzuciłem książki szkolne w kąt.

Dużo czasu straciłem wtedy na czytaniu i przemyśliwaniu […]. Do organizacji nie chodziłem – przecież zostałem wydalony tuż przed egzaminem, ale z jej członkami byłem w stałej styczności. […] Ojciec nawet chciał wykorzystać ten moment i do interesu mnie przyciągnąć, ja jednak, chociaż częściej mu pomagałem, nie miałem ochoty, gdyż nie nęciło mnie kupiectwo. Po kilkumiesięcznym próżnowaniu zgłosiłem się znowu do organizacji – z chęcią udania się na hachszarę i zamiarem wyjazdu do Palestyny. Zostałem przyjęty do starszej grupy i wkrótce wyjechałem na placówkę szomrową wbrew woli rodziców, którzy mi na drogę nic nie dali i nawet nie pisali do mnie.

Hachszara odbywała się na folwarku, w wiosce, gdzie mieszkał z rodziną wujek mój, młodszy brat ojca, i to było dla mnie zarówno korzystne, jak i niekorzystne – z powodu różnej pomocy z ich strony nie mogłem dojść do takiego zahartowania i wyszkolenia jak inni. Było nas tam około osiemdziesięciu osób, chłopcy i dziewczęta; mieszkało się w dwóch oddzielnych stodołach. Nasze dziewczęta same na zmianę prowadziły kuchnię. Wstawaliśmy o świcie i wykonywaliśmy wszystkie prace rolnicze pod kierownictwem rządcy folwarku, jak prawdziwi fornale. Życie prowadzono po szomrowemu, na wzór skautowy, nie zapominało się też o pracy intelektualnej. Większość stanowili studenci gimnazjalni, było też dużo osób po maturze. Niektórzy mieli już nawet zapewnione karty alijowe16 (emigracyjne) z wyznaczoną kolonią szomrową w Palestynie, dokąd mieli się udać. Były też parki przygotowane do przyszłego skojarzenia małżeńskiego. Ja, oprócz pracy na folwarku, skorzystałem z tego, że wujek miał ogromną pasiekę i nauczyłem się koło niej pracować. […]

Po trzymiesięcznej hachszarze każdy wrócił do swego miasta, a organizacja była dla niego domem bardziej niż dom rodzicielski. Zaraz po powrocie z jednym kolegą z mego miasta przystąpiliśmy do wyrabiania sobie paszportów do Palestyny. Po miesiącu mieliśmy paszporty w kieszeni, trzeba było tylko jechać do Lwowa i Warszawy po odpowiednie wizy konsularne.

W domu cały czas czułem wielkie niezadowolenie, rodzice pracowali nade mną w różny sposób, podstawiali różnych ludzi, aby mnie od tego zamiaru odwrócić. Złością nie próbowali, tylko obchodzili się ze mną jak z miękkim jajkiem. Jakby na zbytki, akurat wtedy stworzone zostało u nas w mieście gimnazjum, od razu pięcioklasowe. Dyrektorem został mój krewniak, który za namową rodziców przekonywał mnie, ażebym zaniechał wyjazdu, a on mnie przyjmie od razu do piątej klasy jako hospitanta, na półrocze zdam egzamin i będę zwyczajnym uczniem. Jego też nie usłuchałem i w oznaczonym terminie wyjechałem do Lwowa po visum.

Pojechał wtedy ze mną starszy brat […]. Oprowadzał mnie po znajomych i krewnych, których dzieci chodziły do gimnazjum, był ze mną w kinie i teatrze, malował mi w pięknych barwach całe zakłamane życie. Mimo woli w duszy mojej, łaknącej coraz to urozmaicenia, obudziła się pewna tęsknota za tym wszystkim, a nawet za ciepłym łóżkiem i opieką w domu rodzicielskim. […]

Brat wykorzystał sposobność, że musiało się kilka dni czekać na visum – namówił mnie, abym na ten czas wrócił do domu. Paszport zostawiliśmy w konsulacie, zapłaciwszy z góry wszelkie należności. W domu atak na mnie znowu się zaczął całą parą, ciągle po dobremu. Tymczasem kilku kolegów moich i rówieśników, Żydów i katolików, wpisało się do gimnazjum. Namawiali mnie tak długo, że na pismo z konsulatu, by przyjechać odebrać paszport, nie odpowiedziałem, do Lwowa nie pojechałem, a zostałem hospitantem piątej klasy gimnazjum. Całkiem naturalne, że i do organizacji nie mogłem więcej należeć.

Z takiego obrotu rzeczy moja rodzina, moja sympatia i ja chwilowo też – byliśmy zadowoleni. Przez cały prawie rok chodziłem do szkoły, pilnie i wzorowo się zachowywałem i byłem traktowany jak zwyczajny uczeń. Tylko klasyfikowany nie byłem. Z końcem roku miałem zdać formalny egzamin, by dostać świadectwo. Tymczasem przed końcem roku szkolnego przyszło z kuratorium zawiadomienie, że mnie i jeszcze kilku kolegom nie pozwalają zdawać do tej klasy z powodu przekroczonego wieku. Natychmiast razem z jednym kolegą wystąpiliśmy ze szkoły, przyjęliśmy sobie do pomocy dwóch korepetytorów i zaczęliśmy przerabiać klasę piątą i szóstą, aby przeskoczyć jedną klasę i pojechać do innego miasta na egzamin.

Do pracy zabrałem się z pełną energią, teraz jeszcze ambicja całkiem mnie opanowała. Nawiązałem kontakt z gimnazjum w sąsiednim mieście, ażeby poznać dokładnie bieżący materiał szkolny z 1926 roku. Na półrocze zdałem z pomyślnym wynikiem egzamin z wszystkich sześciu klas i zostałem uczniem siódmej klasy gimnazjalnej, czyli byłem rok przed maturą. Tryumf na całej linii. […]

Z końcem roku lekko przeszedłem do klasy ósmej i na ferie wróciłem do domu. Rodzice się cieszyli, koledzy zazdrościli; mimo woli zrobiłem sobie w mieście masę wrogów wśród studiującej młodzieży. Niektórych dlatego, że ich prześcignąłem, innych, gdyż im dorównałem. Jeszcze inni nie mogli mi przebaczyć, że bez siedmioletniej ławy szkolnej jestem już w ósmej klasie, a oni aż nagniotki na tyłkach podostawali.

Później u nas w mieście zawiązała się korporacja studencka, a ja, chociaż do organizacji szomrowej nie należałem, stale hołdowałem jej kierunkowi politycznemu i na tym polu zacząłem zwalczać ich bursowskie życie i zapatrywania. Razu jednego, podczas ulicznej dyskusji z korporantami, kiedy im wykazałem ich brudne i niemoralne wychowanie, niedorzeczność i nierealność poglądów politycznych, tak się poczuli obrażeni, że w dniu następnym na swoim zebraniu ogłosili bojkot mnie przez całą korporację (więcej jak pięćdziesiąt procent studentów miasta). Z początku było to trochę przykre, gdyż wśród nich miałem kilku dobrych kolegów, ale później sami wyłamali się ze swojej dyscypliny, zaczęli przychodzić do mnie, prosili na zabawy.

We mnie wzmacniało to tylko hart ducha, nabrałem doświadczenia życiowego. Przekonywałem się coraz bardziej, że ludzie są z gruntu źli i fałszywi i że nie ma prawdziwego kolegi na świecie. Ludzie często lubią być otumanieni i oszukani, by tylko pozornie odczuwać zadowolenie, a prawie zawsze muszą mieć jakiś żer, nad którym by się mogli pastwić. […] Już wtedy zacząłem przyzwyczajać się do samotności, przesiadując wiele godzin w specjalnie dla mnie przygotowanym pokoiku, czytając różne lektury i kreśląc w brulionach moje obserwacje życiowe, czy to w swoim dzienniczku, czy to w formie monologów scenicznych. Szkoda tylko, że te szpargały pogubiły się. Jeszcze ostatnio, podczas wojny, część zniszczyłem, bojąc się konsekwencji politycznych. Już wtedy przekonałem się, że książka jest prawdziwym przyjacielem człowieka, w doli i niedoli. Dziś, gdy to piszę, jeszcze bardziej to odczuwam. […]

Po wakacjach wróciłem do gimnazjum. […]

„Śruba” państwowa w nowej Polsce już wtedy zaczęła iść innymi torami. Mimo puczu politycznego dokonanego w 1925 roku przez Marszałka Józefa Piłsudskiego17, aby ustanowić w Warszawie rząd silnej ręki, partyjność w państwie przybierała coraz większe rozmiary. Każde stronnictwo musiało mieć jakiegoś konia, na którym by jechało, dlatego wiele z nich obrało sobie Żydów jako kozła ofiarnego. Zaczęły się krzyki w parlamencie i prasie, że Żydzi tworzą państwo w państwie, zabierają w kraju cały handel i przemysł, wzbogacają się kosztem polskiego narodu itp. Muzyka i piosenki od dawna znane, stały się narzędziem zwalczających się na przemian stronnictw. Chociaż rząd formalnie nie popierał antysemityzmu, a posłowie żydowscy w sejmie odpierali wszelkie ataki, wykazując niesłuszność i prawdziwe oblicze tych zarzutów, to jednak zaczęto pomału rugować z urzędów wszystkich pracowników żydowskich, nawet dobrze wykwalifikowanych jeszcze za czasów austriackich. Nowych Żydów do urzędów w ogóle nie przyjmowano, a żydowską młodzież do szkół państwowych przyjmowano z trudnością. W niższych szkołach pojawił się antysemityzm w stosunku do dzieci żydowskich, tak ze strony grona profesorskiego, jak i współuczniów. Handel żydowski zaczęto traktować po macoszemu i specjalnie obłożono większymi podatkami. Młodzież katolicka miała wszędzie dostęp i zawsze była pobłażliwie traktowana. Na pierwszym miejscu stała młodzież polska, ukraińska miała cokolwiek mniej praw, a najgorzej miała żydowska.

Społeczeństwo żydowskie na razie dużo sobie z tych pierwszych podrygów antysemickich nie robiło, gdyż materialnie jeszcze dobrze mu się powodziło po latach powojennej prosperity; myślano, że to tylko zabawa polityczna, która minie po wyszumieniu się. Zresztą myślano, że w każdej chwili przyjdzie z pomocą opinia i społeczeństwo zagraniczne, a specjalnie Ameryka. To były ogromne błędy żydostwa polskiego i międzynarodowej solidarności żydowskiej. […]

Jak już nieraz w historii, okazało się, że Żydzi są słabymi politykami. Już wtedy trzeba było wykorzystać dobra materialne i pomyśleć o masowej emigracji do krajów, gdzie byliby zawsze mile widziani i mogliby pracować dla swego dobra, wykorzystując energię ciężko nabytą długoletnią tułaczką i prześladowaniami. Już wtedy trzeba było sobie zdać sprawę, że skupienie Żydów w tych stronach jest za wielkie, że tereny te są i będą wieczną kotłownią, gdzie stale potoki krwi przelewać się będą. Trzyma się ich tu i daje się im pracować, jak długo są potrzebni temu krajowi. Jednak po wykorzystaniu ich sił życiowych i osiągnięciu zamierzonych korzyści, stają się zbyteczni i winni wszystkiego złego.

W takiej atmosferze przygotowywałem się przez rok do egzaminu dojrzałości i nie dziwić się, dlaczego ja i moi współwyznawcy wyrabialiśmy sobie hart ducha i silnie musieliśmy pracować nad sobą. […]

Ulubionymi przedmiotami moimi były: matematyka, fizyka, chemia i w ogóle nauki przyrodnicze. Trudności miałem tylko z językiem polskim, a szczególnie z gramatykami wszelkiego rodzaju. Gimnazjum nasze było koedukacyjne, prywatne, z prawami publicznymi. Większość to chłopcy, a co do narodowości – sześćdziesiąt procent Żydów i wszystkiego jeden Ukrainiec. Antagonizmy tłumiono często tym, że współuczniowie katoliccy potrzebowali nas przy zadaniach szkolnych. […]

W dniu ustnego egzaminu zostałem powołany szósty z rzędu. Dwóch Żydów przede mną już padło. Gdy wszedłem na salę, wystrojony świątecznie, byłem całkiem opanowany. Z pierwszych dwóch przedmiotów, a to z matematyki i historii, bardzo dobrze mi szło. Przy trzecim, a to przy łacinie, wmieszał się sam wizytator Pająk z kuratorium ze Lwowa, groźny człowiek, i zaczął mnie pipczyć z gramatyki. Wyprowadził mnie tym z równowagi i w toku odpowiedzi zdałem sobie sprawę, że gadam od rzeczy. Zbity z tropu, zacząłem się bać o wynik egzaminu, do czwartego przedmiotu nie przystąpiłem i oświadczyłem komisji, że z egzaminu ustępuję. […]

Końcowy wynik był taki, że wszyscy katolicy zdali, a czterech Żydów i dwie Żydówki padły, ja zaś i jeszcze jeden kolega ustąpiliśmy. Korzyść z ustąpienia była ta, że zaraz po wakacjach można było znowu przystąpić, a nie dopiero na drugi rok, a przede wszystkim wychodziło się z tego honorowo, bo znaczyło to później, że się pierwszy raz zdaje. […]

Według zarządzenia kuratorium musiałem po wakacjach jechać do Lwowa, gdzie w państwowym gimnazjum przed specjalną komisją miał się odbyć egzamin dla takich jak ja. Tu skład profesorski znowu był inny, ale odważnie szedłem naprzód i wcale bez trudności zdałem egzamin dojrzałości. Czułem się zupełnie innym osobnikiem, tym bardziej iż podczas tego egzaminu przekonałem się, że silna wola dużo znaczy. […] Przez chwilę zapomniałem, że jestem Żydem, a dla Żyda nie wystarczy tylko sama dobra wola i chęć, aby doszedł do celu, gdyż na drodze życiowej większe kłody są przed nim kładzione, o czym się wkrótce przekonałem.

ROZDZIAŁ III

Zawiadomiłem rodziców telegraficznie o zdanym egzaminie i sam zostałem we Lwowie, by się zapisać na uniwersytet. Dążeniem moim było, by dostać się na fakultet nauk praktycznych, a to na medycynę lub technikę. Tymczasem okazało się, że na wszystkich polskich uniwersytetach na medycynie już jest numerus clausus18 i tylko poszczególni Żydzi, wybrańcy, mogą się tam dostać. Trzeba było być synem lekarza, mieć jakieś zasługi wojskowo-polityczne w rodzinie, a przede wszystkim mieć szerokie plecy i grubo wypchaną kieszeń. Ja żadnej z tych zalet nie miałem, więc po trzech odmownych odpowiedziach z uniwersytetów we Lwowie, Krakowie, Wilnie, które nadeszły prawie równocześnie, zupełnie zrezygnowałem z dalszych prób w tym kierunku w Polsce.

Odpowiedź ze wszystkich uniwersytetów brzmiała jednakowo: „Dziekanat Wydziału Lekarskiego zawiadamia, że z powodu braku miejsc podanie pańskie w sprawie przyjęcia na medycynę nie zostało uwzględnione”. Już od dwóch lat numerus clausus panował na farmacji, weterynarii, medycynie i na politechnice. Ten minimalny procent [studentów żydowskich] mógł wynieść od trzech do czterech słuchaczy na każdym fakultecie. Tak było na wszystkich uniwersytetach. Później dążono do numerus nullus, to znaczy ażeby w ogóle Żydów nie przyjmowano. […]

Postanowiłem bezwarunkowo studiować medycynę, do której czułem pociąg, choćbym nawet miał wyjechać za granicę. Wtedy dowiedziałem się, że we Lwowie czynna jest „samopomoc dla żydowskich studentów” studiujących za granicą, a podobna znajduje się w Warszawie i Krakowie. Wkrótce zapisałem się i dostałem wskazówki, jakie formalności mam załatwić.

Przez ostatnie trzy lata kilkuset studentów żydowskich wyjechało za granicę na studia medyczne, farmaceutyczne lub na politechnikę. Emigrację studencką kierowano przede wszystkim do Czechosłowacji, gdyż po wojnie uniwersytet w Pradze odbudowany został głównie przez kapitał żydowski z Ameryki. Obowiązywała tam klauzula, że wrota tej uczelni nigdy nie będą zamknięte przed obcokrajowcami. Na drugim miejscu stała Francja, później Austria i Włochy.

Ja przez samopomoc wysłałem podanie o przyjęcie na medycynę na uniwersytet czeski w Pradze. Po dziesięciu dniach zostałem przyjęty, ale już na rok następny; pozwalało to otrzymać ulgowy paszport studencki na wyjazd za granicę. Zrobiłem podanie do ministerstwa, dołączając kopię tego przyjęcia. I zaczęła się gehenna paszportowa.

Człowiek chodził zły, wprost wściekły, bo gdy zrobiłem bilans naszej klasy, widziałem już całkiem jaskrawo, po jakim świecie chodzę. Katolicy z naszej klasy wszyscy zdali maturę i zostali przyjęci na wyższe uczelnie, gdzie tylko kto chciał. Dwóch od razu zostało urzędnikami na wysokich stanowiskach. Z Żydów sześciu padło przy maturze, czterech wyjechało za granicę na medycynę, dwóch czy trzech było na prawie, jeden na filozofii, a reszta na razie błogo, niestety, odpoczywała. Przecież gorszymi uczniami od tamtych pierwszych nie byli. Rodzice płacili tak samo przykładnie podatki i wszelkie inne zobowiązania państwowe. Obowiązek służby wojskowej itp. mieli jak wszyscy inni, dlaczego więc byli traktowani po macoszemu, nie mając podstawowych praw, jak kształcenie się, które każdy kraj musi dać swemu obywatelowi? […]

Zima była tego roku wczesna i bardzo silna, jak od niepamiętnych czasów. Silne zawieje i mrozy. Drogi zawiane, pociągi nie kursowały, a więc dowóz żywności, a specjalnie opału i węgla do Lwowa był niemożliwy. Przez tę ostrą zimę musiałem o dwa–trzy tygodnie mój pobyt we Lwowie przedłużyć. Mieszkałem u kolegi, który już był wypalił wszystkie deski i stare krzesła – opału nie można było dostać. Spaliśmy w ubraniu, w nausznikach, a woda, którą oddaliśmy przez noc do flaszek, ażeby nie schodzić z łóżka, całkiem w pokoju zamarzała. W żydowskim domu akademickim też było jak w psiarni. Jedynie w niektórych kawiarniach czy restauracjach można było się zagrzać, ale żeby się tam dostać, trzeba było na każdej ulicy stanąć koło publicznego ogniska, by się trochę podgrzać i móc pójść dalej.

Bezrobocie już było poważne, a więc nędza i bieda wśród sproletaryzowanego, wielkomiejskiego ludu objawiały się na każdym kroku. Kontrast pomiędzy ubogimi warstwami a ludźmi dobrze się mającymi w wielkim mieście strasznie bił w oczy, a przy tak srogiej zimie jeszcze bardziej się uwidaczniał. W handlu i przemyśle był mały zastój, gdyż w miesiącach zimowych żadnego sezonu nie było, i już zaczęto zauważać, że się zbliża koniec prosperity powojennej.

Do prasy przekradały się różne hasła i artykuły antysemickie, wzorowane na antysemityzmie niemieckim, powstałym wśród rozszerzającego się ruchu hitlerowskiego. Na uniwersytetach zaczęły się burdy studentów endeckich, którzy nie chcieli siedzieć na wykładach w tych samych rzędach co studenci Żydzi. Zdarzały się sporadyczne przypadki pobicia studentów żydowskich lub cichych przechodniów przez polskich korporantów. Rząd jakby tego nie widział, nie myśląc o tym, że może doprowadzić do własnej zguby. Było to tak, jak w swoim czasie pisał Juliusz Słowacki: że Polacy, gdy odzyskają wolność, stają się niewolnikami zła. Zapomniano też przestrogę daną przez Adama Mickiewicza w Księgach narodu i pielgrzymstwa polskiego, mówiącą, że o ile Polacy w uzyskanej ojczyźnie nie uszanują wolności innych, prędko sami ją stracą. […]

Gdy tylko zawieje i mrozy trochę popuściły, pierwszym pociągiem wybrałem się do domu, zabierając z sobą samouczek języka czeskiego i trochę towaru kupionego dla ojca. Gdy po trzech tygodniach nie otrzymałem odpowiedzi z ministerstwa, urgowałem19 swoje podanie o paszport i dwa tygodnie później dostałem odpowiedź odmowną. W porozumieniu z samopomocą doszedłem do wniosku, że może przyjęcie uniwersyteckie było niedobre, bo nie miało daty wystawienia.

Zwróciłem się ponownie do uniwersytetu w Pradze i dostałem drugie przyjęcie – z datą. Drugi raz zrobiłem podanie do ministerstwa, ale tym razem odpowiedź odmowną dostałem już po dwóch tygodniach. Jaki bałagan był wówczas w administracji, świadczy to, że w niektórych miejscowościach starostowie sami wydawali studentom ulgowe paszporty, bez specjalnego zezwolenia ministerstwa.

Po ponownym porozumieniu się z samopomocą doszliśmy do przekonania, że teraz ministerstwo oświaty robi specjalnie trudności wyjeżdżającym studiować medycynę, wobec czego trzeba podać inny fakultet. Wysłałem do Pragi prośbę o przyjęcie na farmację i wkrótce dostałem odpowiedź. Znowu napisałem do ministerstwa i tym razem po miesiącu dostałem zezwolenie – ale tylko na farmację.

Prawdę powiedziawszy, od pierwszej chwili nosiłem się z zamiarem studiowania nie farmacji, ale medycyny. Musiałem władze w błąd wprowadzić, ażeby tylko paszport wydostać. I tak właśnie wyglądają krętactwa żydowskie, do których zmuszają okoliczności. […]

Tak cały rok minął mi na ciągłym pisaniu, załatwianiu formalności i oczekiwaniu na paszport. Trochę się uczyłem języka czeskiego i czytałem różne książki medyczne, a najbardziej starałem się pomóc ojcu w interesie, ażeby pomnożyć ilość gotówki potrzebnej na studia za granicą. […]

ROZDZIAŁ IV

We Lwowie w konsulacie czeskim poznałem wielu studentów, którzy też przybyli po visum wjazdowe. W pociągu zebrała się cała grupa, gdyż właśnie był początek roku szkolnego. Większość studentów to byli Żydzi jadący za granicę. Było też kilku studentów ukraińskich jadących do Czech i dwóch Polaków, synów jakichś magnatów, którzy jechali do Szwajcarii. W pociągu zrobiła się od razu miła, towarzyska atmosfera między studentami i studentkami żydowskimi z różnych stron kraju. Na każdej większej stacji wsiadali jacyś koledzy, niektórzy znani mi już z poprzednich lat. Z urazą i pogardą patrzyliśmy na antysemickie wybryki w pociągu, dziękując Opatrzności, że opuszczamy tę ziemię.

Byłem świadkiem, jak w pociągu korporant polski w obecności Żydów zaczął wygadywać obelżywe i ordynarne słowa w rozmowie na głos ze swoją towarzyszką. Wtedy wstał jeden Żyd, wyjął z kieszeni medal zasługi za waleczność w Legionach Polskich i spytał się tego bezwstydnego i ograniczonego akademika, czy on też jest parszywy i bezczelny jak wszyscy Żydzi, mimo że ma ten honorowy polski krzyż. […] Korporant zbladł jak ściana, podniósł się ze swego miejsca, z miną jakby szczura zjadł, i szybko ulotnił się, nie odpowiadając ani słowem, tylko mrucząc jak bestia pod językiem.

Innym razem zdarzyło się, że w pociągu było przepełnienie, a w separatce siedział sobie elegancki pan, mając koło siebie wolne miejsce. Twierdził, że jest zarezerwowane przez przyjaciela, który niebawem ma nadejść. Ludzie stali w wagonie, ledwie trzymając się na nogach. Gdy się przejechało kilkanaście stacji, a ów mniemany przyjaciel nie zjawił się, jeden krakowski Żyd, który może dwie godziny stał obok, spróbował usiąść. Nagle wstał ten elegancik, złapał się za kieszeń, jakby broni szukał i krzyknął, że nie pozwoli, by obok niego siedział parszywy Żyd. Trzeba dodać, że specjalnie krakowscy Żydzi są znani z czystości i uprzejmości, a rozmawiają ślicznie po polsku.

Tak to wylazło szydło z worka. Po przywołaniu konduktora, który jegomościa uspokoił, a później przywołał policjanta, który go wylegitymował, okazało się, że to wyższy urzędnik ministerialny, który zamiast czuwać nad porządkiem, zakłócał jeszcze spokój publiczny, robiąc awantury pasażerom, którzy wykupili taki sam bilet jak on. Gdy chciał specjalnej wygody, mógł sobie jechać pierwszą klasą i nie narażać swojego delikatnego węchu na czosnkowy zapach żydowski (jak twierdził). Policjant spisał protokół, by zrobić doniesienie o zakłóceniu spokoju publicznego, zapisując kilka osób, także mnie, jako świadków zajścia, ale do rozprawy nigdy nie doszło. Na pewno po wyjściu z wagonu policjant protokół zniszczył.