Teściowa - Sally Hepworth - ebook + audiobook + książka

Teściowa ebook i audiobook

Sally Hepworth

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W tej rodzinie każdy ma coś do ukrycia…

W rodzinie Goodwinów każdy ma coś do ukrycia. Relacje Lucy oraz jej teściowej Diany jeszcze przed ślubem nie układały się dobrze. Lucy już podczas pierwszego spotkania z przyszłą teściową zorientowała się, że nie jest wymarzoną partnerką życiową dla jej idealnego syna. Któż jednak winiłby matkę za wyśrubowane oczekiwania? Zwłaszcza taką matkę! Ta kobieta to jeden z filarów społeczeństwa, orędowniczka sprawiedliwości społecznej, a przy tym wolontariuszka, niosąca pomoc uchodźcom, którzy osiedlają się w nowej ojczyźnie. Od lat jest szczęśliwą mężatką, opływa w dostatki. Zawsze miła, przyjazna, szczodra… nikt nie ma powodu powiedzieć o niej złego słowa. Nikt, prócz Lucy.

Po pięciu latach od ślubu młodych Diana nagle sobie odbiera życie. W liście pożegnalnym wspomina o nieuleczalnej chorobie, tymczasem autopsja nie wykazuje niczego takiego.

Od tej chwili sprawy nabierają niezwykłego tempa i nie wszystkie elementy układanki do siebie pasują. Poszlaki kierują śledztwo w stronę udziału osób trzecich.

Cień podejrzeń pada na najbliższych, spośród których to Lucy zdaje się mieć najsilniejszy, podszyty zazdrością motyw.

Jedno jest pewne: prawda na temat sekretów Goodwinów prędzej czy później ujrzy światło dzienne…

Fantastyczna rozrywka!

"People Magazine's"

Lektura obowiązkowa.

"Entertainment Weekly's"

Powieści Hepworth są idealne dla wielbicieli „Wielkich kłamstewek”.

Library Journal

Sally Hepworth jest australijską pisarką, której powieści zostały do tej pory przetłumaczone na piętnaście języków. Liane Moriarty i Emily Giffin chwalą jej twórczość jako prozę kobiecą w najlepszym wydaniu oraz lekturę uzależniającą. Autorka mieszka w Melbourne. Ma męża i trójkę dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 59 min

Lektor: Marta Grzywacz

Oceny
4,3 (661 ocen)
339
224
78
17
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iregolska

Nie oderwiesz się od lektury

Moglabym pisac długo, ale wolę zwięźle i na temat: świetna książka. Polecam.
10
Replika

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana, ciekawa historia. Polecam.
10
Macans

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała, mądra, wzruszająca, przeczytana jednym tchem
10
MadziuniaBa

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie budowane napięcie. zupełnie jak "Małe klamstewka"
10
OlgaRejman

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna! Uwielbiam tą pisarkę🙂
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

THE MOTHER-IN-LAW

 

Copyright © 2019 by Sally Hepworth

All rights reserved

 

Zdjęcie na okładce

© Zurijeta/Shutterstock.com;

mantinov/Shutterstock.com;

Allusioni/Shutterstock.com

 

Redaktor prowadzący

Magdalena Gołdanowska

 

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

 

Korekta

Grażyna Nawrocka

 

ISBN 978-83-8169-400-1

 

Warszawa 2020

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Mojej teściowej, Anne,

której nigdy nie planowałam zamordować.

I teściowi, Peterowi,

wobec którego przy pewnej okazji

miałam taki zamiar.

 

1

Lucy

Składam pranie na stole, gdy podjeżdża samochód policyjny. Bez żadnych fanfar, nie ma wycia syreny ani błyskających świateł, a jednak coś mnie ściska w żołądku: matka natura ostrzega, że nie jest dobrze. Zaczyna się ściemniać, bo to wczesny wieczór, na sąsiednich gankach zapalają się światła. Pora kolacji. Policja nie zjawia się w porze kolacji, jeśli wszystko jest w porządku.

Spoglądam przez sklepione przejście do salonu, gdzie moje rozleniwione dzieci tkwią rozciągnięte na ulubionych meblach, ze wzrokiem wbitym w urządzenia elektroniczne. Wszystkie żywe. Całe i zdrowe. W dobrym stanie, może poza lekkim uzależnieniem od ekranu. Siedmioletni Archie ogląda na dużym iPadzie rodzinę grającą na Nintendo Wii, czteroletnia Harriet puszcza na małym iPadzie filmik, na którym ktoś rozwija zabawki, nawet dwuletnia Edie tkwi przed ekranem: z otwartymi ustami wpatruje się w telewizor. Czuję ulgę: rodzina jest pod jednym dachem. Prawie cała.

Tata, myślę nagle.

Och, nie, tylko nie tata.

Znów spoglądam na samochód policyjny. Reflektory wydobywają z mroku lekką mgiełkę deszczu.

Przynajmniej z dziećmi wszystko w porządku, szepcze mi w głowie głosik naznaczony poczuciem winy.

Z Olliem też.

Grilluje za domem burgery. Bezpieczny. Dzisiaj wrócił z pracy wcześniej, bo podobno czuł się nieszczególnie, chociaż na chorego nie wygląda. Wszystko jedno: na pewno żyje, więc o niego się nie martwię.

Deszcz trochę zgęstniał, na szyby spadają większe krople. W radiowozie wyłącza się silnik, ale policjanci nie wychodzą. Zwijam w kulkę parę skarpetek Olliego, kładę na wierzchu jego stertki i sięgam po następną parę. Powinnam wstać, iść do drzwi, ale ręce działają jak automat, jakby za sprawą rutynowego działania policyjne auto mogło zniknąć i wszystko znowu wróciłoby do normy.

– Mamoooo! – woła Harriet. – A Edie ogląda telewizję!

Dwa tygodnie wcześniej znana dziennikarka mówiła publicznie o tym, że „odczuwa odrazę” w stosunku do rodziców, którzy pozwalają dzieciom poniżej trzeciego roku życia oglądać telewizję. Posunęła się dość daleko, nazwała to znęcaniem się nad małoletnimi. Podobnie jak większość australijskich matek poczułam się tą opinią obrażona i włączyłam się do łatwego do przewidzenia nurtu dyskusji: „Co ona tam wie? Pewnie ma całą zgraję nianiek i w życiu nie zdarzyło jej się chociaż jeden cały dzień zajmować się własnymi dziećmi!”. A następnie wprowadziłam dla Edie zakaz oglądania telewizji, który był aktualny jeszcze dwadzieścia minut temu, kiedy to, rozmawiając z zakładem energetycznym, zostałam przez córkę potraktowana starą niezawodną metodą: „Mama! Maaaama!! Maaaaamaaa!!!”, a wtedy poddałam się, włączyłam odcinek Wiggles, w sam raz dla dwulatków, i wycofałam się do sypialni, żeby tam dokończyć rozmowę telefoniczną.

– Nic nie szkodzi – odpowiadam starszej córce.

Oczy mam wciąż utkwione w oknie.

Przede mną pojawia się ściągnięta buzia Harriet, ciemne włosy z gęstą grzywką obejmują jej twarzyczkę jak mop.

– Ale powiedziałaś!

– Nieważne, parę minut jej nie zaszkodzi.

Gliniarz ma dwadzieścia parę, najwyżej trzydzieści lat. Czapkę trzyma w ręku, ale wkłada ją pod pachę i poprawia przyciasne spodnie. Niska, pulchna policjantka w podobnym wieku wysiada od strony pasażera. Czapkę ma na głowie. Obchodzą samochód i ramię w ramię ruszają ścieżką. Stanowczo do naszego domu.

Nettie, myślę nagle.

Na pewno chodzi o Nettie.

To możliwe. Siostra Olliego miała ostatnio kłopoty ze zdrowiem. A może coś się stało Patrickowi? Albo w ogóle chodzi o coś całkiem innego?

Fakt faktem, w głębi duszy wiem, że nie chodzi ani o Nettie, ani o Patricka, ani o tatę. Zabawne, czasami człowiek po prostu wie.

– Burgery gotowe.

Siatkowe drzwi na tyłach domu otwierają się z chrobotem i staje w nich Ollie z talerzem mięsa. Dziewczęta są przy nim w mgnieniu oka, piszczą i podskakują, a on kłapie ząbkowanymi szczypcami: harmider jest taki, że prawie nie słychać pukania do drzwi.

Prawie.

– Puka ktoś?

Ollie unosi brwi, bardziej zaciekawiony niż zmartwiony. Wyraźnie się ożywił.

Oho, niespodziewany gość w dzień powszedni! Któż to może być?

Z nas dwojga to on jest ten społecznie aktywny. To on jest członkiem szkolnego Komitetu Rodziców i Przyjaciół, bo to „świetna okazja, by poznać nowych ludzi”, on zatrzymuje się przy tylnym ogrodzeniu, by zamienić słowo z sąsiadami, jeśli usłyszy, jak rozmawiają w ogródku, on zaczepia osoby, które wydają mu się znajome, i próbuje dociec, skąd się znają. Towarzyski człowiek. Niespodziewane pukanie do drzwi w dzień powszedni jest dla niego przyczyną rados­nego podniecenia, a nie napadu fatalizmu.

Tyle że on nie widział policyjnego auta.

Edie pędzi korytarzem.

– Ja! Ja! Ja otworzę!

– Jedną chwilę, robaczku! – Ollie rozgląda się, gdzie odstawić tacę z burgerami.

Za wolno się porusza. Zanim udaje mu się znaleźć miejsce na blacie, Edie jest już przy drzwiach i otwiera je na oścież.

– Poliiisjaaa – stwierdza ze zgrozą.

To jest, rzecz jasna, moment, gdy powinnam za nią pobiec, przejąć stróżów prawa i przeprosić, ale nogi wrosły mi w ziemię. Na szczęście Ollie już truchta za Edie. Wesoło mierzwi jej włosy.

– Doberek – wita gliniarzy.

Zerka przez ramię, jeszcze tkwi myślami w rzeczywistości sprzed kilkunastu sekund, może zastanawia się, czy nie zapomniał zakręcić butli gazowej, albo sprawdza, czy talerz z burgerami stoi bezpiecznie na blacie. Klasyczne bezpretensjonalne zachowanie kogoś, kto zaraz otrzyma złe wieści. Mam wrażenie, jakbym oglądała nas w telewizji: przystojny, bezradny tatuś, słodki bobas. Zwykła rodzina z przedmieścia, której życie za chwilę stanie na głowie. Raz na zawsze zostanie zrujnowane.

– W czym mogę pomóc? – pyta w końcu Ollie, ponownie skupiając uwagę na glinach.

– Starsza posterunkowa Arthur – słyszę kobietę, której nie widzę ze swojego miejsca. – A to posterunkowy Perkins. Pan Oliver Goodwin?

– To ja.

Ollie uśmiecha się do Edie, nawet puszcza do niej oko. To wystarcza, by mnie przekonać, że przesadzam. Nawet jeśli faktycznie usłyszymy jakieś złe wieści, to niekoniecznie bardzo złe. Albo wcale nie o nas chodzi? Może na przykład włamano się do któregoś z sąsiadów? Po takim zdarzeniu policja musi zrobić wywiad, prawda?

Nagle zaczynam tęsknić za chwilą, która nastąpi za kilka minut, gdy dowiem się, że wszystko jest w porządku. Wyobrażam sobie, jak oboje z Olliem będziemy się śmiać z mojej paranoi. „Nie uwierzysz, co sobie pomyślałam”, powiem, a kiedy mu to wyjaśnię, on przewróci oczami i skomentuje z uśmiechem: „Bez przerwy się wszystkim zamartwiasz. Jak ty sobie w ogóle dajesz radę z tymi wiecznymi nerwami?”.

Ale kiedy zbliżam się o kilka kroków, widzę, że moje obawy nie są absurdalne. Dostrzegam to w posępnej minie policjanta, opuszczonych kącikach ust.

Policjantka zerka na Edie, po czym znów podnosi wzrok na Olliego.

– Gdzie możemy porozmawiać… na osobności?

Na twarzy męża pojawiają się pierwsze ślady niepokoju. Barki mu sztywnieją, trochę się prostuje. Chyba podświadomie przesuwa Edie za siebie, jakby ją przed czymś chronił.

– Robaczku, chodź, pooglądasz Wiggles – proponuję, podchodząc w końcu.

Ona zdecydowanie potrząsa główką, nie odrywa wzroku od policjantów. Jej okrągła, pucołowata buzia aż się rozpaliła z ciekawości, a tłuściutkie, chybotliwe nóżki wrastają w ziemię z nieprawdopodobną siłą.

– Chodź, koteńku – próbuję jeszcze raz, przesuwając dłonią po jej złocistych włoskach. – A może chcesz loda?

To dla niej większy dylemat. Przenosi na mnie wzrok, dłuższą chwilę ocenia, czy może mi zaufać. W końcu wołam do Archiego, żeby wyjął lody na patyku, a wtedy Edie rusza biegiem przez korytarz.

– Wejdźcie – mówi Ollie do policjantów, wchodzą więc, a każde obdarza mnie uprzejmym, krótkim uśmiechem. Współczującym. Uśmiechem, który rani serce i kładzie się ciężarem na barkach. „Nie chodzi o sąsiadów”, mówi ten uśmiech. „Złe wieści są dla was”.

W naszym domu nie ma zbyt wielkiego wyboru, jeśli chodzi o spokojną przestrzeń wspólną, Ollie prowadzi przybyszów do aneksu jadalnego przy kuchni. Odsuwa dwa krzesła. Ja też idę, wepchnąwszy świeżo złożone pranie do kosza. Sterty wpadają jedna na drugą jak walące się budynki. Policjanci siadają na krzesłach, Ollie balansuje na podłokietniku sofy, a ja stoję sztywno wyprostowana. Uosobienie pokrzepienia.

– Najpierw muszę zyskać pewność, że jest pan krewnym Diany Goodwin.

– Tak – mówi Ollie. – To moja matka.

– Z przykrością muszę pana zawiadomić – zaczyna policjantka, a ja zamykam oczy, już wiem, co powie.

Moja teściowa nie żyje.

 

2

Lucy

Dziesięć lat temu

Ktoś mi kiedyś powiedział, że człowiek ma w życiu dwie rodziny: tę, w której się urodził, i tę, którą sobie wybierze. Ale to nie do końca prawda. Owszem, partnera można sobie wybrać, ale na przykład dzieci – już nie. Nie sposób wybrać szwagra czy szwagierkę, nie wybiera się też ciotki – starej panny z problemem alkoholowym, ani kuzyna, co to jak rękawiczki zmienia dziewczyny, z których żadna nie mówi po angielsku. Co ważniejsze, nie wybiera się teściowej. O wszystkim decyduje kapryśne zrządzenie losu.

– Halooo! – woła Ollie. – Jest ktoś w domu?

Stoję w przestronnym holu domu Goodwinów i przesuwam wzrokiem po wszechobecnych marmurach. Kręcone schody prowadzą od fundamentów na pierwsze piętro, z wysokiego sufitu zwisa wspaniały kryształowy żyrandol. Mam wrażenie, jakbym weszła do rozkładówki magazynu Hello!, tego z idiotycznymi zdjęciami celebrytów upozowanych na ozdobnych meblach albo na trawiastych pagórkach, obowiązkowo w butach do jazdy konnej i z golden retrieverem przy nodze. Zawsze sądziłam, że tak wygląda wnętrze pałacu Buckingham, ewentualnie pałacu Świętego Jakuba czy Windsoru.

Staram się pochwycić spojrzenie Olliego, żeby… Żeby co? Przestrzec go? Pocieszyć? Nie mam pewności, ale przestaje to mieć znaczenie, ponieważ on już wszedł do domu i oznajmił o naszym przybyciu. Stwierdzenie, że nie jestem na to gotowa, byłoby ogromnym niedopowiedzeniem. Gdy zaproponował, by wpaść do jego rodziców na kolację, wyobraziłam sobie lasagne i sałatkę w jakimś intrygującym bungalowie z jasnej cegły, podobnym do domu, w jakim sama się wychowywałam. Oczekiwałam kochającej matki, która otworzy album z pobrązowiałymi zdjęciami bobasa, a także szorstkiego i dumnego, choć społecznie nieprzystosowanego ojca, co to z ostrożnym uśmiechem otworzy puszkę piwa. Zamiast tego powitały mnie dzieła sztuki: umiejętnie wyeksponowane obrazy i lśniące rzeźby, a rodziców – społecznie nieprzystosowanych czy jakichkolwiek innych – nie było w zasięgu wzroku.

– Ollie! – Chwytam go za łokieć i już mam wyrzucić z siebie słowa gorączkowym szeptem, gdy w łukowym przejściu na tyłach domu pośpiesznie zjawia się pulchny, rumiany mężczyzna ściskający w dłoni kieliszek czerwonego wina.

– Tato! – wykrzykuje Ollie. – Tu jesteś!

– Proszę, proszę! Kogo tu do nas przyniosło!

Tom Goodwin jest przeciwieństwem wysokiego i ciemnowłosego syna: niski, z nadwagą, ubrany bez gustu. Czerwoną kraciastą koszulę ma wetkniętą w spodnie ściąg­nięte paskiem pod wydatnym brzuchem. Zamyka syna w uścisku, a Ollie klepie staruszka po plecach.

– A to na pewno jest Lucy – mówi Tom, wypuściwszy syna z objęć. Bierze moją rękę i potrząsa nią serdecznie, a jednocześnie cicho gwiżdże. – Słowo honoru, synu. Dobra robota.

– Miło mi pana poznać – witam go z uśmiechem.

– Mów mi po imieniu! – rzuca rozradowany, jakby wygrał na loterii wielkanocnej, a potem najwyraźniej sobie o czymś przypomina. – Diano! Diano, gdzie ty się podziewasz? Są już tutaj! Przyszli!

Po chwili czy dwóch gdzieś z głębi domu wynurza się matka Olliego. Ubrana w białą koszulkę i granatowe spodnie, strzepuje z piersi nieistniejące okruszki. Nagle opadają mnie wątpliwości, czy aby dobrze się ubrałam: mam na sobie sukienkę z lat pięćdziesiątych, która należała do mojej mamy: tkanina w białe i czerwone kropki, spódnica z pełnego klosza. Sądziłam, że będzie to uroczy strój na tę okazję, teraz jednak wydaje mi się idiotyczny i nie na miejscu, zwłaszcza w porównaniu ze spokojnym i poważnym stylem mamy Olliego.

– Wybaczcie, proszę – mówi z odległości kilku kroków. – Nie słyszałam dzwonka.

– To jest Lucy – przedstawia mnie Tom.

Diana wyciąga rękę. Gdy podaję dłoń, orientuję się, że gospodyni jest prawie o głowę wyższa od męża, i to mimo płaskich obcasów. Jest też chuda jak patyk, poza niewielką oponką w talii stanowiącą świadectwo upływającego czasu. Ma siwe włosy obcięte w eleganckiego boba, prosty, rzymski nos i w przeciwieństwie do Toma jest bardzo podobna do syna.

Zauważam również, że uścisk ma chłodny.

– Miło mi panią poznać – mówię, puszczając jej rękę, by dać pani Goodwin bukiet kwiatów, który dla niej przyniosłam.

Nalegałam, by po drodze zatrzymać się przy kwiaciarni, chociaż Ollie powiedział: „Nie przepada za kwiatami”.

„Każda kobieta lubi kwiaty”, odparłam wtedy, przewracając oczami.

Teraz jednak, widząc brak biżuterii, paznokcie bez lakieru i praktyczne buty na płaskim obcasie, mam nieprzyjemne wrażenie, że się pomyliłam.

– Cześć, mamo – mówi Ollie, zamykając matkę w niedźwiedzim uścisku, który ona akceptuje, nawet jeśli nie do końca odwzajemnia.

Wiem z licznych rozmów z Olliem, że uwielbia matkę. Dosłownie pęka z dumy, kiedy mówi o jej prowadzonej w pojedynkę działalności dobroczynnej na rzecz uchodźców, zwłaszcza kobiet w ciąży i tych z małymi dziećmi.

Oczywiście, że kwiaty są dla niej trywialne, uświadamiam sobie poniewczasie. Jestem idiotką. Może powinnam przynieść jakieś ubranka dla dzieci albo coś przydatnego dla młodych matek?

– No już, już – mówi pani Goodwin po chwili czy dwóch, gdy syn wciąż trzyma ją w objęciach. Prostuje się. – Nie miałam jeszcze szansy przywitać się z Lucy jak należy.

– Chodźmy do salonu – proponuje Tom. – Wypijemy coś, poznamy się lepiej.

Przechodzimy na tyły domu. Po drodze dostrzegam głowę wyglądającą zza rogu.

– Nettie! – wykrzykuje Ollie.

Podczas gdy wyraźny jest brak podobieństwa między Tomem i synem, nie ma żadnych wątpliwości, że Antoinette to jego córka; ona też jest krępa i ma rumiane policzki, tyle że jej uroda jest ujmująca. A do tego kobieta ma wyczucie stylu, dowodzi tego szara wełniana sukienka z czarnymi zamszowymi botkami. Od Olliego wiem, że jego młodsza siostra jest mężatką, nie ma dzieci, pracuje jako kierowniczka w firmie marketingowej i często prosi się ją o mówienie na różnych konferencjach o kobietach i o szklanym suficie. Ma trzydzieści dwa lata, czyli jest tylko o dwa lata starsza ode mnie, i przyznaję, robi na mnie wrażenie, nawet trochę mnie onieśmiela, ale wszelkie lody topnieją, gdy na powitanie zamyka mnie w serdecznym uścisku. Goodwinowie najwyraźniej lubią się obejmować.

Wszyscy, prócz Diany, jak rozumiem.

– Tyle o tobie słyszałam! – Nettie bierze mnie pod rękę i zanurzam się w obłoku perfum o zapachu sugerującym wysoką cenę. – Chodź, poznasz mojego męża.

Prowadzi mnie przez sklepione przejście, przechodzimy obok czegoś, co wygląda jak winda… Winda! Mijamy obrazy, aranżacje kwiatowe i fotografie rodziny na wakacjach: na nartach albo na plaży. Jest jedno zdjęcie, które przedstawia ich czworo na wielbłądach na pustyni, z piramidą w tle. Trzymają się na nim za ręce i unoszą je do nieba.

Ja, kiedy dorastałam, jeździłam na wakacje do Portarlingtonu, nadbrzeżnego miasteczka niecałą godzinę jazdy od domu.

Docieramy do pokoju rozmiarów całego mojego mieszkania. Jest zastawiony sofami, fotelami i ciężkimi drewnianymi stolikami, a podłogę ma zasłaną wielkimi, kosztownie wyglądającymi dywanami. Z jednego z foteli podnosi się ogromny mężczyzna.

– Patrick – mówi.

Ma wilgotną dłoń, ale spogląda na mnie przepraszająco, udaję więc, że nie zwróciłam na to uwagi.

– Lucy. Miło mi cię poznać.

Nie jestem pewna, jak właściwie wyobrażałam sobie towarzysza życia Nettie, chyba sądziłam, że będzie to ktoś niewysoki, bystry, chętny do zawierania przyjaźni, jak ona. Ollie ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu i moim zdaniem jest wysoki, ale Patrick to prawdziwy kolos, mierzy przynajmniej dwa metry, a może i więcej. Jeśli nie brać pod uwagę wzrostu, jest trochę podobny do Toma: ubrany w codzienną koszulę i zwykłe spodnie, na jego okrągłej twarzy często i łatwo wykwita uśmiech, a na barki ma narzucony ręcznie dziergany sweter, jak uczeń prywatnej szkoły.

Skoro zapoznanie mamy z głowy, Ollie, Tom i Patrick zapadają się w szeroką kanapę, a Diana i Nettie idą do okazałego barku. Ja waham się przez moment, po czym ruszam za kobietami.

– Ty, Lucy, usiądź – zarządza Diana.

– Chętnie pomogę…

Pani domu podnosi jednak rękę jak znak stopu.

– Bardzo proszę – mówi. – Usiądź.

Wyraźnie chce być uprzejma, ale ja czuję się odrzucona. Oczywiście nie powiem jej, że wyobrażałam sobie, jak w kuchni trącamy się łokciami, a może nawet stajemy twarzą w twarz wobec drobnego kryzysu z powodu niegotowej sałatki, który zażegnuję dzięki sprawnemu wykonaniu prowizorycznego sosu (zażegnywanie kryzysów sałatkowych to w zasadzie szczyt moich umiejętności kulinarnych). Nie będzie wiedziała, że zamierzałam umościć się obok niej, podczas gdy będzie mnie prowadziła przez oglądanie albumów ze zdjęciami, zapoznawała z drzewem genealogicznym i snuła opowieści, które z Olliego wyciskałyby jęki. Nie wie, że zaplanowałam spędzenie całego wieczoru u jej boku, aby w momencie naszego wyjścia była we mnie zakochana równie mocno, jak ja w niej.

Zamiast tego – usiadłam.

– Ty i Ollie pracujecie razem? – zagaduje Tom, gdy już zajęłam miejsce obok Olliego.

– Tak – odpowiadam. – Od trzech lat.

– Trzy lata? – Tom pokazuje, że jest w szoku. – No, nie śpieszyłeś się, kolego.

– Nic nas nie goniło – odparowuje syn.

Był zwykłym kolegą z pracy. Takim, co to zawsze wysłucha kolejnej historii o najgorszej randce pod słońcem i zareaguje z odpowiednią dawką współczucia. W przeciwieństwie do kretynów, z którymi zwykłam chodzić na randki, był pogodny, bezpretensjonalny i zwyczajnie dobry. A co najważniejsze: uwielbiał mnie. Trochę czasu mi zajęło, zanim to sobie uświadomiłam, w końcu jednak do mnie dotarło, że znacznie milej jest być uwielbianą, niż dawać sobą pomiatać jakiemuś czarującemu draniowi.

– Ale nie jest twoim szefem? – Tom mruga do mnie porozumiewawczo.

Odzywka seksistowska do szpiku kości, lecz na niego nie sposób się złościć.

– Tom! – Diana przywołuje go do porządku, ale jest jasne, że ona też nie potrafi się na niego gniewać.

Podchodzi do nas z drinkami, wydyma usta jak matka, która usiłuje zdyscyplinować przesłodkiego, choć niesfornego bobasa. Podaje mi kieliszek czerwonego wina i siada po drugiej stronie Olliego.

– Mamy równorzędne funkcje – wyjaśniam Tomowi. – Ja rekrutuję na stanowiska techniczne, Ollie na pomocnicze. Współpracujemy.

Ostatnio nawet bardzo blisko. A początek, co dziwne, miał miejsce we śnie. Niesamowitym, zawiłym śnie, który zaczął się od grilla u ciotecznej babki Gwen, a skończył w domu, w którym mieszkała moja serdeczna przyjaciółka z podstawówki, tyle tylko, że nie była już dziewczynką, lecz starszą panią. Gdzieś w tym wszystkim pojawił się Ollie. Podobnie jak przyjaciółka był inny niż w rzeczywistości. Bardziej seksowny. Następnego dnia w pracy wysłałam mu e-mail z wiadomością, że mi się śnił. W odpowiedzi pojawiło się oczekiwane pytanie z podtekstem: „I co robiłem?”. Chociaż siedzieliśmy w sąsiednich pokojach, to zawsze porozumiewaliśmy się za pomocą wiadomości elektronicznych. Przesyłaliśmy sobie nawzajem błyskotliwe komentarze na temat włosów naszego wspólnego szefa, Donalda Trumpa, podejrzanych zachowań w czasie firmowego przyjęcia gwiazdkowego i prośby o zamówienie sushi na lunch. Tamtego dnia było inaczej. Zanim wyszłam z pracy, serce wywijało mi koziołki, kiedy w skrzynce odbiorczej pojawiało się imię Ollie.

Jakiś czas zachowywałam zimną krew. Spotkania z nim to były randki, schadzki, ale nie związek, a już na pewno nie ten na całe życie, ale gdy zauważyłam, że codziennie rano daje drobne pijakowi na stacji (nawet po tym, jak pijaczyna obraził go i oskarżył o kradzież wódki), gdy byłam świadkiem, jak zobaczywszy w centrum handlowym zagubionego chłopca, natychmiast podniósł go wysoko nad głowę, żeby malec mógł się rozejrzeć, czy nie zobaczy gdzieś mamy, gdy zaczął zajmować coraz więcej miejsca w moich myślach, w końcu zrozumiałam, że to jest to. To jest on.

Opowiadam rodzinie Olliego tę historię (bez snu), macham rękami, mówię szybko, bez jednej pauzy, bo tak robię, kiedy jestem zdenerwowana. Tom słucha z zainteresowaniem, od czasu do czasu klepie syna po plecach.

– Opowiedzcie mi – proszę, gdy już brakuje mi pary – o was wszystkich.

– Nettie jest szefową finansów w MartinHoldsworth – oznajmia Tom, dumny jak paw. – Zarządza całym wydziałem.

– A ty? – zwracam się do Patricka.

– Ja zajmuję się księgowością. Moja firma jest jeszcze nieduża, ale z czasem się rozrośnie.

– Lucy – Diana przejmuje pałeczkę – opowiedz o rodzicach. Czym się zajmują?

– Tata był profesorem uniwersyteckim, przeszedł na emeryturę. A mama zmarła. Na raka piersi.

Stało się to przed siedemnastu laty, poruszanie tego tematu jest zatem dla mnie raczej niemiłe niż bolesne. Większy kłopot mają osoby, które słysząc tę wiadomość, muszą wymyślić, co powiedzieć.

– Przykro mi to słyszeć – odzywa się Tom, a jego donośny głos podkreśla namacalną ciszę, jaka zapadła w salonie.

– Ja straciłem matkę parę lat temu – mówi Patrick. – Nie sposób się z tym pogodzić.

– To prawda – przytakuję, czując nagłą wspólnotę w niedoli. – A wracając do twojego pytania, Diano, mama była gospodynią domową, a wcześniej uczyła w podstawówce.

Zawsze z dumą podkreślam, że była nauczycielką. Po jej śmierci wiele osób ją wychwalało, wspominało, że dla uczniów gotowa była zrobić wszystko. Szkoda, że nie wróciła do pracy, gdy zaczęłam naukę. „Po co mieć dziecko, jeśli człowiek nie może się nim nacieszyć?”, mawiała, co było pełne ironii, ponieważ i tak nie zdołała się mną nacieszyć, skoro chorowała, a kiedy miałam trzynaście lat, umarła.

– Miała na imię… – mówię, a Diana w tym momencie wstaje.

Wszyscy milkniemy i przenosimy na nią spojrzenie. Po raz pierwszy dociera do mnie pełne znaczenie słowa „matriarchat” i potęga tego zjawiska.

– Kolacja powinna być już gotowa – oznajmia pani domu. – Chętnych zapraszam do stołu.

W ten sposób rozmowa o mojej mamie wydaje się zakończona.

* * *

Na kolację jest pieczona jagnięcina. Diana sama ją przygotowała i podaje. Biorąc pod uwagę rozmiary domu, spodziewałam się raczej firmy cateringowej, ale nie. Posiłek upływa bez niespodzianek, a ja podczas niego czuję się swobodnie.

– Jestem pod wrażeniem twojej działalności dobroczynnej – zagajam, gdy Diana wreszcie siada przy stole. – Ollie z dumą opowiada o tym każdemu, kto chce słuchać.

Uśmiecha się mniej więcej w moją stronę, sięga po kalafior zapiekany z serem.

– Dużo mówi?

– O, tak. A ja chciałabym usłyszeć więcej.

Nakłada sobie trochę kalafiora na talerz, skupiona na tej czynności jak chirurg podczas operacji.

– Tak? A co chciałabyś usłyszeć?

– Najchętniej… – Nagle czuję się postawiona w centrum uwagi. – Chyba skąd się wziął ten pomysł. I jak zaczęłaś tę działalność.

Diana wzrusza ramionami.

– Po prostu uświadomiłam sobie, że istnieje taka potrzeba. Zbieranie rzeczy dla dzieci to żadna filozofia.

– Jak zawsze skromna – ocenia Tom, nadziewając mięso na widelec, chociaż nadal przeżuwa wcześniejszą porcję. Wtyka nową do ust i mówi dalej: – Wszystko przez to jej katolickie wychowanie.

– Jak się poznaliście? – pytam impulsywnie, bo właśnie sobie uświadomiłam, że o tym Ollie mi nie mówił.

– Spotkali się w kinie – odpowiada Nettie. – Tata zobaczył mamę na drugim końcu holu i się zakochał.

Tom i Diana wymieniają spojrzenia. Jest w ich wzroku czułość, ale i coś, czego nie potrafię nazwać.

– Co tu dużo gadać, od razu wiedziałem, że Diana to właśnie ta. Była zupełnie inna niż wszystkie, które dotąd znałem. Mądrzejsza. Bardziej interesująca. Sądziłem, że poza moim zasięgiem.

– Mama pochodzi z zamożnej rodziny – wyjaśnia Nettie. – Z klasy średniej, to katolicy. A tata ze wsi. Żadnych koneksji, żadnych pieniędzy. Koszula na grzbiecie i tyle.

Potrzebuję czasu, by pożegnać się z założeniem, jakie przyjęłam w chwili, gdy weszłam do tego domu, że Diana wyszła za Toma dla pieniędzy. Seksistowskie podejście, ale nie takie znowu nieuzasadnione, jeśli wziąć pod uwagę różnice w ich wyglądzie. Przez fakt, że zawarła małżeństwo z miłości, zdecydowanie zyskuje w moich oczach.

– A ty? – pytam ją. – Też od razu wiedziałaś?

– Jasna sprawa! – odpowiada za nią Tom. – Wystarczyło, że ujrzała moje oblicze! – Ujmuje twarz w ramę z dłoni. – Nie było wyjścia!

Wszyscy wybuchają śmiechem.

– Usiłowałam mu wytłumaczyć, że nie interesuje mnie znajomość z trzydziestopięciolatkiem, ale nie dopuścił mnie do słowa – stwierdza cierpko Diana.

Wymieniają z Tomem uśmiechy.

Po wcześniejszym sztywnym zachowaniu matki Olliego miło zobaczyć ją w innym wcieleniu. Pozwalam sobie mieć nadzieję, że gdy spędzimy razem więcej czasu, dopuści mnie do swojego wewnętrznego sanktuarium. A może nawet któregoś dnia także do pomocy w działaniach dobroczynnych? Nie jest z tych, co to się ludziom rzucają na szyję, ale damy radę. Niedługo zostaniemy serdecznymi przyjaciółkami.

* * *

Miałam trzynaście lat, kiedy Joy, moja mama, umarła. Jej imię, oznaczające dosłownie „radość”, świetnie do niej pasowało: zawsze się ze wszystkiego cieszyła, nigdy niczego nie traktowała zbyt poważnie. Nosiła apaszki i wiszące kolczyki, a gdy w radiu leciała któraś z jej ulubionych piosenek, głośno śpiewała. Na moje przyjęcia urodzinowe przebierała się jak na bal maskowy, chociaż nikt inny spośród dorosłych tego nie robił, i trzymała buty do stepowania, chociaż nie umiała stepować.

Właśnie taka była moja matka.

Ubraną na czarno, bez żadnych ozdób, opaski, peruki, widywałam ją tylko wtedy, gdy brała udział w konferencjach lub na kolacjach z tatą. Tata był jej przeciwieństwem: konserwatywny, poważny, cichy. Jeśli hamowała swój temperament, to wyłącznie ze względu na niego. Gdy postanowił w pewnym momencie zmienić stanowisko, co było posunięciem ryzykownym i mogło źle się skończyć dla jego kariery akademickiej, a poza tym spowodować katastrofę w finansach domowych, wspierała go bez wahania.

– Tatuś opiekuje się nami, my dbamy o tatusia.

Nie doszedł do siebie po jej śmierci. Statystyki pokazują, że większość mężczyzn żeni się ponownie w ciągu trzech lat od zakończenia poprzedniego związku, ale tata, dwadzieścia lat później, wciąż pozostawał bez pary.

– Twoja mama była moją partnerką życiową – powtarzał – a ktoś taki jest na całe życie.

Najął gospodynię, kobietę, która u nas gotowała, sprzątała i robiła zakupy. Maria miała pewnie jakieś pięćdziesiąt lat, ale czarne, naznaczone siwizną włosy zwijała w kok, przez co wyglądała dużo starzej. Nosiła wyłącznie spódnice, zawsze miała rajstopy, buty na płaskim obcasie i jakiś własnoręcznie uszyty fartuch w kwiaty. Swoje dzieci już odchowała, a wnuki jeszcze się nie urodziły. Przychodziła codziennie w południe, pracowała do szóstej. Nie wiem, jaka oficjalnie była jej rola w stosunku do mnie, ale zawsze czekała na mnie w domu, gdy wracałam ze szkoły, i wyglądało na to, że jest to dla niej najlepsza część dnia. Dla mnie też. Rozpakowywała mi torbę, myła pudełka śniadaniowe, szykowała na talerzyku kawałki jabłek i sera do popołudniowej herbaty. Takich rzeczy mama nie robiłaby za nic w świecie. Z perspektywy czasu widzę, że mogłam się czuć zdominowana przez gosposię.

Ale wiedziałam, że mi po prostu matkuje.

Kiedyś dopadła mnie grypa, Maria przyszła wtedy na cały dzień. Krzątała się po domu, zaglądała do mnie systematycznie, przynosiła a to wodę, a to herbatę, a to chłodny ręcznik na czoło. Dwa razy, gdy podczas drzemki słyszałam, jak wchodzi do pokoju, specjalnie jęknęłam, żeby się mną zajęła. Pocałowała mnie w czoło, przyniosła wody. Nawet mnie wtedy karmiła łyżką.

Z ręką na sercu, to były najwspanialsze dni mojego życia.

Odeszła od nas po mojej osiemnastce. Miała już wtedy pierwsze wnuczę, a także starzejącego się psa z jaskrą. Zresztą byłam już wtedy prawie dorosła, więc i tak nie miała wiele pracy. Po niej tata zatrudnił zwykłą sprzątaczkę i zaczął sam robić zakupy w drodze z pracy. Maria przynosiła upominki z okazji urodzin i przysyłała kartki na Boże Narodzenie, w końcu jednak zagarnęło ją życie rodziny. Wtedy uświadomiłam sobie, że chcę założyć własną. Mieć męża, dzieci, starego ślepego psa. A co ważniejsze, potrzebna mi była taka Maria. Ktoś, z kim mogłabym wymieniać się przepisami, kto by mnie wspierał mądrymi radami i otaczał macierzyńską miłością. Kobieta, która by mnie nie zostawiła i nie odeszła do własnej rodziny, bo ja też byłabym jej rodziną.

Nie miałam już matki. Miałam natomiast szansę zyskać pewnego dnia teściową.

* * *

Po kolacji Tom wysyła nas do swojej „meliny”, czyli pomieszczenia o strzelistym, katedralnym suficie, z regałami na całe ściany i mnóstwem skóry na meblach. Miejsce kojarzy mi się z klubem dla dżentelmenów. Z bufetu wyrasta ogromny telewizor, jest również barek, bardzo dobrze zaopatrzony. Ollie został wezwany do kuchni, by pomóc przy kawie i deserze (co zapewne oznacza, że chcą z matką zamienić parę słów na mój temat), idę więc do klubu dla dżentelmenów razem z Nettie i Patrickiem.

– I jak? – zagaja Patrick, stając przy barku.

Przyrządza koktajl, którego wcale mi nie potrzeba, bo już wypiłam dwa kieliszki wina. Ale wydaje się taki szczęśliwy podczas mieszania alkoholi, że nie mam serca go hamować.

– Co sądzisz – podejmuje – o Dianie?

– Patricku – ostrzega Nettie.

– Co? – Kąciki ust wędrują mu do góry. – To nie jest podchwytliwe pytanie.

Nieporadnie szperam w głowie, szukam, co by tu odpowiedzieć, ale szczerze mówiąc, niewiele znajduję. Diana podczas kolacji od czasu do czasu pytała, czy ktoś chce więcej warzyw. Uchylała się od odpowiedzi na moje pytania, a poza lekkim uśmiechem na wspomnienie pierwszego spotkania z Tomem przez cały wieczór wydawała się deprymująco zdystansowana. Szczerze mówiąc, gdyby nie reszta rodziny, czułabym się dziwnie. A teraz wiem tylko tyle, że Diana jest zupełnie inna, niż się spodziewałam.

– Moim zdaniem jest…

Obracam w myślach kilka słów: miła, interesująca, uprzejma, ale żadne nie wydaje mi się właściwe, a nie chcę udawać. W końcu nie jestem tu wyłącznie po to, by wywrzeć wrażenie na rodzicach Olliego. Jeżeli między nim i mną sprawy się poukładają, to do końca życia co drugą Gwiazdkę będę spędzała w towarzystwie Nettie i Patricka. Dlatego szczerość jest ważna. Problem w tym, że na prawdziwą otwartość jest za wcześnie. Dociera do mnie, że na spotkaniu rodzinnym trzeba być politykiem. Człowiek musi wiedzieć, kogo wesprzeć i gdzie szukać oparcia, by osiągnąć jak najlepszy efekt. Postanowiłam kierować się radą matki i powiedzieć coś prawdziwego.

– Jest wyśmienitą kucharką.

Patrick śmieje się odrobinę zbyt serdecznie. Żona przyszpila go spojrzeniem ostrym jak sztylet.

– Nettie, daj spokój. – Patrick trąca ją w żebra. – Przecież mogła być gorsza. A poza tym jest Tom, tak?

Jak dla mnie to marna pociecha. Miałam tak starannie wymyślony obraz potencjalnej teściowej, a nie teścia, że nawet Tom nie mógł mi jej zastąpić. Z drugiej strony Patrick wydaje się akceptować tę drętwą teściową bez większego oporu, chociaż bez wątpienia nie jest spełnieniem jego marzeń.

Mija kilka minut, Olliego wciąż nie widać, a ja mam wrażenie, że Nettie chciałaby zostać z Patrickiem sam na sam.

– Pójdę sprawdzić, co tam z deserem – mówię.

Przez podwójne drzwi wchodzę do sporego pomieszczenia, stamtąd droga prowadzi do obszernej kuchni, gdzie centrum stanowi ogromna granitowa wyspa. Ollie i Diana stoją przy tejże wyspie, plecami do mnie, i najwyraźniej układają coś na desce do serów.

– Nie jest istotne, co ja myślę – mówi Diana.

– Dla mnie jest.

– A nie powinno.

Diana wygłasza słowa niczym bibliotekarka albo nauczycielka gry na pianinie: wyraźnie i stanowczo, bez śladu zawahania.

Przystaję w progu.

– Mam rozumieć, że jej nie lubisz?

Kobieta milczy o wiele za długo.

– Mówię, że nie jest istotne, co ja o niej myślę.

Wycofuję się, przystaję za rogiem. Odnoszę wrażenie, jakby mi ktoś przyłożył bez ostrzeżenia. Tyle miałam obaw, że matka Olliego nie spełni moich oczekiwań, okaże się nie taką teściową, jaką sobie wymarzyłam, a nie wzięłam pod uwagę – narcystycznie, jak się okazuje – że to ja mogę nie przypaść jej do gustu.

– Mamo, naprawdę nie powiesz mi, co myślisz o Lucy?

– Och, synu… – Oczami wyobraźni widzę, jak potrząsa ręką, jakby odganiała muchę. – Uważam, że może być.

„Może być”. Potrzebuję chwili, by to przetrawić. Mogę być.

Szukam pochwały, jaką mogłoby zawierać to określenie, ale nie znajduję. Uznać, że ktoś „może być”, to jak powiedzieć, że w konkretnym stroju nie wygląda grubo. „Może być” wczorajsza kanapka, którą się nie zatrujesz. „Może być” synowa, której nie chciałaś, ale z drugiej strony mogłaby być gorsza.

– Tu jesteś!

Obracam się na pięcie. W przejściu z holu ukazuje się rozpromieniony Tom.

– Chodź, pomożesz mi wybrać wino deserowe. Nigdy nie umiem zdecydować.

– Właściwie nie znam się na…

Ale Tom już ciągnie mnie do piwniczki, gdzie znajduje się zdumiewający wybór trunków. Udaje mi się jakoś przebrnąć przez degustację, dobrze, że jest ciemnawo, bo łatwiej mi ukryć łzy, które zatrzymuję częstym mruganiem.

„Może być” to dla mnie wyrok śmierci.

 

3

Lucy

Teraźniejszość

Mam policję w kuchni. Gliniarz, Simon, znalazł kubeczki, mleko i torebki z herbatą – nawet nie pytał, gdzie czego szukać – i właśnie parzy mi herbatę. Kobieta, Stella, wrzuca do śmieci resztki hamburgerów umazane keczupem i ładuje do zmywarki plastikowe dziecięce talerze.

Ollie jest w korytarzu, rozmawia przez telefon z Nettie. Słyszę, jak tłumaczy, że nie ma pewności… Powiedział jej wszystko, co wie… Już mówił, że nie wie! Że najlepiej będzie, jeśli przyjedzie i sama porozmawia z policją.

Mówi o Dianie, uprzytamniam sobie. Diana nie żyje. Fakt, że się nie zaprzyjaźniłyśmy, zdaje się blednąć w obliczu tego ostatecznego zdarzenia, w każdym razie traci na znaczeniu. Uświadamiam sobie, że spadł na mnie głęboki smutek. Jak gdyby za sprawą śmierci stała się szlachetniejsza, nieomal dostojna, a w świetle jej nowego statusu przeszłe zdarzenia wydają się trywialne, wręcz nieistotne. W końcu przecież tak naprawdę nikt nie przyjaźni się z teściową, prawda? Nikt! Teściowa mojej przyjaciółki Emily nie wierzy, że Poppy ma nietolerancję laktozy („Co to za bzdury, za moich czasów nie było żadnych takich nietolerancji!”). Teściowa Jane nie pojmuje, jak można używać pieluch jednorazowych, zwłaszcza jeśli ona postarała się i kupiła Henry’emu opakowanie tetrowych. Teściowa Sashy bez przerwy opowiada o spadku, jaki ma jej zostawić, i oczekuje z tego powodu nieustannej wdzięczności. Teściowa Danielle ciągle udziela jej dobrych rad, a ta u Keny we wszystko się wtrąca. Tylko Sara uwielbia swoją teściową, a to dlatego, że Marg dwa dni w tygodniu opiekuje się jej dziećmi, a przy tym robi pranie, prasuje i gotuje obiady, które można zamrozić (Marg nazywamy jednorożcem wśród teściowych).

Dzieci nareszcie w łóżkach. Niestety, chwilę po tym, jak policja zawiadomiła nas o śmierci Diany, postanowiły domagać się naszej uwagi. Simon i Stella okazali się na tyle uprzejmi, że zostali z nami, aż je nakarmiliśmy i położyliśmy spać (Simon nawet serwował burgery i rozmawiał z dziećmi w czasie kolacji!). Czekanie, aż będziemy mogli poznać szczegóły, było koszmarem, nie widzieliśmy jednak innej możliwości. Gdy przyszło do kładzenia dzieci, Ollie zabrał Edie, najłatwiejszą do uśpienia z trójki naszych latorośli, bo wymaga tylko zaśpiewania Mrugaj, mrugaj, gwiazdko ma, podania przytulanki – owieczki – i wetknięcia w buzię smoczka. Pozwalam mu na to, bo w końcu właśnie zmarła mu matka. Zabieram starszą dwójkę, która w końcu załapała, że policja zjawiła się u nas nie bez powodu. Kompletnie bezmyślnie mówię im, że ukradziono rower.

– A czyj? – pyta Archie, gdy otulam ich kołdrami, usiłując doprowadzić do tego, by pod nimi zostali. – Mój?

– Nie, nie twój.

Znowu wyskakuje spod przykrycia.

– Harriet?

Naciągam mu kołdrę pod brodę.

– Pewnie go gdzieś zostawiła – stwierdza. – I teraz mówi, że ktoś ukradł. Chce dostać nowy. Jak ona dostanie nowy, to ja też chcę dostać nowy.

– Nikt nie dostanie nowego roweru.

Przyjrzał mi się sceptycznie, wciąż jednak na leżąco.

Właśnie mam pocałować go w czoło, gdy znów siada.

– Oni myślą, że ja ukradłem?

– Nie, kochanie.

Uspokoił się dopiero wtedy, gdy zdołałam go przekonać, że Harriet w żadnym razie nie dostanie nowego roweru.

Harriet ma inne zmartwienie. Gdy opatulam ją kołdrą, kręci się i wierci.

– Dlaczego policja przychodzi do nas pytać o jakiś rower, co nie jest nasz?

– Uważają, że możemy wiedzieć, gdzie on się podział.

– A dlaczego?

Jej błękitne oczy są niesamowicie wszystkowiedzące. Często wytrąca mnie z równowagi tym szczególnym spojrzeniem.

– A może – podejmuje, zanim zdążę odpowiedzieć – oni tylko mówią, że przyszli zapytać o rower, a tak naprawdę zbierają informacje z powodu czegoś zupełnie innego?

W miniony weekend Harriet oglądała na dobranoc Małych agentów. Podejrzewam, że właśnie stąd owo „zbieranie informacji”. Ale kto wie? Zawsze była spostrzegawcza. Za mądra na swoje cztery lata.

– Jest tylko jeden sposób, żeby się tego dowiedzieć – mówię córce. – Porozmawiam z nimi. I jutro ci powiem. Śpij.

Wolno kiwa główką i zsuwa się pod kołdrę. Można o niej powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest śpiąca. Wygląda raczej na poruszoną, co jest dosyć dziwne, wziąwszy pod uwagę, że nie wie o śmierci babci.

Podnoszę wzrok, gdy z korytarza wychodzi Ollie z telefonem w ręku. Opada na kuchenne krzesło, a ja zsuwam się ze stołka barowego i siadam obok niego, przy stole.

– Co z Nettie? – pytam.

Kładzie przedramiona na blacie, potem lewą dłonią podpiera czoło.

– Jedzie do nas.

– Sama?

– Z Patrickiem.

Wciągam głęboko powietrze, duszę w zarodku panikę. Na litość boską! Oczywiście, że Patrick i Nettie przyjeżdżają. Przecież właśnie zmarła jej matka. Powinniśmy być razem. Od dawna miałam nadzieję, że Nettie się z nami skontaktuje.

Simon przynosi moją herbatę, oboje ze Stellą wysuwają krzesła i siadają. Przygotowujemy się, szykujemy. Swobodna postawa, jaką przybraliśmy ze względu na dzieci, znika, teraz przejdziemy do rzeczy.

– Mówcie – odzywa się Ollie.

– Nie będę owijał w bawełnę – oznajmia Simon. – Nie mamy jeszcze kompletu informacji, nie znamy przyczyny śmierci. Dzisiaj, tuż po godzinie siedemnastej, sąsiadka zawiadomiła policję, że zobaczyła przez okno ciało pańskiej matki. Po zbadaniu okazało się, że pani Diana Goodwin nie żyła od kilku godzin.

– Ale na co umarła? – Ollie nie może powstrzymać zniecierpliwienia.

Kładę dłoń na jego ręce.

– Pewność będziemy mieli po uzyskaniu wyników autopsji – mówi Simon – ale niektóre dowody, między innymi list pożegnalny, zdają się wskazywać, że pańska matka odebrała sobie życie.

W ciszy, jaka zapada po jego słowach, uświadamiam sobie, że mam wyostrzone zmysły: widzę lekki połysk deszczu, krople potu na skroniach policjanta, słyszę muchę, która ugrzęzła między zasłoną a szybą okienną, krew dudniącą w głowie.

– Zdajemy sobie sprawę, że to ogromny wstrząs – dodaje Stella.

– Tak – potwierdzam.

Przenoszę uwagę na Olliego, który zastygł jak kamień. Obejmuję go, rozcieram mu plecy szybkimi, rytmicznymi ruchami po okręgu. Tak samo masuję dzieci, jeśli któreś się przewróci i zrobi sobie krzywdę. Mimo to nadal się nie rusza.

– Czy to pewne? – odzywa się w końcu – Że ona…

– Wiadomość na temat powziętej decyzji jest stosunkowo jasna. A… dowody musiały zostać przygotowane z wyprzedzeniem, co wskazuje na to, że nie było to działanie pod wpływem impulsu.

Ollie zrywa się gwałtownie i zdecydowanie odchodzi, po czym zawraca. W końcu staje w miejscu.

– Co to za dowody?

– Niestety, w tej chwili nie możemy udostępnić tej informacji. Do momentu, gdy koroner orzeknie samobójstwo, musimy traktować ten przypadek jako potencjalne zabójstwo…

– Potencjalne… – Ollie ma otwarte usta, lecz nie może wypowiedzieć drugiego słowa.

– Nie możemy się dzielić informacjami, dopóki nie dostaniemy pozwolenia. Rozumiem, że trudno się z tym pogodzić.

Simon jest kompetentny, zachowuje się profesjonalnie, trudno mi jednak traktować go poważnie. Jest bardzo młody. Ile on może rozumieć? Nie ma ani jednej zmarszczki.

– Czy zna pan jakiś powód, dla którego pańska matka mogłaby chcieć odebrać sobie życie? – pyta Stella. Skupiona jest na Olliem, ale od czasu do czasu dyskretnie zerka na mnie. – Może miała depresję? Cierpiała na jakieś schorzenia fizyczne albo psychiczne?

– Miała raka piersi – mówi Ollie. – Miała raka piersi, ale był we wczesnym stadium. Nie odebrałaby sobie życia. Nie wierzę.

Opuszcza głowę na dłonie, ale dosłownie w następnej chwili, gdy frontowe okno przecina smuga światła, podnosi wzrok. Przed dom zajechało auto Patricka.

– Są – odzywam się niepotrzebnie.

– Proszę otworzyć – mówi Stella.

Oboje z Olliem idziemy do drzwi. Patrick wysiada zza kierownicy; kiedy stoi, jest o głowę i barki wyższy od samochodu. Obchodzi wóz dookoła i otwiera drzwi pasażera. Nettie wyłania się powoli. Gdy w końcu widać ją całą, przeżywam szok. Twarz ma wychudzoną, oczy podpuchnięte. Od naszego ostatniego spotkania przed kilkoma tygodniami straciła pewnie z dziesięć kilo.

– Nettie – mówię, gdy brnie w górę po schodach – tak mi przykro…

– Rozumiem.

Ma spuszczony wzrok, dlatego traci równowagę, gdy Ollie zamyka ją w ramionach. Może z zaskoczenia na to pozwala. Patrick czeka kilka kroków z tyłu, wita mnie pojedynczym skinieniem głowy.

Odwracam się i wchodzę do domu.

W środku Simon i Stella zbierają kubki, rozmawiają cicho. Wsuwam się do łazienki. Porozrzucane zabawki leżą na podłodze, dziecięce szczoteczki do zębów czekają przygotowane w rządku, każda z pastą, bo zapomnieliśmy o szczotkowaniu. Płuczę je i odstawiam do plastikowego kubeczka, na miejsce. Potem otwieram szafkę pod umywalką i wyjmuję z niej stary żółty ręcznik, tak poprzecierany, że trzymam go tylko na te wyjątkowe okazje, kiedy człowiekowi potrzebny jest stary ręcznik – do przetarcia podłogi, wyglansowania butów albo starcia wymiotów. Ollie, rzecz jasna, nie rozumie tej koncepcji i zawsze jakoś udaje mu się wyjąć go na wierzch, kiedy mamy gości. Wszystko to jednak jest bez znaczenia, ponieważ Diana nie żyje.

– Lucy? – woła Ollie z sąsiedniego pomieszczenia. – Gdzie jesteś?

– Już idę – mówię i przyciskam ręcznik do twarzy, żeby nikt nie słyszał, że płaczę.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI