Uzyskaj dostęp do tej i ponad 180000 książek od 9,99 zł miesięcznie
Ironiczna i opowiedziana z humorem historia dwóch samotniczek, które niespodziewanie odnajdują coś, czego nie szukały – rodzinę. Vera ma pięć lat, kiedy w 1945 roku wraz z matką ucieka z Prus Wschodnich do Starego Kraju, w którym jest nazywana „polaczkowym dzieckiem”. Przez całe życie czuje się obco w wielkim zimnym domu, a mimo to nie potrafi go opuścić. Sześćdziesiąt lat później u jego drzwi staje nagle siostrzenica Very, Anne, która uciekła z synkiem z modnej hamburskiej dzielnicy Ottensen. Vera i Anne są sobie obce, lecz zarazem wiele je łączy. „Ta powieść jest inna w dobrym znaczeniu tego słowa. Nie ma w niej romantycznej aury ani klisz. Pojawiają się za to silne, zdeterminowane postacie. Ta historia długo pobrzmiewa w czytelniku, niczym jęki i skrzypienie w starym ciemnym domu”. NDR Buch des Monats März „Debiut Hansen o różnicy między tym, co znaczy mieć dom, i tym, co znaczy go nie mieć, szybko stał się bestsellerem. I słusznie, gdyż jest to niezwykle empatyczna powieść, którą świetnie się czyta”. Die Zeit
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 268
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Original title: ALTES LAND by Dörte Hansen
© 2015 by Albrecht Knaus Verlag,
a division of Verlagsgruppe Random House GmbH, München, Germany.
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2020 for the Polish translation by Katarzyna Sosnowska
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Tłumaczenie niniejszej pozycji otrzymało wsparcie finansowe Instytutu Goethego.
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk
Korekta: Izabela Sieranc, Iwona Wyrwisz, Edyta Malinowska-Klimiuk
Konsultacja z zakresu dialektu dolnoniemieckiego: dr hab. Karsten Dahlmanns
ISBN: 978-83-8230-006-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2020
Stary Kraj, w języku niemieckim „Altes Land”, to nazwa regionu położonego na południowym brzegu Łaby w okolicach Hamburga – część należy do landu Hamburg, reszta do Dolnej Saksonii. Są to tereny zalewowe, z krajobrazem zdominowanym przez wały przeciwpowodziowe, kanały i rowy melioracyjne. Na tamtejszych glebach marszowych od średniowiecza rozwijało się sadownictwo.
Chłopskie rodziny od pokoleń uprawiające jabłka i czereśnie często dochodziły do znacznej zamożności i zyskiwały sobie określenie „Bauer-Adel”, czyli chłopskiej szlachty. Jednym z wyróżników statusu były ich domostwa. Charakterystyczną dla tego regionu budowlą są ogromne domy halowe (Hallenhaus) z murem pruskim, a więc ścianą szkieletową, której drewniana konstrukcja jest widoczna i często dekorowana, resztę zaś wypełnia mur z cegły. Domy te pokrywane były tradycyjnie sitowiem, a na podwórko prowadziła ozdobna brama, której rzeźbienia i kolorowe dekoracje dawały wyobrażenie o bogactwie gospodarzy.
Dom halowy zbudowany jest na planie prostokąta i zwieńczony dwuspadowym dachem pokrytym sitowiem. Tradycyjny dom składa się z co najmniej dwóch kondygnacji – przy czym górna służyła dawniej jako spichrz lub skład na siano (gdy w domu mieszkały jeszcze zwierzęta). W zwróconej w stronę podwórza krótszej ścianie znajdowały się główne drzwi, przez które nie tylko wchodzili mieszkańcy, ale także wwożono do środka zbiory oraz prowadzano zwierzęta. Ścianę nad drzwiami, a szczególnie jej szczyt, zdobiono rzeźbieniami. Stanowiła kolejną po ozdobnej bramie wizytówkę gospodarstwa.
Za drzwiami głównymi rozciągała się przestronna sień (Diele), będąca centrum domostwa. Po obu jej stronach ciągnęły się pomieszczenia dla zwierząt i czeladników czy ubogich krewnych, którzy pracowali w gospodarstwie. Z kolei naprzeciwko głównych drzwi umieszczono izby mieszkalne rodziny. Tę część oddzielała od sieni przestrzeń zwana Flett, rozciągająca się od ściany do ściany. Po jednej stronie umieszczano tzw. drzwi młodej, które tradycyjnie otwierane były tylko od wewnątrz i służyły jedynie podczas najważniejszych rodzinnych chwil, gdy nie godziło się wchodzić lub wychodzić drzwiami głównymi, używanymi przez czeladników i zwierzęta. Używano ich głównie w dniu wprowadzania panny młodej (i jej posagu) lub wyprowadzania nieboszczyka.
Naprzeciwko drzwi młodej mieściły się kuchnia i piec (w dawnych czasach palenisko znajdowało się na przecięciu tej przestrzeni z sienią). W tej części znajdowały się również spiżarnie, a wzdłuż ścian stały skrzynie posagowe i kredensy, w których gospodarze przechowywali najcenniejsze elementy wyposażenia, takie jak porcelanowe i srebrne zastawy, odświętne obrusy.
Mieszkańcy Starego Kraju posługują się Plattdüütsch, dialektem dolnoniemieckim. Profesor Karsten Dahlmanns pomógł mi rozszyfrować występujące w powieści fragmenty w dialekcie, osadzając je jednocześnie w kontekście lokalnym, za co jestem mu niezwykle wdzięczna. Profesor Eliza Karmińska skonsultowała tropy Grimmowskie. Dr Agnieszka Sosnowska i mgr Krzysztof Dudzik wsparli wiedzą w kwestiach geograficznych i rolniczych.
För mien Appelhuuslüüd
Dla moich przyjaciół z krainy jabłek
Podczas tych nocy, kiedy z zachodu nadchodziła burza, dom kołysał się niczym statek, którym w tę i we w tę rzucają wściekłe fale. Podmuchy wiatru z piskiem wbijały się w stare mury.
Taki dźwięk wydają czarownice płonące na stosie, pomyślała Vera, albo dzieci, gdy przytną sobie palce.
Dom się kołysał, ale nie tonął. Pokryty nastroszonym sitowiem dach trzymał się mocno. Rozrosły się na nim zielone kępy mchu, tylko na kalenicy były mniej wybujałe.
Ze zdobiącego fasadę muru pruskiego złuszczyła się farba, a belki z surowego dębowego drewna wystawały ze ścian niczym szare kości. Litery na szczycie się zatarły, ale Vera i tak wiedziała, co tam napisano: „Tyn dóm jest mij i ni jest mij, kto wnijdzie w nij, nazwi go swim”.
To było pierwsze zdanie w dialekcie dolnoniemieckim, które Vera poznała, gdy trzymając matkę za rękę, dotarła do tego gospodarstwa położonego w Starym Kraju nad Łabą.
Drugie zdanie w dialekcie wypowiedziała Ida Eckhoff i dobrze wprowadzało ono w nastrój przyszłych wspólnych lat: „Ile jeszczi zjidzie tu was, Polaczków?”. Jej dom pełen był uchodźców, miała już dość.
Hildegard von Kamcke nie wykazywała talentu do roli ofiary. Zawszoną głowę trzymała wysoko, choć jedyne, co jej pozostało, to duma z trzystuletniej genealogii wschodniopruskiej rodziny. Teraz wprowadziła się do lodowatej izby czeladnej, którą przydzieliła jej Ida Eckhoff.
Hildegard posadziła dziecko na słomianym materacu, odstawiła plecak i wypowiedziała wojnę spokojnym głosem z wyraźną artykulacją śpiewaczki.
– Córce przydałoby się coś do jedzenia – rzuciła.
– Ode mni nic ni dóstani! – wypaliła natychmiast Ida Eckhoff, przedstawicielka szóstego pokolenia gospodyń ze Starego Kraju, wdowa i matka rannego żołnierza frontowego.
Vera skończyła właśnie pięć lat. Siedziała na wąskim łóżku i zamarzała – wilgotne wełniane pończochy drapały w nogi, rękawy płaszcza przesiąkły smarkami, bo nieustannie ciekło jej z nosa. Patrzyła, jak matka podchodzi do Idy Eckhoff i z drwiącym uśmiechem delikatnym vibrato zaczyna wyśpiewywać: Cóż, pisanie i czytanie to nie moja sprawa. Bo od dziecka aż do dziś po chlewach się pokładam…
Ida była tak zaskoczona, że aż do refrenu nie ruszyła się z miejsca. Cel w życiu jeden mam, polędwicy kilka gram – Hildegard von Kamcke ciągnęła w uchodźczej izbie swoją pieśń, machała przy tym rękami jak na operowej scenie. Wciąż jeszcze śpiewała, gdy Ida dawno już siedziała przy kuchennym stole, zmrożona gniewem.
Kiedy zapadła ciemność i dom pogrążył się w ciszy, Hildegard przekradła się do sieni. Wróciła z jabłkiem w każdej kieszeni płaszcza i kubkiem świeżo wydojonego mleka w ręku. Vera je wypiła, a Hildegard przetarła naczynie rąbkiem swojego okrycia i bezszelestnie odstawiła je na miejsce. Potem położyła się na materacu obok córki.
Dwa lata później z rosyjskiej niewoli wrócił Karl Eckhoff. Prawą nogę miał sztywną jak kij, policzki tak zapadnięte, jakby zasysał je od środka. Hildegard von Kamcke nadal musiała kraść mleko dla córki.
„Ode mni nic ni dóstani”. Ida Eckhoff była z tych, co dotrzymują słowa, ale wiedziała, że „ta osoba” codziennie chodzi do jej obory. Pewnego dnia obok starego kubka postawiła w sieni kankę. Po co tracić połowę mleka przy nocnym dojeniu. Wieczorami nie zamykała już na klucz owocowej spiżarni, a czasami nawet dawała Verze jajko, gdy dziewczynka zamiotła sień albo przy obieraniu fasoli zaśpiewała Krainę ciemnych lasów, hymn Prus Wschodnich.
W czerwcu dojrzały czereśnie i każde dziecko było potrzebne w gospodarstwie, żeby odpędzać szpaki, które nadlatywały w wielkich stadach i siadały na drzewach. Wówczas Vera biegała pod rzędami drzew niczym nakręcana małpka z bębenkiem, waliła drewnianą łyżką w starą pokrywkę, na cały głos wyśpiewując przy tym wszystkie piosenki, których nauczyła ją matka. Opuszczała tylko tę o polędwicy.
Ida Eckhoff obserwowała, jak dziecko godzinami maszeruje przez sad, jego ciemne włosy powoli skręcają się w mokre loczki i przyklejają do głowy. W południe twarz małej stała się ciemnoczerwona. Vera zwolniła kroku, zaczęła się potykać, nie przestawała jednak walić i śpiewać, wciąż maszerowała, zataczając się jak pijany żołnierz, aż wreszcie padła na twarz w skoszoną trawę zebraną pomiędzy drzewami.
Nagła cisza zwróciła uwagę Idy. Kobieta pobiegła do głównych drzwi i zobaczyła nieprzytomną dziewczynkę. Ze złością pokręciła głową i ruszyła do sadu, podniosła dziecko, zarzuciła je sobie na plecy jak worek kartofli i przytachała na białą drewnianą ławkę stojącą przy domu w cieniu wielkiej lipy.
Ławka stanowiła tabu dla czeladzi i uchodźców, gdyż była to weselna ławka Idy Eckhoff, obecnie jej wdowia ławka. Poza nią i Karlem nikt nie mógł tam siadać. Teraz jednak leżało na niej to polskie dziecko z porażeniem słonecznym – trzeba było je ocucić.
Karl przykuśtykał z szopy, ale Ida już stała przy pompie i nalewała zimną wodę do wiadra. Kuchenną ścierkę, którą zawsze nosiła na ramieniu, złożyła jak kompres i przycisnęła ją do czoła małej. Karl podniósł bose dziecięce stopy do góry i oparł je na białej poręczy ławki.
Z sadu dobiegł stukot drewnianej grzechotki i pokrywki. Blisko domu, gdzie zapanowała cisza, pierwsze szpaki odważyły się wrócić na drzewa. Między gałęziami słychać było ich szelest i mlaskanie.
Kiedyś Karl strzelał do nich razem z ojcem. Przechodzili ze śrutówkami pod szpalerem czereśni i jak w upojeniu walili w czarne stada. Potem trzeźwieli, zbierając martwe małe ptaki. Wielka wściekłość, a następnie nędzna kupka piór.
Vera odzyskała przytomność, zaczęła się krztusić, odwróciła głowę na bok i zwymiotowała na białą weselną ławkę pod majestatyczną lipą Idy Eckhoff. Wzdrygnęła się, gdy zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła. Chciała uciec, ale lipa obróciła się nad jej głową, wysoka korona o liściach w kształcie serca zdawała się tańczyć. Szeroka dłoń Idy przycisnęła dziewczynkę z powrotem do ławki.
Karl przyniósł z domu kubek mleka i kromkę chleba z masłem. Usiadł obok Very, a Ida chwyciła drewnianą łyżkę i pogniecioną pokrywkę, by przepędzić zuchwałe ptaki, które zataczały szerokie kręgi nad jej gospodarstwem i pożerały to, co do nich nie należało.
Jej syn przetarł dziecku twarz wilgotną ścierką. Gdy Vera zobaczyła, że Ida sobie poszła, szybko wypiła zimne mleko i sięgnęła po kromkę. Wstała, zatoczyła się, potem boso podreptała po rozgrzanych kamieniach, którymi wyłożono podwórko. Wyciągała ramiona na boki, jakby tańczyła na linie.
Karl patrzył, jak wraca do sadu.
Wsadził sobie papierosa do ust, przetarł ławkę ścierką, którą rzucił potem na trawę. Następnie odchylił głowę, zaciągnął się głęboko i wypuścił piękne okrągłe kółka z dymu – popłynęły wysoko ku lipowej koronie.
Matka ciągle szalała ze starą pokrywką między drzewami.
Zaraz ty padniesz na trawę z porażeniem słonecznym, pomyślał Karl, nie wściekaj się tak.
Potem Ida pobiegła do domu, przyniosła śrutówkę i strzelała do ptasich stad, waliła w niebo, aż przegoniła ostatniego żarłoka, przynajmniej na jakiś czas. A jej syn, który miał dwie ręce i jedną nogę zdrowe, siedział na ławce i się jej przyglądał.
Wszystko na miejscu, dzięki Bogu! – pomyślała Ida Eckhoff, gdy przed ośmioma tygodniami przykuśtykał do niej na peronie. Zawsze był przecież chudy, wyglądał na zmęczonego, ciągnął za sobą nogę, ale mogło być o wiele gorzej. Friedrichowi Mohrowi zwrócili syna bez rąk, co to będzie z jego gospodarstwem. A u Buhrfeindta obaj, Paul i Heinrich, zginęli. Ida mogła się cieszyć, że jej jedynak wrócił do domu w tak dobrym stanie.
A te inne sprawy – nocne krzyki i czasami zmoczone łóżko o poranku – nie były poważne. Nerwy, powiedział doktor Hauschildt, to niedługo ustąpi.
Gdy we wrześniu dojrzały jabłka, Karl ciągle siedział na białej ławce Idy i palił papierosy. Wydmuchiwał piękne okrągłe kółka dymu w stronę złotej korony lipy. Na czubku kolumny zbierającej, która ściągała z jabłoni kosz za koszem, stała Hildegard von Kamcke. Ciągle powtarzała, że w Prusach Wschodnich przyzwyczaiła się do zupełnie innych powierzchni, wtedy Ida miała jeszcze większą ochotę z miejsca wykopać tę zarozumiałą babę z gospodarstwa. Tyle że nie dałaby sobie bez niej rady. Ta drobna kobieta stanowiła dla niej twardy orzech do zgryzienia. Hildegard wcześnie rano dosiadała roweru jak wierzchowca i wyprostowana jechała wydoić krowy. Harowała w sadzie, aż z drzewa zdjęto ostatnie jabłko, a w oborze machała widłami jak mężczyzna i wyśpiewywała przy tym arie Mozarta, co zupełnie nie robiło wrażenia na krowach.
Ale Karlowi bardzo się to podobało.
Za to Ida, która nie płakała od ośmiu lat, od dnia, w którym jej Friedrich padł bez życia w rów melioracyjny, stała przy kuchennym oknie i ryczała na widok Karla nasłuchującego arii spod lipy.
Nie czujesz tęsknoty za miłością… – śpiewała Hildegard von Kamcke i myślała przy tym o kimś, kto już nie żył. Tak samo jak Ida wiedziała, że mężczyzna na ławce to nie był Karl, na którego matka tyle czekała.
Dziedzic Karl Eckhoff, silny i obiecujący, został na wojnie. Matce oddali wydmuszkę. Miły i obcy jak jakiś podróżny, jej syn siedział na weselnej ławce i wydmuchiwał kółka z dymu ku niebu. A nocami się darł.
Gdy nadeszła zima, cicho pogwizdujący Karl zbudował wózek dla lalki małej Very von Kamcke, a w Boże Narodzenie przybłąkana hrabina i jej wiecznie głodne dziecko po raz pierwszy zasiadły przy dużym stole Idy Eckhoff w paradnej izbie.
Wiosną, gdy opadły kwiaty czereśni, Karl na ławce zagrał na akordeonie, a Vera się do niego przysiadła.
W październiku zaś, po zbiorze jabłek, Ida Eckhoff przeniosła się do wdowiej części i dostała synową, którą mogła szanować i której musiała nienawidzić.
„Tyn dóm jest mij i ni jest mij”…
Stary napis odnosił się do nich obu. Miały równorzędną pozycję, toczyły ostre walki w domu, którego Ida nie chciała oddać, a Hildegard opuścić.
Kilka lat krzyków, przekleństw, trzaskania drzwiami, rozbijania szklanek i filiżanek ze złotym rąbkiem wsiąkło w ściany, osiadło niczym kurz na drewnianych podłogach i belkach podtrzymujących sufit. Vera słyszała je nawet w ciche noce, a gdy nadchodziła burza, zastanawiała się, czy to rzeczywiście wiatr wył z taką wściekłością.
Nie zaimponujesz już swoim domem, Ido Eckhoff, myślała.
Lipa za oknem strząsała ze swoich gałęzi burzę.
Dni otwarte były najgorsze. Odbywały się raz w półroczu – wówczas dużą salę szturmowały dzieci w wieku od trzech do pięciu lat oraz ich rodzice, a Bernd wkładał jasną dżinsową koszulę. Włosy związywał pasującą do niej błękitną gumką.
Bernd nie był kimś, kto zostawia sprawy przypadkowi, tylko na takiego pozował. Okrągłe okulary, broda zakrywająca pół twarzy, szpakowate włosy zebrane w kucyk – to wszystko miało wzbudzać zaufanie. Wczesna edukacja muzyczna to biznes, który wymaga sporo taktu.
Gdy rodzice z hamburskiej dzielnicy Ottensen przychodzili ze swoimi pociechami na dzień otwarty, nie chcieli spotkać typowego belfra z muchą pod szyją. Bernd prezentował im się więc jako kreatywny niespełna pięćdziesięciolatek, przystępny, dynamiczny, szalony – lecz w pełni profesjonalny. To nie był w końcu uniwersytet ludowy.
Szkoła Musimaus oferowała ambitny pomysł na edukację muzyczną dzieci. W swoim krótkim powitaniu Bernd starannie podkreślał właściwe słowa kluczowe. „Beztroski” było zawsze pierwszym z nich.
Anne usiadła w wielkim kole na parkiecie, kąciki ust i brwi w górze, flet poprzeczny złożyła na kolanach. To był jej ósmy dzień otwarty. Na krótko przymknęła oczy, gdy Bernd wymówił słowo „ostrożnie”. Brakowało tylko „talentu” i „potencjału” oraz „zdolności poznawczych”.
Dziewczynka siedząca obok na kolanach swojej matki miała najwyżej trzy lata, gryzła ryżowy wafel i znudzona tupała. Przez chwilę gapiła się na Anne, a potem nachyliła się do niej i lepkimi rękami sięgnęła po flet. Matka przypatrywała się temu z uśmiechem.
– Chciałabyś sobie dmuchnąć, kochanie?
Anne spojrzała na mokrą buzię z resztkami wafla, dwiema rękami ścisnęła swój instrument i zaczęła głęboko oddychać. Czuła, jak powoli narasta w niej wściekłość, miała wielką ochotę walnąć dziewczynkę swoim fletem sopranowym C, całym ze srebra, albo jeszcze chętniej jej matkę, ubraną w rajstopy w paski i kwiecistą chustkę na głowie. Kobieta gniewnie zmarszczyła czoło, bo jej obśliniona trzylatka nie mogła sobie dmuchnąć w wart sześć tysięcy euro profesjonalny instrument.
Uspokój się, pomyślała Anne, dziecko nie jest niczemu winne.
Usłyszała, jak Bernd dochodzi do końca swojej krótkiej przemowy: „…po prostu RADOŚĆ z muzyki!”. Jego ostatnie słowa, hasło dla niej. Wstała, podkręciła swój występowy uśmiech i przeszła przez środek koła w jego stronę. Anne z czarodziejskim fletem, Bernd z gitarą, zawsze to robili – motyw Papagena na flecie poprzecznym, potem krótkie intro na gitarze, „a teraz wszystkie dzieci mogą wziąć trójkąt albo pałeczki, a rodzice wtórują, na pewno znają państwo tę melodię, a teraz wszyscy razem… trzy, cztery: To brzmi tak wspaniale, tak dobrze to brzmi…”.
Podczas gdy dzieci uderzały w instrumenty, a rodzice mniej lub bardziej składnie im wtórowali, Anne tanecznym krokiem szła przez salę, a Bernd wlókł się za nią, uśmiechał się i śpiewał.
Przy tym nieustannie pochylał głowę to w jedną, to w drugą stronę i okazywał zachwyt. Bernd był profesjonalistą.
Choreografia dni otwartych była perfekcyjnie zaplanowana i to się opłacało. Rodzice z Ottensen pożądali kursu w Musimaus dla swoich dzieci bardziej niż ogródka działkowego z dostępem do prądu – listy oczekujących były bardzo długie.
Anne mogła się tylko cieszyć, że dostała tę pracę. Bernd zatrudniał bowiem wyłącznie wykształconych nauczycieli muzyki albo absolwentów szkół muzycznych. A ona przerwała studia, właściwie nie miała żadnych szans. Tyle że Bernd po pierwsze, szybko stwierdził, że Anne biła na głowę jego dyplomowanych nauczycieli, a po drugie, uznał, że pasowała do jego „ogólnej koncepcji”.
Oznaczało to, że prezentowała się całkiem nieźle, gdy ze swoim fletem i ciemnymi lokami spacerowała po dużej sali do ćwiczeń, w „nie za długiej spódnicy” – taki dress code obowiązywał u Bernda podczas dni otwartych.
– Trzeba pamiętać, że to tatusiowie opłacają lekcje! – mawiał. Ale spódnica nie mogła być też za krótka. – Nie chcemy psuć humoru mamusiom!
Gdy to mówił, wykrzywiał twarz w szerokim uśmiechu i mrugał do niej, lecz Anne znała go już prawie pięć lat. On naprawdę tak myślał.
Nienawidziła tej jasnej dżinsowej koszuli i kucyka, nienawidziła też samej siebie, gdy odstawiała numer ze szczurołapem, podczas gdy przyszli uczniowie Musimaus bez litości walili w instrumenty.
Czuła się jak hostessa na wielkim statku, która podczas obiadu u kapitana ma wnieść lodowy tort z zimnymi ogniami.
Tyle że pasażerowie statku przynajmniej klaskali do taktu.
– Czy to naprawdę konieczne, Anne?
Dlaczego wczoraj wieczorem odebrała? Zobaczyła na wyświetlaczu numer matki i mimo to odebrała. Błąd, jak zawsze.
Najpierw Marlene rozmawiała kilka minut z Leonem, ale on nie opanował jeszcze posługiwania się telefonem, więc kiwał albo potrząsał głową, gdy babcia zadawała mu pytania. Anne musiała włączyć głośnik i tłumaczyć nieme odpowiedzi Leona.
– Co chcesz dostać od babci na gwiazdkę, kochanie?
Leon spojrzał bezradnie na Anne, w przedszkolu dopiero zaczęli robić adwentowe latarenki.
– Myślę, że Leon musi to sobie jeszcze przemyśleć, mamusiu. – Marlene nalegała, by tak się do niej zwracano.
Gdy Leon zniknął w swoim pokoju, Anne wyłączyła głośnik i wstała z kanapy. Ciągle jeszcze stawała na baczność, kiedy rozmawiała z matką. Zdała sobie z tego sprawę i usiadła.
– Anne, co u ciebie? Prawie się nie odzywasz.
– Wszystko w porządku, mamusiu. Wszystko dobrze.
– Cieszę się. – Marlene była mistrzynią w znaczących pauzach podczas rozmów. – U mnie też wszystko dobrze.
– Ale cię jeszcze o to nie spytałam, mamusiu.
Anne nie zorientowała się nawet, że znowu stoi. Sięgnęła po kanapową poduchę, rzuciła ją na podłogę i kopnęła tak, że poducha przeleciała na drugą stronę pokoju.
– Co to w ogóle znaczy, wszystko w porządku? – spytała Marlene. – Czy to znaczy, że wreszcie rzuciłaś tę szkołę brzdąkania?
Anne sięgnęła po drugą poduchę i kopnęła ją w stronę ściany.
– Nie, mamusiu. Nie rzuciłam.
Zamknęła oczy i policzyła powoli do trzech. Krótka pauza po drugiej stronie linii, potem głęboki wdech, po którym pojawił się urywany wydech. Następnie pełne rezygnacji, szybko wyszeptane:
– Czy to naprawdę konieczne, Anne?
Powinna była teraz odłożyć słuchawkę, zwykle to robiła w takim momencie, ale wczoraj najwyraźniej nie był jej dzień.
– Mamusiu, przestań wreszcie wracać do tego gównianego…
– No proszę, jak ty się wyrażasz…
– To nie mój problem, że nie podoba ci się moje życie.
Marlene odezwała się dopiero po chwili.
– Miałaś wszystko, Anne.
Inne dziewczęta zawsze bardzo się denerwowały przed występem. Blade ze strachu siadały obok nauczycielki i czekały na swoją kolej, by potem ze zwieszoną głową powlec się po schodkach na scenę, jakby szły na stracenie.
Anne to kochała. Delikatne drżenie w brzuchu, gdy wywoływano jej nazwisko. Z rozwianymi włosami wchodziła po schodkach, zamaszyście siadała na fortepianowym stołku, odchylała na moment głowę – i jazda.
– Jasne, że ci się to tak podoba. Zawsze wygrywasz – powiedziała Cathrin, jej najlepsza przyjaciółka. W tych słowach nie było zawiści, po prostu stwierdziła fakt. Pierwsze miejsce Anne podczas konkursów „Młodzież Muzykuje” było czymś oczywistym. Etap okręgowy, etap regionalny, etap ogólnopaństwowy – musiała mieć naprawdę zły dzień, żeby wylądować na drugim lub nawet trzecim miejscu. Wówczas złościła się na siebie i potem zadawała sobie jeszcze większe męki podczas ćwiczeń.
Przez pierwsze trzy lata Marlene uczyła ją sama, następnie towarzyszyła jej podczas wszystkich konkursów. Duże lody po koncercie, a gdy Anne była starsza, duże zakupy – matka i córka razem, wielkie szczęście.
Tamte wspomnienia wciąż ją bolały. Także wspomnienie ojca, jego uśmiechu i dłoni na jej ramionach, gdy wracała do domu z pierwszą nagrodą. Wspomnienie wielkich rąk, które zdradzały chłopskie pochodzenie. „Ręce do zbierania kartofli”, mawiała Marlene i gdy miała dobry dzień, brzmiało to nawet tkliwie.
Tak jakby jej nie przeszkadzało, że miała za męża człowieka z awansu społecznego, chłopaka ze wsi, który w salach wykładowych i bibliotekach zatracił zapach obory, lecz któremu jeszcze od czasu do czasu wymykało się przednie „r” charakterystyczne dla dialektu dolnoniemieckiego. Za każdym razem Marlene przechodził dreszcz. „Jak jakiś robotnik rolny”.
Anne to uwielbiała, bo profesor fizyki Enno Hove w tych krótkich momentach stawał się osiągalny, co nie zdarzało się często. Tatko, po prostu.
– Talent to ona ma po mnie!
Marlene zrezygnowała z kariery muzycznej, gdy w wieku dwudziestu jeden lat zaszła w ciążę. Przynajmniej ona tak to widziała.
Nie było to w każdym razie wielkie poświęcenie, jak chętnie wyjaśniała babka Hildegard.
– Powiedzmy, że to była malutka ofiara. Marlene i kariera, o mój Boże. – Krzywiła się.
Anne chyba rzeczywiście miała do tego dryg, nie tylko Hildegard von Kamcke w to nie wątpiła. Szkoła muzyczna, oczywiście. Pierwsze występy. A na czternaste urodziny własny fortepian.
Był o wiele za duży, nie mieścił się w salonie. Używany bechstein, na którego rodzice musieli się zapożyczyć. Stali obok siebie i słuchali, jak Anne po raz pierwszy gra na tym kosztownym instrumencie. Jego czarny lakier błyszczał poważnie i odświętnie, jakby składał im obietnicę.
Thomas miał wtedy siedem lat, jej mały braciszek. Chodził do drugiej klasy i chwiały mu się cztery zęby. Anne dziwnym trafem już wiedziała.
Wcześnie pokazała mu pierwsze utwory na fortepian. Thomas siadał na jej kolanach, kładł pulchne paluszki na klawiszach. Szybko się uczył, wkrótce grali już na cztery ręce.
W wieku ośmiu lat ją dogonił.
W wieku dziewięciu był lepszy.
Test w konserwatorium, ekspert starał się opanować emocje. Podniecona szczęśliwa matka, ojciec prawie onieśmielony z dumy. Cudowne dziecko!
Cały świat jaśniał w promieniach tego dziecka.
„Miałaś wszystko, Anne”.
Najpierw wszystko, potem zupełnie nic. Światła zgasły. Totalne zaćmienie słońca w wieku szesnastu lat. Nikt nie dostrzegał utalentowanego dziecka, gdy w tym samym pokoju przebywało cudowne.
Po numerze ze szczurołapem musiała biec, żeby zabrać Leona z przedszkola, mimo to zjawiła się o wiele za późno.
Z zaczerwienioną twarzą zakradła się do sali, gdzie Leon bawił się w kąciku klockami Duplo, sam, już ubrany. Wychowawczyni sprzątała pod stołem. Na widok Anne uniosła brwi.
Anne przyzwyczaiła się, że zamiast się tłumaczyć, rzuca tylko „miłego popołudnia”. Chwyciła Leona i szybko go wyprowadziła, jakby był tykającą bombą zegarową, która w każdej chwili może wybuchnąć.
Kupiła mu bułkę, a sobie cappuccino w papierowym kubku i poprowadziła wózek w kierunku parku Fischera, włączyła się w trasę pełnoetatowych matek z Ottensen, które codziennie napływały z mieszkań w starych kamienicach, by przewietrzyć potomstwo. Zakupy z Bio-supermarketu pod wózkiem, kubek kawy w ręku, a w śpiworku z czystej owczej wełny dziecko, które w ręku trzyma coś pełnoziarnistego pokrytego śliną.
Jak wszystko w jej życiu, także to w jakiś niewyjaśniony sposób stało się jej udziałem – macierzyństwo w modnej dzielnicy.
Było zimno, niebo szare jak kamień, nie zostaną pewnie długo w parku Fischera, który matki pieszczotliwie nazywały „Fischi”, Leon jednak musiał się trochę przewietrzyć po całym dniu w przedszkolu.
Grupa Chrząszczy nieczęsto wychodziła na zewnątrz, ten temat powróci jeszcze na zebraniu rodziców, na które Anne nie miała ochoty iść.
Wyciągnęła synka z wózka i dała mu koparkę, sama usiadła na ławce i przypatrywała się, jak Leon rusza w stronę piaskownicy, gdzie siedział chłopczyk z foremką w kształcie żółwia. Wyprodukował już całkiem sporą populację gadów i wyglądało na to, że zamierza kontynuować, aż wypełni nimi całą piaskownicę.
Leon stanął przed nim ze swoją koparką i najwidoczniej nie mógł się zdecydować, czy wejść do środka. Anne odwróciła wzrok, lepiej się nie wtrącać.
Dwie ławki dalej siedziała kobieta, której córka wspinała się po stopniach zjeżdżalni – każdy pokonany szczebelek matka kwitowała gorącym aplauzem. Kobieta miała na sobie parkę z wieloma sznurkami i zamkami błyskawicznymi oraz buty marki Camper.
Większość matek na placu zabaw nosiła takie buty. Zostawiały za sobą długie esowate zagłębienia w piasku, gdy niczym łagodne psy rodzinne aportowały smoczki i butelki, które ich dzieci wyrzucały z wózków.
Leon nadal stał na krawędzi piaskownicy, jedną nogę przerzucił na drugą stronę, ale na tym się skończyło, bo chłopczyk od żółwi z wrzaskiem zaczął bronić swojego terenu.
– Nie możesz tu wejść! To tylko dla żółwi!
Leon odwrócił się ku Anne, a gdy skinęła głową, przerzucił drugą nogę do piaskownicy i postawił swoją koparkę. Chłopczyk zaczął wrzeszczeć i próbował odepchnąć Leona.
Anne obserwowała, jak ciężarna kobieta z pewnym trudem podnosi się z ławki i uśmiechnięta rusza w stronę piaskownicy. Nachyliła się nad Leonem i przekrzywiła nieco głowę.
– Hej, może mógłbyś pokopać gdzie indziej? Jak myślisz? Zobacz tylko, Alexander był tu pierwszy i robi właśnie te piękne żółwie.
Anne wstała energicznie i podeszła do piaskownicy.
Znała siebie dobrze, wiedziała, że nie wygra pojedynku na słowa z jedną z nadmatek z Ottensen, więc nic nie mówiąc, weszła do piaskownicy, nadeptując przy tym kilka żółwi i kompletnie niszcząc parę innych. Uklękła na piasku i pocałowała synka.
– No, Leon, kopiesz? Czy mam ci pomóc? – Udawała, że chce zabrać mu koparkę. Leon zaśmiał się, chwycił zabawkę i zaczął kopać.
Anne usiadła na krawędzi piaskownicy i mu się przypatrywała.
Matka chłopczyka od żółwi spojrzała na nią z niesmakiem, tymczasem jej syn darł się na cały plac zabaw, dlatego Anne nie mogła zrozumieć, co tamta mówi. Obserwowała tylko, jak kobieta zabiera wrzeszczące dziecko z piaskownicy, wsadza je do wózka, pociesza synka i znika.
Zepsuli dzień biednemu małemu Alexandrowi, jego matce i – można się założyć – także nienarodzonemu dziecku w jej brzuchu.
Anne miała nadzieję, że nie pojawią się na kolejnym dniu otwartym w Musimaus.
Dwie kobiety, jedna kuchnia – to się jeszcze nigdy nie udało.
Ida i Hildegard o tym wiedziały i w rzadkim przejawie zgody obie upierały się przy zbudowaniu we wdowiej części kuchni na dwa palniki.
A mimo to nie poszło im najlepiej.
Zrobiły z domu pole bitwy.
Każdego ranka Hildegard piła herbatę z porcelanowych filiżanek Idy, zbyt cennych, by używać ich na co dzień. Z czasem naczynia traciły uszy, ich złote brzeżki blakły od nieuważnego mycia – albo porcelana wręcz tłukła się na kafelkach kuchni.
Gdy Ida wyrywała chwasty na s w o i c h grządkach, przed s w o i m oknem, znikały również lewkonie pod oknem jej synowej. Kiedy Hildegard bieliła drewniany płot przed domem, następnego dnia Ida zjawiała się przy nim z wiadrem oraz pędzlem i zaczynała od nowa.
Hildegard zapraszała na kawę sąsiadki, na dużym stole stawiała srebrną zastawę Idy i z a p o m i n a ł a o nakryciu dla teściowej. Nic nie mówiąc, zdjęła zasłonki w różyczki, pocięła je na ścierki i powiesiła nowe.
Za to Ida, która nadal nie przepisała na Karla gospodarstwa, a więc rządziła w nim i dysponowała pieniędzmi, zwalniała ludzi, których Hildegard najęła na zbiory, i zatrudniała nowych. Na swojej dwupalnikowej kuchence gotowała „przyzwoity miejscowy posiłek”, by zbieracze nie musieli jeść tych „biedaplacków, pierogów czy innych klinów”, które „kleciła” jej synowa.
Karl stał między dwiema liniami frontu, koło uszu przelatywały mu pociski padające z obu stron. Wydawało się jednak, że nic nie jest w stanie go zranić. Gwizdał cichutko sam do siebie i nie opuszczał swojego wewnętrznego świata, w którym panował spokój.
Zimą siadał na ławce – bez kurtki, bez czapki – i przypatrywał się płatkom śniegu. Wyciągał dłoń i pozwalał im na nią opadać, oglądał je pod lupą, aż się roztopiły. Vera niekiedy obserwowała go przez okno. Poruszał ustami, ale dziewczynka nie była w stanie stwierdzić, czy rozmawiał ze śniegiem, czy tylko mówił do siebie.
Latem zawieszał na lipie długą huśtawkę dla Very, ale często sam na niej siadał, palił i kołysał się delikatnie ze wzrokiem wbitym w ziemię. Obserwował mrówki buszujące w trawie. Gdy przychodziła Vera, huśtał ją wysoko, aż jej stopy dotykały korony drzewa. Przestawał dopiero wtedy, gdy dziecko chciało zejść.
W stodole zrobił dla niej parę szczudeł – i drugą dla Hildegard, ale ona uznała to za dziecinadę i nie chciała na nich chodzić. Potem jednak zaczęła ćwiczyć, aż prawie pokonała Verę w wyścigu.
Śmiejąca się Hildegard – to był nieczęsty widok.
Vera nauczyła się, jak pozostawać niewidzialną. Gdy w domu latały granaty, znikała w stajni albo bawiła się z kotami w spichrzu. Czasami chodziła do Heinricha Lührsa i pomagała mu zbierać mlecze dla królików, niemieckich olbrzymów, na których nieźle zarabiał, gdy urosły i można je było zabić.
– Nu, u wos znów Stalingrad? – pytał Hinni. Mówiło się w okolicy, że u Eckhoffów często drżały ściany, choć u Lührsów wcale nie było lepiej.
Ojciec Hinniego pracował przy kopaniu, nigdy nie było wiadomo, w jakim stanie wróci do domu. W najlepszym wypadku na lekkim rauszu – wtedy kochał cały świat i całował żonę. Ale dwa promile więcej i u Lührsów też był Stalingrad.
Vera odzywała się w domu wyłącznie wtedy, gdy było to konieczne, rozmowy mogły napytać jej biedy. Do niej i do Karla Ida zwracała się jedynie w dialekcie, wiedziała, że Hildegard tego nienawidzi. Dziewczynka odpowiadała w dialekcie tylko pod warunkiem, że matka nie mogła tego słyszeć. A gdy używała górnoniemieckiego, Ida się od niej odwracała. Najczęściej Vera porozumiewała się więc za pomocą gestów – kiwała lub kręciła głową, wzruszała ramionami. To był najpewniejszy sposób.
Gdy Hildegard nie było w domu, Vera często odwiedzała Idę. Siadały w malutkiej kuchni, grały w mau-mau, wariant gry w makao, i jadły twardy jak kamień placek. Vera maczała swój kawałek w mleku. Czasami Ida pokazywała jej swoje skarby, strój ludowy ze srebrnymi łańcuszkami, guzikami i kulkami. Vera mogła nawet ostrożnie nałożyć czarny czepiec i przejrzeć się w lustrze.
Do tego stroju trzeba mieć jednak jasne oczy, stwierdzała Ida Eckhoff i zaraz ściągała go dziecku z głowy.
Nauczyła Verę wyszywać ściegiem krzyżykowym i płaskim, a na dziewiąte urodziny podarowała jej srebrną bransoletkę, której nie wolno było pokazać matce.
Vera ukryła prezent w starej puszce w spichrzu, w której trzymała również mały bursztynowy naszyjnik po babce z Królewca.
Zawsze uważała, żeby jej matka nie usłyszała, jak nazywa Idę babcią.
Pewnego zimnego poranka, niedługo po dziewiątych urodzinach Very, Hildegard najęła sześciu robotników, żeby przesunęli wielką, rzeźbioną dębową szafę z miejsca, w którym stała niezmiennie od dwustu lat. Chciała zrobić miejsce na pianino.
Ida Eckhoff straciła tego ranka panowanie nad sobą i walnęła synową dwukrotnie w twarz.
Hildegard zaraz jej oddała, potem spakowała rzeczy swoje i dziecka, założyła płaszcz i przyprowadziła Karla.
– Twoja matka albo ja.
Karl pokuśtykał na swojej sztywnej nodze do kuchni Idy, usiadł obok matki przy stole, wziął ją za rękę i popatrzył przez okno na sad. Jego kciuk pieścił jej dłoń, jakby chciał wygładzić pomarszczoną skórę. Nie patrzył na matkę, tylko przez okno i gdy w końcu się odezwał, jego głos był ochrypły.
Potem zaczął płakać.
Ida Eckhoff siedziała bezradnie obok syna, który położył ramiona na stole i wył jak dziecko. Nie poznawała go już, bo rozmawiał z płatkami śniegu i nocami uciekał przed Ruskimi. Był jedynie wydmuszką, której nie odstrzelono wprawdzie żadnej nogi ani ręki, ale wszystko inne za to tak.
„Tyn dóm jest mij”, ale co ona tu jeszcze robi?
Tego wieczoru Hildegard zagrała na pianinie. Rondo alla turca z XI Sonaty fortepianowej Mozarta, w kółko. Waliła w klawisze, cisnęła pedały, biła w instrument tak, jakby chciała go zniszczyć.
Nowe pianino brzmiało pod palcami Hildegard jak organy Stalina, więc nikt nie mógł usłyszeć, że Ida wzięła stołek z sieni, ze spiżarki przyniosła sznur na pranie, a potem weszła po schodach na stryszek. Przerzuciła linę przez belkę i dobrze ją związała, następnie stanęła na stołku, sprawdziła węzeł i skoczyła.
Karl usłyszał odgłos upadającego stołka i pomyślał, że znowu kuna wdarła się do domu.
Vera pomyślała, że to mogą być dwa koty, które potajemnie umieściła w spichrzu.
Hildegard grała na pianinie i nie słyszała, jak Vera wymyka się z łóżka, biegnie boso przez sień i na paluszkach wspina się po schodach.
Babcia Ida miała na sobie strój ludowy i wyglądała, jakby tańczyła w powietrzu.
Hildegard wcale się nie uspokoiła po pogrzebie Idy Eckhoff. Jej wściekłość zmieniła tylko kierunek, teraz nacelowana była z całą siłą na Karla i Verę, którzy coraz bardziej uginali się pod naporem wiecznej burzy, niczym dwójka wystawionych na nieustanny wiatr ludzi.
Vera ostatecznie podniosła się w wieku czternastu lat, gdy jej matka zaszła w ciążę i odeszła z ojcem swojej małej córeczki, którą nazwała Marlene.