Telefon obwieszcza śmierć. Zapiski korespondenta w Hondurasie - Alberto Arce - ebook

Telefon obwieszcza śmierć. Zapiski korespondenta w Hondurasie ebook

Alberto Arce

3,9

Opis

O Hondurasie, małym środkowoamerykańskim państwie, wiemy niewiele, lub nie wiemy nic. Niektórym kojarzy się z „Wojną futbolową”, którą niegdyś znakomicie opisał Ryszard Kapuściński. W podróży po zakamarkach Hondurasu Alfredo Arce, dziennikarz i wydawca hiszpańskojęzycznej wersji „The New York Times”, nie prowadzi nas przez polityczne salony. Podąża ścieżkami, które większość turystów woli omijać. Tam nie spotkamy folkloru i zabytków, kurortów i pięknych plaż. Znajdziemy biedę, upokorzenie, przemoc i śmierć. Tę książkę trzeba przeczytać żeby zrozumieć dlaczego tysiące mieszkańców Hondurasu, przeważnie kobiet i dzieci, podejmuje marsz na północ w poszukiwaniu chleba i bezpieczeństwa, a przede wszystkim nadziei.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (23 oceny)
6
11
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału:Novato en nota roja
Copyright © 2015 Alberto Arce (text) Copyright © 2015 Germán Andino (illustrations) Published in Spain by Libros del K.O. Polish edition arranged through Oh! Books Literary Agency, Barcelona, Spain.
Copyright © 2019 for the Polish translation by Jerzy Wołk-Łaniewski (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt okładki: Studio Litera Luba Ristujczina / www.studiolitera.pl
Zdjęcie na okładce: © Kaveh Kazemi/Getty Images
Redakcja: Wojciech Górnaś / Redaktornia.pl
Korekta: Mariusz Kulan, Aneta Iwan
ISBN: 978-83-66460-22-5
Esta obra ha sido publicada con una subvención del Ministerio de Cultura y Deporte de España.
Książka została wydana dzięki dotacjiHiszpańskiego Ministerstwa Kultury i Sportu.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28e-mail: [email protected]/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2019
Konwersja:eLitera s.c.

Wytrzymałem tyle czasu w Hondurasie dzięki temu,że cały czas pragnąłem wrócić do domu i zobaczyć się z Sarą i Selmą.

Chciałbym podziękować redaktorom z Associated Press: Marjorie Miller, Trish Wilson, Katherine Corcoran i Alejandrowi Manrique, którzy zapewnili mi sposobność, narzędzia, czas oraz środki, abym przez niemal trzy lata mógł relacjonować wydarzenia z kraju, który teoretycznie nikogo nie obchodzi.

„Kiedy więc pozabijamy się już wszyscy, wszyściutcy, i między Gwatemalą a Nikaraguą nie pozostanie nic poza przerażającą i samotną kałużą krwi, niech te teksty się przysłużą, aby w przyszłości kraje nie były takie jak my...”

JUAN MARTÍNEZ

W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat mieszkańcy Ameryki Środkowej przeżyli dwanaście zamachów stanu, jedną rewolucję zwycięską i dwie nieudane, cztery wypowiedziane wojny, jedno ludobójstwo, jedną inwazję Stanów Zjednoczonych, osiemnaście huraganów i osiem trzęsień ziemi. Do 320 tysięcy zabitych w wojnach z lat osiemdziesiątych dochodzi 180 tysięcy ofiar morderstw. Znaczną część z nich popełniono w Hondurasie: w ciągu ostatniej dekady zamordowano tam ponad 55 tysięcy osób.

PROLOGManuel Jabois

Pewnego razu spędziłem wraz z innymi dziennikarzami kilka upalnych wrześniowych dni w Medellín w Kolumbii. Zjechaliśmy się tam na konferencję upamiętniającą Gabriela Garcíę Marqueza. Kończył się właśnie drugi dzień kongresu; przed pójściem spać postanowiłem jeszcze na chwilę zejść na dół, by porozmawiać z Antoniem Rubio. Ów hiszpański reporter jest żywą legendą swojego fachu, prowadzi też pod auspicjami „El Mundo” studium magisterskie dla osób, które chcą się zająć dziennikarstwem śledczym. Zastałem Rubia przy stoliku w towarzystwie Sinda Lafuente (redaktora wydań internetowych dzienników „El Mundo” i „El País” oraz serwisu soitu.es), a także pewnego chłopaka w dużych okularach, który niespiesznie niczym kowboj popijał sobie piwo. Dosiadłem się do tej trójki.

Gdy chłopak wyszedł zapalić, ja podążyłem za nim. Powiedział, że nazywa się Alberto Arce. Kojarzyłem Alberta Arce, zdążyłem przeczytać jego Misrata Calling. Pamiętałem prześliczną dedykację od Libros del KO, jego wydawcy, kiedy wraz z Ricardem Garcíą Vilanovą zdobył nagrodę Rory Peck, nazywaną Pulitzerem freelancerów, za dokument nakręcony w Libii: „Wszystkim szefom hiszpańskich mediów, którzy ignorowali i poniżali propozycjami pracy za darmo Alberta Arce i Ricarda Garcíę Vilanovę – pierdolcie się”. Zapaliliśmy więc, rozsiedliśmy się na wysokich krzesłach i przez drzwi tarasowe obserwowaliśmy wnętrze sali. Wskazałem stół, przy którym rozmawiały czołowe znakomitości kongresu – sędziwi tytani latynoamerykańskiego dziennikarstwa i bliscy Garcíi Marqueza.

– Ale by to było, gdyby tak siedzieć i ich słuchać – rozmarzyłem się.

Arce popatrzył na mnie ze wzgardą.

– Ich? Ale po co? Co ci takiego powiedzą?

Zacząłem się trochę nieskładnie tłumaczyć, że to uznane postacie, że w swoim życiu stykali się z noblistą i że coś takiego zawsze przydaje rozmowie atrakcyjności.

– Ludzie, z którymi naprawdę warto gadać, są teraz w hotelowym barze. To te uliczne kurwy, a nie tamci emeryci. Już ja cię z nimi poznam.

Tygodniowy pobyt w Medellín zamierzałem spędzić niczym wolny od udręk sumienia mnich, z dala od alkoholu, przykuty do paru książek i komputera. Mruknąłem coś pod nosem i wróciliśmy do naszego stolika. Tam jednak kocie spojrzenie Arcego, który spostrzegł we mnie zdobycz, już nie dawało mi spokoju. Szybko wypiliśmy jeszcze po piwie i wtedy, niczym postać wyłaniająca się z mgły w czarnych kryminałach, wyrósł przed nami krzepki chłopak o wytatuowanym torsie. Poczułem, że jeżą mi się włoski na karku. To instynkt – ten sam, który odzywa się u dziennikarza, gdy w Hiszpanii wpada na ślad afery Gurtel[1] albo gdy w Salwadorze wikła się w sprawy tamtejszych gangów.

Arce nie przedstawił mi przybysza (odnoszę wrażenie, że Arce nigdy nikogo nikomu nie przedstawia), powiedział za to:

– Pójdziemy z tym tutaj. Zabieramy się do Medellín, do Guanábano i gdzie tam jeszcze, będziemy pić i poznawać ulicę i bary.

Pachniało mi to jakimś całkowitym kataklizmem; mimo wszystko mu odmówiłem. Poszedł sobie, uznawszy mnie chyba za przypadek beznadziejny, ale po półgodzinie, kiedy sądziłem, że jest już w mieście, wrócił.

– Jesteś dziennikarz czy właściwie co ty jesteś, taki gość, co w podróży tylko pakowałby się do łóżka?

Ruszyliśmy w miasto większą grupką. Byli z nami Diego Fonseca, Teresita Goyeneche i Oscar Martínez, redaktor rubryki Sala Negra („Czarna sala”) w gazecie „El Faro” z San Salvadoru, czyli właśnie ten wytatuowany chłopak.

Tej i kolejnych nocy poznałem Alberta i dość się z nim nagadałem, aby wiedzieć, że gdybym obejrzał podeszwę jego buta, znalazłbym na niej resztki tych samych trupów, o których Bernhard mówił, że składają się na dziennikarstwo, ponieważ człowiek w trakcie dojrzewania co rusz się o nie potyka. Oto miałem przed sobą tego legendarnego korespondenta Associated Press w Ameryce, opisującego w czołowych międzynarodowych gazetach rezultaty swoich przerażających śledztw dziennikarskich. Reportera, który w swoich tekstach wynosił nieszczęścia istot ludzkich na poziom dotąd nieznany.

O Hiszpanii mówił z pewnym rozżaleniem – w sumie nic dziwnego u kogoś, kto odniósł powodzenie za granicą, bo w kraju mu na to nie pozwolili. Z czasem zinterpretowałem ten resentyment jako precyzyjnie dozowany gniew, paliwo, które spalał w sobie, aby każdego dnia być lepszym i dowodzić tego przede wszystkim przed sobą samym.

– Zobacz, Alberto, na uniwersytety i kongresy dziennikarskie zapraszają nie ciebie, tylko mnie, faceta, który pisze sobie w piżamie. Chyba za bardzo się w tym wszystkim babrzesz – powiedziałem.

Wszystkie monologi wygłoszone przez Arcego w ciągu tych nocy w Medellín znajdziecie w tej książce w postaci prawdziwych historii, a nie dywagacji. Arce od wielu lat przechadzał się po domenie grozy, niekiedy samemu się za nią przebierając, upodabniając się do opisywanych degeneratów, aby ci uznali go za swojego i odsłonili przed nim swe sekrety. Ten styl pracy odcisnął piętno na jego nieuporządkowanym, koczowniczym, niezdrowym trybie życia; mam przy tym wrażenie, że z niektórych reportaży tak do końca nie wyszedł: został i zamieszkał w nich niczym jeden ze swoich informatorów, nie rozpoznając samego siebie i nie wiedząc, czy pewnego dnia, aby się uratować, nie będzie musiał napisać od środka tego wszystkiego, co dotąd napisał od zewnątrz.

Kiedy tylko wylądował w San Salvadorze, przesłał mi zdjęcie masowego grobu. Wyróżniała się w nim piękna, czysta i błyszcząca czaszka. Nie należała do przeszłości uosabianej przez owych sędziwych tytanów kronikarstwa, których widziałem wokół stołu podczas kolacji w Medellín i do których pod wpływem młodzieńczej fascynacji sam pragnąłem dołączyć. Nad tymi kośćmi unosili się pokryci kurzem i zalani krwią świadkowie, którzy po raz kolejny odtwarzają istotę dziejów Ameryki – a jest to zawsze historia zdrady oraz śmierci.

NOWICJUSZ W REDAKCJIKRYMINALNEJ

Telefon obwieszcza śmierć

.

WEWNĄTRZ WULKANU

Aby zdać sobie sprawę z tego, że bugenwille rozrosły się po rogach brukowanych ulic, po ścianach z cegły adobe i po czerwonych dachówkach wielobarwnych domów, trzeba wpierw wystawić głowę z wulkanu.

W Teguz, w dziurze, w Tegucikraterze – jak niektórzy z nas nazywają Tegucigalpę, stolicę kraju, gdy nie słyszą nas miejscowi – namacalna rzeczywistość polega na tym, że podchodzisz do grupki osób stojących przy zwłokach na winklu domu, w którym mieszkasz, przy parku La Leona, o szóstej po południu, gdy właśnie wystawiałeś na ulicę trójkołowy rowerek swojej córki. Czujesz zapach krwi, wpatrujesz się uważnie w ślad po kuli w głowie, uczysz się panować nad wymiotami i wypuszczasz się, zaczynasz wypytywać, bez notesu, z samej tylko ciekawości, niczym miejscowy. Nie sposób przeżyć w jakimś miejscu dwóch lat i nie poczuć się jego częścią.

Aby wystawić głowę z wulkanu, trzeba przebić się przez ścianę śmieci oraz psy, które pośród nich buszują, przez plątaninę kabli elektrycznych i wszechobecnych nielegalnych przyłączeń, przez spaliny samochodów, nieustanny hałas i przez noc ogarniającą miasto, w którym brak latarni i sygnalizacji świetlnej. Gdy wyciągasz głowę, zdajesz sobie sprawę, że zmienia się pogoda, nadchodzi deszcz. Zdążyłeś już się nauczyć, że w takiej sytuacji trzeba dodać gazu, by nie utknąć na zboczach, którymi pnie się droga do dzielnicy, że aby taksówkarz w ruchu wpuścił cię przed siebie, musisz wystawić rękę przez okno, nauczyłeś się też z niecierpliwością ćpuna przemierzać nocą miasto po trasie wiodącej przez nieliczne stacje benzynowe, gdzie da się kupić czerwone marlboro.

Aby wystawić głowę z wulkanu, trzeba się nauczyć żyć ze strachem, z wściekłością, z nudą, z bezsilnością i z frustracją. Z nudą wywiadów z politykami i komisarzami policji, z frustracją, że oto w kraju, gdzie co dwadzieścia godzin mordowana jest kobieta, pół tuzina uczestniczek marszu feministek nie potrafi dojść do porozumienia co do treści transparentu. Z wściekłością na widok chłopczyka, który rzucił szkołę, by osiem godzin dziennie pchać przed sobą wózek z lodami. Z bezsilnością, z jaką wracasz myślami do dziewczynki, którą ojciec postrzelił w nogę, a która nie poszła do lekarza, bo jeszcze donieśliby na jej tatę – policjanta, który w oczekiwaniu na podanie obiadu czyścił w domu broń po tym, jak nie zmrużył oka przez trzy doby, bo tyle trwała jego zmiana.

Aby wystawić głowę z wulkanu, nauczyłem się chronić przed takim nawałem brzydoty. Nie trzeba mi do tego okularów Google Glass, wystarczy wehikuł czasu. W czasie traconym w korkach nauczyłem się wyobrażać sobie miasto czarno-białym. Dziesiątki razy śniła mi się Teguz z lat czterdziestych, pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, z zabudową w stylu kolonialnym, z grupkami gromadzącymi się przy wyjściu z kościoła, z salonami gry w bilard czy też z fryzjerem dla dyplomatów, gdzie golili brzytwą Kapuścińskiego, gdy ten czekał na swą kolej, by móc wysłać depeszę i gdzie od tamtych czasów wciąż siedzą staruszkowie, co to każdego na swej drodze pozdrawiają, podnosząc rękę do kapelusza.

Większość cudzoziemców nie wytrzymuje pierwszego zwarcia mimo dodatków za pracę w niebezpiecznych warunkach i rzuca ręcznik wobec przegranego miasta, w którym nawet barierki przy wejściach na przyjęcia ustawia się z zardzewiałego drutu kolczastego. Nikaragua jest zbyt blisko, aby Honduras stał się znośny, a sytuacja w Hondurasie za daleko wykracza poza nasze granice kompromisu. Lecz ci z nas, którzy dają radę, którym wydaje się, że dają radę, walczą ramię w ramię w tej środkowoamerykańskiej wersji Melrose Place. W Giraldilli, osłonięci, otoczeni eukaliptusem, gujawą, wiewiórkami oraz aloesem i lwimi paszczami, które zasłaniają mur oddzielający nas od ulicy, a do tego chronieni przez Lucasa, który ma jedenaścioro dzieci, nie umie czytać ani pisać, za to nocami strzeże nas z maczetą w ręku.

Lucas na palenisku w ogrodzie podgrzewa sobie puszkę fasoli i tortillę, a miesięcznie zarabia mniej, niż my, których chroni, przepuszczamy w jedno sobotnie wyjście. My, którzy całą imprezę potrafimy przegadać o sprawiedliwości społecznej, ale w chłodną noc nie otworzymy mu drzwi, jak przyjdzie żebrać o jałmużnę, bo potrzebuje na lekarstwo lub ukradli mu portfel. Nie możemy ich też otworzyć przed milionem ludzi, którzy żyją tuż obok, rzut kamieniem od tych paru domów, które ostały się jeszcze w lepszej dzielnicy. Nie brak takich, co gdyby tylko trafiła się sposobność, w dowolnym momencie zabiliby nas dla tego, co akurat mamy w kieszeniach. Nie robią tego, bo się nie narażamy. Bo się nie dajemy dopaść. Bo nie zapuszczamy się w ich uliczki i targowiska, uważając, że dzięki temu nas nie dorwą. Choć tego wieczora, kiedy piszę te słowa, zabitego człowieka, don Estebana, taksówkarza z parkinsonem, porzucono z dziurą od kuli między oczami na tym samym rogu, na którym każdego dnia czekam na swojego kierowcę.

Dla reportera, który lubi błoto i lawę, to jak impreza rave. Rolę ecstasy odgrywa kawał mięsa i strużka krwi. Na tej samej zasadzie co nowoczesne matki, które dla wzmocnienia organizmu łykają pigułki zrobione z własnego łożyska, my dla zahartowania zbliżamy się do zwłok. Kiedy mój sąsiad Germán, autor ilustracji do tej książki, szkicował scenę zbrodni, zeszyt spadł mu na ziemię i jedna ze stron poplamiła się krwią. Krew wżarła się w papier niczym trzy serie z broni maszynowej, które dwa dni temu spierdoliły nam spotkanie w niedzielny wieczór. Wczoraj, kiedy zastrzelony don Esteban leżał z nosem na kierownicy swej taksówki, przyszła nam do głowy tylko jedna myśl: „Tutaj nie ma już nic do opowiedzenia”.

Tegucigalpa to miasto, w którym nigdy nie wdajesz się w awantury z drugim kierowcą. Szczególnie jeśli siedzi w pikapie z podwójną kabiną i bez tablic rejestracyjnych. To miasto, gdzie nie powinieneś szukać czegoś, czego nie chcesz znaleźć. Gdzie wychodzisz po piwo do kiosku i czujesz lęk Gladys, która choć obsługuje cię już rok, sprzedaje ci je zza kraty, wpierw chwytając dwa dolary i dopiero wtedy wydając towar. Gdzie po zakupie obracasz się i widzisz przegranego pięćdziesięciolatka, który siedzi na skrzynkach z butelkami coca-coli z tyłu dostawczaka, ubrany w tanią kamizelkę kuloodporną i z załadowaną strzelbą, którą trzyma gotową do wystrzału. Gdzie tak samo wygląda sytuacja na ciężarówce dostawcy jajek. Gdzie takich ludzi zabijają, by ukraść im te strzelby, które warte są mniej niż płaca minimalna. Gdzie przedsiębiorcami, którzy się na takim interesie bogacą, są pułkownicy wojska i generałowie policji. Gdzie moja półtoraroczna córka po raz pierwszy zobaczyła zwłoki i zdała sobie sprawę, że coś się stało, że coś przed nią ukrywam, że ten trup, którego minęliśmy na ulicy, to był trup, a nie pan, co sobie spał.

To kraj, w którym prezydent pojawia się na kanale telewizji publicznej i przerywa nadawanie wszystkich innych programów, aby ogłosić, że pewni znani krajowi przedsiębiorcy sprowadzają, nie płacąc podatków, francuską wodę mineralną, motywując to własnymi potrzebami zdrowotnymi. Nie wymienia nazwisk, nikomu nie stawia zarzutów, a już tym bardziej nie zmienia praw, które takie działania umożliwiają, a które on sam przyjął. To sposób na wymuszenie na biznesmenach funduszów na przyszłą kampanię wyborczą.

Honduras to kraj, gdzie nikt nigdy nie widział listonosza ani też miejsca, gdzie można by kupić znaczki, a tymczasem UNICEF wypuścił serię znaczków, aby uwrażliwić na kwestię przestrzegania praw dziecka, pewnego zaś czwartkowego popołudnia dostajesz zaproszenie do Domu Prezydenta na degustację potraw kuchni peruwiańskiej, co ma pomóc wypromować turystykę wewnątrzkrajową.

Są tu ci z nas, którzy po powrocie do domu rzucają mimochodem: „Widziałem dziś sześciu zabitych”, i ci, którzy zmieniają temat. Ci ostatni inkasują tysiące dolarów za rozwiązywanie problemów, o których nic nie wiedzą i do których wolą się nie zbliżać. Nigdy nie mieli kłopotu z wyciągnięciem głowy z wulkanu i o wiele szybciej ode mnie zdali sobie sprawę, że w Tegucigalpie jest mnóstwo drzew o czerwonych liściach, a promienie słońca przebijają się przez mgłę na zielonych wzgórzach. Bo o wiele lepiej patrzy im się do góry niż z oczyma wbitymi w ziemię.

NOWICJUSZ W REDAKCJI KRYMINALNEJ

W sobotnią noc telefon dzwoni i obwieszcza śmierć.

W takim a takim miejscu właśnie zabili dwóch, mówi mi policjant, którego poprosiliśmy o pomoc, ponieważ chcemy pokazać, jak wygląda przemoc w San Pedro Sula, mieście uważanym za najniebezpieczniejsze na świecie. Dzięki temu, że pomaga zagranicznej prasie, czuje się przydatny. Wyłączam telewizję, wkładam buty i daję znać fotografowi. Machinalnie sprawdzając wolne miejsce pozostałe na kartach pamięci oraz swoje obiektywy, jednocześnie zamawia taksówkę i wypytuje w recepcji o adres, który nam właśnie podano. Sprawia wrażenie, jakby to była rutyna. Dokumentował takie zdarzenia już ponad dekadę temu, kiedy ja nawet nie byłem jeszcze dziennikarzem. Prosi, bym się upewnił, że zabrałem ładowarki, wodę i przekąski, bo noc może się okazać długa.

* * *

Do pierwszego oddali ileś strzałów przez przednią szybę samochodu. Jego głowa opiera się na zagłówku. Wewnątrz rozłupanej z boku czaszki widać coś różowego. Krew obryzgała szyby, kierownicę, koszulę.

Przy drugim wrażenie nie jest tak silne.

Kiedy strzał pada z boku, przez otwarte okno auta, nic nie zaburza trajektorii lotu pocisku. Wystarcza jedno trafienie, ledwie drobny czerwony punkcik na skroni. Nie robi takiego syfu, ale popycha i wykręca ciało, które chciałoby upaść na bok, a nie może. Jedynie pasy bezpieczeństwa sprawiają, że zwłoki zachowują pozycję pionową.

Obydwaj zabici to kierowcy mikrobusów. Pocę się, jak pocić się można jedynie w karaibski Wielki Tydzień. Oto moja pierwsza noc w robocie na ulicach Hondurasu.

Mówi się, że tonota roja, rubryka czerwona jak krew. Lecz rozświetlające mrok błyski są niebieskie. Koguty radiowozu, rytmiczne, hipnotyczne, jakby wzięte żywcem z amerykańskiego serialu, oblewają miejsce zbrodni swą poświatą i przygotowują ją, jak gdyby była to scena przedstawienia, ku uciesze gawiedzi, która przygląda się z bliska tej całej liturgii. Właśnie przyjechała policja, czwórka funkcjonariuszy flegmatycznie gramoli się z paki pikapa, są zmęczeni jeszcze przed przystąpieniem do roboty. Wystarcza gest trzymaną w ręku bronią i bez jakiegokolwiek rozkazu zgromadzeni wokół busików rozstępują się nieco, dając im miejsce. Policjanci bez większych ceregieli rozciągają żółtą taśmę, przez którą może przejść niemal każdy, kto tylko zechce. Aby zbliżyć się i popatrzeć, wystarczy poprosić, przepychając się lekko łokciami przez otaczający miejsce zbrodni gęsty mur sąsiadów. Notes lub aparat fotograficzny w dłoni służą za przepustkę, która pozwala przyglądać się ciałom bez odrobiny wstydu. Fotograf wie, że w jego fachu liczy się czas, toteż unosi tylko taśmę, podchodzi i ponownie do nich strzela.

Z odgrodzonej strefy już nie wychodzimy; przysiadam na krawężniku, by zapalić. W niespełna godzinę miejsce zbrodni wynaturza się w wirujący wokół śmierci jarmark. Handlarze podzwaniają dzwoneczkami na swych wózkach, a ludzie schodzą się do nich, by kupować słodycze, wodę, soki i baleadas[2]. Gapie podjadają, gawędzą sobie, odrywają się od sytuacji. Powoli wydarzenie zaczyna żyć własnym życiem. Wielu przestaje się przypatrywać. Prawie nikt sobie nie idzie. W końcu ktoś przykrywa zwłoki prześcieradłami, a miejscowi dziennikarze wyłączają na chwilę aparaty, jak gdyby przedstawienie dobiegło końca. Ci z telewizji kręcą się między jednym a drugim zabitym, odwalając dniówkę. Mają już ujęcia ciał bez życia, ciekawskich gapiów, odgradzającego miejsce grubego policjanta. Tyle wystarczy.

Tej lepkiej nocy w San Pedro Sula zamordowano osiemnaście osób. W San Pedro Sula średnia wynosi piętnastu zabitych dziennie, 5400 zabitych rocznie. W San Pedro Sula brutalną śmiercią ginie więcej osób niż w Bagdadzie czy Kabulu.

Pisanie dla redakcji kryminalnej oznacza robotę przy zbieraniu materiału na trupach, zanurzenie się w nich aż po gałki oczne. To spędzanie sobotnich nocy ze zwłokami, długopisem i notesem. Wyzwaniem dla fotografa jest tak przedstawić śmierć, by czytelnikowi gazety nie zepsuć śniadania. Mam za zadanie sprawić, że powód, dla którego ci ludzie zginęli, kogokolwiek zainteresuje. Nie. To komunał. Przekazać do redakcji tekst, który nadaje się do wykorzystania i który uzasadni poniesione koszty. Znaleźć gadułę, który puści parę z gęby. Który powie mi, co się stało, nawet jeśli przez to sam narazi się na niebezpieczeństwo. I niech jeszcze poda szczegółowe dane: imię, nazwisko, wiek oraz zawód. W ten sposób zostawię gotowe drogowskazy każdemu, kto zechciałby go za to gadulstwo skasować. Ot, podstawowe standardy w zawodzie.

Rozglądam się wokoło. Miejscowi dziennikarze nie zadają pytań. Notują tylko liczbę ciał i ile padło strzałów. Nie chcą nikomu robić problemów. Zgodnie ze scenariuszem trzeba teraz jeszcze zaczekać na ostatnie ujęcie. Jestem z tych reporterów, co zawsze trzymają się fotografa. Skoro on tu jeszcze zostaje, to i ja. Mija sporo czasu. Tkwimy przy tych zwłokach i rozmawiamy o wakacjach, o czynszu za wynajem, o seksie, o filmach, o naszych dzieciach, o Hiszpanii, o Peru, o upale, o plażach, o promocjach na bilety lotnicze na wyspę Roatán, położoną pół godziny drogi stąd. Mija pół godziny. Potem godzina. Po półtorej godzinie zjawia się lekarz sądowy, aby zabrać zwłoki.

To jedyny moment, kiedy raz jeszcze zapala się reflektory, raz jeszcze ludzie wyciągają szyje, by spróbować coś dojrzeć. Ta przykra chwila, kiedy pracownik kostnicy musi wyciągnąć zwłoki z pojazdu i włożyć je do plastikowego worka. Dla fotoreportera ten czas jest jak zachód słońca dla łowcy pocztówkowych landszaftów. Jesteśmy chorzy. Co do jednego. My, którzy wierzymy, że naszą obecność w tym miejscu tłumaczy to, że jesteśmy w pracy, i ci z nas, którzy zabierają własne dzieci, by mogły się przyjrzeć, tak jakby siedziały w domu i oglądały film klasy B. Przy okazji przenoszenia zwłoki opadają, ci z kostnicy muszą mocniej szarpnąć, by wydostać je z siedzeń, starają się przy tym, by nie poleciały im na ziemię. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego prawie zawsze zabici gubią jeden albo oba buty. Nowa perspektywa, nowe ujęcie dla fotografa. Ramiona, które zwisają niczym odważniki, głowa, która kiwa się na boki, jakby na pożegnanie, kałuża krwi, która ciągnie się od siedzenia do asfaltu i powoli rozprzestrzenia. Wiadomość pożyje, póki krew nie obeschnie. Szczegóły prędko krzepną. „Co”, „kiedy”, „jak” i „kto” stają się celami same w sobie. Cztery podstawowe pytania dziennikarskie, które pożerają piąte. Powtarzalność sytuacji sprawia, że nikt już nie pyta „dlaczego”. Jasne, jest trochę szumu, ale nikt nie mówi nic istotnego.

* * *

Ujrzałem ich zaraz po przybyciu. Na rogu, z dala od cyrku, który się rozpętał. To nie gapie. Kilkunastu mężczyzn i kilka kobiet. Obejmują się. Płaczą. Bezustannie rozmawiają przez telefon. Żaden policjant ani lokalny dziennikarz się do nich nie zbliża. A nawet jakby podszedł, nie zechcieliby mu nic powiedzieć. To ofiary. To ci, którzy wiedzą, co się stało. To osoby, które mogą odpowiedzieć na niezadane przez nikogo pytanie „dlaczego”.

Nie wiem, skąd biorę siły, by przezwyciężyć własny wstyd, niemniej jednak do nich podchodzę. Wystarczy jedno zdanie kondolencji i to, że się przedstawiam, a już rozpoznają we mnie cudzoziemca. Koledzy zamordowanych kierowców, wkurzeni i wystraszeni, zanim zgodzą się powiedzieć cokolwiek, co pomogłoby im rozładować złość, proszą, byśmy odeszli z miejsca zdarzenia i bym nie podawał ich danych. Decydują się rozmawiać ze mną tylko dlatego, że jestem cudzoziemcem. Uznają, że cokolwiek napiszę, i tak w ich mieście nikt tego nie przeczyta. W dobie internetu jest to przekonanie dość naiwne.

Nikt się nie przedstawia. Mają twarze, spodnie, mają co opowiadać i mają stracha, lecz nie mają imion i nazwisk, toteż nic, co od nich słyszę, nie nada się na materiał dziennikarski. Mimo to nie stanowią dla mnie anonimowych źródeł (takim określeniem ktoś usadowiony beznamiętnie w biurze tysiące kilometrów stąd przekreśliłby szanse na to, by świat poznał ich ból i ich prawdę). Nie przydadzą się mojej pracy, ale przydadzą się mnie.

Rozmawiają ze mną, żeby nie zapomnieć. Lecz nie donoszą, nie oskarżają, nie podają szczegółów pozwalających zidentyfikować morderców, których świetnie znają. Nie są bohaterami, nie chcą się pokazywać publicznie – ograniczają się do prywatnego kontaktu, który trwa tyle co wypalenie papierosa. Nie chcą, by ktokolwiek wytykał ich palcami, by ktoś uznał, że mają długi język, i go im oderżnął.

Zaczynają od zrelacjonowania wydarzeń.

Po zakończeniu ostatniej trasy dwaj kierowcy zaparkowali mikrobusy obok siebie i podczas gdy pasażerowie zbierali się do opuszczenia pojazdów, wdali się w pogawędkę. Nagle na miejscu pojawiło się iluś bynajmniej niezamaskowanych mężczyzn. Z bronią w ręku kazali pasażerom się pospieszyć i nie wchodzić im w paradę. Kiedy ludzie rzucili się do ucieczki, nie oglądając się za siebie, przybysze zastrzelili obydwu kierowców.

Następnie przechodzą do motywu.

Każdy kierowca płaci gangowi stały haracz w wysokości dziesięciu dolarów tygodniowo za pojazd. Na ulicach można spotkać ludzi, w tym wręcz chłopców, rozstawionych w rozmaitych punktach miasta z zeszytami, w których zapisują numery rejestracyjne busów i ich trasy, ceny oraz średnią liczbę pasażerów. Niekiedy na podstawie wyliczeń nakładu pracy każdego z kierowców szacują wysokość zarobków, przez co haracz wzrasta. Zbierają go zawsze ci sami ludzie, w biały dzień, wcale się nie kryjąc.

Jeden z kierowców, wskazany przez pobierających haracz, wkłada pieniądze do koperty, o wyznaczonej porze włącza komórkę, czeka na telefon, otrzymuje dokładne instrukcje i udaje się na miejsce spotkania. Tam ktoś do niego podchodzi, podjeżdża na skuterze lub luksusowym pikapem, podaje mu rękę, wypytuje, jak się sprawy mają, i pobiera gotówkę.

Jednakże tego ranka, już po przekazaniu haraczu, po zapłatę pojawił się ktoś jeszcze. Gdy mu powiedzieli, że przecież już zapłacili, stało się jasne, że pierwszy inkasent nie należał do tego gangu co zawsze. Kierowcy poprosili o możliwość rozmowy z szefem grupy, aby wyjaśnić mu, że ktoś go okrada i że oni wiedzą, kto to jest.

Nie chciał ich wysłuchać. Gdyby słuchał i dawał się przekonać, nie wzbudzałby strachu. Powiedział, że to oni go oszukiwali i że ktoś zapłaci za to życiem.

Kierowcy zaczęli się zdzwaniać, aby spotkać się w bazie i do tego nie dopuścić. Dzwonili i dzwonili, rozgrzali telefony do czerwoności. Zatrzymajcie się, wysiadajcie z busów. Powiedzieli, że ktoś zginie. To oni, to nie żarty. Wiadomość była pilna. Dwóch kierowców, przywykłych do tego rodzaju problemów, zignorowało ją i kontynuowało pracę. Nie mogli sobie pozwolić na utratę całodziennego zarobku. To właśnie oni na koniec dnia pracy ucięli sobie pogawędkę. A teraz nie żyją.

Ich koledzy się pocieszają. Mogło być gorzej. Gdyby nie napotkali tych dwóch, być może pojechaliby pod bazę busików, do punktu zbornego, gdzie czekało ponad dwudziestu ludzi.

Wszyscy kierowcy to pracownicy, za każdy dzień korzystania z busa odprowadzają przedsiębiorcy pewną kwotę, niezależnie od tego, czy mają pasażerów, czy też nie. Do tego dochodzi haracz dla gangu. Dla gangu, który wymusza i który zabija. Przestępcom kierowcy płacą z własnej kieszeni, nie ze środków firmy, która odnajmuje im pojazdy. Nie chcą rozmawiać z policją. Nie chcą rozmawiać z właścicielem busów. To ich problem i nikt go nie rozwiąże. Po co zgłaszać skargi i zadawać pytania bez odpowiedzi.

Samego przedsiębiorcę, który, i owszem, niezwłocznie stawił się na miejscu zdarzenia, obchodziło jedynie to, by inni kierowcy wyciągnęli ciała z busików – dzięki temu można było odebrać ich całodzienny utarg i nie dopuścić, by policja zatrzymała pojazdy jako materiał dowodowy. Jak mówią, odmówili spełnienia prośby.

W miarę jak przedsiębiorca zbliża się do grupki, głosy kierowców stopniowo cichną, aż w końcu zupełnie milkną. Niczym w sztuce teatralnej, w której akt następuje po akcie, grupa postaci się żegna, by na scenę mogła wkroczyć kolejna.

Właściciel busików lubi pokrzykiwać. Z założonymi rękoma przemawia wystarczająco głośno, abyśmy wszyscy go słyszeli. O ile jego kierowcy mówią o gangu, o tyle on skupia się na władzach. Nikt nie będzie badał sprawy, bo tym, którzy powinni to robić, zawaliłaby się kopalnia złota. Jego słowa. Mówi, że niektórzy funkcjonariusze współpracują ze zbierającymi haracz, a nawet są tacy, którzy wprost porzucają służbę, aby tworzyć własny gang. Faktem jest, że przybyli na miejsce policjanci nie podchodzą nawet, by zapytać, czy są może jacyś świadkowie, ani by zacząć dochodzenie w sprawie morderstw. Funkcjonariuszowi, który stoi najbliżej, nie drga choćby jeden mięsień twarzy.

Wydarzenia nabierają tempa. Zjawiają się krewni, a ja z oddali przypatruję się sytuacji. Czuję się jak starucha, co szpieguje zza drzwi, kiedy wchodzisz po schodach. W dalszym ciągu patrzę, lecz w odróżnieniu od miejscowych dziennikarzy, którzy świecą reflektorami i fleszami, pozwalam, by każdy, kto tylko zechce, wepchnął się przede mnie. Sam się nie angażuję.

Z taksówki wybiega