Tego kwiatu jest pół światu - Marta Radomska - ebook + książka

Tego kwiatu jest pół światu ebook

Marta Radomska

4,2

Opis

Zaczytaj się w nowej serii komedii obyczajowych Marty Radomskiej!

Majka ma jedną wadę, która znacząco wpływa na jej życie uczuciowe: nie potrafi podrywać facetów. A nie ma nic gorszego niż bierne czekanie na pierwszy krok z ich strony. Większość z nich sprawia wrażenie, jakby przyszli na świat z pieczątką: „Niezdatny dla Mai Kostrzewskiej”. Niezdatny, bo zajęty, bo zdradza, bo kłamie, bo liczba wytatuowanych wzorków na jego ciele przekracza akceptowalną granicę.

Tym razem po prostu MUSI być wreszcie inaczej!

Czy opiekuńczy Robert okaże się dobrym wyborem? Jak bardzo w życiu Majki namieszają tatuaże? A może lepiej jednak nie ufać nikomu poza własnym kotem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (110 ocen)
51
35
20
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EmmaKra13

Nie oderwiesz się od lektury

Nie przypuszczałam, że będzie trzeba tak wciągająca. Tajemnica, wątek kryminalny, świetni bohaterowie i wybitnie pechowa główna bohaterka. No i kot- półdiablę😉
00

Popularność




Copyright © Marta Radomska, 2019

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2019

Redaktor prowadząca: Adriana Biernacka

Redakcja: Hanna Trubicka

Korekta: Magdalena Wiśniowska

Projekt typograficzny i łamanie: Justyna Nowaczyk

Projekt okładki: Joanna Wasilewska

Fotografie na okładce: © morrowlight, © Sto Helit, © Chepurko Ekaterina, © zhekakopylov / Shutterstock

Fotografia autorki na skrzydełku: © Ewa So

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-7976-110-4

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

No naprawdę. Nikt tak człowieka nie wykończy jak żona. Nawet jeżeli jest już była. A całkiem możliwe, że wtedy jej destrukcyjne zdolności ulegają tylko zwielokrotnieniu.

Na myśl o destrukcyjnych talentach byłej żony Olgierd zazgrzytał zębami. Nawet teraz, miesiąc po burzliwym rozwodzie, nawet fizycznie nieobecna i pozornie pokojowo nastawiona, potrafiła zdemolować mu weekend. Tak jak zdemolowała mu całe życie.

No dobra, może nie całe. Brak obiektywizmu wobec czasu trwania demolki wynikał z faktu, że targana na ramieniu torba obijała się o wysmykujący się z ręki uchwyt walizki, którą ciągnął za sobą po podziurawionym asfalcie, przeklinając siarczyście późną porę, huk piorunów nad głową i deszcz sączący się z nieba na razie pojedynczymi, ale za to dużymi kroplami. Jeszcze chwila i lunie, a przeklęte dziury w asfalcie zmienią się w bajorka, pomiędzy którymi będzie uskuteczniał idiotyczny slalom, zastanawiając się, czy lepiej jest ryzykować utopieniem nowych butów, czy tracić czas na próby ominięcia co większych kałuż.

Czy po prostu zamordować Majkę…

Póki co burza rozkręcała się anemicznie i nadzieja na dotarcie do autobusu przed ulewą rosła. W ciągu pięciu minut dotrze do końca małej, krętej uliczki łączącej osiedle, na którym mieszkała Majka, z cywilizacją. Przed nim majaczyły przebłyski ulicznych lamp, oznaczające bliskość przystanku. Bo oczywiście na tej przeklętej uliczce oświetlenie szlag trafił.

Tak czy inaczej, gdzieś tam przed nim istniała oświetlona ulica, do której zbliżał się z każdym zamaszystym krokiem, posykując nerwowo, gdy kółka walizki przegrywały walkę z nierównościami terenu. Jeszcze tylko kawałek i będzie mógł zapomnieć o Majce, jej wariactwach i swoim zdemolowanym przez byłą żonę życiu.

No dobra. Może przesadzał. Może nie całe życie mu tak zdemolowała.

Ale ostatnie trzy lata bez dwóch zdań.

Kolejne, potężne zgrzytnięcie wydobyło się spomiędzy zębów Olgierda na wspomnienie tych trzech lat, które w wyniku niepojętego zaćmienia umysłu zorganizował sobie w najgorszy możliwy sposób, żeniąc się z uroczo roztargnioną, pełną energii, siejącą wszędzie blask swej indywidualności oraz pogubione podczas prania skarpetki właścicielką niewielkiej kwiaciarni. Uroczą, do pioruna! Wtedy wydawała mu się urocza, razem ze swoim szalonym charakterem i inwencją twórczą, wyrażającą się w zastawieniu każdego wolnego kawałka mieszkania i balkonu badylami, zaprasowywaniu w kant rękawów jego koszul i niezdrowej obsesji na punkcie jogi, medytacji i ogłupiających dźwięków, zwanych muzyką relaksacyjną. Może to i takie niezdrowe w przypadku Majki i jej wiecznego ADHD wcale by nie było, gdyby nie typowy dla jego byłej żony brak umiaru. Wprawdzie Majka zawsze zarzucała mu nadmiar umiaru, wolał jednak swoją powściągliwość niż nadmiar pasji, zainteresowań i ogólnego wariactwa, jaki nieodłącznie mu się z nią kojarzył. Majka z jej wiecznym bazgroleniem na rękach, jakby nie dało się robić notatek na papierze. Majka z kwiatkami, kotkami i całą resztą dziwacznych zainteresowań. I swoim ulubionym argumentem, jakim torpedowała wszystkie próby ustabilizowania życia przez Olgierda: „Nie, bo nie”! No i ta cała wielka improwizacja. To było hasło, które najlepiej oddawało podejście Majki do życia…

Olgierd improwizować nie lubił. Nie lubił też bałaganu, zajmowania się tysiącem rzeczy naraz i zmieniania w ostatniej chwili raz ustalonych planów. Szlag ciężki go trafiał, gdy Majka z radosnym uśmiechem przewracała ład w jego życiu do góry nogami, zasypując go lawiną pomysłów, które może nie byłyby takie złe, gdyby nie stały w rażącej sprzeczności z jego własnymi pomysłami. Albo gdyby chociaż zostały zgłoszone wcześniej, poddane dyskusji i zaaprobowane.

Ktoś obdarzony odrobiną polotu i spontaniczności chętnie by docenił szaleństwa Majki jako miłe urozmaicenie codziennej rutyny. Podobnie zresztą jak sam Olgierd w pierwszych tygodniach zachłyśnięcia czarem nowo poślubionej żony. Przynajmniej do czasu, gdy górę wzięła stara dobra miłość do porządku i stabilizacji. A czar Majki zaczął go po prostu wkurzać.

Dokładnie tak, jak w tej chwili. Kiedy targał z mieszkania resztę rzeczy, upchniętych w dwóch torbach, walizce i aktówce, przez przeklętą, dziurawą jak ser uliczkę, modląc się, by dotrzeć do przystanku autobusowego i wrócić do wynajętej kawalerki, zanim Bóg zechce zesłać na niego potop pod postacią ulewy z gradem, zapowiadanej przez wszystkie prognozy pogody już od tygodnia.

Bo oczywiście w ten akurat wieczór Majka była uprzejma udostępnić mu klucze do mieszkania. Akurat w ten cholerny wieczór, kiedy pogoda wreszcie zdecydowała się spieprzyć, a ford Olgierda stał w warsztacie. To właśnie miał na myśli, klnąc przedziwny talent Majki do demolowania mu życia.

Zaklął siarczyście, potykając się o wystającą płytę chodnika i z trudem utrzymując równowagę pod ciężarem przygniatających go tobołów. Może i pośpiech uratuje jego buty przed potopem, jednak zdarta skóra na noskach stała się właśnie faktem. Pięknie. Nie dość, że musiał się wyprowadzić i w ogóle na tym całym rozwodzie wyszedł cholernie stratny finansowo, to jeszcze nowe obuwie i garnitur diabli mu wezmą. Wprawdzie nikt normalny w garniturze i świeżo wypastowanych, eleganckich butach nie wybierałby się do domu byłej żony po swój dobytek, jednak wymysły Majki zmusiły Olgierda do przybycia tu prosto z pracy. Bo Majka twardo zapowiedziała, że przyjechać po rzeczy może jedynie pod jej nieobecność, spakować się sprawnie i zostawić klucze sąsiadce. Najlepiej do końca tygodnia. Najlepiej w piątek. Najlepiej między siedemnastą a dwudziestą. I najlepiej samemu, bez Kamili, bardzo uporządkowanej i bardzo odpowiadającej Olgierdowi kochanki, która przypieczętowała decyzję o rozwodzie z Majką. No dobrze, niech zatem dostosowanie się do tych warunków będzie ostatnim ukłonem w stronę Majki, a potem bierz ją diabli, bierz diabli tę cholerną uliczkę i wszystko, co przez niedopatrzenie mógł zostawić w dawnym mieszkaniu. Grunt, żeby zdążyć przed ulewą.

Zniecierpliwionym ruchem poprawił zjeżdżającą z ramienia torbę i z poirytowanym sapnięciem przyspieszył kroku. Zbliżające się światła dodały mu otuchy i nadziei, że wraz z końcem uliczki nastąpi kres wiecznych problemów z Majką i ich krótkim, burzliwym małżeństwem. „Swoją drogą, ta pogoda to taka idealna metafora tych trzech lat”, pomyślał. Całkiem prawdopodobne, że gdy dotrze do przystanku, cudownym sposobem zaświeci słońce.

Może i miałby szansę zweryfikować trafność takiej prognozy, gdyby uliczka nie była wąska, dziurawa, kręta i w tej chwili totalnie pozbawiona oświetlenia. Każda z tych okoliczności miała jednak dla Olgierda przykrą niespodziankę. Zaaferowany omijaniem dziur, nie zauważył auta, które ruszyło z cichym pomrukiem z podjazdu jednej z posesji i powoli toczyło się za nim. Dostrzegłby je z pewnością, gdyby nie było tak ciemno, ostatecznie musiał je minąć, przechodząc przez wąskie przejście między osiedlem a uliczką. Teraz, ukryte w mroku, wykorzystywało zakręty, by pozostać niewidoczne dla Olgierda. Dostrzegł je dopiero, gdy z piskiem opon wyskoczyło z zaułka.

Było za późno, żeby uciec.

Druga sprawa, że nie bardzo było gdzie.

Przewężenie w tym miejscu nie dawało żadnej możliwości, by uskoczyć na bok, a rosnący gęsto dziki żywopłot z obu stron wydawał się nie do sforsowania.

Burzliwe małżeństwo Olgierda i Majki uległo burzliwemu zakończeniu.

Podobnie jak życie Olgierda, którego zdumiony umysł w chwili uderzenia zdolny był do tylko jednej myśli. Że wszystko przez nią. Zdarta skórka z butów, nadwyrężone od ciężkich bagaży ramię i teraz to! Ona naprawdę go kiedyś wykończy i to prawdopodobnie zupełnie niechcący!

Deszcz lunął w chwili, gdy bezwładne, martwe ciało odciągnięto i ukryto na terenie opuszczonej posesji, wpychając je starannie w gęste krzaki. Małe szanse, by ktoś je szybko znalazł. Ciągnący się wzdłuż drogi krwawy szlak zniknął niemal natychmiast, zmyty ciężkimi kroplami deszczu.

Ostrożnie uchyliłam drzwi mieszkania, wtykając głowę przez wąski przesmyk i szukając na oślep włącznika światła. Dopiero dokładna lustracja przedpokoju pozwoliła mi zdecydować, że teren jest czysty i można wejść do środka.

Stojąca za mną Luiza przeczekała wszystkie te manipulacje, bębniąc palcami o poręcz schodów.

– Już? – zapytała poirytowana, gdy prześlizgnęłam się pomiędzy salonem, sypialnią, kuchnią i łazienką. – Czy będziesz wężowym ruchem czołgać się pod łóżkiem?

– Może powinnam. Za dużo kasy wycisnęłam z tego rozwodu, żeby Olgierd wyprowadził się, nie instalując morderczych pułapek.

– Ta. Bomby w sedesie. – Luiza przewróciła oczami i bezceremonialnie wpakowała się do mieszkania. – Z zapalnikiem uruchamianym przez spłuczkę. Majka, rozumiem depresję porozwodową, stres, ale aż taka paranoja nie jest uzasadniona. Odpuść.

– O niczym innym nie marzę.

– Jak o bombie w kiblu?

– Jak o tym, żeby sobie odpuścić – westchnęłam, rzucając torebkę na fotel. – Odpuścić, zapomnieć, nigdy więcej nie oglądać tej zołzy i zatrudnić w kwiaciarni kogoś, kto nie polezie do łóżka z moim nowym facetem. Jak już go sobie znajdę.

– Czyli całkiem niedługo – stwierdziła optymistycznie Luiza, idąc za mną do kuchni. – Masz coś normalnego do picia, czy mam sobie nalać wody?

Coś normalnego miałam. Rzuciłam Luizie torebkę Liptona, dla siebie szykując zieloną herbatę z dodatkiem mięty.

– Melisę powinnaś pić – zawyrokowała Lulu, przyglądając się krytycznie zawartości mojego kubka. – Za dużo się stresujesz, skoro nawet joga nie pomaga. Wyrwij tego gościa, a w kwiaciarni zatrudnij faceta. Problem z głowy.

Z niechęcią przyznałam jej rację. Rozwiązanie problemów samo pchało się w ręce, tylko z jakichś powodów było dla mnie niewykonalne.

„A może zwyczajnie za proste i zbyt banalne”, pomyślałam z przekąsem, wspominając awantury z Olgierdem o moją nadmierną, według niego, kreatywność i rzekomy talent do komplikowania wszystkiego, czego się tknę. Pewnie dlatego nie przewidział biedak, że pójdę na łatwiznę, zwalniając z hukiem stażystkę, z którą był uprzejmy się przespać, zanim wydało się, że jego nagły szał florystyczny to zwykła zmyła i pretekst do częstych wizyt w kwiaciarni.

Rozwód z głowy, Olgierdem i Kamilą po usunięciu obojga z zasięgu wzroku nie zamierzałam się długo przejmować. Zgodnie z sugestią Luizy znacznie bardziej interesowały mnie perspektywy na przyszłość. Szczególnie te dotyczące nowego faceta. I to bynajmniej nie do kwiaciarni, choć i o tym będę musiała w końcu pomyśleć.

Jeden taki nawet był.

Bardzo interesujący, choć pozornie zupełnie nie w moim typie i sama zachodziłam w głowę, jakim cudem w ogóle go dostrzegłam.

Może takim, że trudno przeoczyć kogoś, kogo od kilku tygodni codziennie rano mija się w drodze do pracy na chodniku tak wąskim, że trzeba dużej zwinności i wdzięku, by nie wleźć na siebie nawzajem, nie podeptać albo przynajmniej nie potrącić.

„Jakim cudem nam się to udaje?”, pomyślałam któregoś dnia, gdy po raz kolejny owionął mnie intensywny, nawet zbyt mocny zapach wody po goleniu. Niby nic trudnego – zamiast usunąć się z drogi, potrącić delikatnie dłonią, upuścić coś…

„Omdleć i paść w poprzek chodnika, najlepiej tak, żeby się potknął”, dołożyłam sobie zgryźliwie. Metoda praktykowana przez damy w dziewiętnastym wieku. Wtedy może działała, zwłaszcza że damy nie spieszyły się do obowiązków zawodowych i miały większą wprawę w pełnym wdzięku omdlewaniu. Znając własny wdzięk, huknęłabym głową o chodnik, doprowadzając do mało romantycznego wzywania pogotowia. Za randkę z gipsem dziękuję bardzo.

Lista głupich pomysłów wydłużała się każdego wieczora, niezmiennie prowadząc do jednego wniosku. Moja kreatywność nie miała granic w żadnej dziedzinie życia, poza jedną. Nie umiałam poderwać faceta. Tajemniczy defekt, który utrudniał mi życie od zawsze, chyba że na horyzoncie pojawiała się druga strona z większym talentem w tym zakresie.

No i proszę bardzo. Defekt ujawniał zdradzieckie działanie każdego ranka, a mnie nie pozostało nic poza modlitwą o cud, więcej inwencji ze strony faceta albo odrobinę szczęścia, które podobno idiotom i idiotkom chętnie towarzyszy. Ale dopóki nie zechce się nade mną zlitować, trzeba zadowolić się ukradkowymi spojrzeniami w piwne zamyślone oczy, które mąciły mi w głowie, zdradzając żywą inteligencję ich właściciela, ale kompletnie, niestety, niepatrzące w moim kierunku.

Sama nie byłam lepsza w ignorowaniu elementów otaczającej mnie rzeczywistości. Tak jak choćby zjawiska zwanego upływem czasu. Dobre chęci w tym zakresie miałam, każdy dzień rozpoczynałam od zwleczenia się z łóżka o piątej rano, a po dwóch latach przyjętego reżimu tempo zwlekania było całkiem żwawe. Szklanka wody z sokiem z cytryny i łyżeczką miodu oraz godzinny trening jeszcze mieściły się w harmonogramie. Na tym sukcesy się kończyły. Pomimo teoretycznie doskonałej organizacji poranka już w okolicach godziny ósmej gimnastyka, śniadanie z omleta i zabiegi upiększające rozkładały mnie na łopatki, podstępnie sabotując plan pozostania piękną, zdrową i pełną energii oraz niespóźnienia się do pracy. Ostatecznie z domu wybiegałam z rozwianym włosem, szaleństwem w spojrzeniu i różnymi przedmiotami w zębach, bo na spakowanie ich do torebki brakowało mi czasu. Możliwe, że miała tu coś do powiedzenia również skleroza, powodująca szalone poranne galopy w poszukiwaniu tego, co mieć przy sobie powinnam, a czego dziwnym trafem nie miałam i nie mogłam za Boga znaleźć. Nierzadko zdarzało mi staranować Olgierda i po rozwodzie do satysfakcji, że pozbyłam się podłego zdrajcy, dołączyła ulga, że wreszcie nikt mi się nie plącze pod nogami.

Synchronizacja miotania się i upływu czasu następowała o godzinie ósmej jedenaście dzięki mijanemu na wąskim chodniczku interesującemu mężczyźnie. Niby jakiś postęp, jednak wysiłki zmierzające w kierunku wyjścia o właściwej godzinie nie zawsze pozytywnie wpływały na stan pamięci. Dyscyplina godzinowa pogłębiała roztrzepanie i sklerozę, co zmuszało mnie do zawracania po zapomniane rzeczy i rozkład dnia znów mi się rozjeżdżał. Nic dziwnego, że jeszcze nie wpadłam na żaden błyskotliwy pomysł poderwania interesującego faceta, skoro moja inwencja twórcza była eksploatowana w celu ratowania tego, co przez pośpiech, gapiostwo i nieumiejętność zgrania się z zegarkiem udawało mi się schrzanić.

Za Boga jednak nie miałam pojęcia, jak uporać się z brakiem portfela, gdy w sobotni poranek zablokowałam przy kasie tłum ludzi. Nerwowy pomruk za moimi plecami przybierał na sile, gdy trzęsącymi się dłońmi przeszukiwałam torebkę, usiłując wygrzebać chociaż pięć złotych na wodę mineralną i sałatkę. Wyczarować gotówki nie umiałam. Zamiast niej podjęłam próbę wyczarowania uroczego, przepraszającego uśmiechu. Chyba skutecznie, bo nikt mnie nie zabił.

Odłożenie zakupów i powrót do domu nie wchodziły w grę. Zwalniając Kamilę, zyskałam spokój ducha, jednak za wysoką cenę. Ktoś bowiem kwiaciarnię w soboty i niedziele otwierać musiał. Pozbywając się jednego kłopotu, wzięłam na siebie pracę przez sześć dni w tygodniu i opuściłam wygodne grono szczęściarzy kupujących w sobotę rano ciepłe bułeczki na śniadanie. Nie miałam również szansy na wyjście z pracy i uzupełnienie zapasów czegoś jadalnego.

– Jeszcze chwileczkę – wymamrotałam do stojącej za mną kobiety, której ciężki oddech i spływający po czole pot potwierdzały zaawansowany poziom poirytowania. Blokując kolejkę, zablokowałam jej też możliwość szybkiego rzucenia się na spoczywające w koszyku pączki, co niekorzystnie rzutowało na poziom frustracji.

Ale nie na cudowny przypływ gotówki w mojej torebce, w której znalazło się wprawdzie dwadzieścia groszy, na tym jednak cud się skończył. Drobna moneta odmawiała rozmnożenia z uporem godnym lepszej sprawy. Mój własny poziom frustracji również zaczynał wymagać natychmiastowego ukojenia przy pomocy czegoś słodkiego. Bierz diabli dietę, zaraz rzucę się na pączki baby za mną, zostanę zamordowana i przynajmniej rozwiąże się problem.

Wizja własnych rozszarpanych szczątków była tak realna, że musiałam kilkakrotnie zamrugać. Wyglądało na to, że w rozszarpywaniu brała udział połowa klientów z kłębiącej się za mną kolejki. Toż żaden patolog by tego nie pozszywał…

Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Za pół godziny muszę być w kwiaciarni i dostać się tam na piechotę, bo oskubawszy Olgierda, wspaniałomyślnie oddałam mu auto. I tak zresztą było jego. Ostatnie, rozpaczliwe spojrzenie ujawniło brak choćby jednej znajomej twarzy kogoś z sąsiadów, skłonnego poratować mnie pożyczką. „Sześć godzin w pracy bez żarcia można przeżyć”, przemknęło mi przez myśl, gdy z odpowiednio przerażoną miną szykowałam się do wciśnięcia ekspedientce kitu na temat ukradzionego portfela. Niech Bóg mnie broni przed przyznaniem się do sklerozy! Sprowokowałam już wystarczający wzrost poziomu agresji. Skumulowany na niewielkiej powierzchni sklepu mógł okazać się niebezpieczny.

– Bardzo panią przepraszam – jęknęłam z całkiem autentyczną rozpaczą. – Chyba ktoś ukradł mi portfel! Miałam nadzieję, że wpadł do bocznej kieszonki w torebce, ale sama pani widzi, nie ma!

Nerwowe pomruki umilkły. Podobnie jak ciężkie wzdychanie, jakim zniecierpliwiona ekspedientka sygnalizowała, że ma mnie dosyć.

– No trudno, nie mam jak zapłacić, muszę zrezygnować z zakupów.

Ofiara kradzieży miała szansę na większe współczucie niż ofiara własnej sklerozy.

– Miała tam pani kartę? – spytała ekspedientka, gromiąc spojrzeniem babę za moimi plecami, której nie zdołałam wzruszyć. – Trzeba zadzwonić, zablokować, żeby konta pani nie wyczyścili.

– Nie, kartę i dokumenty zostawiłam w domu – mruknęłam, świadoma, że na okoliczność kradzieży portfela z pieniędzmi, dowodem tożsamości i resztą dokumentów powinnam posymulować większą rozpacz. – Wzięłam tylko taką małą portmonetkę z gotówką, nie planowałam większych zakupów. Trudno. Naprawdę bardzo państwa przepraszam.

Minę musiałam mieć prawdziwie cierpiącą, gdyż w przypływie współczucia ekspedientka zaproponowała pozostawienie zakupów pod ladą do chwili, gdy ze stosownym środkiem płatniczym wrócę do sklepu. Bardzo chętnie, jednak z takiego rozwiązania skorzystałabym, mając nieograniczony zapas czasu. Ten, który miałam, i tak niebezpiecznie się kurczył. Jeszcze raz grzecznie podziękowałam za cierpliwość i, klnąc pod nosem, chciałam opuścić kolejkę, gdy ktoś przepchnął się w moim kierunku.

– Niech pani zaczeka! – usłyszałam męski głos i cofnęłam się gwałtownie.

Babsko za moimi plecami syknęło wściekle, gdyż wlazłam mu na nogę. Mało mnie to jednak interesowało, w przeciwieństwie do właściciela głosu, który przed chwilą mnie zatrzymał.

Głosu, o usłyszeniu którego marzyłam od ładnych kilku tygodni.

Ale nawet w najśmielszych snach nie wierzyłam, że ten właśnie głos zwróci się do mnie z propozycją pomocy.

Wysoki mężczyzna o kasztanowych, lekko kręconych włosach podszedł do mnie energicznym krokiem, krótkim spojrzeniem szacując wartość moich zakupów.

– Mam propozycję – powiedział. – Pani zależy na zakupach, a odniosłem wrażenie, że oboje trochę się spieszymy. Pani wpuści mnie na swoje miejsce, a ja zapłacę za wszystko razem. To długo nie potrwa, przecież nie mam wyładowanego całego koszyka – zwrócił się do baby od pączków, zniecierpliwiony jej głośnym protestem, po czym odwrócił się do mnie. – Czy takie rozwiązanie pani odpowiada?

Odpowiadało mi każde, jakie by zaproponował. I zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, przepchnął się na początek kolejki, ułożył na ladzie swoje zakupy i wręczył kasjerce kartę płatniczą. Następnie sprawnie spakował zakupy w dwie siatki, posłał w stronę kłębiącego się tłumu przepraszający uśmiech i skierował się w stronę wyjścia.

Z trudem otrząsnęłam się z osłupienia i, bąknąwszy do kasjerki coś o przeprosinach za kłopot, rączym kłusem wybiegłam ze sklepu.

Tymczasem mój wybawca wygrzebał ze swojej siatki paczkę nabytych przed chwilą papierosów. Uśmiechnął się poprzez gęstniejące obłoczki dymu na widok mojej głupiej miny i podał mi siatkę z wodą i sałatką.

– Dziękuję – wymamrotałam zmieszana. – Za wybawienie z kłopotu, pożyczenie pieniędzy i wyrwanie z rąk tego babska tuż za mną.

„I że był pan uprzejmy odezwać się do mnie pierwszy, więc nie muszę się już zastanawiać, jak zwrócić na siebie pańską uwagę”, cisnęło mi się na usta. Z trudem ugryzłam się w język. Choć może nie było za co dziękować. Poznawszy mnie w tak kretyńskiej sytuacji, niewykluczone, że zacznie chodzić do pracy bardziej okrężną drogą…

Póki co jednak miałam inny, bardziej praktyczny problem.

– Ja oczywiście te pieniądze zwrócę. Przy najbliższej okazji. Zdaje się, że nadarzy się w poniedziałek.

Mężczyzna uśmiechnął się rozbawiony.

– Albo innego dnia. Jak widać, okazja do spotkania trafia się nam nawet w weekendy. Ale przyznam, że gdyby nie to, chyba nie byłbym skłonny pani ratować.

– Nie, no jasne – mruknęłam. – Tak ma pan pewność, że dopadnie mnie pan, gdybym próbowała się migać od zwrotu długu. Innej drogi przez osiedle nie ma, więc małe ryzyko, że się niepostrzeżenie ulotnię.

Mężczyzna przyglądał mi się z tajemniczym uśmiechem błąkającym się na twarzy.

– Powiedzmy inaczej. Nie lubię pożyczać pieniędzy obcym.

– Mam rozumieć, że ja już nie jestem obca?

– Najwyraźniej nie. Robert. – Wyciągnął rękę.

– Maja – wyszeptałam speszona, ujmując dużą, silną dłoń o krótko przyciętych paznokciach i nie dowierzając własnemu szczęściu. Boże, muszę naprawdę być straszną idiotką, skoro tak chętnie się objawiło i jeszcze zapobiegło śmierci głodowej w pracy…

Praca! Romanse romansami, ale do otwarcia kwiaciarni zostało mi piętnaście minut. On też wspominał, że się spieszy. A tymczasem staliśmy tu sobie, konwersując i mając w głębokim poważaniu jakikolwiek pośpiech!

Popłoch w moich oczach musiał być wyraźny.

– Spieszysz się – stwierdził Robert, puszczając moją dłoń. – Jak co dzień. No cóż, nie zatrzymuję. Do poniedziałku.

„A nie do jutra?”, jęknęła rozczarowana twardym lądowaniem dusza. Z trudem stłumiłam westchnienie.

– Do poniedziałku – powiedziałam, patrząc, jak Robert uśmiecha się na pożegnanie i odchodzi w kierunku pobliskiego parkingu.

Dopiero gdy zniknął mi z pola widzenia, myślenie wróciło na przyziemne tory. Niczym rażona piorunem runęłam w stronę kwiaciarni, modląc się, by dystans trzech kilometrów nie okazał się zbyt długi, by przebyć go w dwanaście minut.

Pech chciał, że nie mogłam oddawać się romantycznym uniesieniom zbyt długo. Choć zielonkawe refleksy oczu Roberta powracały w wyobraźni do końca soboty, już w niedzielny poranek nad moją głową zaczęły się gromadzić ciemne chmury, początkowo niewinnie, potem przybierając barwę ciemnej stali, zwiastującej solidne gradobicie.

Nadal zaprzątnięta kwestią niespodziewanej pożyczki i lekko przepłoszona faktem, że nie do końca pamiętam, o jaką kwotę podwyższyłam Robertowi rachunek, do mieszkania przebywających na urlopie rodziców zajrzałam w przelocie kilka minut po piątej. Opieka nad rodzicielskim lokum nie wymagała szczególnego wysiłku, gdyż znajdowało się ono naprzeciwko mojego własnego. Wbrew początkowym obawom, że bliskość będzie oznaczać także kontrolę, szybko przekonałam się, że takie rozwiązanie wcale nie jest złe. Zarówno mój ojciec, jak i mama w organizowaniu sobie życia wykazywali kreatywność na tyle dużą, że nie musieli koncentrować uwagi na poczynaniach pełnoletnich latorośli. Z wygody mieszkania na tym samym piętrze korzystały również nasze koty, w zależności od kaprysu kursując pomiędzy lokalami dzięki niewielkiemu otworowi w ścianie dzielącej oba balkony. Podczas nieobecności rodziców nie musiałam ich przewozić z całym dobytkiem ani poświęcać czasu na wizyty u domowego zwierzyńca. Zaglądałam tam tylko w celu podlania kwiatków i ewentualnej inspekcji zawartości lodówki, która tym razem wdzięcznie świeciła pustką.

Normalnie sama zajęłabym się jej zapełnieniem, jednak szósty dzień pod rząd w pracy i poranny występ w sklepie wyzuły mnie z resztek sił. Powątpiewając w jakość działania zmęczonego rozsądku, zleciłam dokonanie zakupów bratu.

Michał polecenie wypełnił sumiennie, choć z kawalerskim polotem. W rezultacie w lodówce znalazły się duża ilość żółtego sera, dwa bochenki chleba, jajka, mleko, kilka opakowań kiełbasy i różnego rodzaju sera pleśniowego. Wszystko to upchnięto pomiędzy ogromną ilością kocich puszek, więc na pierwszy rzut oka lodówka sprawiała wrażenie zdolnej do zaspokojenia najbardziej wyrafinowanych zachcianek kulinarnych. Po dokładniejszym przeglądzie wyszło na jaw, że poza naleśnikami i jajecznicą na kiełbasie niewiele uda się przyrządzić na obiad. Ojciec był skłonny zadowolić się takim menu, mama jednak kategorycznie odmówiła żywienia się kawalerską kuchnią. Męczona wyrzutami sumienia, zaprosiłam rodziców na obiad i w niedzielę rano przystąpiłam do produkcji pierogów z kapustą i grzybami w ilości znacznie większej niż dla trzech osób. Doświadczenie podpowiadało mi, że do pierogów domowej roboty rodzina zleci się jak pszczoły do miodu i zażąda porcji na wynos.

Także i tym razem doświadczenie miało rację.

Ledwie wpuściłam do mieszkania spragnionych domowego jadła i podzielenia się wrażeniami z urlopu rodziców, dzwonek do drzwi obwieścił przybycie Michała z narzeczoną Alicją. Zważywszy że wraz z rodzicami przybyły również koty, nagle okazało się, że mam do wykarmienia siedem głodnych istot, a sama również z przyjemnością coś bym zjadła. Sto siedemdziesiąt pierogów i mielone z indyka powinno chyba temu zapotrzebowaniu sprostać?

Szybko przygotowałam kawę rodzicom i poszłam do kuchni, gdzie w dwóch garnkach gotowała się woda na pierogi. Do obu wlałam po łyżce oleju i zatrudniłam Alicję do przygotowania sałatki. Michał otrzymał ambitne zadanie zorganizowania posiłku dla kotów.

– Kotkowym też podać sztućce? – zapytał po wyniesieniu misek. – Na stole jest jeszcze miejsce.

– Rozumiem, że ludzie i zwierzęta razem siadają do stołu… – mina Alicji wskazywała na jej oscylowanie pomiędzy zgorszeniem z powodu braku higieny a zachwytem nad doskonałą zwierzęco-ludzką harmonią panującą w naszej rodzinie.

– Nie i tak – mruknęłam, wrzucając do garnków pierwszą partię pierogów. – Sztućce kotkowym nie, wspólne jedzenie jak najbardziej – dorzuciłam po chwili, bo Michał i Alicja zagapili się na mnie z całkowitym brakiem zrozumienia. – Bracie, chwilowo jesteś bezrobotny, podaj pietruszkę.

– Gdzie masz pietruszkę? – Michał zaczął otwierać po kolei wszystkie szafki, zapominając o ich zamknięciu. – Tu jest coś takiego jak majeranek, bazylia… Koper włoski? Po cholerę?

– Pietruszka, na litość boską!

Mój krzyk nieco wystraszył Michała. Odwrócił się gwałtownie, zahaczając ręką o opakowanie, które natychmiast wylądowało na mojej głowie.

– Michał, ja chciałam pietruszkę, nie pietruszką – syknęłam. – Wsyp dwie łyżki do sałatki i posyp pierogi. Nie te w garnku, te w misce – jęknęłam na widok poczynań braciszka.

– Wredna zołza jesteś – obraził się Michał. – Człowiek chce pomóc i tylko w łeb dostaje.

– Po pierwsze, w łeb dostałam ja – odgryzłam się. – Po drugie, dobre chęci, zdaje się, z powodzeniem wykorzystało w charakterze bruku piekło.

– Nie denerwuj siostry. – Do kuchni wkroczył zwabiony wonią zasmażki ojciec. – Zwłaszcza że przebąkiwała coś o ptysiach z kremem.

Na wieść o ptysiach Michał zmienił nastawienie. Z precyzją godną zawodowego mistrza kuchni wsypał pietruszkę do wskazanych naczyń, zamieszał zasmażkę i zaczął wynosić talerze na stół.

Po kilku minutach siedzieliśmy w salonie, pochłaniając pierogi. Wbrew obawom Alicji koty również zajęły miejsca przy stole (a raczej na stole) w wyznaczonej części i pochłaniały mielone z indyka, nie wykazując zainteresowania naszymi talerzami.

– Siostro, nawet jeśli charakter masz nieco zołzowaty, pierogi są rewelacyjne – mruknął Michał, nakładając sobie trzecią porcję. – Nie wiem, po kim odziedziczyłaś talent, ale kocham tę osobę.

– Nie po matce, niestety – westchnął ojciec i natychmiast umilkł pod wpływem spojrzenia, jakie posłała mu mama.

– Po tobie też nie. – Stanęłam w obronie mamy. – Więc zaraz wyjdzie, że jestem adoptowana.

– Babcia bosko gotowała – rozmarzył się Michał. – Obie babcie…

– Widzisz, Majeczko, jednak nie jesteś podrzutkiem – ucieszył się tata. – Skoro odziedziczyłaś talent po obu babciach, to już coś znaczy. Możesz czuć się spokojna.

– Za to stałam się obiektem wiecznego wyzysku kulinarnego. Nie wiem, co gorsze, naprawdę. Przez was popadnę w depresję – mruknęłam.

– Ale ptysie zrobisz? – Dla Michała tylko ten aspekt mojej ewentualnej depresji był ważny.

Na myśl o ptysiach zrobiło mi się słabo. Słabość objęła głównie moją wolę, którą od kilku lat katowałam próbami oparcia się ukochanym słodyczom. Poza rurkami z kremem, które wcinaliśmy z Michałem każdego lata podczas odwiedzin u babci Irenki, ptysie według babcinego przepisu stanowiły najgorsze zagrożenie dla figury. „Kiedyś można było napychać się bez ograniczeń”, pomyślałam melancholijnie. Kultywowane przez całe dzieciństwo łażenie po płotach, harce w jeziorze i hasanie po polu spalały kalorie lepiej niż joga… Pewnie dlatego zeszyt z przepisami babci schowałam za najcięższymi książkami na górnej półce regału.

– Że co, proszę? – Otrząsnęłam się ze wspomnień i spojrzałam na ojca. – Przepraszam, zamyśliłam się…

Funkcjonowanie w trybie zawieszenia nie było dla moich bliskich żadnym zaskoczeniem, choć, jak z dezaprobatą zauważył ojciec, od czasu rozwodu zdarzało mi się coraz częściej. Teraz również przyjrzał mi się z delikatnym zniecierpliwieniem.

– Ziemia do Majki, Ziemia do Majki, skup się. Rozmawiamy o spadku babci Irenki. A konkretnie waszej części. Temat istotny, bo zgodnie z ostatnią wolą babci zapisane dobra w postaci materialnej miały trafić do was, kiedy oboje się usamodzielnicie. Twój brat się w tej kwestii nieco ociągał, ale skoro i on dorósł do ożenku, należałoby wrócić do tematu…

– Swoją drogą, nie rozumiem, dlaczego mama postawiła taki idiotyczny warunek. – Pokręciła głową z dezaprobatą nasza prywatna rodzicielka. – Zawsze uważałam ją za osobę obdarzoną zdrowym rozsądkiem. W tym przypadku Majkę spotkała jawna niesprawiedliwość. Moim zdaniem powinna swoją część dostać, wychodząc za mąż. To idiotyzm, kazać jej czekać, aż Michał postanowi się ożenić.

– Może babcia przewidziała, że Maja wyjdzie za mąż… Hm, mało skutecznie…

– Dziękuję – syknęłam, obiecując sobie zrobić te cholerne ptysie w tajemnicy przed Michałem i podzielić się tylko z rodzicami i Alą. Chociaż nie, zakochana nieprzytomnie w moim braciszku Alicja wyniosłaby część dla niego i jeszcze oddała swoją porcję.

– Babcia myślała schematem, zgodnie z którym Michał i Majka zawsze wszystko robili razem – wtrącił ugodowo ojciec. – Jak na bliźnięta przystało. Przecież nawet obronę pracy magisterskiej mieli tego samego dnia, choć na innych uczelniach. Skąd mogła wiedzieć, że będą mieli kaprys poukładać sobie życie w innych terminach? Zresztą, równie dobrze to Michał mógł pierwszy się ożenić.

– Słuchajcie, dla mnie żaden problem. – Michał rozparł się na krześle z zadowoloną miną. – Nasz ślub jest za pół roku. Jak się Maja zepnie, to wyrobi. Tylko tym razem byłoby dobrze, żeby już faktycznie na wieki wieków, amen…

– Jasne, bo akurat znajdę faceta na wieki wieków, amen, przez pół roku! Casting ogłoszę! Ideał skłonny poślubić mnie w ekspresowym tempie pilnie poszukiwany. Przynieść CV i portfolio rodziny! Nie chcę kolejnej paskudnej teściowej!

– A tamta była paskudna?

– Błagam… Może ja w ogóle już nie chcę teściowej!

– A niby dlaczego?

– Bo nie! – warknęłam, waląc pięścią w stół.

Dyskusje na temat charakterów mojej byłej i ewentualnej przyszłej teściowej ucięła mama, machając ze zniecierpliwieniem ręką.

– Tak na te teściowe psioczycie, że tracę ochotę na zostanie teściową – powiedziała zniecierpliwiona. – A własną teściową w takim razie usprawiedliwię, mogła faktycznie nie przewidzieć, że nasze dzieci w którymś momencie rozejdą się rozwojowo. Ostatecznie dziewczyny dojrzewają szybciej…

– Też cię kocham, mamo – obraził się Michał.

– W każdym razie… – Pauza w wypowiedzi była mamie potrzebna, by zgromić wzrokiem syna. – Mamy poważniejszy problem niż dywagacje, kto i dlaczego jest bardziej samodzielny i czy małżeński falstart Majki cokolwiek tu zmienia. Mieliście dostać spadek, jak się usamodzielnicie. Załóżmy, że oznacza to wyprowadzkę z domu i życie na własny rachunek. Warunek został spełniony, więc teoretycznie powinniście dostać to, co zapisała wam babcia.

Teoretycznie? To, co mówiła mama, oderwało nas od nerwowego kopania się pod stołem. Zastygliśmy na miejscach, wpatrując się w matkę z niepokojem.

– A w praktyce? – bąknął Michał. – Bo od teorii do praktyki to jeszcze kawałek drogi…

Mama przez chwilę patrzyła na nas, od czasu do czasu rzucając ojcu rozpaczliwe spojrzenia. Równie rozpaczliwie ojciec próbował ignorować nieme wołanie o pomoc. W końcu do mamy dotarło, że jest zdana na siebie.

– A w praktyce to nikt nie może nic dostać – mruknęła z rozgoryczeniem. – W praktyce diabli wzięli testament…

Okrzyk zgorszenia wyrwał nam się z gardeł. Dopiero teraz ojciec zdecydował się przyjść mamie z pomocą.

– Nie patrzcie tak! Jest zapis, że po śmierci babci opiekę nad jej majątkiem sprawujemy my z matką. Dom, konto bankowe i tak dalej. Część przechodzi na nas. No i ten warunek, że za podział zgodnie z testamentem możemy się zabrać, jak się usamodzielnicie. Tylko do szczęścia brakuje nam wiedzy, gdzie ten testament jest. A konkretnie aneks, który wyjaśni, co babcia miała na myśli, podpinając pod testament liścik do was. Zakładamy, że dotyczy posiadanych przez babcię ruchomości bądź nieruchomości. Zwłaszcza że w samym testamencie o was jest mowa w… hm… niewielkim stopniu…

Do Michała treść wypowiedzi ojca zaczęła z wolna docierać.

– To brzmi jak wyjątkowo idiotyczny dowcip – wymamrotał. – Testament z wszelkimi przyległościami powinien mieć prawnik babci. Włącznie z wiedzą, co dalej z tym zrobić. Z tymi kopertami, zaginionymi fragmentami i całą resztą.

– No to cię, synu, rozczaruję – sapnął ojciec. – Nie ma. Co gorsza, prawnik zarzeka się, że nie było. Coś tam tylko mamrotał, że ze zrozumieniem listu nie powinniśmy mieć kłopotu. Podobnie jak z brakującym aneksem.

– Może nie będzie tak źle – wzruszył ramionami Michał. – Wiesz co, tato, ja bym chętnie ten list przeczytał. Mamy jakiś odpis, ksero?

– Nawet cały list w kopercie wydębiłem, proszę bardzo. Wychodząc, wstąp do nas, dostaniesz. Maja, ty też przyjdziesz?

– Wezmę potem od Michała. Może kocha mnie umiarkowanie, ale nigdy nie próbował mnie kantować.

– Podjadę do ciebie wieczorem – obiecał Michał. – Informacje za ptysie. Uczciwa propozycja.

– Stoi.

Ponieważ naprawdę wzajemne kantowanie w naszym przypadku nigdy nie wchodziło w grę, pożegnawszy się z rodziną, wyciągnęłam notatnik z przepisami na słodycze. Nie do końca po drodze mi było z ptysiami, których nijak nie byłam w stanie przerobić na wersję niskokaloryczną, jednak słowo się rzekło. Pozostało wybrać się na zakupy i uzupełnić brakujące składniki.

„Pamiętając o zabraniu portfela”, pomyślałam zgryźliwie. I wycieczce do bankomatu. Ostatecznie naprawdę twardo postanowiłam oddać jutro rano forsę Robertowi.

I, jak się można domyślić, niemal natychmiast o niej zapomniałam, gdy po zapłaceniu rachunku w markecie odebrałam telefon od Michała.

– Majka, widziałem ten list. Tam naprawdę jest napisane, że mamy to sami znaleźć i że wiemy, gdzie to jest.

– Guzik z pętelką – mruknęłam. – Nic nie wiemy. Babcia przeceniła nasze zdolności jasnowidzenia. Zacznijmy od tego, że nawet nie wiemy, co to jest to tajemnicze „to”!

– My jako rodzina nie wiemy. – Michał był innego zdania. – Ale skupmy się na tym, co jednak wiemy. My. Ty i ja. Może wiemy coś więcej niż rodzice. Ostatecznie list adresowany był do nas, no nie?

Prychnęłam z niecierpliwością. Takich rzeczy było wiele. Zbierały się od czasów zasmarkanego dzieciństwa, zwłaszcza że żadne z nas nie było potulnym dzieciątkiem o anielskim spojrzeniu. Spojrzenie anioła, owszem, wytrenowaliśmy, było ono jednak równie słodkie, jak fałszywe, wyczarowywane na potrzebę chwili, zanim ktokolwiek zorientował się, co zmalowaliśmy. A że knuliśmy razem i razem trzeba było później trzymać buzię na kłódkę, to i wspólnych tajemnic trochę się nazbierało… No dobrze, ale co z tego bogactwa sekretów mogło dotyczyć babci Irenki? Zniecierpliwiona zażądałam odczytania epistoły.

– Spadek to skarb – zaczęłam ostrożnie, przypominając sobie opowieści o rodzinnych skarbach, którymi babcia raczyła nas na dobranoc. Czyżby aneks do testamentu był ostatnim nawiązaniem do naszych ulubionych bajek z dzieciństwa? – Tak mi się kojarzy. Babcia mówiła, że ma dla nas skarb. Skarb schowany był w małej kasetce, a kasetka na strychu w domu babci… A klucz do kasetki… Klucz do kasetki… – zacięłam się, bo luka w pamięci nie chciała ujawnić miejsca pobytu kluczyka. A może to bardziej luka w logicznym myśleniu? – Diabeł ogonem nakrył ten cholerny klucz…

– Dostałaś lalkę z kluczykiem przypiętym do łańcuszka na szyi na dziesiąte urodziny – dokończył triumfalnie Michał. – Majka, pomyśl, nie było żadnych innych kluczyków. Po cholerę miałabyś dostać lalkę z tak idiotycznym wisiorkiem? I to schowanym pod kiecką?

Niby logiczne…

– No dobra, ale to zakrawa na jawną dyskryminację – mruknęłam. – Mama miała rację, babcia nigdy nikogo z nas nie wyróżniała. Dlaczego kluczyk dostałam ja, skoro skarb miał być dla nas obojga?

I tu Michał znalazł sensowne wyjaśnienie.

– Bo babcia wiedziała, że tę lalkę bardzo chciałaś dostać i że jej nie zniszczysz ani nie zgubisz. Majka, to było zbyt wielkie i zbyt ładne, żeby się tym bawić, pomijając czesanie i przygładzanie sukienki. Było oczywiste, że ta lalka to będzie dla ciebie jakaś cholerna świętość! Więc bądź tak dobra, przemyśl sprawę i zarezerwuj sobie przyszły weekend na wycieczkę do domu babci. Razem z lalką i kluczykiem, rzecz jasna!

– Tak jest, poruczniku Colombo – sapnęłam, bo utrzymanie jedną ręką zakupów, a drugą telefonu zaczynało być męczące. – Podjedź po kolacji i przywieź ten list. Aż mi się nie chce wierzyć, że to takie proste. Takie sprawy lubią się komplikować.

– Może mamy szczęście i obejdzie się bez komplikacji…

Pokręciłam z niedowierzaniem głową. To było naprawdę zbyt proste. Choć tok rozumowania Michała wydawał się logiczny, intuicja podpowiadała nieśmiało, że rozwikłanie zagadki aneksu to temat na niezłą powieść sensacyjną, w której odpowiedź na kluczowe pytania ujawnia się koło strony trzysta pięćdziesiątej ósmej lub coś tych okolicach. „W naszym przypadku nie wyszedłby nawet jednostronicowy komiks”, pomyślałam z niesmakiem. Wszystko takie jasne i oczywiste? Czy może jednak jest w tym jakiś haczyk, na którym zadyndamy, wyciągając łapy po babciny skarb zbyt zachłannie?

Bierz diabli mleko i jaja, ostatecznie nie muszą przy obecnej temperaturze trafić do lodówki natychmiast. Rzucone w przedpokoju zakupy musiały poczekać na rozpakowanie, gdyż po wejściu do domu nerwowym kopniakiem zrzuciłam buty i rzuciłam się do salonu, gdzie w niewielkiej witrynce, odgrodzona niebieskawą szybką od świata pełnego kurzu i wilgoci, siedziała piękna lalka w błękitno-srebrnej sukni balowej. Upięte w fantazyjny kok jasne loki pomimo upływu lat nie straciły platynowego połysku, a kokieteryjne spojrzenie zielonych oczu, rzucane spod wywiniętych rzęs, nadal wywoływało zachwyt. Rzadko wyjmowałam ją z bezpiecznego schronu, który ratował żywy błękit koronek sukni przed wyblaknięciem, i gdy teraz przekręciłam klucz w drzwiach witrynki, serce biło mi jak oszalałe. Odruchowo wygładziłam zagiętą koronkę i usiadłam na krześle, wpatrując się z zamyśleniem w zielone, ocienione firanką czarnych rzęs oczy. Aż nieprawdopodobne, by prezent od babci sprzed ponad dwudziestu lat miał już wtedy tak wielką wagę… Czy pięknej lalce w balowej sukni babcia Irenka zdecydowała się powierzyć sekret swojej ostatniej woli? Jakimś cudem nie obawiając się, że w rękach nieświadomego dziecka informacje mogą okazać się tak kruche i ulotne, jak piękno samej lalki?

„Ale piękno lalki przetrwało”, pomyślałam, przyglądając się zaróżowionym policzkom. Więc może i kluczyk do tajemnic nie zardzewiał… Nieśmiałym gestem sięgnęłam do zdobiącego szyję lalki łańcuszka.

Był dziwnie lekki i bez oporu przesunął się w górę. Nic nie zahaczyło o koronki, choć kluczyk bardzo rzadko przesuwał się pod bogato marszczonym materiałem z taką łatwością. Przypadek, czy po prostu…

Po prostu kluczyka nie było.

Po dziesięciu minutach nerwowego oglądania i przeszukiwania ozdobnego materiału oraz półki, na której siedziała lalka, byłam zmuszona przyznać, że choć sprawa na dzień dobry wyglądała na prostą i nieskomplikowaną, komplikacje właśnie zaczynały się mnożyć. Nie mieliśmy po co jechać do domu babci bez kluczyka.

A kluczyk przepadł.

– I ty jesteś absolutnie pewna, że sprawdziłaś wszystkie możliwe miejsca, w jakich mógł być? – spytał wściekły Michał, wyrzuciwszy z siebie terapeutyczną liczbę niecenzuralnych słów. – Półki witrynki, podłoga pod witrynką, klosz w lampie, kartony, w jakich zabierałaś lalkę podczas przeprowadzki? Nie wiem, cholera, ziemia w tych twoich pioruńskich kwiatkach?

– Na tej zasadzie powinnam przeszukać jeszcze mieszkanie rodziców i klatkę schodową! Nie jest powiedziane, że zgubił się akurat tutaj, a nie przed przeprowadzką! – zdenerwowałam się. – Już lecę po rękawiczki i łopatkę, przekopię kocie kuwety!

Michał westchnął ciężko i kilkakrotnie walnął głową o ścianę za swoimi plecami.

Patrzyłam na niego z dezaprobatą, wątpiąc, by takie działanie przyniosło sensowny efekt. Nawet jeśli walnie porządnie, obstawiałam, że szare komórki poprzestawiają mu się raczej w niepożądany sposób.

Ale Michał nadal miarowo uderzał potylicą w ścianę, kompletnie nie przejmując się wizją totalnego zidiocenia.

– Dobra, jeszcze raz – wymruczał w końcu. – Kluczyk wisiał na łańcuszku. Łańcuszek był nieuszkodzony. Za co zawieszony był kluczyk?

– Wisiał bezpośrednio na łańcuszku. Nie było żadnego dodatkowego ogniwa, które mogłoby się przerwać albo odkształcić – mruknęłam niechętnie. – Nie ma opcji, żeby klucz ulotnił się sam. Zresztą, nie ulotnił się przez tyle lat i co? Teraz nagle zachciało mu się oddalić z zamkniętej witryny? Ja go nie odczepiałam. Więcej bez adwokata nie zeznam.

Michał słuchał z uwagą, zaprzestał też prób uszkodzenia sobie czaszki o ścianę mojego salonu.

– Czyli nie ma siły – westchnął w końcu. – Przykro mi bardzo, ale jest tylko jedna możliwość. Ktoś ten kluczyk zdjął. Zdjął, a potem zgubił, wyrzucił… Nie pokazywałaś nikomu przez przypadek lalki? Jakaś koleżanka z dzieckiem cię ostatnio nie odwiedziła?

Spojrzałam na brata ze zgrozą.

– Nie ma takiego dziecka, któremu dałabym do rąk tę lalkę – oburzyłam się. – Ani dorosłego! Jeżeli ktokolwiek ją oglądał, to przez szybkę witryny! Zresztą, gdyby nawet, to co? Idziesz do znajomych, oglądasz ich nowy telewizor i wymontowujesz kabelek? I co ci z tego kabelka? Na cholerę ktoś miałby gwizdnąć kluczyk z łańcuszka mojej lalki, i to schowany pod sukienką? Musiałby najpierw wiedzieć, że tam jest, ale i wtedy po co? Przecież ten kluczyk nie był nawet ładny!

Dywagacje nad walorami estetycznymi kluczyka nie interesowały Michała. Słuchał mojej przemowy trzy po trzy, skupionym wzrokiem wpatrując się w siedzącą na stole lalkę.

– No właśnie, po cholerę… – mruknął. – Maja, a nie opowiadałaś nikomu o tym kluczyku? I o skarbie babci Irenki?

Zatchnęło mnie na moment. Do podziwiania lalki musiał moim znajomym wystarczyć wzrok. Dotykanie, branie do rąk i wąchanie delikatnego zapachu perfum babci, jaki osiadł przed laty na jasnych lokach i dotąd nie wywietrzał, były wykluczone. Lalka była pamiątką, miała wartość sentymentalną i to była jedyna wersja, jaką sprzedawałam swoim gościom, pytającym bezdzietną trzydziestolatkę o sens trzymania zabawki. Nie przypominam sobie, bym z kimkolwiek dzieliła się tajemnicą kluczyka, która w dodatku w naszym mniemaniu aż do dziś żadną wielką tajemnicą nie była. Ot, wymysły dzieci, dla których każdy klucz musi otwierać drogę do wypełnionego złotem i klejnotami Sezamu… Z nikim, poza Michałem, nie narąbałam się na tyle, by po pijaku spowiadać się z idiotyzmów, popełnianych we wdzięcznym wieku lat kilku!

Chociaż…

Myśl, jaka przemknęła mi przez spłoszony umysł, nie była wcale taka niedorzeczna, jak mi się wydawało. Ostatecznie był ktoś, z kim piłam wino nawet dość często, co na stan trzeźwości rzutowało widocznie gorzej, niż mi się wydawało. Powinnam się była zorientować wcześniej, skoro ów alkohol namącił mi w głowie na tyle, by głupio i naiwnie powiedzieć przed ołtarzem „tak”… Wypsnęło mi się „tak”, to diabli wiedzą, co mogło się wypsnąć jeszcze…

– Olgierd – rzuciłam beznadziejnie, zastanawiając się mętnie, czy Michał urwie mi głowę od razu, czy poczeka z egzekucją do chwili, gdy eksmąż wyprze się jakichkolwiek kontaktów z lalkami, kluczykami i zwali wszystko na mój talent do bałaganiarstwa. – Coś tam nagadałam Olgierdowi. Ale na zasadzie dziecięcego bajania, a nie tajnych wrót prowadzących do testamentu babci.

Niewielkie to było pocieszenie, bo Michał jęknął rozpaczliwie i po raz kolejny przywalił głową w ścianę.

– Gratulacje, siostra – wymamrotał. – Coś tam nagadałaś, potem oskubałaś go z kasy jak kaczkę i liczyłaś, że nie przypomną mu się opowieści o rodzinnej fortunie.

– Przecież wiedział, że nie pretendujemy do tytułu najbogatszych ludzi w Polsce!

– Wiesz co, Maja? – Michał spojrzał na mnie badawczo. – Jak dla mnie mogłabyś być na samym końcu tej listy, a i tak poszukałbym sposobu, żeby odzyskać choć połowę forsy utopionej w tym rozwodzie. Bo wiem, jaki masz charakter i jak potrafisz człowiekowi życie spartolić. Nie zależało ci, żeby ten rozwód był nieprzyjemny dla faceta, który zdradził cię z twoją podwładną?

Wspomnienie ostatnich miesięcy małżeństwa wywołało głośne zgrzytnięcie zębami.

– Jeżeli uważasz… – zaczęłam, ale Michał natychmiast mi przerwał.

– Uważam tak, że mu się należało, dobra? Ale że go finansowo rozniosłaś, też przyznać trzeba. Ja tylko mówię, jak zareagowałby na takie coś przeciętny facet. Czy on był tu od ogłoszenia wyroku? Sam?

– Przecież musiał spakować rzeczy – burknęłam. – Zostawiłam mu klucz u sąsiadki i wyszłam. Nie miałam ochoty oglądać zdrajcy.

– No to przykro mi bardzo, siostrzyczko – westchnął Michał. – Pooglądasz go w takim razie teraz. Nie patrz tak, trzeba ten kluczyk odzyskać!

Tyle wiedziałam sama.

„Wolałabym, żeby gwizdnął mi cały portfel z kartami płatniczymi”, myślałam, wybierając numer telefonu Olgierda.

Ale telefonu nikt nie odebrał.

Podobnie jak i kolejnych, gdy tuż po dwudziestej pierwszej nadal wsłuchiwałam się w radosną zachętę automatycznej sekretarki, by wobec chwilowej niedostępności abonenta nagrać wiadomość. Jedyną wiadomością, jaką miałam do przekazania, było nerwowe sarkanie, przybierające na sile, ilekroć Michał posykiwał pod moim adresem nagląco. Poirytowany dodatkowo brakiem obiecanych ptysi, międlił w zębach antynikotynową gumę do żucia i mamrotał pod nosem liczne inwektywy.

Tuż przed dwudziestą drugą daliśmy sobie spokój.

– Nie wiem, w razie czego łap go w domu, w pracy... – zasugerował Michał, zbierając się do wyjścia.

– Pod prysznicem! – mruknęłam gniewnie. – Może wyjechał na weekend z tą swoją… Jutro wróci, oddzwoni i wszystkiego się wyprze. Wymyśl z łaski swojej bardziej wyrafinowany plan!

Pech chciał, że jako bliźnięta darzyliśmy się z Michałem wyjątkowo silnymi uczuciami. I dotyczyło to na równi uczuć pozytywnych i negatywnych. Wywalony w moim kierunku język natychmiast poskutkował dziwnym świerzbieniem dłoni. Od zdzielenia przez łeb pierwszą lepszą doniczką uratował Michała dźwięk telefonu.

Rzuciliśmy się na porzuconą na sofie komórkę jak wygłodniałe sępy.

– No? – warknął Michał. – Dawaj na głośnik!

Bez zastanowienia wcisnęłam odpowiedni guzik.

W efekcie zdziwiliśmy się oboje, słysząc niepewny głos Kamili.

– Cześć, Maja… Pewnie nie chcesz ze mną rozmawiać – wyjąkała po kilku sekundach nerwowego wzdychania i pociągania nosem.

Nie zamierzałam owijać w bawełnę. Ostatecznie, jak słusznie stwierdził mój brat, zołzowatości nie wypędziły ze mnie kuchnia pięciu przemian, zajęcia jogi ani ogólna miłość do zwierzątek. Ludzi do tej kategorii nie zaliczałam.

– Wcale nie chcę. Ale zakładam, że to coś naprawdę ważnego, skoro zawracasz mi głowę. Kwiatki wam rosną korzonkami do góry?

Sprawa była jednak poważniejsza, bo Kamila przez wyartykułowaniem sensownej wypowiedzi jeszcze kilkakrotnie chlipnęła w słuchawkę.

– Wiem, że nie powinnam dzwonić, ale chodzi o Olgierda – jęknęła. – Pojechał w piątek do ciebie po rzeczy, miał je rozpakować, a w sobotę pod wieczór chcieliśmy iść do kina…

– O! Czyżby nie przyszedł? – zainteresowałam się jadowicie. – Jak zaczynał cię podrywać, to o kinie ze mną też był uprzejmy zapomnieć. Sorry, taki life.

„O rany”, przewróciłam oczami, słysząc po drugiej stronie potężne chlipnięcie. Wysłuchiwania szlochów Kamili nie zniosłabym za żadne skarby świata.

Ale ugryzłam się z język o kilka sekund za późno…

– Nie przyszedł! Nie zadzwonił! Nie odbiera telefonu ani nie ma go w domu – rozpłakała się Kamila. – Dzwoniłam do jego matki, ale też nic nie wie! Na miłość boską, wiem, że mnie nienawidzisz, wiem, że jego nienawidzisz, ale jak coś wiesz, błagam, powiedz!!!

– O! – powiedziałam głupio, bo nic innego do powiedzenia nie miałam. Rany boskie, rozwodząc się ze mną, nie próbował upozorować zniknięcia!

O tym, że miejsce pobytu Olgierda jest mi nieznane i że sama poszukuję go w dość pilnej sprawie, poinformowałam Kamilę może nieco zbyt brutalnie, jednak trudno było przedrzeć się przez potok szlochów w słuchawce. Uspokoiła ją informacja, że każdą zdobytą wiedzą podzielę się natychmiast, jeżeli i ona zgodzi się uczynić to samo. Współpraca z babskiem, które odbiło mi męża, nie była mi wprawdzie na rękę, ale fakt, że Olgierd wsiąkł aż tak skutecznie, zaczął mnie niepokoić.

Zwłaszcza wobec nieprzyjemnej myśli, którą Michał zdążył wyartykułować, zanim nabrała konkretnego wymiaru w mojej głowie.

– Majka, a jak on już coś kombinuje z tym kluczykiem? – zapytał niespokojnie.

Z jękiem opadłam na kanapę.

A tak to ładnie, klarownie i prosto wyglądało…

Dyplomatyczny telefon do byłego teścia, który bez względu na małżeńskie turbulencje zakończone lądowaniem awaryjnym nie przestał ze mną rozmawiać, potwierdził informację Kamili. Owszem, Olgierda diabli wzięli i zakamuflowali mniej więcej w okolicach piątku. Przekonani, że syn wije miłosne gniazdko z Kamilą, teściowie nie podnosili rabanu, gdy raz czy drugi nie odebrał telefonu. Święty spokój zburzyła dopiero histeria aktualnej ukochanej Olgierda i tu milczący telefon zaczął budzić podejrzenia. Własnym telefonem w niedzielę późnym wieczorem utwierdziłam rodzinę byłego męża w przekonaniu, że histeria jest uzasadniona. Skoro Olgierda nie było u Kamili, nikogo z rodziny i znajomych ani w żadnym z poznańskich szpitali, to gdzie? Gdzieś przecież być musiał!

„Razem z moim kluczykiem”, zgrzytałam zębami, słuchając wywodów myślącego głośno Henryka. Język bardzo mnie świerzbiał, żeby poinformować zaniepokojonych teściów o domniemanym miejscu pobytu ich syna, gdy natchnienie spłynęło na mnie jasnym światłem, bezlitośnie obnażając lukę w rozumowaniu. W ostatniej chwili powstrzymałam się przed palnięciem, że Olgierd najprawdopodobniej buszuje nielegalnie w starym domu mojej babci, gdyż dotarła do mnie oczywista sprawa.

Olgierd buszować nie mógł, gdyż najzwyczajniej w świecie nie miał pojęcia, gdzie się ów babciny dom znajdował.

Przynajmniej z jednego powodu mogliśmy z Michałem przestać się pocić.

Niemniej drugi wymagał użycia silnych antyperspirantów. Przynajmniej do momentu, gdy odnajdzie się mój eks, a z nim tajemnica zaginionej pamiątki.

Telefoniczny Trójkąt Bermudzki pomiędzy mną, Kamilą i rodzicami Olgierda trwał do wczesnych godzin w poniedziałek. W kłębowisko wymienianych informacji od czasu do czasu wdzierał się dodatkowy akcent w postaci wydzwaniającego Michała. Nie zadowalało go tempo, w jakim zwiększał się mój zasób wiedzy. Problem polegał na tym, że zasób wiedzy wszystkich zainteresowanych, włączając zaangażowaną już w działania policję i przeegzaminowanych pracowników izby przyjęć w każdym z poznańskich szpitali, pozostawał taki sam.

– O co ci chodzi, przecież już ustaliliśmy, że nie wie, gdzie mieszkała babcia – syknęłam w słuchawkę, miotając się o siódmej czterdzieści dziewięć między łazienką i kuchnią. – Nie ukradnie tej forsy, brylantów, tajnych dokumentów czy co tam innego mieliśmy dostać! Skąd w tobie, człowieku, takie parcie?

– Żenię się – przypomniał zimno Michał. – Poza tym, nie życzę sobie, żeby własność rodziny poza rodzinę wyszła. Zwłaszcza wyniesiona przez dupka, który w tej rodzinie był i został wymeldowany na własne życzenie. Maja, im szybciej to załatwimy, tym lepiej. Dla wszystkich.

– Mnie spóźnienie do pracy na drodze ku lepszemu nie jest potrzebne – burknęłam. – Ty też masz obowiązki służbowe. Zdzwonimy się wieczorem i do tego czasu, błagam, przerwa na reklamy!

„Skąd ten szał na forsę”, zastanawiałam się, pomstując na Michała, który jeszcze przez chwilę zawracał głowę, zanim zdołałam go przekonać, że wbrew pokładanym we mnie nadziejom nie ukształtowałam w sobie przez noc talentu do jasnowidzenia.

– Pokop głębiej – rzucił na pożegnanie.

– Łopatką do piaskownicy – mruknęłam zgryźliwie, wciskając telefon do torebki i wybiegając z domu.

Pędząc przez pobliski parking, stwierdziłam mętnie, że może i metody stosowane przez damy przed dwustu laty nie były takie głupie. Po nieprzespanej nocy, bombardowana telefonami i skumulowaną dawką presji, by załatwić sprawę babcinego testamentu, samodzielnie opanować kwiaciarnię i obowiązkowo w tym wszystkim dobrze wyglądać, doszłam do wniosku, że najchętniej osunęłabym się wdzięcznie w silne ramiona i pozwoliła się wykazać ich właścicielowi. Mogę nawet bić brawo i wzdychać z cielęcym zachwytem, diabli niech biorą emancypację!

Ale na horyzoncie mężczyzny nie było… Bez względu na zadeklarowaną chęć spotkania w poniedziałkowy poranek, Robert nie pojawił się na stałej trasie do pracy. Wąski chodniczek świecił pustkami, nie licząc dwójki dzieci, które umęczona wyciem pociech matka eskortowała do szkoły. Każdego innego dnia postarałabym się oddalić jak najszybciej od źródła dźwięku, tym razem byłam jednak głucha i ślepa na wszystko z wyjątkiem upragnionej męskiej obecności. Na próżno jednak rozglądałam się dookoła, na próżno zwalniałam krok, przystając co chwilę pod pozorem sprawdzenia czegoś w telefonie, na próżno odwlekałam w nieskończoność chwilę opuszczenia wąskiej, krętej uliczki domków jednorodzinnych, prowadzącej na sąsiednie osiedle. Z rozpaczliwą nadzieją wpatrywałam się w każdy z kolejnych załomów ulicy, czekając, aż wyłoni się znajoma, zbliżająca się energicznym krokiem sylwetka.

Doczekałam się jedynie sylwetki rosłego, atletycznie zbudowanego sąsiada, który długimi susami gnał za maksymalnie napiętą smyczą.

– Dzień dobry, pani Maju – wydyszał, przemykając obok i usiłując okiełznać znajdującego się na drugim końcu smyczy potwora.

Przyjrzałam się im w przelocie, zdziwiona szaleńczym pędem, do którego Besta, bernardyna przynależnego do sąsiada ze smyczą, było zazwyczaj trudno zmotywować. Był tylko jeden czynnik zdolny wykrzesać z pogodnego olbrzyma o filozoficznym nastawieniu chęć przyspieszenia do prędkości powyżej spokojnego truchtu. Ujadający wściekle i ignorujący wypluwającego z wysiłku płuca człowieka Best mógł pędzić tylko w kierunku kota.

Tym razem tego, który miauknął w pobliskich krzakach.

Zerknęłam niespokojnie w kierunku żywopłotu, zza którego dobiegło miauknięcie, cudem przebijające się przez potężne ujadanie bernardyna. Gdyby na drugim końcu smyczy znajdował się człowiek nieco mniejszej postury, koci los zapowiadałaby się mało optymistycznie. Siła i doświadczenie pana Piotra wydatnie zwiększały szanse kota na ocalenie własnej skóry.

Uskoczyłam przed rozpędzonym psim czołgiem i niechętnie wróciłam na wąski chodniczek, z którego roztargnienie zepchnęło mnie na środek jezdni. Nie pierwszy raz zresztą. Byle jak położony, nierówny i wąski chodnik był ostatnią nawierzchnią, po jakiej miałabym ochotę spacerować. Sympatii ani zaufania nie budził też gęsty żywopłot, ogradzający ciąg posesji od uliczki. Rosnące dziko krzaki, w które przechodził tuż przy moim osiedlu, może i zasłaniały śmietnik, pokrywający teren opuszczonej działki, stojącej w pewnym oddaleniu od zamieszkałych domków, jednak wydobywający się spomiędzy nich smród gnijącej roślinności, zwłaszcza w wilgotne i gorące dni, otaczał rozpadającą się willę ścianą duszącego, cuchnącego oparu. Nienawidziłam kilkudziesięciu metrów, które należało przebyć, wziąwszy uprzednio głęboki oddech, by nie zadławić się wonią zgnilizny. A dziś nienawidziłam ich szczególnie, gdyż cuchnęły rozkładem straconych nadziei. Jeszcze bardziej intensywnie, jeszcze bardziej drażniąco, obejmując mackami więcej niż powonienie i przyklejając się do skóry.

Bijąc się z myślami, w których Robert machnął ręką na forsę i zmienił trasę do pracy, by nie paść ofiarą kolejnych ataków zapominalstwa w moim wykonaniu, dowlokłam się do kwiaciarni. Podlać kwiatki doniczkowe, przejrzeć faktury, odebrać kwiaty cięte i zabrać się za bukiet dla Luizy, zamówiony na urodziny jej szefowej. Plan tyleż ambitny, co niedający żadnej gwarancji, że uda mi się zająć głowę w stopniu wystarczającym, by przerwać kontemplację wad i niedoróbek utrudniających ułożenie sobie życia. Zakładając, że uprzednio będzie mi dane przetrwać awanturę wokół testamentu babci. Pewnie szanse przeżycia byłyby całkiem niezłe, na drodze do rozsądnego, przemyślanego rozwiązania problemu stał jednak obłęd, który nagle opętał mojego brata. Było to dziwne, gdyż Michał zarabiał przyzwoite pieniądze, a obsesji na punkcie luksusu nigdy się w nim nie dopatrzyłam. Motyw finansowy odpadał na dzień dobry. Może faktycznie ugryzło go, że do spadku usiłował się dobrać właśnie Olgierd, z którym mój brat utrzymywał kontakt oparty na poprawności politycznej, a i z tą poprawnością nie zawsze było obu panom po drodze. Męska rywalizacja? Chęć dokopania byłemu szwagrowi za wszelkie winy wobec siostry? Czy rozdwojenie jaźni i pierwsze, nieśmiałe oznaki skretynienia? Jak wytłumaczyć fakt, że po raz pierwszy w życiu nie umiałam wysondować intencji brata bliźniaka?

Rozmaite odpowiedzi tłukły mi się po głowie do końca dnia, co jedna to głupsza i oparta na wielkich teoriach spiskowych, w których do tej pory specjalizowała się mama. Najwyraźniej zaczynałam przerastać mistrzynię. Marne pocieszenie, zważywszy że w praktyce pożytek był równie znikomy, jak z wrzodów żołądka, który od wczoraj coraz częściej komunikował mi, że stres mu nie służy.

„Tyle dobrego chociaż, że jest czerwiec”, pomyślałam, przemykając wzdłuż wąskiego chodniczka i zerkając z niesmakiem ku latarniom, które bez względu na porę dnia świeciły słabo albo wcale, co w zestawieniu z ponurą, zarośniętą posesją, na którą rano w pogoni za kotem próbował wedrzeć się Best, stawiało prowadzącą na osiedle uliczkę na wysokim miejscu w rankingu najbardziej znienawidzonych przeze mnie ulic. „Jeszcze ten smród”, skrzywiłam się z obrzydzeniem. Ciekawe, że z powodu upiornego smrodu nikt z sąsiadów nie rozpętał jeszcze wojny. Nie chciało mi się wierzyć, że wszyscy jak jeden mąż mają tu aż taki problem ze zmysłem powonienia…

Zawsze byłam święcie przekonana, że nie istnieje siła, która mogłaby mnie zmusić do postawienia nogi na terenie koszmarnej posesji. Nie mówiąc już o tym, że byłoby to trudne, gdyż wejście znajdowało się z drugiej strony. Nie przewidziałam tylko jednego.

Że akurat drzewo na tej cholernej, śmierdzącej posesji wybierze sobie kot, który rano uciekał przed Bestem.

Może inaczej. Że wlazł akurat tam, wiedziałam doskonale. Zatroskana o los niedoszłej ofiary Besta, obserwowałam przebieg akcji do chwili, gdy niewielki futrzak wspiął się zwinnie na sosnę, umykając rozeźlonemu bernardynowi. Miałam nadzieję, że równie dobrze poradzi sobie z zejściem, gdy wściekłe widmo obdarcia żywcem z futra oddali się na smyczy razem ze spoconym właścicielem. I najwyraźniej źle oceniłam sytuację.

Bura, niewielka kulka futra nadal tkwiła na gałęzi, pomiaukując żałośnie i szukając drogi na dół.

Zaklęłam dosadnie na konto Besta, jasnych balerinek, które miałam na nogach i braku sensownego dojścia do drzewa. Pozostawienie miauczącego kota własnemu losowi nie wchodziło w grę. Gen zakocenia, dominujący u wszystkich członków mojej rodziny, wykluczał obojętne przejście obok. Czynniki odpowiedzialne za generowanie głupich pomysłów, właściwe jedynie mnie, sprawiły, że wezwanie straży pożarnej lub strażników miejskich nie przyszło mi do głowy. W efekcie z ciężkim westchnieniem rozpoczęłam podchody, by dostać się na teren upiornej posesji.

Przeleźć przez zardzewiałe, żelazne ogrodzenie, które bogactwem zdobień stwarzało sporo wygodnych miejsc do oparcia stopy, byłoby całkiem łatwo. Większy problem stanowił rosnący dziko żywopłot, utrudniając dojście do ogrodzenia. Bez względu na krzaczki, nie zamierzałam uskuteczniać akrobacji na płocie w spódnicy. Okoliczności wymuszały powrót do domu i zmianę odzieży. A skoro ziemia niczyja, wątpliwe, czy do okalających ją krzaczków ktoś zechce się przyznać. Ostatecznie problem żaden, ciachnąć je ogrodniczym sekatorem, którego nie zdążyłam wywieźć na działkę do ciotki Marzeny. Cała operacja nie zajmie więcej niż pół godziny. Tyle czasu chyba miałam. Kot miauczał zbyt głośno, by podejrzewać ryzyko natychmiastowego zejścia śmiertelnego. Transporter w domu jest, o jedną puszkę karmy domowa ferajna nie zbiednieje. Jeszcze tylko drabina i ekwipunek na akcję ratunkową skompletowany!

Najchętniej przeprowadziłabym akcję po zmroku, przywlókłszy do pomocy Michała, nie podobała mi się jednak perspektywa pozostawienia bezradnego zwierzęcia bez jedzenia, picia i nadziei na ratunek. Zresztą, diabli wiedzą, czy po ciemku będę w stanie wleźć na drzewo, ściągnąć kota i nie zabić się przy złażeniu… Bardzo wątpiłam, czy przez piętnaście minut potrzebnych mi na zmianę odzieży i zaopatrzenie się w latarkę, sekator i transporter kot samodzielnie opuści gałąź.

Czarne portki od dresu i bluzę z kapturem, naznaczoną w wielu miejscach śladami po kontakcie z ziemią, choć wygodne przy przesadzaniu kwiatków, poświęciłam bez żalu. Ciemne kolory, jak wynikało z seriali sensacyjnych, świetnie sprawdzały się jako kamuflaż, podkreślając za to ponure intencje, z jakimi rozmaici zbrodniarze przystępowali do realizacji swych niecnych planów. Miałam wprawdzie w nosie, czy wyglądam profesjonalnie w charakterze włamywacza, nie miałam jednak chęci zostać nakryta. Martwiła mnie też ewentualna konkurencja ze strony elementów przestępczych, dla których opuszczona posesja stanowiła doskonałe miejsce na melinę. Jednak uzbrojona w determinację i sekator ciotki Marzeny machnęłam na to zagrożenie ręką.

Pół godziny później razem z transporterem, puszką tuńczyka i sekatorem ponownie stanęłam przy ogrodzeniu. Wobec smrodu zgniłych oparów istniało spore prawdopodobieństwo, że drugą część operacji z troski o zmysł powonienia przeprowadzę jeszcze sprawniej. „A potem razem z futrzakiem skoczymy na seans do baru tlenowego w gabinecie kosmetycznym Luizy”, skrzywiłam się, gdyż nie tylko nos przegrywał starcie z panującym tu smrodem. Kanaliki łzowe również powoli składały broń. Wolałam nie zastanawiać się, co skapituluje w następnej kolejności, gdy upojna woń ulegnie skondensowaniu.

Nieziemski smród miał jednak tę zaletę, że dopingował do błyskawicznego działania. Zajęta kombinowaniem, przestałam się bać czegokolwiek poza zaczadzeniem. Konkurencyjne jednostki przestępcze mogły sobie tu hasać do upojenia, a i nakrycie przez praworządnych obywateli przestało mnie interesować. Łapać kota i wiać, modląc się po drodze, by nic nie skomplikowało idealnej prostoty mojego planu!

„No proszę, jakie to było mądre zabrać rękawice”, pomyślałam nieskromnie, szukając dogodnego miejsca do przetrzebienia żywopłotu. Nieprzycinany, rósł według własnego uznania, w najwyższym miejscu sięgając mi do ramion. Należało znaleźć niższy, niezbyt gęsty krzew. Im bliżej drzewa z kotem, tym lepiej. Wgnieciony i zmaltretowany krzak spełniał wszystkie warunki. Uśmiechnęłam się zadowolona, przykucając obok miejsca, w którym rano Best uskuteczniał dzikie szarże. Wyszarpana dziura wymagała jedynie lekkiego poszerzenia. Kilka cięć sekatorem załatwiło sprawę w mgnieniu oka.

Droga do kota stanęła otworem, pomijając ogrodzenie, które nie było wielkim wyzwaniem. Akrobacje na płotach trenowaliśmy z Michałem w dzieciństwie do upojenia, pomni jedynie na kategoryczny zakaz dziurawienia portek i własnej skóry. Ponieważ i jedno, i drugie czasem się zdarzało, a ojciec był wyjątkowo wyczulony na straty materialne wynikłe z naszych interakcji z płotami, szybko nauczyliśmy się sprawnie pokonywać ogrodzenia i równie sprawnie zaszywać dziury w spodniach. Płot, który miałam przed sobą, był łatwy do pokonania. Jeszcze tylko zerknijmy, czy nikt mi nie kibicuje, względnie nie wzywa policji…

Szybka lustracja terenu ujawniła brak publiczności. Uliczka była pusta, a mieszkańcy sąsiednich domów najwyraźniej nie planowali na wieczór pielenia ogródków. Nie było nikogo, kto mógłby mnie zawrócić z przestępczej ścieżki, zanim jeszcze na nią wkroczyłam. Nieco uspokojona, przerzuciłam transporter z zawartością na drugą stronę ogrodzenia i postawiłam nogę na ozdobnej kracie.

Szybkie kroki od strony osiedla sprawiły, że zamarłam na cholernym płocie. Ogólny paraliż oszczędził jedynie struny głosowe, które wyprodukowały zduszony okrzyk, gdy Robert stanął jak wryty i wbił we mnie zbaraniałe spojrzenie.

– Maja! – wykrztusił wreszcie. – Co ty, do cholery, wyprawiasz?

Poproszę o inny zestaw pytań! Na przykład o pierwiastek z 5929 albo wartość liczby pi z dokładnością do piątego miejsca po przecinku! Możemy porozmawiać również o tkankach roślinnych na przykładzie sosny, na którą zamierzałam wleźć, ewentualnie o metalach wchodzących w skład forsowanego ogrodzenia! Wszystko, na miłość boską, było łatwiejsze niż udzielenie odpowiedzi na pytanie o cel moich akrobacji na płocie! I dlaczego nie mógł mnie o to pytać na przykład pan Piotr od Besta? Jemu zdołałabym wyjaśnić, że rozwiązuję problemy, jakich nieszczęsnemu kotu przysporzył jego pies… Swoją drogą, życie bywa cholernie przewrotne! Tak nie mogłam się doczekać, kiedy zobaczę Roberta, a jak już zobaczyłam, byłam gotowa oddać każde pieniądze, żeby nie musieć go w tej konkretnej chwili oglądać! Poprawka! Żeby ON nie musiał oglądać mnie!

Ale na pobożne życzenia było za późno. Oglądaliśmy się nawzajem podejrzliwie, usiłując przetrawić zastany widok.

Na szczęście nie musiałam samodzielnie tłumaczyć, że wcale nie uskuteczniam włamania z własnej woli ani pobudek przestępczych. Alibi zapewnił kot, ponawiając wołanie o pomoc.

– Kot utknął na drzewie. – Machnęłam ręką w kierunku sosenki, mamrocząc w duchu modlitwę dziękczynną. – Miauczy od rana, przyszłam go ściągnąć. Wiem, najlepiej byłoby grzecznie zapukać i poprosić właścicieli o zgodę na wtargnięcie, ale jest mały szkopuł. Właścicieli nie ma.

– Domyślam się – powiedział powoli Robert, przyglądając się z uwagą zarośniętemu terenowi wokół opuszczonego domu.

Odetchnęłam z ulgą. No, teoretycznie wszystko było już jasne. Przełożyłam nogę przez ogrodzenie i usiadłam na płocie.

– Pomożesz mi? – spytałam, spoglądając na Roberta.

– Bardzo chętnie. Zadzwonię po straż pożarną albo policję – usłyszałam w odpowiedzi i nieco sklęsłam. – Tak to chyba powinno się robić w podobnych przypadkach. Wrócisz tu do mnie czy zaczekasz na płocie? Tam się chyba niezbyt wygodnie siedzi?

„Owszem, metal wżyna się w tyłek”, cisnęła mi się na usta dyplomatyczna odpowiedź. Zła, że sama nie wpadłam na tak proste rozwiązanie, zapomniałam o porannych deklaracjach, że najchętniej złożyłabym swoje problemy w ręce silnego, zdecydowanego mężczyzny, a potem podziwiała rezultaty jego poczynań. Zamiast podziwiać, wybrałam wariant zwany fochem. Już się nastawiłam na zgrywanie bohaterki i samodzielną akcję w stylu Supermana. I że niby co? Mam teraz zleźć z tego płotu, poukładać na miejsce wycięte krzaki i czekać na konkurencję do orderu?

– Robert, idę po kota – syknęłam zniecierpliwiona. – Jest duszno, on tam siedzi cały dzień bez jedzenia i picia. Zanim ktoś przyjedzie, miną wieki! Załatwię to w pięć minut, więc jak chcesz, zaczekaj tu i odbierz ode mnie transporterek, jak będę przełaziła z powrotem!