Taśmy rodzinne - Maciej Marcisz - ebook + książka
PROMOCJA

Taśmy rodzinne ebook

Maciej Marcisz

4,2
31,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Marcin Małys ma 30 lat, 63 tysiące złotych długu i mętną wizję własnej przyszłości.

Kiedy ojciec decyduje się go wydziedziczyć i przekazać wielomilionowy majątek na cele dobroczynne, Marcin postanawia odzyskać należne mu dziedzictwo. Żeby nakłonić ojca do zmiany zdania, musi przekonać do siebie matkę, siostrę i brata, którzy postanowili o nim na zawsze zapomnieć.

Z przezabawnej historii o próbach radzenia sobie z dorosłością Taśmy rodzinne przeradzają się w poruszającą sagę rodzinną. To opowieść o magicznej i fatalnej sile pieniądza, narodzinach fortun nowobogackich, toksycznym poczuciu wyjątkowości i skutkach manipulowania wspomnieniami. O tym, czego nigdy nie dowiemy się o cudzej rodzinie i o pewnej taśmie VHS.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 295

Oceny
4,2 (206 ocen)
89
75
37
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mar_teo

Całkiem niezła

Całkiem niezły opis wpływu depresji na życie głównego bohatera.
00

Popularność




TAŚMY RODZINNE

MACIEJ MARCISZ

Copyright © by Maciej Marcisz MMXIX

Ilustracje Copyright © by Tomasz Majewski MMXIX

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Wydanie I

Warszawa MMXIX

*

Taśmy Rodzinne to jest absolutny sztos. Po prostu dobra książka, co można przyrównać do jednorożca, zwłaszcza w przypadku debiutów, a już w odniesieniu do debiutów literackich to jak jednorożec z dwoma rogami. Taśmy rodzinne to książka o pieniądzach. Ale nie o tym, jak je zarabiać, ani nawet nie o tym, jak je tracić. To książka o tym, jak wiele pieniądze znaczą w naszym życiu. Od drobnych podawanych kasjerce w Biedronce, po kasę na niekończący się remont domu. Pieniądze jednak nigdy nie są tym, czym się wydają. Kiedy sprawy rodzinne i finansowe zaczynają się ze sobą splatać, okazuje się, że nic nie jest takie jak na pozowanych zdjęciach czy domowych nagraniach VHS. Bo czasem łatwiej spłacić dłużników, niż zrozumieć własną rodzinę. Książkę Macieja Marcisza można czytać jak erratę do opowieści o wielkich fortunach czasów transformacji. Jak uzupełnienie do obrazków z modnego życia warszawskich hipsterów. To książka o pieniądzach. I o tym, czego nie da się za nie kupić.

Katarzyna Czajka, facebook.com/zwierzpopkulturalny/

Ironista napisał książkę o katastrofie. Ale nie o globalnej, że PKB spada, że w ogóle jest źle, a wszechświat na pewno nie da sobie z nami rady, tylko tej naszej, bardzo bliskiej, nazwanej przez bohatera Taśm rodzinnych mitem postępu. Jakiż tu styl, jakaż obfitość humoru i groteski.. Swój egzemplarz cały pokreśliłem, bo chciałbym potrafić mówić cytatami z tej powieści, naostrzyć język i swawolnie tak sobie żyć–nie żyć. Maciej Marcisz napisał tak dobrą rzecz, że śpiewałbym fanfary i przynosił lukrowane babeczki dla bohatera, z którym, no cóż, wziąłem i się utożsamiłem.

Mich Pabian, instagram.com/czytacz_szperacz

Tytułowe taśmy rodzinne powodują utratę szans głównego bohatera na wyjście z długów, dając mu jednak możliwość ponownego zbliżenia się do bliskich. Autor umiejętnie i w przejmujący sposób opisuje różnice międzypokoleniowe i konflikty w rodzinie. To przepełniona trafnymi obserwacjami intymna podróż do czasów dzieciństwa, do Polski ery przemian i wiarygodny obraz dzisiejszego pokolenia trzydziestolatków.

Ola Gonder, instagram.com/book.z.toba

Maciej Marcisz wkręca i wciąga czytelnika w tytułowe taśmy, które pod przykrywką sielanki środowiska nowobogackich kryją polskie piekiełko w pewnej szanowanej rodzinie. Słodko-gorzka saga upadłych. Polecam!

Marika Feldy, instagram.com/marika_reads

To powieść o bolesnych początkach, spektakularnych upadkach, o dojrzewaniu i zderzeniu z dorosłością. Gęsta od znaczeń proza ukazuje, dlaczego tak trudno jest nam się dogadać w rodzinach, w których każdy z członków uważa, że poświęca coś dla wspólnego dobra. Świeży i dojrzały debiut.

Agnieszka Kalus, facebook.com/Czytambolubie

„Kryzys ćwierćwiecza przedłużył się do trzydziestki. Jego wiek sugerował, że coś – cokolwiek – powinno już być ustalone, jednak ciągle nie było”. Za takie zdania uwielbiam tę książkę. To powieść dla najtisowych dzieci, żeby lepiej zrozumieli rodziców. Książka o wychowywanych w propagandzie sukcesu ludziach, którzy nie umieją się dzisiaj odnaleźć. Zaczyna się lekko i zabawnie, ale wraz z rozwojem zdarzeń okazuje się, że pod tym śmiechem czai się wiele bolesnych prawd. Brakowało takiej książki.

Areta Szpura, instagram.com/areta/

Wydaje się, że życie rodziny Małysów to sielanka. Jednak za fasadą szczęśliwości kryje się trudna historia rodzinna i brzemię przekazywane kolejnemu pokoleniu. Z jednej strony dostatek, piękny dom, zdolne dzieci, z drugiej – życie na pokaz i wyjałowienie emocjonalne. Czy w takiej sytuacji jest w ogóle nadzieja na odzyskanie tego, co w życiu ważne? Czy można pogodzić się z przeszłością i zacząć wszystko od nowa? Mocna, poruszająca i bardzo potrzebna książka. Przeczytajcie, polecam!

Aleksandra Blando, instagram.com/czytamprzykawie

Co za zaskoczenie! Jedna z najsmutniejszych, ale i najśmieszniejszych książek, jakie czytałem w ostatnim czasie.

Marcin Wilk, facebook.com/wyliczanka.eu/

Powstrzymywanie się od sądów jest kwestią bezgranicznej nadziei.

F. Scott Fitzgerald, Wielki Gatsby, przełożył Jacek Dehnel

Część pierwsza

***

To nie był dobry czas dla Marcina Małysa. Próbował przypomnieć sobie ważną myśl, której nie zdążył zapisać trzy dni temu. Wydawało mu się, że tej myśli – tak kunsztownej, trafnej, ujmującej znaczną część rzeczywistości – nie da się po prostu zapomnieć, wierzył, że zostanie z nim już na zawsze. Mylił się. Myśl uciekła. To nie był dobry czas dla Marcina Małysa. Powtórzenie. Problem z kulturą i światem, w którym żył, był taki, że większość osób powtórzenia miała za coś niedopuszczalnego. W opinii sporej grupy ludzi lepiej jest zobaczyć nowy film, zamiast trzeci raz oglądać Przypadek lubKróla lwa. Ludzie ci uważają, że lepiej jest przeczytać nową książkę – na przykład tę, dać jej szansę, niż męczyć po raz któryś Panią Bovary albo nawet – powiedzmy – Biegunów. Marcin Małys przeżywał ostatnio sezon powtórek.

Siedział przed komputerem i czuł się tak żałosny, że zaczynał płakać, płakał przed komputerem i czuł się jeszcze bardziej żałosny, przeglądał Facebooka i puszczał smutne piosenki, żeby płakać jeszcze bardziej, zasypiał w skarpetach i spodniach z paskiem uciskającym biodra. Rano nie zawsze udawało mu się obiecać sobie, że kolejny dzień będzie inny. Czasem nie budził się wcale rano, tylko na przykład o dwudziestej drugiej. Tak było tym razem. Spojrzał przez okno. Światła blokowych mieszkań układały się w przegraną partię tetrisa. Kryzys ćwierćwiecza przedłużył się do trzydziestki. Jego wiek sugerował, że coś – cokolwiek – powinno już być ustalone, jednak ciągle nie było. Geny Marcina najprawdopodobniej nie miały zostać nigdy przekazane, a entuzjastyczne reakcje na jego twórczość skończyły się szybko i nie zapowiadały nawet skromnej wieczności. W pole zawód wpisywał artysta wizualny i jeśli zbiera wam się właśnie na wymioty, uwierzcie, że on miał tak samo. Więc w pole zawód wpisywał artysta wizualny, mimo że od ponad roku nie zaprezentował niczego nowego. Angażował się w „projekty”, odczyty, dyskusje, pokazy, brał udział w warsztatach. Coś, co miało być tylko zapowiedzią jego kariery, budziło obawy co do swojej ostateczności. Przyjaciele, choć umówili się między sobą, że zachowają wobec jego inercji uprzejmą cierpliwość, tracili ją. Zróbże coś wreszcie. Ogarnij się, weź po prostu wstań i albo skończ ten swój projekt, albo daj spokój i idź do normalnej pracy, zdawali się mówić, choć nie przechodziło im to przez gardło. Okej, wstanę i zacznę od jakiejś małej rzeczy, na przykład od zmycia naczyń – odpowiadał Marcin. Ale na początku zapalę w ramach nagrody za samą chęć zrobienia czegoś, myślał. W końcu był człowiekiem uprzywilejowanym, w stanie depresji, a ci dbali o rytuały tak bardzo, że stawały się one celami samymi w sobie. Nie zrobię tego, póki nie posprzątam, muszę mieć czystą przestrzeń do pracy, bo ewidentnie to miejsce wydziela negatywne feng shui, ale posprzątam dopiero, gdy nastawię dobrą muzykę do sprzątania, ale w tym celu muszę wejść na ulubiony portal muzyczny. Jeszcze pachnąca świeczuszka, kąpiel, kawka i pyszne wartościowe śniadanko z musli i owocami poprzedzone łykiem wrzątku z cytryną. W końcu człowiek wyszkolony przez psychoterapię i religię akceptacji samego siebie, tak totalnie całego siebie aż po końcówki małych paluszków u stóp, ma tak niskie wymagania wobec swojej osoby, że wypicie przepisowych dwóch litrów wody dziennie małymi łyczkami uważa za wystarczający powód do ogłoszenia triumfu i zaśnięcia snem sprawiedliwego.

Marcin w końcu wychodzi na balkon, by zapalić i nagrodzić się za samą – mikroskopijną, ale jednak – chęć zmycia naczyń. Wtedy widzi, w bloku naprzeciwko, kochającą się heteroseksualną parę. W nieśmiertelnej różnicy między „uprawianiem seksu” a „kochaniem się”, Marcin postawiłby na to drugie, choć oni, równie ewidentnie co kochali, również się rżnęli. Mieli młode ciała. Mężczyzna z małym brzuszkiem wchodził w kobietę – kompetentną szatynkę – od tyłu, a ona zdecydowanie nie robiła tego pierwszy raz, ani dla niego w ramach prezentu swojej woli, a po prostu chciała tego. Chcesz tego. Chcesz tego. Mężczyzna robi krótkie przerwy, najpewniej żeby nie skończyć zbyt szybko. Marcin odpala papierosa, stoi na balkonie, patrzy, co wydarzy się dalej. Dalej, chcesz tego. Zmiana pozycji. Kobieta kładzie się na skraju łóżka, poci się, jej piersi topią się jak dwie gałki lodów, zrzuca pościel w ludowe wzorki, która – tak zgaduje Marcin – jest „ironiczna”. Mężczyzna klęka, ona wypowiada coś, jedno zdanie, i zaczynają się śmiać. Atmosfera jest tak dobra, że Marcin ma ochotę zawołać i poprosić, czy nie mogłaby powtórzyć, bo też chciałby usłyszeć ten dowcip, pośmiać się razem z nimi. Tak jest fajnie. Mężczyzna wraca do swojej roboty, coś mu przeszkadza, nagle wstaje, żeby spuścić roletę, ale wtedy dostrzega Marcina, mówi do niej, ona lekko podnosi się i też na niego patrzy, Marcin nie wie co robić, więc odwzajemnia spojrzenie, wzrusza ramionami, zaciąga się, oni wybuchają śmiechem. Zostawiają odsuniętą roletę i zaczynają ruchać się naprawdę mocno, chyba ich to podnieca, choć Marcin niespecjalnie w to wierzy. Widzi dwa nagie ciała i zapala drugiego papierosa, oni co jakiś czas zerkają na niego, a Marcinowi wcale od tego nie staje, raczej coś się w nim zapada. Klasyfikuje doświadczenie jako „miejskie”. Nie chce już dłużej patrzeć i opuszcza balkon, para nadal to robi.

W mieszkaniu jest ciemno, ale chciałby, żeby było jeszcze ciemniej. Zasłania wszystkie okna po kolei. Salon, kuchnia, sypialnia, aż ogarnia go mrok. To nie tak, że nigdy nie uprawiał seksu lub że nigdy nie żył. Po prostu pojawiły się komplikacje. Wszystko zaczęło się od „naprawdę dobrej kamery”, która była mu bardzo potrzebna do ukończenia videoartu. Tak, mógł ją pożyczyć, ale wolał kupić, by móc później pożyczać innym i na tym zarabiać, szczególnie że – jak mówią badania – artyści w Polsce raczej nie mają szans się utrzymać, jeśli nie odziedziczą mieszkania po rodzicach czy dziadkach. To był pomysł na inwestycję. Marcin nie był dobry w kwestiach formalnych. Pożyczył kamerę bez papieru koledze, a ten usunął go ze znajomych i bach. Kamera zniknęła. Co spowodowało poważny ubytek na koncie Marcina, choć nie pierwszy. Było też kilka, z perspektywy czasu, niepotrzebnych wyjazdów zagranicznych (ale wydawało się, że zobaczenie wystaw w Londynie, Paryżu i podróż do Nowego Jorku, bilety w bardzo atrakcyjnej cenie, będą konieczne dla jego rozwoju artystycznego). Oszczędności przestały istnieć. Problemem było też to, co zauważył ostatnio, że cokolwiek kupował, płacił co najmniej dwadzieścia złotych. Dwadzieścia złotych płacił codziennie za lunch, dwadzieścia płacił, gdy wybierał się po papierosy (zapalniczka, którą wiecznie gubił plus guma lub coca-cola), co najmniej dwadzieścia, gdy próbował kupić cokolwiek w Carrefour Express, tyle samo w klubokawiarniach (kawa plus ciastko, nie potrafił sobie odmówić) lub nawet za krótką podróż uberkiem. Zwyczaj kupowania czegoś co najmniej pięć razy dziennie, wzmagany liczbowo w weekendy, skutkował tajemniczymi zniknięciami tysiąca złotych w tydzień. Pieniądze od rodziców już nie wpływały, a stypendium przychodziło raz w miesiącu. Zaczął pożyczać przez Internet. Potem od przyjaciół. W końcu od znajomych, ale oni chcieli odsetek. Zawsze miał kasę i nowego iPhone’a, więc nikt się nie bał mu pożyczyć. Był z bogatego domu, więc jak miał nie oddać?

Teraz, dwa lata od zakupu i utraty „naprawdę dobrej kamery”, jego długi wynosiły sześćdziesiąt trzy tysiące złotych. Wydawało się to niemożliwe, do czasu kiedy odważył się usiąść i je przeliczyć. Naprawdę tyle wynosiły. Bał się sprawdzać skrzynkę. Bał się maili, telefonów od obcych numerów i telefonów od znajomych numerów. Musi jakoś przetrwać do trzydziestych pierwszych urodzin. Wtedy, zgodnie z zapisem umowy, ma otrzymać 300, słownie trzysta tysięcy złotych z konta taty na „rozpoczęcie własnej działalności gospodarczej”. Kwota na początku miała być mniejsza, na szczęście Marcin odważył się zwrócić ojcu uwagę, że – w przeciwieństwie do swojego rodzeństwa – nigdy nie dostał samochodu (bo nie chciał). Więc w zaokrągleniu tyle wyszło. Sygnał wiadomości. Sygnał drugiej wiadomości. Sygnał trzeciej wiadomości. Łukasz.

hej M

jak ci idzie z projektem?

zrobiłem już liste miejsc

kiedy się widzimy?

wiem ze to za tydzień, ale tak pytam

zbiorka na centralnym?

zarezerwowałem spoko nocleg

Nie, nie stać go było na ten wyjazd. Łukasz nie wiedział nic o długach. Nie pojadą razem do Pragi ani do Berlina, ani nigdzie. Nie miał już skąd pożyczyć. Odpisze mu. Odpisze mu później. Kochany Łukasz. Zaraz mu odpisze, ale najpierw wszystko przemyśli. Potrzebuje przerwy.

Otwiera przeglądarkę i zaczyna scrollować, klikać w linki, a potem w linki, do których tamte linki kierowały, krótkie filmiki, teledyski, fałszywe analizy nieistniejących zjawisk, artykuły psychologiczne i polityczne, rankingi, kolejne odnośniki. Mija jedna godzina, mija druga, aż w końcu tak dołuje się tym, co robi, że jedyną drogą jest pójście spać.

Następnego dnia budzi się z bardziej nieświeżym oddechem niż zwykle, obolały. Na zegarze wybija jedenasta. Znowu się spóźnił, choć z nikim ani na nic nie był umówiony.

*

Bogactwo jest jak morska woda: im więcej pijesz, tym większe masz pragnienie – zapisał małymi literkami na dwudziestozłotowym banknocie. Albowiem korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniędzy – napisał na kolejnym. Ci, którzy sądzą, że pieniądz wszystko może, są zdolni wszystko zrobić, by go mieć – i tak dalej. Uważał, że ten pomysł był naprawdę spoko. Zapisywał antymaterialistyczne hasła na banknotach, które następnie wprowadzał do obiegu, płacąc nimi w sklepach i klubokawiarniach. Chciał, by weszły w rynek. Jak na razie puścił jakieś pięćdziesiąt dziesiątek, trzydzieści dwudziestek, z dziesięć pięćdziesiątek i kilka setek. Cały projekt miał się składać z banknotów w gablocie, filmu pokazującego jak je podpisuje i nimi płaci, plus symulacji podróży jednego z banknotów przez miejsca i dłonie kolejnych konsumentów. Podobała mu się bezsilność, jaką naznaczony był ten gest, pieniądze kwestionujące pieniądze.

Ciągle nie odpisał Łukaszowi. Może odpisze, kiedy będzie mógł pokazać, że nadal istnieją powody, dla których Łukasz się w nim zakochał. Że jest twórczy, pracowity. Bał się, że Łukasz przestanie go kochać, gdy odkryje pustkę, która aktualnie wydawała mu się centralną częścią jego osobowości. Gdy zobaczy, że nie ma w nim wcale tej miłej rzeczy, do której można się przytulać, bo wpada się w otchłań, i to nie w otchłań fatalną, intrygującą czy magiczną, lecz raczej przypominającą obręcz kosza na śmieci. Musiał się zmusić do pracy. Pokaże Łukaszowi, że coś zrobił, wyśle mu fragment filmu. Trochę się bał, ale wiedział przecież, że lęk przy pracy jest normalny, że nie ma co tego przeżywać. Zainstalował na sobie GoPro, przypiął je do koszuli, zrobił test, zabrał oznakowane pieniądze, wziął listę zakupów.

Miał coraz mniej gotówki. Ostatnio żywił się głównie ryżem, kaszą i gotowymi sosami chińskimi. Nie chciał jeszcze przechodzić do ryżu z wegetą, chociaż powinien. Sprawdził, że z jednej torebki niskiej jakości można zrobić tak naprawdę tylko jedną szklankę herbaty, ale resztę da się przełknąć. Stał się prawdziwym ambasadorem akcji „Piję wodę z kranu”. Niedobory cukru uzupełniał gorzką czekoladą z Biedronki. Ogólnie kupował już tylko w Biedronce. Jak ognia unikał Carrefour Express i miłych osiedlowych sklepików, szczególnie miłych osiedlowych sklepików, w których uprzejme panie pytały „coś jeszcze, kochanieńki?”, a potem wlepiały pięćdziesięciozłotowy mandat za próbę wsparcia polskich małych przedsiębiorców. Wyłonił się z mieszkania. Wsiadł na rower. Wychodząc w godzinach, kiedy normalni ludzie pracują, uzyskiwał dostęp do nieistniejącego dla niektórych świata: w którym dzieci jeżdżą na wycieczki zorganizowane, starcy masowo podróżują tramwajami, a zakład szewski jest otwarty. Ludzie z różnych grup nie chodzili do tych samych klubów czy nie czytali tych samych gazet i portali internetowych. Przez coś lub kogoś zostało to zaplanowane tak, by nie mieli szansy w ogóle się spotkać. Dojechał do Biedry. Zakupy robił bardzo wolno, starannie analizując każdy wybór. Popatrzył na pudełka z ryżem. Kuskus był w promocji, dwa opakowania kosztowały razem mniej, ale ponoć nie miał zbyt wielu wartości odżywczych. Kasza była droższa, kosztowała ponad cztery złote. Jakoś dużo. W końcu wybrał kuskus, chiński sos i do tego fasolę. Poszedł dalej. Spojrzał na szampony, balsamy do ciała, żele pod prysznic. Wziął mydło w płynie, w końcu można było się nim umyć tak samo, od trzech miesięcy kupował największe opakowania i używał go także do naczyń. Czuł, że wszystkie te ceny, produkty i promocje upokarzają go. Nie miał jak im oddać. Włożył do koszyka tanie, rozrywające się pod najmniejszym naciskiem worki na śmieci. Popatrzył na te lepsze, niebieskie, o zapachu aromatyzowanych okładek na zeszyty. Już nie wiedział które się bardziej opłacają, od której kategorii produktowej działa zasada, że biedni nie powinni oszczędzać? Zostawił worki. Z proszków był tylko Vizir. Trudno, kupi gdzie indziej. Prał już tylko t-shirty i bieliznę. Odmierzał ilość wsypywanego proszku. Nakładał go łyżką, jakby karmił pralkę kaszką. Byciu biednym trzeba poświęcić naprawdę dużo czasu.

Właśnie trwał tydzień marek własnych. Ich opakowania wyglądały całkiem ładnie, nie to co kiedyś, jednakowe produkty marki Aro z czasów początku panowania hipermarketów. Ale te nazwy! Nazwy działały mu na nerwy. Brzmiały jak wymyślone na szybko przez dzieci w trakcie zabawy w sklep. Delikatny serek? Delikate. Jogurt z musli? Musline. Deser mleczny Desella. Musztarda Madero. Sałatka Salato. Keczup Tomatino. Bakalie podczepiające się pod splendor lodów Carte d’Or – BakaD’or. Osobną kategorię stanowiły produkty importowane z Mlecznej Doliny, Mroźnej Krainy, Krainy Mięsa albo ze Swojskiej Chaty. Kochał marki. Miały swoje historie, założycielskie opowieści, wygrane bitwy. Marki własne z tego drwiły. Z działów marketingu, gwiazd zaangażowanych w reklamę, sponsoringu, działań na rzecz chorych dzieci, sportowców i środowiska. Według marek własnych, barbarzyńców w świecie konsumpcji, nie miało to znaczenia. Ich kompletna fikcyjność unaoczniała fikcyjność marek oryginalnych. Kłamiąc w tak prostacki sposób, przypominały, że duże marki też kłamią, tylko sprytniej. Nie cierpiał ich, a teraz jechał tylko na markach własnych. Byciu biednym trzeba poświęcić naprawdę dużo czasu. W domu miał zawsze Jana Niezbędnego, Pur i Hellman’s, a teraz stał się kimś, kto przelicza ceny na mililitry i gramy. To doprowadzało go do rozpaczy. Można było wieść życie zubożałego szlachcica, ale nie dało się być ubogim bogaczem. Stanął w kolejce do kasy. Wyciągnął z lodówki Magnum na pocieszenie. Strasznie często musiał się pocieszać. Kobieta przed nim wykładała zakupy na taśmę. Łosoś. Pesto. Suszone pomidory. Pasta Elmex, nie smutna i nieprofesjonalna Colgate. Kapary (od kiedy mają kapary w Biedrze?), ser taki, ser inny, no i awokado. Kobieta patrzyła w komórkę, ostentacyjnie nie celebrując zakupów. To była dla niej normalka. Ciekawe, ile zarabia. Spojrzał jeszcze raz na swój mizerny koszyk.

– O, Marcin, skąd tu się wziąłeś?

Jędrek. Jędrek i jedno z jego głupich pytań. Przyłapał go właśnie na nędznych zakupach. Trudno.

– Jestem umówiony za kilka minut z Mają, może dołączysz?

Maja i Jędrek. Pisarka i fotograf. Dwa beztalencia z fajnymi imionami, które udowadniały, że nie trzeba nadziei, by działać, ani sukcesów, żeby się uprzeć.

– Marcin, ja rozumiem, że dieta, ale nie kupuj tych sosów chińskich. To straszny syf, dobrze ci radzę.

– Poczekaj, muszę tylko coś nagrać.

Włączył swoje GoPro i nagrał na przybliżeniu, jak wręcza kasjerce oznakowany banknot.

Jędrek i Maja. Maja i Jędrek. Uważał się za osobę, która lubi ludzi, której ludzie nie przeszkadzają. Myślał, że z założenia kibicuje staraniom gatunku ludzkiego, tym małym człowieczym mróweczkom. Otworzył swoje Magnum i zaczął jeść. Dawało mu to dobre alibi, żeby się nie odzywać w trakcie drogi do kawiarni. Wisi Mai kasę. Będzie jej musiał coś powiedzieć. Boże, po co w ogóle się zgodził. Doszli do kawiarni.

– O, Marcin, dawno cię nie widziałam, coś ucichło ostatnio u ciebie.

– Pracuję nad projektem. Ale nie chcę nic zdradzać.

– Słuchaj, a u mnie szaleństwo, pracuję nad dwiema powieściami jednocześnie, jedna współczesna, druga historyczna. Chyba nabawię się od tego schizofrenii.

Maja. Krwistoczerwonowłosa, chorobliwie chuda, ze smakiem poprawiona to tu, to tam, Maja. Trzydziestoparoletnia pretensjonalna pisarka. Robiła wszystko, żeby się ukulturalnić. Jadła takie ciastka jak Marcel Proust. Zamówiła moleskine’a z Szymborską w przedsprzedaży. Pochłaniała tony książek, zawstydzając znajomych z Goodreads.

– Czytaliście może nowego Wallace’a? Doskonała proza.

Jezu. Maja i jej doskonała proza.

– Przepraszam, ale nie może pan jeść tutaj tego loda – powiedział ściszonym głosem pan z obsługi.

No nie, kupił sobie tego loda na pocieszenie, a teraz nie będzie mógł go skończyć, pięć złotych pójdzie się jebać. Okej.

– Idę do kibla – oznajmił.

Zamknął się w toalecie i dokończył Magnum. Maja i jej doskonała proza, Boże. Jeśli jakiś krytyk literacki polecał książkę, ta laska pędem biegła do księgarni i na zawał próbowała ją wchłonąć i wyrazić w mediach społecznościowych swoje zawsze to samo zdanie. Przeczytałam jednym tchem, komentowała wrzucone zdjęcie. Książka, kawa, ciastko. Książka, kawa, notes. Winko, kwiatki. Świeczuszka, książka, parapet. Bardzo wciągająca proza, ogromnie mi się podoba. Zjechałam połowę Mokotowa, żeby kupić nowy „Przekrój”, nigdzie nie było, ale w końcu się udało – pisała – mam! Wyobrażał sobie, jak w swoich wycmokanych notesach pilnie wynotowuje najlepsze fragmenty książek, licząc, że wysiłek wzorowej studentki zostanie wynagrodzony piątką z literatury własnej, że nieustanna obecność wśród wysokiej kultury spowoduje, iż ona sama, na zasadzie osmozy, stanie się wybitna. A recenzje były na przemian krytyczne lub uprzejme. Albo ta kobieta nic sobie z tego nie robi, albo jest bardzo, naprawdę bardzo odporna, myślał. Tak właściwie, jej upór zasługiwał na podziw. Oblizał patyczek z Magnum, spuścił wodę, wrócił do nich.

– Marcin, a ty nic nie bierzesz? – spytała Maja.

– Nie, dzięki, dopiero co jadłem.

– Chociaż kawę.

– Wiesz…

– Oj, daj spokój, ja stawiam.

Jędrek się uśmiechnął. Jemu pewnie też postawi. Ten to potrafił wyciągać kasę. Koleś był totalnym załatwiaczem. Robił boleśnie banalne zdjęcia, a i tak Marcin nie znał nikogo z taką ilością stypendiów i grantów. Wiercił ludziom dziurę w brzuchu, jednocześnie pozostając obrzydliwie uprzejmym, wiercił i wiercił, aż dopinał swego. Robił foty typu widok nieba z okna samolotu albo wieżowce uchwycone z dołu, a miał tyle wystaw w ciągu pół roku, co Marcin przez całe życie. I w dodatku sprzedawał te zdjęcia, ponoć całkiem dobrze. Kto kupował takie gówno? Prowadził bardzo popularne konto na Instagramie i nakurwiał hashtagi jak szalony. Nawet w tym momencie lajkował, ile wlezie, i liczył nowych obserwujących.

– Za tydzień jadę na rezydencję do Berlina – powiedział.

Czy ten człowiek miał ustawiony Google Alert na słowo „stypendium” we wszystkich językach europejskich? Był idealnym przykładem na to, że tak naprawdę artysta tylko w pięciu, no, może dziesięciu procentach powinien być artystą, a w całej reszcie – swoim menadżerem. Marcin tak bardzo ich nienawidził i tak bardzo wstydził się tej nienawiści. Mógł się pocieszać, że ich twórczość na pewno nie przejdzie do historii. Ale czyja przechodziła? Bał się, że nie cierpi ich tak bardzo tylko dlatego, że są do niego podobni, że jest taki sam, tylko mniej obrotny.

– Mam raka – powiedziała Maja. – Poważnego – dodała – drugi stopień. Chcę jak najwięcej napisać.

Boże, ale zrobiło mu się głupio. Pożycza mi kasę i o tym nie przypomina, stawia mi kawę i ma raka, ale czy to powstrzyma mnie przed nienawiścią? A może ona tak naprawdę cieszy się, że go ma, że będzie miała temat, że dostanie nowotworową aureolę i już nikt nie będzie mógł jechać po jej książkach?

– Jezu, Maja, trzymaj się. Jakbym mógł jakoś pomóc, daj znać.

– Spokojnie, jestem w dobrych rękach.

– Będziemy spadać na wystawę – mówi Jędrek.

Wisiał Mai dwa tysiące, a ona nic nie powiedziała, postawiła mu kawę i ma raka, a on tak bardzo jej nie cierpi. Wrócił do siebie. Wszedł do kamienicy. Otworzył skrzynkę na listy i znowu coś podeszło mu do gardła. Koperta była oznaczona logotypem firmy szybkich pożyczek internetowych. Już zapomniał, że wziął jeszcze jedną pożyczkę, jak mógł o tym zapomnieć, w sumie wiadomo, że chciał zapomnieć. Katalog Ikei, reklama pizzy i jeszcze jedna koperta, z kancelarii prawnej. Pobiegł do mieszkania.

Szanowny Pan

Marcin Małys

00-010 Warszawa

ul. Piwarskiego 7 mieszkanie 12

OŚWIADCZENIE

O ODSTĄPIENIU OD UMOWY PRZEDWSTĘPNEJ

W imieniu mojego Mandanta, Jana Małysa, którego pełnomocnictwo przedkładam w załączeniu, oświadczam, iż odstępuje on od umowy przedwstępnej zawartej 28 kwietnia 2016 r. w Warszawie między Panem a moim Mandantem, w której Jan Małys zobowiązał się do przekazania na Pana rzecz kwoty 300 000 zł (słownie: trzysta tysięcy złotych 0/100). Odstąpienie od umowy następuje na mocy uregulowania umownego, tj. § 7 wyżej wymienionej umowy, który stanowi, że prawo odstąpienia od umowy przysługuje obu stronom umowy, nie później jednak niż do czasu ziszczenia się warunku zawartego w niniejszej umowie. Jako strona umowy jest Pan świadomy, że warunkiem przekazania Panu kwoty 300 000 zł (słownie: trzysta tysięcy złotych 0/100) było rozpoczęcie przez Pana prowadzenia działalności gospodarczej, poprzedzone przekazaniem mojemu Mandantowi biznesplanu przed ukończeniem przez Pana 31 roku życia. Wspomniany warunek nie ziścił się, w związku z powyższym oświadczenie o odstąpieniu od umowy przedwstępnej zawartej między Panem a Janem Małysem jest skuteczne, a umowę uważa się za niezawartą.

Dodatkowo informuję Pana o rozpoczęciu przez mojego Mandanta procesu przekazania całego jego majątku na cele dobroczynne, poza środkami na bieżące funkcjonowanie. Proces już się rozpoczął, a zakończy się nie później niż z końcem 2018 roku.

Załącznik:

– odpis pełnomocnictwa

Pełnomocnik

adw. Piotr Ręczyński

Przeczytał pierwszy raz szybko, ze stresu przeskakując słowa tak jak przed chwilą stopnie schodów. Przeczytał raz jeszcze. I jeszcze. I jeszcze. Czuł, że robi się czerwony, że robi się zielony. Poszedł do toalety zwrócić Magnum. Zagotował wodę i wypił dwie szklanki. Tata mówił mu kiedyś, że z tym biznesplanem to tylko tak na papierze. A teraz się do tego przypierdolił. Tylko żeby mieć powód. Żeby nie dać mu tej kasy. Marcin spojrzał na biurko z porozrzucanymi banknotami.

– Ja jebię – powiedział na głos.

Pieniądze naprawdę były złem tego świata.

*

Ustalmy fakty: ojciec nie żartował. W dodatku miał prawo to zrobić. Ale co mu odbiło? Naprawdę chciał przekazać te wszystkie pieniądze na cele charytatywne? Marcin zareagował tak, jak był nauczony. Zamierzał poskarżyć się mamie. Czy ona o tym wiedziała? Mamo? Mamo, pomóż. Mamo. Mamo! Nie odebrała. Wybrał numer ponownie. Znowu nie. Kliknął jeszcze raz, agresywnie. Uparła się? Nie zamierzał odpuścić. O, dźwięk smsa.

Ktoś dzwonił. Podczas Twojej rozmowy użytkownik z tego numeru dzwonił o godzinie 17:08. Aby się z nim skontaktować, oddzwoń.

Mirek. Wisiał mu jakieś tysiąc czterysta złotych. Teraz będzie wiedział, że Marcin z kimś rozmawiał, świetnie. Telefon wibruje. Mirek, Jezu. Jeśli mama będzie chciała oddzwonić, nie będzie mogła. Napisał do rodzeństwa: też to dostaliście??? Wyświetlono wiadomość. Dzisiaj doskonale widać, że ktoś nas ignoruje, żadnej rozmowy nie można odłożyć, żadna relacja ani zdarzenie nie może przeleżeć się ani dojrzeć. Marcin zatęsknił za czasami, których nie pamiętał, a może nawet niekoniecznie istniały, kiedy listy dostarczano karocami albo gołębiami czy coś. Zawsze można było łudzić się, że list nie dotarł, że karoca wpadła do wąwozu, a gołębia zabił jakiś krwiożerczy zwierz. Kiedy mama oddzwoni? Kiedy mu odpiszą? Właściwie to wiedział, że nie odpiszą i nie oddzwoni. Nie kontaktowali się z nim już od jedenastu miesięcy, liczył to. Chodziło o Taśmy rodzinne. Totalnie o to chodziło. A może chodziło o coś innego, ale były przyciskiem, który zrobił klik. Klik i Marcin znalazł się poza rodziną. A może wszystko zebrało się do kupy, szambo wybiło, przelało się.

Marcin chciał powiedzieć coś na swoją obronę: nic nie zapowiadało takiej katastrofy. Nic, co wtedy było widzialne, nie zwiastowało tego, co się wydarzy. Przecież kochał swoją rodzinę. Mieli swoje żarty. Mieli wspólny język. Lubił o niej opowiadać. Teksty jego mamy generowały najwięcej polubień. Anegdoty z tatą przechodziły do historii. Mieli swój projekt i wszyscy świetnie się bawili.

Zaczął od najprostszych form. Nagrywał historie dziadków. Przełomowa okazała się historia babci Jadzi. Litwa, miejsce jej urodzenia, obfitowała w czasem mroczne, czasem tajemnicze, ale zawsze smutne postacie – złą macochę, nieudolnego ojca, złośliwe przybrane rodzeństwo. To było jej życie, ale dla Marcina i jego rodzeństwa pozostało baśnią. W tej baśni ludzie umierali zawsze w sposób symboliczny czy też fatalny: przy porodzie (mama babci Jadzi), z przejedzenia, gdy wracało się głodnym z wojny (wujek), przez pomyłkę w trakcie polowania (tata babci). W baśni babci nie istniały choroby cywilizacyjne czy starość. Śmierć, zniecierpliwiona, a może po prostu rozpuszczona przez wojnę, zgodnie z zasadą apetyt rośnie w miarę jedzenia nie zamierzała czekać, chciała wykasować wszystkich raz na zawsze. Któregoś dnia, jak głosiła opowieść, babcia uciekła z Litwy do Polski. Przez śnieg. W tenisówkach, bo tylko takie buty miała. Choć mieli to wielokrotnie przedyskutowane i Marcin dobrze wiedział, że babcia korzystała z pociągów i autobusów, w jego (a jak się okazywało, również rodzeństwa) głowie, utkwił obraz babci Jadzi, która zmierzchem i świtem maszeruje przez zaśnieżone pola w letnich bucikach, żwawym krokiem przemierza w nich całą Polskę, aż dochodzi na Śląsk, w piąty dzień zaczyna pracować w kopalni, szóstego rodzi tatę, Jana Małysa, a siódmego odpoczywa. Taki mieli obraz. Zanim uciekła do Polski, głodowała. Gdy była dzieckiem, zła macocha odmawiała jej nie tylko dokładek, lecz także całych dań: obiadów i kolacji. Dawała babci Jadzi do jedzenia sucharki, podczas gdy pozostałe, posiadające jej kod genetyczny dzieci chodziły z pełnymi brzuszkami. Na strychu ich litewskiego domku znajdował się zakazany skarb: wiszące płaty wędzonej słoniny. Mała babcia Jadzia, kiedy już nie mogła wytrzymać z głodu, kiedy kiszki grały jej marsza już bardzo, bardzo głośno, zakradała się na magiczny strych i zlizywała spadające z nich słone krople. Strasznie jej smakowały. Pyszne, zakazane płaty wędzonej słoniny. Do tego była zmuszona. Do kradzieży we własnym domu. Musiała sobie radzić, ale babcia Jadzia zawsze sobie radziła. W wyobrażeniach rodzeństwa Małysów Jadzia przypominała małego sprytnego kotka, który znalazł sposób, by oszukać pana. Był to słodki kotek. Ten obraz z roku na rok tracił baśniowy filtr, stawał się coraz mniej kotkowy, a coraz bardziej podle psi. Ale nigdy nie wyszedł im z głowy. Babcia Jadzia w trakcie opowiadania płakała. Gdybyście wiedzieli, co ja się nacierpiałam, mówiła. To właśnie była pierwsza z serii instalacji rodzinnych. Na trzech ekranach można było zobaczyć młodą kobietę odgrywającą babcię Jadzię heroicznie przemierzającą w tenisówkach wielkie zaśnieżone pole (detale plus ujęcia z drona), prawdziwą babcię Jadzię opowiadającą swoją historię (kamera na statywie, montaż z ponad siedmiu godzin nagrań) oraz kotka zlizującego słoninę (to okazało się najtrudniejsze, Marcin po znajomości załatwił tresowanego kota i nie był do końca zadowolony z finalnego efektu).

Babcia Jadzia w tenisówkach na śniegu („baśń”)

Prawdziwa babcia Jadzia i jej historia („prawda”)

Słodki kotek zlizuje słoninę („baśń”)

Ta praca była dla Marcina przełomowa. Autentycznie poruszająca. Ludzie płakali, słuchając opowieści babci Jadzi, i śmiali się z kotka. Interesują mnie mechanizmy powstawania wspomnień – tłumaczył Marcin. Myślałam, że napiszesz o mnie książkę – marudziła babcia Jadzia – a to, to takie nie wiadomo co. Zaczęto mówić o nim jako o obiecującym artyście. Kolejne instalacje rodzinne powstawały szybko. Materiał wydawał się niewyczerpany. Zrób coś znowu z Jadzią, babcia Jadzia jest najlepsza – prosili ludzie. Okej, pomyślał Marcin. Praca nazywała się Siłowanie. Kiedy był mały, spędzał wakacyjny czas u babci i mieli taką zabawę. Kładli się na tapczanie, on po jednej, ona po drugiej stronie, stykając się stopami. Wypychali je, każdy w przeciwną stronę. Kto zmusił przeciwnika do ugięcia kolan, wygrywał.

– O, jaki jesteś silny! Znowu mnie pokonałeś! Jak ty rośniesz! – mówiła Jadzia. A Marcin był dumny. To dlatego że jesteś stara, tak mi mówiłeś, śmiała się babcia. A ja dawałam ci wygrać. Film odtwarzał tę zabawę. Na jednym ekranie mały chłopiec odgrywał rolę Marcina razem z Jadzią. Babcia dawała mu wygrać. Na drugim dorosły prawdziwy Marcin wygrywał z Jadzią naprawdę.

Marcin wygrywa z Jadzią na niby

(triumf świata dorosłych, opieka starszych nad dzieckiem)

Marcin wygrywa z Jadzią serio

(triumf młodych, opieka dorosłego dziecka nad starszym)

„Instalacje rodzinne przypominają dobrze rozegrany, niechronologiczny serial, w którym równie interesująca co treść filmów, jest kwestia zaangażowania w proces twórczy wszystkich członków rodziny” – napisał jeden z krytyków. Nagrodę Artystycznej Podróży Hestii zapewniła mu instalacja No more tears. „Żeby opowiedzieć jakąś historię, trzeba najpierw opowiedzieć wcześniejszą. A czasem nie wcześniejszą, po prostu inną. Historie są ze sobą połączone. Historie oświetlają się nawzajem. Wydaje mi się, że aby naprawdę nie kłamać, trzeba opowiedzieć bardzo dużo historii” – pisał Marcin. No more tears opowiadała jego własną historię.

Marcin był płaczliwym dzieckiem, podręcznikowym powodem wstydu dla ojca. Uporczywie długo nie mógł nauczyć się jeździć na rowerze, nie garnął się do bijatyk, motoryzacji ani majsterkowania. Istnienie takiego syna mogło kwestionować ojcowską męskość, tak jakby nie starczyło mu testosteronu, jakby miał go za mało, żeby obdzielić nim jeszcze jednego mężczyznę. A Jan Małys był męski. Marcin zaś potykał się o własne nogi, przedkładał dyplomację nad przemoc tylko dlatego, że po prostu nie potrafiłby nikogo pobić. Wiązał buty tak wolno i tak długo, jakby był zmuszony do negocjacji ze sznurówkami. I płakał. Ciągle płakał. Co za beksa. Co za mazgaj. Ciągle beczał. O byle co. Że upadł. Że wstał. Ciągle coś. Płakał, kiedy szampon wchodził mu do oczu. Szamponu bał się najbardziej. Szampon był najgorszy. No more tears miało być o tym. Ale też o czymś innym. O tym, że mamy (i wszystkie kobiety) pozwalają płakać, a ojcowie (i wszyscy mężczyźni) nie. „Na temat filmu naprowadziła mnie moja dwuletnia kuzynka Antosia która, jak większość współczesnych dzieciaków, na wczesnym etapie zaczęła się fascynować technologią, telefonami komórkowymi, tabletami rodziców i tak dalej. Antosia szczególnie upodobała sobie telefon taty, czyli mojego wujka. Za każdym razem, gdy widzi logotyp Orange na mieście, w telewizji albo w gazecie, woła TATA. Bo ten logotyp jest na telefonie. Orange dla niej równa się TATA. Zastanawiałem się, czy sam nie mam takiej historii, do czasu kiedy będąc u znajomych, umyłem włosy szamponem Johnson’s Baby. I tak powstał ten film.

Mały Marcin sypiał często u dziadków i u wujka, szczególnie w wakacje, wiadomo. Dziadek i wujek myli mu włosy tak, że szczypało. Oj, nie płacz. Oj, nie maż się. U dziadka – szampon ziołowy, u wujka jakiś inny, w typie „dla całej rodziny”. Mama zawsze kupowała Johnson’s Baby. Tylko w domu był Johnson’s Baby – No more tears. Tylko Johnson’s Baby nie szczypał.

Instalacja składała się z trzech filmów, w których dziadek, wujek i mama myją głowę aktora grającego małego Marcina. „W filmie, tak jak w świadomości artysty, ciepło i czułość matki zaczynają zlewać się w jedno z przyjemnym zapachem szamponu. Gwarancja nieszkodliwości produktu jest tak trwała jak obietnica bezwarunkowej matczynej miłości” – napisano w uzasadnieniu jury.

Dziadek i szampon ziołowy

(płacz, męskie napomnienie)

Wujek i szampon familijny

(płacz, męskie napomnienie)

Mama i Johnson’s Baby

(ulga, kobieca wyrozumiałość)

No więc tak. W sumie kilkanaście instalacji o każdym członku rodziny. Byli już przyzwyczajeni. Schlebiało im to. Mieli nawet wspólnie wystąpić na kanapie w śniadaniówce, ale wydawca w ostatniej chwili odwołał, tłumacząc, że pomysł wszystkim się podoba, ale oglądalność spada, gdy mowa jest o sztuce.

Kiedy Marcin, po fakcie, analizował całą sprawę, wydawało mu się że nic nie zapowiadało katastrofy, że nic, co wtedy widzialne, nie zwiastowało tego, co się wydarzy. Wydawało mu się, że sytuacja jest czysta. Taśmy rodzinne, zamierzone jako finał instalacji rodzinnych, składały się ze scen zmontowanych z rodzinnych kaset wideo i nagranego głosu Marcina.

Na obrazie można było zobaczyć szczęśliwą scenę z życia rodziny Małysów. Szósty grudnia, Mikołaj. Rodzeństwo otwiera prezenty. Najstarszy syn dostaje komplet dinozaurów wraz z wulkanem robiącym „Agrrrrh!”, średni syn – tor wyścigowy na baterie, a mała córka – zestaw piknikowy zawierający plastikowe frytki, warzywa i jajko sadzone. Prezenty zajmują ich całkowicie, aż do czasu gdy całkowicie ich nudzą. Wtedy tata stawia gdzieś kamerę, najpewniej na telewizorze, i wszyscy w piątkę: mama, tata, synowie i córka zaczynają tańczyć i przytulać się do piosenek Majki Jeżowskiej.

„Tę szczęśliwą kasetę, jak nazywa ją sam artysta, rodzina oglądała średnio raz w roku przez kilka lat, praktycznie do czasu kiedy magnetowidy zostały zastąpione przez czytniki DVD. Praca zadaje pytanie: czy wspomnieniami można manipulować? A tak właściwie, skoro wiemy, że można, jak głęboki jest to proces? Co wiemy na swój temat?” – głosił podpis zawieszony na ścianie.

Pod koniec filmu głos Marcina opowiadał o tym, jak tata, Jan Małys, bił regularnie jego i brata.

*