Tartarin z Tarasconu - Alphonse Daudet - ebook

Tartarin z Tarasconu ebook

Alphonse Daudet

0,0

Opis

Prowansalskie miasto Tarascon jest tak entuzjastycznie nastawione do polowań, że w pobliżu nie ma żadnej zwierzyny, a jego mieszkańcy uciekają się do opowiadania historii myśliwskich i rzucania w powietrze własnymi czapkami. Tartarin, pulchny mężczyzna w średnim wieku, jest głównym „łowcą czapek”, ale po jego entuzjastycznej reakcji na widok lwa atlaskiego w podróżującej menażerii, nadpobudliwe miasto rozumie, że planuje wyprawę myśliwską do Algierii. Aby nie stracić twarzy, Tartarin jest zmuszony wyjechać po zgromadzeniu absurdalnej masy sprzętu i broni. Na statku z Marsylii do Algieru spotyka się z oszustem udającym czarnoksiężnika z Czarnogóry... a co było dalej będzie można dowiedzieć po przeczytaniu całej książki. Zachęcamy!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 115

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Alfons Daudet

 

Tartarin z Tarasconu

 

przełożył Adolf Strzelecki

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg wydania:

ALFONS DAUDET

TARTARIN Z TARASCONU

LWÓW 1911.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-807-5

 

 

EPIZOD PIERWSZY W TARASCON

 

I. OGRÓD Z BAOBABEM.

 

 Moja pierwsza wizyta u Tartarina z Tarasconu wbiła mi się w pamięć na zawsze. Dnia tego nie zapomnę nigdy. Minęło od tej pory lat dwanaście, czy piętnaście, a jednak pamiętam wszystkie najdrobniejsze nawet szczegóły, lepiej, niż jakby to wszystko wczoraj się działo.

 Nieustraszony Tartarin mieszkał wtedy przy ulicy awiniońskiej, w trzecim domu po lewej stronie, tuż przy wjeździe do miasta.

 Ładna, mała willa taraskońska, ogród przed frontem, z tyłu balkon, mury lśniąco białe, okiennice zielone, a tuż przed furtką, na ulicy, gromada małych sawojardów, grających w piłkę, albo też drzemiących w cieple promieni słonecznych, wysypiających się z głową opartą o skrzynki z przyrządami do czyszczenia butów.

 Na zewnątrz dom ten wyglądał zupełnie niepozornie.

 Nigdy nikt by nie pomyślał, że znajduje się wobec rezydencji bohatera. Ale przestąpiwszy próg domu!...

 Od piwnicy, aż po strych, cały ten budynek miał wygląd bajeczny. Nawet i ogród!...

 Ach! Ten ogród Tartarina! Nigdzie w całej Europie znaleźćby nie można czegoś podobnego. Nie było w nim ani jednego właściwego Francji drzewa, ani jednego francuskiego kwiatu. Wyłącznie same tylko egzotyczne rośliny; akacje amerykańskie, z których dobywa się gumę, drzewa tykwowe, krzewy dostarczające bawełny, palmy kokosowe, mangi, banany, przeróżne palmy, baobab, nopale, kaktusy, drzewa figowe z Berberu! — zdawałoby się że to podzwrotnikowa kraina, środkowa Afryka, ziemia o dziesiątki tysięcy kilometrów odległa od Tarasconu.

 Rozumie się, że wszystkie te rośliny nie były naturalnej wielkości. Palma kokosowa nie była wcale większa od buraka, a baobab (drzewo olbrzym, arbor gigantea) wygodnie mieścił się w wazoniku po rezedzie.

 Ale to wszystko jedno! Jak na Tarascón, było to już bardzo ładne, a mieszkańcy miasta, którzy w niedziele mieli zaszczyt oglądać baobab Tartarina, powracali do domu pełni zachwytu i podziwu.

 Proszę sobie wyobrazić, jak głęboko musiałem być wzruszony owego dnia gdym kroczył poprzez ten ogród bajeczny!... Ale gdy mnie wprowadzono do gabinetu bohatera, przeniknęły mię inne, głębsze i potężniejsze wrażenia.

 Gabinet ten, jedna z osobliwości miasta, znajdował się w głębi ogrodu; tuż przed oszklonemi drzwiami, wiodącemi do tego przybytku, stał baobab.

 Proszę sobie wyobrazić wielką salę, której ściany od dołu aż do sufitu pokryte były strzelbami i szablami, zbroją wszystkich narodów kuli ziemskiej. Były tam karabiny, sztućce-repertjery, garłacze, noże korsykańskie, noże katalońskie, sztylety, sztylety-rewolwery, krysze malajskie, strzały karaibskie, dzidy z krzemiennymi ostrzami, kastety, maczugi hotentockie, lassa meksykańskie, itd. itd. Czego tam nie było?

 A ponad tem wszystkiem wznosiło się okrutne drapieżne słońce, budzące świetlane odbłyski stali kling i kolbach strzelb. I zdawało się, że czyni ono to umyślnie, aby tem większy budzić lęk i strach... Co prawda porządek i czystość, panujące w tym arsenale, uspokajały nieco i dodawały odwagi. Wszystko było uporządkowane, rozsegregowane, pielęgnowane i oczyszczane starannie, opatrzone w napisy i etykiety, jakby w porządnym składzie aptecznym. Od czasu do czasu, miejscami spotykało się maleńką, poczciwą, dobroduszną karteczkę z napisem:

 Strzały zatrute. Nie dotykać!

 albo też:

Broń nabita! ostrożnie!

 Gdyby kartek tych nie było, nigdybym się nie odważył wejść do sali.

 W pośrodku sali stał okrągły stół. Na stole znajdowała się flaszka rumu, turecki woreczek na tytoń, opis podróży kapitana Cooka, powieści Coopera, Gustawa Aimarda, opisy polowań, łowów na niedźwiedzie, łowów na słonie, łowów z sokołami itd. itd. Wreszcie przy stole mężczyzna lat mniej-więcej czterdziestu do czterdziestupięciu, mały, gruby, tłusty, okrągły, czerwony na twarzy, w koszuli, w flanelowych pantalonach. Miał gęstą, krótko ostrzyżoną brodę i błyszczące się, płomienne oczy. W jednej ręce trzymał książkę, w drugiej olbrzymią fajkę z żelazną pokrywą i wymachiwał tą fajką straszliwie. Czytając jakiś okropny opis łowów na grubego zwierza, mąż ów wysuwał dolną wargę i czynił minę przerażającą i wtedy w jego poczciwem obliczu taraskońskiego drobnego kapitalisty pojawiał się ten sam charakterystyczny rys dobrodusznego okrucieństwa, który cechował cały ten dom.

 Mężem tym był Tartarin, — Tartarin z Tarasconu, nieustraszony, wielki, nie mający równych sobie, Tartarin z Tarasconu.

 

II. OGÓLNY RZUT OKA NA POCZCIWE MIASTO TARASCON. MYŚLIWI, POLUJĄCY NA KASZKIETY.

 

 W epoce, którą opisuję, Tartarin z Tarasconu nie był jeszcze tym Tartarinem, którym jest dzisiaj, tym wielkim Tartarinem z Tarasconu, tak popularnym w całej południowej Francji. A jednak nawet w owych czasach był już królem Tarasconu.

 Należy opowiedzieć, jakim sposobem zdobył on ten monarszy majestat.

 Przedewszystkiem trzeba wiedzieć, że tam, na południu, każdy bez wyjątku jest myśliwym, począwszy od największych, aż po najbardziej maluczkich. Łowiectwo jest namiętnością mieszkańców Tarasconu, a jest nią jeszcze od owych niepamiętnych, przed historycznych, mitologicznych czasów począwszy, gdy potwór straszliwy, la Tarasque; zamieszkiwał bagna podmiejskie i czynił spustoszenia straszliwe; wówczas już mieszkańcy Tarasconu urządzali łowy z nagonką, by ubić potwora. Dawne to czasy, jak widzicie.

 Otóż co niedziela rankiem każdy mieszkaniec Tarasconu, zbroi się i wyrusza za miasto, z torbą myśliwską na plecach, ze strzelbą na ramieniu. I rozlega się po ulicach hałas piekielny, szczekanie psów, gończych i jamników, ryk trąb i rogów myśliwskich. Wspaniały to widok!...

 Niestety, zwierzyny niema! Brak jej zupełnie!

 Aczkolwiek zwierzęta łowne są głupie i naiwne, jednak wreszcie po tylu latach obudziła się w nich nieufność i podejrzliwość.

 Na pięć mil wokoło Tarasconu wszystkie nory, gniazda i legowiska opustoszały. Niema ani jednej sroki, ani jednej przepiórki, ani jednego zajączka, ni najmniejszego bekasa.

 A przecież te małe dolinki wokoło Tarasconu są bardzo ponętne i urocze, pełne zapachów mirtu, lawendy, macierzanki! A przecież te piękne wonne, słodkie, pełne grona winne, porastające tarasy nad brzegami Rodanu, są szatańsko apetyczne... Tak, ale w pobliżu, tuż opodal, znajduje się Tarascon, a miejscowość ta ma bardzo złą opinię wśród małego światka porosłych sierścią i pierzem stworzeń. Nawet wędrowne ptactwo na mapach swych i marszrutach znaczyło dużym krzyżem nazwę tego miasteczka, a dzikie kaczki, ulatujące ku południowi w śladach tworzących wydłużone trójkąty, zauważywszy zdała wieżyce kościelne ojczyzny Tartarina, zaczynają krzyczeć wielkim głosem:

 — Oto Tarascon! Tarascon! Tarascon;

 I całe towarzystwo skręca w inną stronę, omijając starannie niebezpieczną miejscowość.

 Krótko mówiąc, w całej okolicy niema wcale zwierząt łownych. Istnieje tylko jeden-jedyny ogromny zając. Ten stary filut cudem jakimś ocalał przed pożądliwością myśliwską mieszkańców Taraskonu i uparł się, że nie opuści tych stron nigdy! Cały Tarascon zna tego zająca. Dano mu nawet imię, — nazwano go „bystronogim“ — le Rapide. Wiadomem jest, że zamieszkał na gruntach pana Bompart, wskutek czego wartość tych gruntów podniosła się wdwój- i trójnasób; ale nikt nie mógł jeszcze dotychczas położyć śmiałka trupem.

 Dzisiaj zaledwie dwóch czy trzech upartych nemrodów czyha na niego z niezłomną zaciętością. Inni dali już spokój, poddali się zrezygnowani, a „bystronogi“ stał się nawet mistyczną postacią, aczkolwiek mieszkańcy Tarasconu wcale nie są przesądni i nie mają skłonności do mistycyzmu, — nawet z gustem zajadają potrawkę z jaskółek, jeśli im ją kto poda.

 Zapytajcie mię, co robią myśliwi taraskońscy w każdą niedzielę, jeśli zwierzyna stała się w tamtych stronach taką rzadkością?

 Co robią?

 Mój Boże! Wędrują za miasto, o dwa albo o trzy kilometry, w czyste pole. Tam łączą się w gromadki, złożone z pięciu albo sześciu myśliwych i wygodnie rozkładają się obozem w cieniu wielkiej studni, starego muru, albo oliwnego drzewa. Następnie dobywają z torb olbrzymie kawały pieczeni wołowej, mnóstwo główek cebuli i czosnku, sporo kiełbasy - sauciseut, ouchbois. Rozpoczyna się śniadanie trwające w nieskończoność, podlewane obficie owem smacznem winem z nad brzegów Rodanu, budzącym wesołość i głośne śpiewy.

 Potem, gdy żołądki ich są już nieco obciążone, myśliwi powstają, gwiżdżą na swe psy, nabijają broń; zaczyna się polowanie. A odbywa się to w ten sposób, iż każdy z tych panów zdejmuje z głowy swój kasztet, ze wszystkich sił rzuca go wysoko w powietrze i strzela doń w lot, śrótem 5, albo 6, albo 2, — stosownie do umowy.

 Królem polowania ogłasza się tego, który najwięcej kul, czy śrótów wpakuje w swój kaszkiet. Wieczorem powraca on do Taraconu jako tryumfator, niosąc na lufie strzelby podziurawiony kaszkiet, a w około tryumfatora rozlega się szczekanie psów i głośne fanfary trąb i rogów myśliwskich.

 Wobec tego rozumie się, że handel kaszkietami myśliwskimi jest w Tarasconie wysoko rozwinięty. Są nawet kupcy, sprzedający kaszkiety podziurawione i podarte, dla użytku niezręcznych i pudłujących strzelców. Ale wiadomem jest, że, oprócz aptekarza Bezaquet, nikt tych z góry przygotowanych kaszkietów nie kupuje. Byłoby to hańbiące.

 Wśród polujących na kaszkiety myśliwych, Tartarin nie miał równego sobie strzelca. Trzyma on prym. Co niedziela rano szedł za miasto w zupełnie nowym kaszkiecie; wieczorem powracał, wioząc w tryumfie podartą, bezkształtną szmatę. Strych małego domku w ogrodzie z baobabem był zapełniony tymi trofeami, pełnymi chwały. To też wszyscy mieszkańcy Tarasconu, uznawali w Tartarinie mistrza nieporównanego. A ponieważ Tartarin umiał na pamięć kodeks praw i zwyczajów myśliwskich, przeczytał i przestudjował wszystkie możliwe podręczniki, traktaty, rozprawy, dzieła o myśliwstwie, począwszy od polowania na kaszkiety, aż po łowy na tygrysa birmańskiego, — panowie ci, uczynili go najwyższym prawodawcą we wszystkich kwestjach cynegetycznych i wzywali go na sędziego i rozjemcę we wszystkich sporach i dyskusjach w tej dziedzinie.

 Co dzień od godziny trzeciej do czwartej u rusznikarza Costecalde’a widzieć było można otyłego, poważnego jegomości z fajką w zębach, siedzącego w pośrodku sklepu na fotelu, obitym zieloną skórą. Około niego tłoczył się tłum polujących na kaszkiety myśliwych, kłócących się zawzięcie i hałaśliwie. Ale żaden z tych panów nie śmiał usiąść wobec otyłego, pełnego powagi jegomości. A jegomościem tym był Tartarin, ferujący wyroki, decydujący w kwestjach spornych, — Nemrod i Salomon w jednej osobie.

 

III. NAU! NAU! NAU! — DALSZY CIĄG OGÓLNEGO RZUTU OKA NA POCZCIWE MIASTO TARASCON.

 

 Obok namiętności łowieckiej istnieje w duszach dzielnej rasy taraskońskiej jeszcze druga namiętność — zamiłowanie w romansach. Zapotrzebowanie i konsumpcja romansów w tej małej krainie przechodzi wszelkie pojecie. Wszystkie sentymentalne, ckliwe stare piosenki, żółkniejące na półkach sklepów z nutami, odnaleźć można w Tarasconie. Tu są one w pełni swej młodości i blasku. Wszystkie się tam spotyka, wszystkie bez wyjątku. Każda rodzina ma swą ulubioną, własną pieśń, i o tem wie całe miasto. Wiadomem jest, że pieśń aptekarza Bézuquet, zaczyna się od słów:

 

Toi, blanche ètoile que j’a dore...

(Ty, biała gwiazdo, którą uwielbiam...)

 

rusznikarza Costenoble:

 

Veux - tu venir au pays des cabanes?

(Czy pójdziesz ze mną w krainę szałasów?)

 

a poborcy podatkowego:

 

Si j’etait-invisible, personne n’me verrait.

(Gdybym był niewidzialny, nikt by mnie nie widział).

(Piosenka humorystyczna.)

 

 I tak dalej. Każdy mieszkaniec Tarasconu posiada swą pieśń. Dwa albo trzy razy na tydzień schodzą się wszyscy to w tym, to w innym domu, i wtedy śpiewa się owe pieśni. Najciekawsze jest, że są to zawsze jedne i te same pieśni, a chociaż śpiewa się je od niepamiętnych czasów, jednak żadnemu z dzielnych mieszkańców Tarasconu nie przychodzi na myśl, że możnaby te stare romanse zastąpić innymi, nowszymi. Nie mają do tego najmniejszej ochoty. Przechodzą one spuścizną z pokolenia na pokolenie, w jednej i tej samej rodzinie, z ojca na syna. I nikt nie odważy się tknąć ich, — nikt nie odważy się nawet pożyczyć. Nigdy rusznikarzowi Costecalde nie przyjdzie na myśl zaśpiewać romans Bézuqueta, ani też Bézuquet nie odważy się zaśpiewać pieśń Castecalda, a przecież w przeciągu czterdziestu lat musieli chyba nauczyć się jeden od drugiego. Ale nie! Każdy ma swoją pieśń i wszyscy są z tego zadowoleni.

 Tak samo jak w polowaniu na kaszkiety, tak też i w śpiewaniu romansów, Tartarin był mistrzem nie mającym rywala w całem mieście. A wyższość jego nad współobywatelami polegała w tem, iż Tartarin z Tarasconu nie posiadał swej własnej pieśni. Wszystkie były jego własnością.

 Wszystkie!

 Tylko, że bardzo trudno było go skłonić do śpiewania.

 Zbyt wcześnie przesycony salonowymi tryumfami, bohater taraskoński wolał zagłębiać się w księgach opisujących łowy, albo spędzać wieczory w klubie, niż udawać przyjemnego, stojąc przy fortepianie. Był on wyższy ponad te wszystkie muzykalne parady... Czasem jednak u aptekarza Bézuqueta odbywał się wieczór pieśni. Tartarin wchodził tam, jakby przypadkiem i dawszy się długo prosić, decydował się wypowiedzieć razem z panią Bézuquet-matką, wielki duet z Roberta dyabła...

 Kto tego nie słyszał, ten nic nie słyszał...

 Co do mnie, to choćbym żył sto lat, nie zapomnę nigdy tego widoku. Wielki Tartarin majestatycznym krokiem podchodził do fortepianu, opierał się łokciem, czynił minę i w zielonem świetle osłoniętej abażurem lampy, poczciwemu obliczu swemu starał się nadać wyraz szatański i dziki Roberta dyabła. Skoro tylko Tartarin stanął w pozycji, wszystkich w salonie przenikał dreszcz. Czuć było, że stanie się coś wielkiego... wtedy po chwili milczenia, pani Bezuquet - matka zaczynała, akompaniując sobie sama!

 

Robert, toi que j’aime

Et qui recus ma foi.

Tu vois mon effroi (bis)

Grace pour toi méme

Et grace pour moi!

[Robercie mój ukochany, jam tobie zaufała.

Ty widzisz me przerażenie.

Litości dla ciebie i litości dla mnie!]

 

 I szeptem dorzucała:

 — Teraz na pana kolej.

 A Tartarin z Tarasconu, wyciągał prawice zacisnąwszy pięść, nozdrza jego drżały, trzy razy powtarzał straszliwym głosem, bijącym wnętrzności fortepianu jakby łoskot gromu:

 — Nie! Nie! Nie!

 A ponieważ był szczerym i uczciwym południowcem, więc to Non! Non! Non! brzmiało w jego wymowie jako:

 — Nau! Nau! Nau!

 A wtedy pani Bézuquet-matka, zaczynała jeszcze:

Miej litość nad sobą!

Miej litość nademną:

 

 — Nan! Nau! Nan! — ryczał Tartarin jaknajenergiczniej i na tem wszystko się kończyło.

 Jak widać, nie trwało to wcale długo, ale wykonane było tak wspaniale, z tak świetna mimiką, tak szatańsko, iż dreszcz lęku przenikał wszystko w aptece, a na ogólne żądanie Tartarin powtarzać musiał cztery albo pięć razy z rzędu, swe:

 — Nau! Nau! Nau!

 Potem Tartarin ocierał spocone czoło, uśmiechał się do dam, mrugał żartobliwie powiekami w stronę mężczyzn i trymfujący wychodził do klubu. A tam z obojętnością i lekceważeniem mawiał:

 — Śpiewałem właśnie u Bézuquetów duet z Roberta dyabła.

 A co najważniejsze, że sam w to wierzył!...

 

IV. ONE!!!

 

 Tym przeróżnym talentom Tartarin zawdzięczał swe wybitne stanowisko w Tarasconie. Zresztą jest to rzeczą pewną, że ten człowiek umiał podbić wszystkich.

 W Tarasconie armia stała po stronie Tartarina. Biedny ma-Bravida emerytowany komendant magazynu mundurów, mawiał o nim:

 — To tęgi chłop!

 A major znał się na tem, ponieważ tylu „tęgich chłopów“ ubierał ongi w mundury.

 Świat urzędniczy stał po stronie Tartarina. Stary prezydent Ladevére, mówiąc o nim powtórzył dwa albo trzy razy, i to wobec całego trybunału:

 — Ten człowiek ma charakter!

 Wreszcie i lud stał także po stronie Tartarina. Jego postawa, chód, mina, sława bohatera zdobyta nie wiadomo w jaki sposób, szczodrobliwość w rozdawaniu dzieciom drobnej monety, wszystko to uczyniło z niego lorda Seymoura miasteczka, króla przekupniów i małomiasteczkowych biedaków. W niedzielę wieczorem, gdy Tartarin powracał z polowania, przewiesiwszy podziurawiony kaszkiet na lufie strzelby, tragarze z nad Rodanu, kłaniali mu się z ogromną czcią i wskazując oczami gigantyczne bicepsy bohatera, szeptali z podziwem:

 — To siłacz!... on ma podwójne muszkuły!

 Podwójne muszkuły

 Tylko w Tarasconie można usłyszeć coś podobnego!

 A jednak