Taniec życia - Mirosław Prandota - ebook

Taniec życia ebook

Mirosław Prandota

3,8

Opis


Taniec życia” Mirosława Prandoty to powieść satyryczna.

Bohaterem książki jest inteligentny sanitariusz Bartek, mąż niezbyt rozgarniętej lekarki, podejmujący w nieskończoność próby przeciwstawiania się nonsensom codziennego życia. Ma świadomość, że tak naprawdę to życie jest utkane absurdami i że każda walka z nimi jest z góry skazana na niepowodzenie, więc stopniowo zmienia swój stosunek do różnych zjawisk, a jego zachowanie staje się coraz bardziej niezrozumiałe dla otoczenia. Ludzie mają go za „wariata”, podczas gdy on sam doskonale kontroluje swoją postawę wobec innych i traktuje ich jako potencjalnych odbiorców własnego „wariactwa”. W pewnym momencie bohater odkrywa, że jego dziwactwa doskonale mu służą w kontaktach z płcią piękną. Im bardziej staje się „odlotowy”, tym większe ma powodzenie u kobiet, które garną się do niego jak przysłowiowe ćmy do światła. Mężczyzna wprawdzie stara się być wiernym swojej żonie, ale kiedy dowieduje się, że planuje ona rozwód, a następnie ślub z bogatym Włochem, zwalnia hamulce i korzysta całą parą z uroków życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (9 ocen)
5
1
1
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mirosław Prandota
Wydawnictwo Psychoskok Konin 2017

Mirosław Prandota „Taniec życia”

Copyright © by Mirosław Prandota, 2017

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Kamil Skitek

Okładka: Patryk Modrowski

Ilustracja na okładce: Wacław Wołosz

ISBN: 978-83-7900-768-4

Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Ostrzeżenie !!!

Drogi Czytelniku, nie zaczynaj lektury tej książki wieczorem. Istnieje

 bowiem ryzyko, że dostaniesz czkawki ze śmiechu i już nie zaśniesz tej nocy. 

„Karuzela” to fabularyzowany przepis na radość, mimo że tak naprawdę

 nikomu nie jest tu do śmiechu. Jednak śmiać się trzeba, bo jest to najtańszy 

sposób na życie.

Uwaga autora: Mimo wszystko nie jest to lektura napisana dla 

pokrzepienia serc, więc samobójcom na pewno nie poprawi nastroju.

OBRÓT DO PRZODU

1.

Świat pokawałkowany był żelaznymi prętami kraty. Wyglądanie przez okno odbywało się więc w ograniczonym zakresie, bo wewnątrz była krata a na zewnątrz jeszcze dodatkowo szeroka wnęka. Ta metalowa dekoracja powstała podobno dopiero dwa lata temu. Kiedyś błyszczały tylko szyby. Miało to nawet swój sens, bo na piętro wypuszczano jedynie spokojnych i w dużym stopniu podleczonych już pacjentów.

Ale właśnie dwa lata temu trafił się nieprzyjemny fuks. Położyli na parterze deliryka w fatalnym stanie psychicznym, a już po trzech dniach wszystkim wydawało się, że pacjent wyzdrowiał. Był spokojny, żartował z pielęgniarkami, lekarzom nie ubliżał, nawet kłaniał się niektórym kilka razy dziennie, a gdy trafił mu się karaluch w szpitalnej zupie, to go, broń Boże, nie zjadł, lecz delikatnie osadzał na brzegu talerza, żeby nie psuł apetytu i nie przeszkadzał w jedzeniu. Taki był praktyczny.

Trudno więc dziwić się komukolwiek, że po tej przymusowej trzydniówce przenieśli go wreszcie z parteru na piętro. No i tutaj właśnie rozegrał się dramat. Facetowi natychmiast się pogorszyło, widocznie miał lęk wysokości. Popatrzył na nowe twarze, potem w okno, wyszczerzył zęby i wrzasnął:

- Bić sukinsynów!

Rozpędził się i wyfrunął przez okno razem z szybą. Na dole sterczała metalowa barierka okalająca schody prowadzące do piwnicy. Nikt dzisiaj nie jest w stanie powiedzieć, czy na dole faktycznie znajdowały się jakieś sukinsyny, które go wprawiły w podły nastrój, czy nie, w każdym razie barierka od razu się wygięła, a pacjent przeszedł do wieczności.

A. ja żyję. Oglądam świat na tyle, na ile pozwalają mi kraty, gryzę kromkę chleba z masłem, bo akurat jestem głodny, dobra ta kromka, oj, dobra i - czekam na wizytę lekarską. Oprócz mnie czeka tu jeszcze kilku zdziecinniałych staruszków, trzech kryminalistów udających wariatów, żeby się wymigać od kary oraz dwunastu zwykłych alkoholików, którzy nigdy jeszcze nie mieli delirium i myślą tylko cały czas o tym, kiedy wreszcie uchlają się na przepustce, której udziela ordynator w nagrodę za abstynencję, czyli za postępy w leczeniu. Szczerze mówiąc, ani pacjenci, ani psychiatrzy nie wierzyli w możliwość wyleczenia się z tej przykrej choroby, ale panował nastrój optymistyczny, bo z historii szpitala wynika, że kilkunastu przestało pić na pół roku, a kilku nawet na dłużej. Co tu zresztą dużo gadać?

Sklepy z gorzałą na każdym kroku, więc się pije. Najchętniej za szczęśliwe ukończenie kuracji antyalkoholowej.

Wszedł doktor Kawecki. Miły pan w średnim wieku. Nikt go jeszcze nie widział zdenerwowanego. Kiedy tylko któryś pacjent zaczynał rozrabiać, doktor natychmiast z uśmiechem zlecał mu zastrzyki largactilu na uspokojenie. Doktor z powagą twierdził, że jest to lek na obudzenie sumienia, a przy okazji również na refleksję oraz chęć wyznania wszystkich grzechów.

Largactil faktycznie wprawiał grzeszników w nastrój zupełnie niepodobny do tego, z jakim pojawili się w szpitalu, ale każda dawka niosła za sobą niecodzienny dyskomfort. Mianowicie tyłek bolał później od tych rozkosznych praktyk tak, że nie wiadomo było, gdzie go posadzić. Jednak chęć do rozróby odchodziła na długi czas. Kawecki nie bawił się w nowoczesnego psychoterapeutę. Zwykł mawiać, że jak tyłek boli, to mózg doznaje zbawczego olśnienia.

-      To jak, panie Zadura? - zagaił doktor, podchodząc do miejsca, w którym od dłuższego czasu stałem. - Chce pan jechać do domu?

-       Wszystko mi jedno, panie doktorze - odparłem wzruszając ramionami.

-      Oho! - wyraźnie się zgorszył. - Depresja pana nie opuszcza. Nie chcę pana martwić, ale reaguje pan jak niedoleczony schizofrenik.

-      Nic dziwnego, doktorze - mruknąłem niechętnie. - Otrzymuję przecież te same lekarstwa. Przyćmiły mnie tak, że nawet na baby nie mam ochoty.

-      Nie ma strachu! - roześmiał się jowialnie.- Po tygodniu wszystkiego się panu zachce. Małżonka ciągle dzwoni i pyta o pańskie zdrowie.

-       Niemożliwe! Dzwoni tutaj? Na oddział? - zapytałem podejrzliwie.

-       A gdzie miałaby dzwonić?

-       No jak to? - parsknąłem znacząco. - A chociażby do prosektorium.

-      Eeeee! - skrzywił się ordynator. - Głupia to ona nie jest. Przecież wie, że tam z reguły nie podnoszą słuchawki.

-      Może i wie - zgodziłem się zniechęcony.- Ale, jak mi się wydaje, gotowa jest zadzwonić nawet do piekła, byleby tylko usłyszeć, że już tam podpisuję listę obecności.

Lekarz popatrzył na mnie z niepokojem w oczach.

-      Z panem wciąż jest niedobrze, panie Zadura. Pańska żona to wspaniała kobieta! A pan mi tu głupstwa opowiada.

-      Panie doktorze! Cha! cha! - zaśmiałem się złośliwie. - Moja żona to wyjątkowy egzemplarz. Jej nie pomogłoby nawet dziesięć serii takich zastrzyków, jakimi poczęstował pan mnie!

-      Proszę nie mieć mi tego za złe, to było konieczne - speszył się nieco doktor . - Był pan agresywny, mógł pan nawet samemu sobie zrobić krzywdę.

Machnąłem ręką i spojrzałem mu zdecydowanie w oczy.

-       Panie doktorze, miał pan kiedy żonę?

Wyprostował się z godnością

-       Miałem i mam nadal.

-       I nie wywinęła panu jeszcze żadnego numeru?

-       Jakoś... nie przypominam sobie... - zaczął ostrożnie.

-      Nie? To znaczy, że nie czuje do pana żadnego szacunku. Powiem więcej: ona pana lekceważy!

Lekarz przełknął ślinę, zastanowił się chwilę i zapytał:

-      Chce pan być dzisiaj wypisany ze szpitala? Bo jeżeli tak, to trzeba to załatwić koniecznie przed trzecią.

Nie czekając na odpowiedź, zostawił mnie i podszedł do następnego pacjenta. Poświęcił mu najwyżej pół minuty, potem ogarnął jednym spojrzeniem pozostałych i opuścił salę. Najwyraźniej zaszkodziła mu ta rozmowa ze mną. Zamknie się teraz w swoim gabinecie i będzie snuł rozważania, jak to jest z tą żoną, która dotychczas nie wywinęła mu żadnego hopla. Powinien wziąć mnie na konsultanta. Jakby co, to mu nawet herbatę zaparzę!

Poczułem czyjąś dłoń na plecach i odwróciłem głowę. Za mną stał Edek, przewodniczący rady pacjentów, teoretycznie nieźle podleczony alkoholik, a praktycznie - tajny gazer o niezwykle chłonnej i odpornej na wstrząsy wątrobie.

-       Masz jeszcze ten swój płyn po goleniu, Bartek? - zapytał z przymilnym uśmiechem.

-       Mam, a bo co?

-       Suszy mnie.

-       To napij się wody - poradziłem mu spokojnie jak tylko mogłem.

-      Kawał sukinsyna z ciebie, u mnie masz przerąbane! - ustalił bez wahania i zrobił groźną minę próbując wywrzeć na mnie presję człowieka wszechmogącego.

Przez chwilę zastanawiałem się, czy dać mu w łeb. Nie dałem, a szkoda.

-      Odpieprz się, ćwoku - zaproponowałem kulturalnie - bo powiem Kaweckiemu o twoich pijackich ciągotach i zaraz cię przeniesie na parter. Skończą się przywileje ze swobodą i wychodzeniem na przepustki.

-       Taki jesteś? Pogadamy na wolności! - wycedził przez zęby.

-      Nie zdążymy - powiedziałem z cynicznym uśmiechem. - Zwiną cię w tym samym dniu, w którym zostaniesz wypisany ze szpitala. Ciesz się, że dotychczas nikt nie wie o twoich skłonnościach, bo miałbyś dupę jak sitko. Kaweckiemu ciągle wydaje się, że ty jesteś podatny na psychoterapię. A ty jesteś już kompletne dno! - zacząłem dygotać ze złości. - Powinieneś jak najszybciej utopić się w gorzale! - wykrzyczałem na koniec.

A to drań! Już wiedziałem, że poproszę o wypisanie do domu. Bo oto uświadomiłem sobie, że mój przypadek to pestka. U mnie wszystko może się zmienić, jeżeli tylko zechcę. A taki Edek to niemal denat! Żaden szpital już go z tego bagna nie wyrwie. O! Patrzy na mnie wilkiem. Wypiłby moją wodę po goleniu i zjadłby mnie na zakąskę, gdyby mógł i gdyby nie bał się konsekwencji. Jako przewodniczący ma wolne wyjścia, po południu lekarzy nie ma, pielęgniarki zajęte są plotkami, więc można sobie zawsze wyciągnąć z jakiejś dziury ukrytą butelkę i strzelić jednego albo dwa głębsze. A taki z parteru nic nie może. „Głupiego Jasia” w dupę i do wyra!

Mnie też tak kłuto, ale od tygodnia już nie. Teraz jestem panisko, bo ordynator pyta, czybym sobie już do domu nie poszedł. Może bym i poszedł, ale jeszcze muszę zjeść obiad.

Zresztą tak do końca to nie wiem, czy pójdę, a właściwie - czy pojadę - do domu. Nikt mnie tam specjalnie nie oczekuje. Moje miejsce prawdopodobnie zajęła teściowa. Siedzi przy moim biurku i codziennie tłumaczy żonie, jaka była głupia, że za mnie kiedyś tam wyszła, bo jest piękna jak anioł i mogła wyjść za innego. Dziecko jest małe, więc nic nie pojmuje. Kiedy tylko zechce podkreślić swoją indywidualność, wtedy wali w majtki i na tym kończy się jego udział w tym cholernym trzeźwym życiu.

Zszedłem na dół i zajrzałem do gabinetu zabiegowego.

-       Dzień dobry - powiedziałem na odczepnego.

-     Aha! - zawołała rozpromieniona oddziałowa. - Pan Zadura! Podobno chce pan nas już opuścić?

-       Dlaczego już? - spojrzałem na nią z wyrzutem. - A obiad?

Pokręciła głową ze zgorszeniem.

-     Chłop całe życie będzie chłopem! - stwierdziła krytycznie, jakby chciała podkreślić moralną przewagę własnej płci. - Niech pan przynajmniej pójdzie po swoje dokumenty do sekretariatu.

-       Mogę iść. A wypiska od doktora?

-       Już tam leży.

-       Tak? Skąd wiedział, że ja naprawdę wybiorę się do domu?

Oddziałowa zrobiła wielkie oczy.

-       Doktor wszystko wie! Nasz doktor jest najlepszym psychiatrą w szpitalu!

-       Tak jest - zgodziłem się potulnie. - Idę do sekretariatu.

Szpital miał trzydzieści oddziałów, toteż sekretariat wybudowano na miarę liczebności łóżek. Aż kilkanaście pokoi składało się na ten sekretariat. Zapukałem pod „dziewiątkę”, bo właśnie tam mieściła się dokumentacja naszego oddziału. Wewnątrz siedziały cztery panienki w wieku zachęcającym, niestety, nie mnie, a to z wiadomych przyczyn, o których wcześniej wspomniałem i - wyglądały przez okno. Moje przybycie nie wywołało u nich żadnej reakcji. Wszedłem drzwiami, więc może dlatego nie miały powodu, aby odwracać głowy. Gdybym wszedł kominem, a wyszedł drzwiczkami od pieca, to co innego.

Postanowiłem, że trochę poczekam. Nie powinienem się denerwować, bo przecież dobrnąłem już do końca kuracji. Po takiej kuracji nawet nie wypada nikomu dawać do zrozumienia, że ma się jakieś nerwy. Jeżeli już cokolwiek się ma, to najwyżej odporność. I to taką, jakiej nigdy bym nie uświadczył gdzie indziej.

Stanąłem więc za barierką i stoję. A tymczasem za oknem rozkwitały akurat na żółto mlecze. Widok był wspaniały. Tam żółte kwiaty w zielonej trawie, a tu damskie tyłki w białych fartuchach. Wszystkie wypięte na mnie, no bo na co?

Oparłem się łokciami o barierkę i przestąpiłem z nogi na nogę. A tu nic. Mlecze jak kwitły, tak kwitną nadal.

Zerknąłem na zegarek. Dochodziło wpół do dwunastej. Za pół godziny obiad, a mnie trzeba wypisać kartę informacyjną, zalecenia lekarskie i różne takie pozdrowienia dla macierzystego zakładu pracy. Spojrzałem przeciągle, ale bez specjalnych wzruszeń, na białe tyłki panienek, westchnąłem, otworzyłem drzwi i wyszedłem. Okrążyłem budynek z drugiej strony. Były tam drzewa, zielony trawnik i żółte mlecze. A w uchylonym oknie cztery panienki. Parter był w miarę niski, nie musiałem nawet brać specjalnego rozbiegu. Skoczyłem w objęcia rozmarzonych dziewczyn.

-        A pan co za jeden? - wrzasnęła blondynka.

Widocznie była najbardziej nerwowa z nich wszystkich, a już na pewno nie leczona przez mojego doktora.

-       Bartłomiej Zadura jestem - przedstawiłem się uprzejmie, ostatecznie ma się te maniery, pochodzenie inteligenckie i niekwestionowany fason, a kuracja też swoje zrobiła. - Bardzo mi przyjemnie.

-        Ale skąd pan tu się wziął?

-        Stamtąd - pokazałem park za oknem. Drzewa były cały czas zielone.

-        Kim pan w ogóle jest?

-       Do wczoraj byłem jeszcze wariatem - poinformowałem z rozmarzeniem w oczach, bo te żółte kwiaty nastroiły mnie lirycznie - ale dziś jestem już w porządku i należy mi się wypiska.

-       Ale czy pan to na pewno pan? - zapytała jedna z nich, kryjąc się za plecami drugiej. Widocznie nie uwierzyła, że jestem w porządku.

-        A co? - zapytałem trochę buntowniczo. - Nie widać?

-       Co widać, to widać - stwierdziła blondynka - ale zapytać można. Taki jest regulamin.

No cóż? Skoro taki jest regulamin, to nie powinienem tu kontestować. Niestety, padały jednak coraz dziwniejsze pytania, co odebrałem jako test na moją wytrzymałość nerwową A nuż okaże się, że jestem niedoleczony i należy mi się powtórka z kuracji?

-        O co panu chodzi? - zapytała w pewnym momencie brunetka, co poytaktowałem jako głos rozsądku i pojaśniałem na twarzy, aby dziewczyny nie traciły ducha.

-        O obiad! - wykrzyknąłem z nadzieją, że nareszcie wszystko będzie jasne.

-        O co?

-        O obiad - perswadowałem łagodnie. - Ma być o dwunastej.

-        Przecież tu nie stołówka!

-        Tak, ale ja muszę na ten obiad zdążyć.

Popatrzyły na siebie, wciąż niewiele rozumiejąc, jak to urzędniczki.

Nabrałem więc powietrza do płuc i zacząłem szybko recytować:

-       Jestem Bartłomiej Zadura, pacjent oddziału dwunastego, przywieziony tutaj przed dwoma miesiącami z podejrzeniami o chorobę psychiczną. Obecnie czuję się wyleczony, zresztą nie wiem, czy na pewno, ale mój ordynator twierdzi, że tak, wobec tego proszę o dokumenty stwierdzające, że owszem i cześć!

-        I cześć? - bezmyślnie powtórzyła blondynka.

-        I cześć! - kiwnąłem głową.

Dopiero wtedy pojęły. Znalazły moją teczkę z dokumentami, wypisały mi kartę informacyjną i skierowanie do lokalnej poradni zdrowia psychicznego. Miałem diagnozę: „Nerwica reaktywna z silnym odczynem emocjonalnym”. A pod spodem: „Nie obserwuje się zmian psychotycznych, trwałe cechy osobowości w normie”.

No i dobrze! Pracowicie ten mój doktorek wykoncypował to sobie. Wystarczyło przecież napisać „psychopatia”. Byłoby szybciej, a odpowiedzialność za terminologię o wiele mniejsza. I tak wiem, że jak na jego gust, to za bardzo normalny nie jestem. Napisał „w normie”, ale jeżeli jeszcze raz mnie tu przywiozą, to diagnoza od razu przekręci mu się o sto osiemdziesiąt stopni i dopiero wtedy rozpisze się jak poeta, którego jeszcze nie doceniła publiczność. Ale to już nie moja sprawa, przynajmniej nie teraz. A kiedy wrócę do pracy, zabiorę się natychmiast do straszenia. Podobno życie na wariackich papierach ma w sobie dużo uroku.

-     No i już jest dobrze - pochwaliłem łaskawie urzędniczki, kiedy dostałem wreszcie dokumenty.

-      Z czym jest dobrze? - zapytała ta sama blondynka.

-     Ze mną! - zaśpiewałem radośnie. - Zdałem egzamin z normalności i już nie jestem wariatem.

-      Ach tak? - ni to zapytała, ni to stwierdziła farbowana brunetka.

Pozostałe nic nie powiedziały, bo faktycznie nie było o czym mówić. Patrzyły tylko na mnie jak na gwiazdę disco-polo, czekając, kiedy wreszcie zacznę śpiewać.

-     A teraz cześć, dziewczynki! - raczej wykrzyknąłem niż zaśpiewałem do zapatrzonych we mnie sekretarek.

Wytrzeszczyły oczy jeszcze bardziej, jakby dojrzały nagle konia w okularach.

-      A kysz!!! - zawołałem gwałtownie i odbijając się od podłogi wyskoczyłem wysoko w górę.

Trzy zerwały się z miejsc, a jedna zupełnie zesztywniała. Wypogodziłem twarz, skłoniłem głowę i delikatnie otworzyłem drzwi. Przekroczyłem próg, zamknąłem drzwi, otworzyłem je znowu po chwili i wsunąłem głowę do środka. Jeszcze nie zmieniły pozycji.

-     No, no, no! - skarciłem je łagodnie. - Przecież dzisiaj nie święto. Do roboty, panienki! A kuku!

Wreszcie poszedłem sobie. Zostawiłem dziewczynom wrażeń na cały tydzień. Opowiedzą wszystkim znajomym, jakiego to fajnego wariata dzisiaj wypisywały ze szpitala. Niby zdrowy, a za kukułkę robił.

Na obiad były naleśniki z serem. Bardzo lubię naleśniki z serem, a pijaki nie lubią, bo chociaż mają akurat przerwę w chlaniu, to i tak liczy się świadomość, że naleśnik nie pasuje do gorzały. Wobec tego w krótkim czasie na moim talerzu było tych naleśników dwanaście. Rozparłem się wygodnie na krześle i zacząłem jeść. Po czterech pierwszych postanowiłem zrobić sobie przerwę na nową dostawę apetytu i zaintonowałem piosenkę „Morze, nasze morze”. Nie wiem dlaczego, ale tak mi wyszło.

Dwóch schizofreników zaczęło mi towarzyszyć, stanowiliśmy niezły tercet. Obok mnie siedział kryminalista, który miał na sumieniu teściową i dwóch kuzynów. Przysłali go tu z więzienia na badanie. Widocznie prokuratorowi nie mieściło się w głowie, jak można likwidować kuzynów, kiedy było już po teściowej.

-       Ale wariaty mieszkają w tym szpitalu! - powiedział bandyta, patrząc z zazdrością na moje naleśniki. - Śpiewają zamiast żreć! Tfu!

Przyszła oddziałowa i zapytała stereotypowo, co tu się dzieje. Moim zdaniem, nic specjalnego się nie działo, ostatecznie szpital psychiatryczny to nie filharmonia, więc śpiewać można nawet przy obiedzie. Za to oddziałowa wyglądała na głodną, a przecież nie miałem zamiaru dzielić się z nią darowanymi naleśnikami, wobec tego zamilkłem i łykałem coraz większe kęsy z obawy, że kobieta zaraz pozbawi mnie części jadła.

Tymczasem schizofrenicy śpiewali nadal. Zresztą całą zwrotkę od początku.

-        Panie Zadura - poprosiła oddziałowa. - Niech pan ich uspokoi!

-       Załatwione, pani kierowniczko - wymamrotałem z pełną gębą i zwróciłem się teraz w stronę śpiewaków. Nie przerywali ani na chwilę.

-        Uwaga! Torpeda z prawej! - wrzasnąłem.

Pomogło. Pacjenci wytrzeszczyli oczy ze strachu i zamilkli.

Oczekiwali teraz na wybuch. Ostatecznie, torpeda to nie jest jakaś tam kulka z dubeltówki. Zatopiłoby nasz oddział w pół minuty!

Kryminalista przyglądał mi się z szacunkiem, a oddziałowa z niewiarą.

-       Pan to jest naprawdę inteligentny człowiek - powiedziała z powagą, gdy odchodziłem już po obiedzie. - Jest pan prawie tak inteligentny jak nasz doktor.

Kiedy żegnałem się z doktorem, czekałem tylko na to, by usłyszeć, że jestem prawie tak inteligentny jak oddziałowa. Nie usłyszałem. Doktor popatrzył mi tylko głęboko w oczy i życzył szczęścia.

-        A w razie czego - dodał gościnnie - ma pan u nas zawsze drzwi otwarte.

Przesadził. Te drzwi zawsze były zamknięte, tyle że niektórzy mieli do nich klucz.

Szedłem sobie powoli w kierunku bramy. Nad głową rozpościerały się gałęzie starych

drzew, pokryte świeżą, wiosenną zielenią. Szpital był stary, to i drzewa stare. Za to portier w bramie był raczej młody. Taki w okolicy czterdziestki. Tyle że skrzywiony na twarzy, czyli po przejściach.

-        Do domu? - zapytał. - Wypuścili cię już? Tak prędko?

-        Ano wypuścili.

-        Nie przejmuj się ! Walniesz sobie kilka setek, to znowu cię przywiozą!

Widocznie pomylił mnie z jakimś alkoholikiem. Niech mu brama lekką będzie!

-        Ty! Słuchaj! - dobiegł mnie jeszcze jego głos, kiedy już wychodziłem na ulicę.

Odwróciłem głowę i poczekałem, aż się zbliży. Może zechce oddać mi swoją kanapkę

na drogę?

-       Ty chyba nie jesteś gazer, co? - zaryzykował łypiąc podejrzliwie, bo tacy ludzie bywają podejrzliwi choćby z racji pełnionego urzędu.

-        Nie - odrzekłem z poczuciem niższości. - Nie jestem.

-        To znaczy, że psychiczny?

-        Ano tak. Psychiczny.

-       Eee! - machnął pogardliwie ręką. - Wyglądasz jak porządny człowiek, to myślałem, żeś gazer! A ty psychiczny?

-      Psychiczny - przyznałem się jeszcze raz.

-     To idź do diabła! - zdenerwował się na koniec. - A tak porządnie wyglądał... - wymamrotał już sam do siebie.

No i zawiodłem człowieka. Czterdziestki raczej nie przekroczył, a już wyglądał na takiego po przejściach, czyli starego, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Ech, świat byłby znacznie lepiej urządzony, gdyby ludzie nie starzeli się tak szybko! I nie o wiek metrykalny tutaj chodzi, ale o biologiczny, na który jak warstwy gleby nakładają się niepowodzenia życiowe.

Mam własny pogląd na takich jak on. Coś w życiu nie wyszło i chyba już nie wyjdzie. Czy może być coś gorszego niż facet, któremu w życiu nic nie wyszło? Z roku na rok nawarstwia się w nim własny obraz nieudacznika specjalnej troski. Planował zostać ministrem, a został sprzedawcą lodów na plaży. Brrrr! Ten tutaj też nie jest lepszy. Stoi przy swojej warowni dwa na dwa metry i przygląda się ludziom. Wyławia pojedyncze osoby z tłumu, analizuje rysy twarzy. Dostrzega oczy zabijaki i już wie, że gość jest w porządku. Z daleka zbliża się uśmiech bezinteresownej radości - sukinsyn do sflekowania! Portier z psychiatryka mający ambicje ministra nie znosi lepszych od siebie, pogodnych, uśmiechniętych, zadowolonych. Robi się chory na ich widok. Instynktownie selekcjonuje grupę szukając ofiary, której dałoby się dokopać, przynajmniej w marzeniach.

Jego nastawienie, emocje i uczucia błyszczą na odległość, wręcz sygnalizują o sobie za pośrednictwem już wykrojonych, nie dających się poprawić, rysów twarzy. Ba! Tak naprawdę to już nie jest twarz, to jest morda sklecona z niepowodzeń. W żłobku był to jeszcze buziaczek, w przedszkolu twarzyczka, a w szkole twarz. Po dwudziestce twarz zamienia się w mordeczkę zawsze wtedy, kiedy człowiek stara się udowodnić całemu światu, że jest najlepszy. O, to jest wyjątkowo ryzykowna i stresująca postawa życiowa!

Po trzydziestce mordeczka ulega przekształceniu w mordę, bo szybko starzejący się obywatel już nie tylko stara się przekonać wszystkich, że jest najlepszy, ale również, że inni są od niego gorsi. Morda rozkwita, gdy gość idzie do przodu po trupach. Socjologowie twierdzą na ogół, że tak rodzi się walka o byt, ale to nieprawda. Tak rodzi się morda!

Kiedy morda dostanie od kogoś w mordę, wówczas czuje się ofiarą losu. Z wiekiem jest coraz gorzej, więc morda flekuje buźki. Buźka jest milej widziana w świecie, z konieczności więc bywa traktowana przez mordę jako zagrożenie.

Buźka ma tę przewagę nad mordą, że do końca życia może pozostać buźką. Cieszą ją sukcesy innych buziek, uważa też, że jeśli tylko buźki popracują nad sobą, jeszcze bardzie poprawią swoje wizerunki. Ciągnąc w ten sposób, dociągną do późnej starości jako buźki.

Morda natomiast ma zasadnicze zastrzeżenie do buźki. Uważa ją za dupę, bo nie rozpycha się, tylko czeka aż zostanie doceniona. Błąd! Im więcej mord, tym gorzej dla buźki, bo wkrótce zniknie z ekranu życia. Morda dostaje wtedy szansę od losu, może teraz kopać się z innymi mordami, zarabiając w ten sposób na dożywotni status mordy.

Utarło się między buźkami, że status mordy przypisany jest do kilku prestiżowych zawodów, przy czym prestiż ten nie wynika z przydatności społecznej, ale ze strachu. Profesjonalną mordę najokazalej kształtują u siebie prokuratorzy, komornicy, inspektorzy skarbowi, politycy i dziennikarze wiszący u klamek polityków. No i jeszcze impotenci. Ci ostatni nie stanowią wprawdzie odrębnej grupy zawodowej, ale za to pałają jednorodnym stosunkiem do wszystkich, którzy mogą. No i oczywiście od tego niespełnionego stosunku do stosunku mordy błyszczą im nawet po ciemku.

Co by tu jeszcze dodać, żeby od tego wybrzydzania nie urosła mi morda? Otóż wymienione tu profesje nie są zainfekowane mordami w stu procentach, bo gdyby tak było, strach utrudniałby nawet bać się ich.

Poza tym mordę można spotkać na każdym rogu ulicy, całe szczęście, że będzie to raczej morda o niewielkiej sile sprawczej.

No, nareszcie nadjechał autobus miejski! Miałem pięć przystanków do dworca kolejowego. Czułem się trochę jak banita, na którego najwyżej policja czeka, aby go znowu odesłać z powrotem. Co będzie dalej?

Początek zapowiadał się nieciekawie. Z rozkładu jazdy wynikało, że pociąg mam dopiero wieczorem, a po drodze będzie jeszcze przesiadka. Zrobiło mi się smutno i w pierwszym odruchu chciałem wracać do szpitala. Wszystko było tam lepsze niż na tym dworcu. Na tym dworcu nie było nawet nic porządnego do jedzenia. A tam... naleśniki, a poza tym oddziałowa, która mnie tak wyróżniała, i ten portier, co tak szanuje porządnych ludzi... Poczułem się teraz jak niemowlę, które odstawiono od piersi w połowie ssania.

Zakwiliłem w duchu i ze spuszczoną głową podreptałem do bufetu. Za kontuarem nie było mleka. Było piwo. No i pączki na zagrychę.

2

Życie nie pieści. Najpierw wsiadłem do jakiegoś obskurnego wagonu, potem próbowałem zasnąć, bo było mi nudno, jeszcze później przeraziła mnie myśl o przegapieniu stacji, na której miałem przesiadkę, więc gapiłem się przez okno na coś, czego i tak nie było widać. I tak zleciało.

Wysiadłem z pociągu na kilka minut przed północą i natychmiast skierowałem się do poczekalni dworcowej. Z rozkładu jazdy wynikało, że mam czas do trzeciej rano. Rozejrzałem się po obszernej sali. Było chłodno, a poza tym nudą wiało z każdego kąta. Na ścianach powiesił ktoś plakaty propagujące w cmentarny sposób oświatę zdrowotną: „Otyli żyją krócej” i „Palenie szkodzi”. Tylko że pasażerowie mieli swój prywatny stosunek do takiej propagandy. Siedzieli przy stolikach i palili tak, że trudno było oddychać. No i oczywiście najwięcej było otyłych. Chwilowo wszyscy żyli.

Stoliki, jak to zwykle bywa w przybytkach publicznej użyteczności, traktowane były jako matryce do eksperymentalnej wystawy w dziedzinie drzeworytu. Zauważyłem jednak z niechęcią, że wszystkie próby artystyczne miały charakter tradycyjny i mało oryginalny.

Przeważały niekształtne figury geometryczne, esy-floresy oraz manifestacje liryczne w rodzaju „Kocham Bożenę” lub „Janek jest dupa”.

Poczekalnia była dwupoziomowa. Na górze mieścił się bar, który wabił zapachem kapuśniaku. Wszedłem na schody. Na półpiętrze stało czterech młodych i prawiło sobie głośne, stereotypowe serdeczności.

-      Ty, Heniek - mądrzył się akurat facet w ortalionowej bluzie, celując palcem w serce chwiejącego się kumpla o odstających uszach. - Jakbym miał taką gębę jak ty, to bym nocnik sobie na łeb wsadził, wywierciłbym otwory na oczy i nie zdejmowałbym tego nocnika do końca życia.

Wypowiedź przekazywana była ze spokojem, ale też i ze zdecydowaniem. Dwaj pozostali z szacunkiem wysłuchali faceta w ortalionie, a następnie przenieśli wzrok na Heńka. Heniek mógł przecież zachować się równie interesująco, wyglądał zresztą na człowieka, który też ma dużo do powiedzenia.

-      Odsuń się trochę - powiedział więc Heniek do ortaliona - bo nie mogę wziąć rozmachu.

-      Heniu! - zawołał pojednawczo jeden z obserwatorów. - Będziesz Józka bił? Przecież on tak z dobrego serca ci powiedział!

-      A będę! - zacietrzewił się Heniek i zrobił krok w tył dla nabrania upragnionego rozmachu. - Dowalę w ten krzywy ryj, to mu się wyprostuje!

Wyszło kiepsko, bo wpadł w poślizg i usiadł na betonowym schodku.

-        Życie jest cholerne! - zapłakał z rezygnacją.

Tamci tylko pokiwali głowami współczująco.

A więc i tutaj skończyło się widowisko. Wyminąłem objazdowych aktorów i wlazłem na górę. Przy bufecie stał zalany facet w waciaku i natrętnie kokietował sprzedawczynię.

-        Proszę pani!

-        A czego? - Sprzedawczyni stała akurat na czworakach i ścierała podłogę.

-        Jest piwo?

-        Już mówiłam, że nie ma!

-        Nie ma piwa dla świata pracy? To kiedy będzie?

-        Jak świat pracy wytrzeźwieje, to może wtedy będzie.

-      Wtedy to piwo będzie już tylko jako zagrycha!- skomentował pijak, rozejrzał się po sali i ryknął śmiechem. - Ale jej przygadałem! No nie? He! he! he!

Uśmiech miał radosny. Całą postacią pijak nakierowany był w moją stronę. Gdybym się zaśmiał, miałbym od razu towarzystwo. Bo pijak nie wyglądał na pustelnika. Niestety, w tej chwili nie byłbym wdzięcznym spowiednikiem.

Znowu zszedłem na dół. Tymczasem zrobiło się tu znacznie ciemniej. Zgasły dwie lampy przytwierdzone do sufitu. Cierpliwie policzyłem, ile ich tam wszystkich wisi. Było osiem. Teraz świeciły tylko dwie. Przysiadłem się do wolnego kawałka jednego ze stolików i zasnąłem.

Śniło mi się, że zostałem ministrem zdrowia i że moim pierwszym urzędowym rozporządzeniem była zamiana szpitali psychiatrycznych na dyskoteki. Przecinałem właśnie inauguracyjną wstęgę podczas otwarcia jednej takiej schizofrenicznej dyskoteki, kiedy do uszu wtargnęła mi natrętnie znana melodia...

-        Wśród nocnej ciszy...!

Ze złością podniosłem głowę. Do świetlicy wdarło się pięciu młodych. Kolędowali o pół roku za późno, a do tego przeokropnym sznaps-barytonem, a kiedy już wyczerpał im się zasób rymów, rozpoczęli naradę wojenną.

-        Dosyć śpiewania! - zarządził niski rudzielec.

-        Czego dosyć? - nie dosłyszał kudłaty grubas.

-      Śpiewania - poinformował go trzeci. Z oczu wyglądał mu niedorozwój umysłowy średniego stopnia.

-       To co bedziem robili? - zapytał niepewnie młodzian wystrojony w czarny garnitur i koszulkę w poprzeczne paski.

-       Bedziem dyskutowali, Franek - zagaił piąty, który tak na oko wyglądał na Zenka z Nowej Woli.

-       To czego oni tutaj nie dyskutują? - zdenerwował się Franek i pociągnął ręką po zaspanych podróżnych, nie wyłączając mnie, mimo że siedziałem samotnie i mógłbym dyskutować najwyżej ze stolikiem.

-        Bo głupie! - wyjaśnił autorytatywnie debil.

-        Głupie też mogą dyskutować! - upierał się Franek.

-        A jak nie chcą? - zaskoczył go debil z błyskiem triumfu w oczach.

-        To w ryj ich! - podsumował sprawę Zenek z Nowej Woli.

-        W ryj to tylko u was, w Michałkowie! - skrytykował zaraz rudzielec.

Pojąłem, że Zenek jest z Michałkowa, a nie z Nowej Woli.

-        I nie każdy umie tak od razu w ryja, Szczepan! - dołożył swoje grubas.

Miałem więc niezbity dowód na to, że Zenek z Nowej Woli jest Szczepanem z Michałkowa.

-       W Michałkowie można w ryja - przypomniał sobie debil - bo tam same sukinsyny mieszkają.

-        To ja też jestem sukinsyn? - zaciekawił się Szczepan.

Sam byłem tego ciekaw tego szczegółu, bo jeszcze brakowało mi cegiełki do pełnej charakterystyki Szczepana.

-       A jak?! - zaśmiał się ironicznie debil. - Ty jesteś największy sukinsyn w Michałkowie!

No! Teraz było już wszystko jasne. Z postawy Szczepana wynikało jednak, że za chwilę odwoła się do opinii pozostałych kumpli. Krótko mówiąc, złoży reklamację. Niech tylko złapie drugi oddech. Zaraz... zaraz... Już!

-        Ja jestem największy sukinsyn?

Pytanie zabrzmiało groźnie. I na tyle głośno, że z pewnością usłyszała je bufetowa na górze. Może już starła tę podłogę? Chyba że zabrudziła ją ponownie i teraz znowu ściera.

-       A jesteś! - odparł rudzielec w imieniu pozostałych. - Nie chciałem ci tego mówić, ale teraz mówię!

- To i wy wszyscy jesteście sukinsyny! - oświadczył Szczepan i odetchnął głęboko. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła trzecia. Zaraz będzie mój pociąg. Wyminąłem pięciu sukinsynów, kupiłem w kiosku gazetę i wyszedłem na peron. Akurat pociąg wtaczał się na stację.

3.

W pierwszym przedziale od drzwi siedziały tylko trzy kobiety. Jedna była młoda, druga średnia, a trzecia stara. Jak w baśniach Andersena. Na końcu zawsze wychodziło, że młoda była wiedźmą, a stara niewinną dziewicą. Tylko średnia pozostawała ciągle średnią, bo do takiej to nawet Andersen nie umiał konstruktywnie się przyczepić.

W przedziale było smrodliwie. Wszystkie trzy paliły papierosy i patrzyły w okno. Spojrzałem na tabliczkę przybitą ponad drzwiami. „Dla niepalących”. Czyli dla mnie.

Wszedłem i od razu mnie zatkało.

-         Ale tu śmierdzi! - zagaiłem rzeczowo na powitanie.

Podniosły głowy z oburzeniem.

-         Teraz ludzie nie mają żadnej kultury - powiedziała stara do średniej.

-         Żadnej - potwierdziła średnia.

-         Ani ogłady - pogardliwie uzupełniła młoda.

W trakcie powolnego rozpinania płaszcza zacząłem cicho pogwizdywać.

-        A mężczyźni nie mają żadnego szacunku dla kobiet - stwierdziła na własną odpowiedzialność średnia.

-        Rzeczywiście - dodała stara. - Gdzie ta rycerskość, która cechowała mężczyzn przed wojną?

-         W partyzantce zaginęła - mruknąłem do guzika, który zaplątał się w pętelce.

-         Pan coś mówił? - zapytała niechętnie średnia.

-         Że okno trzeba otworzyć - zaryzykowałem dość uprzejmie.

-         Ależ dlaczego? - oburzyła się stara. - Tak panu ciepło?

-         Śmierdzi - odparłem już mniej uprzejmie. - Wywietrzymy i nie będzie śmierdziało.

-         A co panu tutaj tak śmierdzi? - zaczepnie odezwała się młoda.

-         Dym - rzekłem krótko. - To przedział dla niepalących.

-         Pan nie pali? - ze zdziwieniem zapytała średnia.

-         A to ci dopiero mężczyzna! - pogardliwie wykrzyknęła młoda. - Nie pali!

-         Prawdziwy mężczyzna zawsze pali - stwierdziła patetycznie średnia.

-         Ale tylko prawdziwy! - uzupełniła młoda.

-         A nie jakiś taki...

Wyglądało na to, że próbują mnie zdenerwować. O! Nie ze mną takie numery. Z nerwów to już mnie wyleczyli. Jakby co, to mogę zdjąć spodnie i pokazać ślady po igłach.

-        Współczuję pani - uśmiechnąłem się do młodej.

-        A to z jakiego powodu? - zapytała podejrzliwie.

-        Że dotychczas miała pani okazję poznać tych prawdziwych mężczyzn tylko po dymie.

Chyba się zaczerwieniła. Ale nie byłem pewny.

-       Ja bym pani z przyjemnością dostarczył innych dowodów na prawdziwość. I to bez dymu. Takie dymniki chyba szybko się wypalają. Lubi pani tak raz-dwa i po wszystkim?

Teraz na pewno się zaczerwieniła.

-        Ciekawa jestem, jakie to są te pana dowody - zagulgotała średnia.

-       Proszę pani - skłoniłem głowę ze słodkim uśmiechem. - Pani to już nie dotyczy. Dla pani minął już termin gwarancji.

-        Coś podobnego! - uniosła się stara.

-       Dla pani tym bardziej - powiedziałem przekonująco.- Na panią jest już nałożona karencja i z tego względu powinna pani znajdować się w specjalnym rezerwacie. Wobec tego co pani robi w tym pociągu? Ma pani przepustkę?

Zakrztusiła się dymem tak okropnie, że poczułem nagle wyrzuty sumienia.

-        Jak pan mógł tak powiedzieć? - odezwała się z wyrzutem młoda.

-      Przepraszam - powiedziałem pojednawczo i z niepokojem obserwowałem starą. Sprawiała wrażenie na pół uduszonej.

-        Trzeba otworzyć okno! - powiedziałem energicznie i szarpnąłem za uchwyt. Wleciało nagle tyle świeżego powietrza, że stara zaczęła dusić się od nowa. Tym razem od wiatru. Odczekałem jednak kilka chwil, zanim zamknąłem okno. Stara była niemal ugotowana.

Przez kilka minut panowała cisza. Czułem jednak, że kobiety ponowią niebawem swoje ataki.

-       Przepraszam pana - odezwała się znowu średnia. - Widzę, że ma pan jakąś gazetę. Czy... mogę?

-        Służę uprzejmie.

-       Dziękuję - skinęła odruchowo głową i ze zdziwieniem popatrzyła na tytuł pisma. - O! To pan z daleka podróżuje!

-        Właśnie.

-        Pan tam mieszka? - zapytała pojednawczo.

-       No... mieszkałem przez ostatnie dziesięć lat - odpowiedziałem mrużąc konspiracyjnie oczy.

Młoda spojrzała z zainteresowaniem na rozłożoną gazetę i zapytała:

-        A co tam właściwie można robić?

-       Ludzie mają różne zajęcia - rzekłem spokojnie. - Ja na przykład siedziałem w więzieniu.

Średnia odruchowo wtuliła się w swój kąt przy oknie.

-        Dziesięć lat... - zaczęła niepewnie młoda.

-        Tak - powiedziałem spoglądając na zegarek. - Dziesięć lat temu udusiłem teściową.

Stara spojrzała na mnie z przerażeniem, uśmiechnąłem się do niej rozbrajająco.

-      Miałem wtedy dwadzieścia siedem lat - gawędziłem refleksyjnie. - W tym wieku mężczyzna nie potrafi jeszcze myśleć rozsądnie.

-        To racja - odezwała się lękliwie średnia.

-      I dlatego nie wziąłem pod uwagę wszystkich okoliczności - kontynuowałem spokojnie. - Bo kto mógł przewidzieć, że sparaliżowany teść wstanie nagle z fotela i wyskoczy przez okno w spiżarce!

Stara głośno przełknęła ślinę, średnia chyba trochę się spociła.

-      Na szczęście mieszkanie było na trzecim piętrze, więc kiedy teść wyskoczył, to połamał sobie nogi i później znowu go sparaliżowało.

Zauważyłem, że młodej udzielił się makabryczny nastrój i że jeszcze nic nie chwytała.

-      Ale drań tak krzyczał tam na dole, że zaalarmował sąsiadów i sprawa od razu wyszła na jaw - zakończyłem.

Teraz wszystkie patrzyły na mnie spod oka. Byłem króciutko ostrzyżony, a nie golona od czterech dni broda niemal dorównywała długością zarostowi na głowie. Trochę wyglądałem na zbója, a trochę na sukinsyna.

-      Ale teraz - odezwała się słodziutko stara - to chyba nie opłacałoby się panu nikogo... - zatrzymała się niezdecydowanie.

-        Dusić - dokończyłem nurtującą ją myśl.

-        Właśnie. Te dziesięć lat...

-        To kawał życia - uzupełniła średnia.

Za oknem był już dzień, a one ciągle swoje. Już nabierałem pewności, że byłyby srodze zawiedzione, gdybym nagle okazał się na przykład klerykiem jadącym z seminarium w odwiedziny do mamusi. Wstałem i założyłem płaszcz.

-        Co pan teraz zrobi? - zapytała odważnie średnia.

-        Wysiądę. Przecież za kilkanaście minut dojeżdżamy.

-        Ale co pan w ogóle będzie robił po takiej długiej przerwie?

Na jej twarzy ukazały się niezdrowe rumieńce. Strach minął. Teraz trzeba wyciągnąć jak najwięcej wrażeń, bo okazja do przebywania w jednym miejscu razem z dusicielem może się już nie powtórzyć.

-      W ogóle? - zastanowiłem się przygryzając dolną wargę. - A cóż ja mogę zrobić? Wynajmę się gdzieś za wampira i tyle! - powiedziałem groźnie i wyszedłem na korytarz.

Jakiś człowiek stojący przy oknie spojrzał na mnie i szybko zamknął się w przedziale. Musiałem coś w sobie mieć. Na wszelki wypadek przeszedłem do drugiego wagonu. Było tam na tyle tłoczno, że już nikt nie zwracał na mnie uwagi.

4.

Moje miasto powitało mnie słoneczną pogodą. Był jeszcze wczesny ranek, kiedy wyszedłem na ulicę, ale poczułem się nieswojo na myśl o tym, że niedługo znajdę się w moim domu, gdzie ani żona, ani dziecko nie oczekują mnie tak wcześnie.

Spojrzałem uważnie na szybę wystawy sklepowej. Najpierw obejrzałem towary potem siebie. Towary wyglądały kiepsko, ja - jeszcze gorzej. Wróciłem na dworzec. W kiosku kupiłem żyletkę i maszynkę do golenia. Muszę się ogolić, a najlepiej będzie, kiedy zrobię to własnoręcznie. Żaden fryzjer zresztą nie rozpoczął jeszcze urzędowania o tej porze.

Ustawiłem się na wprost toalety opatrzonej trójkątem i energicznym krokiem pomaszerowałem naprzód.

Babcia klozetowa wyglądała na tle swojego kafelkowego królestwa smrodu jak archanioł Gabriel wypędzający Adama i Ewę z raju.

-       Czego tu? - burknęła na mój widok.

-       Uszanowanie pani dyrektorce! - zawołałem kordialnie.

-       Tylko bez ubliżania! - zastrzegła się od razu.

-       Najmocniej przepraszam.

-       Dobra, dobra! - przerwała. - Na krótko czy na dłużej?

-       Ja tu przyszedłem... - zacząłem oględnie.

-      Wiadomo, po co tu ludzie przychodzą! - zawołała nerwowo. - Przecie nie na herbatę!

-       No właśnie. Ja też... - cały koncept rozpłynął mi się w tym smrodzie.

-       To trzeba było od razu tak mówić! Kabina numer sześć! - zdecydowała ozięble.

No i co miałem robić? Przecisnąłem się obok babci i powędrowałem na wyznaczone miejsce. Drzwi były zalotnie uchylone, jak gdyby przygotowane dla mnie. Wlazłem więc do środka, ale zanim sięgnąłem do portek, zorientowałem się, że w drzwiach brakuje haczyka. Niedobrze. Sprawa była intymna, a haczyk przepadł.

-       Nie ma haczyka! - zaraportowałem głośno babci.

-       Pewno, że nie ma - zgodziła się babcia.

-      Lepiej by było, gdyby był - zapewniałem ją delikatnie, kłaniając się przy tym niezdarnie.

Czoło babci zachmurzyło się.

-      Panie ! - wrzasnęła ostro. - Czy ja jestem ślusarzem? To moja wina, że nie ma haczyka? Ja tu jestem urzędniczką państwową na służbie, a pan mi przeszkadza w pracy! Co pan sobie wyobraża? Ja zawołam policję!

A niech to diabli! Jednym skokiem wpadłem do swojej kabiny, byleby tylko jak najszybciej zniknąć z poła widzenia herod-babci. Od razu poczułem się bezpieczniej. Co ja bym zresztą robił z policją w tym klozecie?

Płaszcz powiesiłem na wielkim gwoździu i z uwagą zacząłem oglądać dziurkę po haczyku. Nagle zaszeleściło coś po mojej lewej stronie. Znaczy, że wszystko w porządku i że nie jestem na bezludnej wyspie. Mam sąsiada. Rozejrzałem się teraz po drewnianych ścianach i z szacunkiem pochyliłem głowę wobec spuścizny artystycznej anonimowych autorów. Niektóre fragmenty idealnie odpowiadały mi duchowo. W krótkim czasie dokonałem też teoretycznego podziału zarejestrowanej tam twórczości na trzy grupy tematyczne. Przede wszystkim istniały najwyraźniej wykaligrafowane teksty poetyckie, wśród których przeważała liryka okolicznościowa. Następnie - sporo miejsca zajmował epos batalistyczny zawierający barwne przedstawienie walki pomiędzy pewną Krychą a pewnym Józkiem i co z tego wynikło. Odrębną grupę stanowiła publicystyka zaangażowana uwidoczniająca czytelnikowi istnienie dużych możliwości w zakresie naprawy Rzeczypospolitej.

Tak się przejąłem lekturą zapisów ściennych, że aż wypieków na swojej nieogolonej gębie dostałem. Mało brakowało, a byłbym zupełnie zapomniał, po co tu przyszedłem. Na szczęście w pewnej chwili sąsiad z lewej zagrzmocił przeciągle. Atmosfera zrobiła się swojska. Trzeba było wreszcie coś robić.

Wyciągnąłem sznurówkę z buta, przewlokłem ją z trudem przez dziurkę po haczyku, potem zawiązałem i końcówkę okręciłem wokół gwoździa przybitego u futryny. Nawet nieźle trzymało. Uśmiechnąłem się z zadowoleniem, ściągnąłem portki i przycupnąłem na muszli.

Sąsiad z lewej znowu załomotał siarczyście.

-     Hej tam, panie! - dał się słyszeć głos oburzonej babci klozetowej. - Bo mi pan muszlę rozwalisz! Nie możesz pan trochę spokojniej? Kto mi zapłaci za pękniętą muszlę? Ładnie będę wyglądać, kiedy przyjdzie inspektor nadzoru i zobaczy popękaną muszlę! Kategorię mi obniżą!

Zrobiło się cicho, nie było nawet najdelikatniejszego odgłosu. Z przerażeniem zauważyłem, że mnie babcia całkowicie z konceptu wybiła. Napiąłem się jak kulturysta za krzakiem, a tu nic. Odczekałem jeszcze spory moment i znowu nic.

-      Cholera! Nic z tego nie będzie! - mruknąłem półgłosem.

Przysunąłem ucho do ściany, żeby usłyszeć, czy ktoś mi przypadkiem nie współczuje. Ale cały czas panowała cisza. Nawet ten grzmociarz z lewej nie dawał znaku życia. Może go własne decybele utłukły?

Ubrałem się i wyciągnąłem sznurówkę z drzwi. Już nawet na golenie straciłem ochotę. But zawiązałem prawidłowo i marszowym krokiem wyszedłem z klozetu. Babcia dopadła mnie zaraz za drzwiami. Zdenerwowana była niepomiernie.

-      Panie, a pieniądze? Płacisz pan przecież dwa złote!

O, to mi się już nie podobało. Za co mam płacić? Niech babcia idzie i sprawdzi. Nie zapłacę i koniec. Dla zasady.

-      Panie! - zakrzyknęła znowu. - Wisisz pan dwa złote!

Przyspieszyłem kroku. Babcia za mną. Cholernie pazerna baba. Już prawie biegłem.

-     Masz zapłacić, ty łobuzie! - wrzeszczała, kolebiąc się z nogi na nogę w zapamiętałym pościgu za mną.

Ludzie przyglądali mi się z zainteresowaniem. Odpowiadałem im przyjacielskim uśmiechem, ale babcia coraz bardziej deptała mi po piętach. Doszedłem do dworcowego wejścia i tam natychmiast puściłem się biegiem. Na finiszu nie straszna mi żadna babcia. Przyhamowałem dopiero przed skrzyżowaniem. Przede mną jaśniały czerwone światła, ale za mną tylko słońce. Odetchnąłem swobodnie.

5.

O godzinie ósmej stanąłem na przystanku tramwajowym. Postanowiłem wreszcie pojechać do domu. W wewnętrznej kieszeni marynarki nosiłem konspiracyjnie umieszczony świstek papieru, na którym widniało, że jako były wariat mam prawo do trzytygodniowej kwarantanny. Ustawodawca miał tu na uwadze miejsce pracy, z czego wniosek, że był on kawalerem, wdowcem, przewlekłym rozwodnikiem lub po prostu pedałem. Bo od pracy jeszcze nikt nie zwariował, natomiast od żony już niejeden.

Z radością więc udałbym się natychmiast do pracy, byle tylko uchronić się jeszcze na te dwadzieścia jeden dni przed spotkaniem z żoną. Ale świstek...

Zresztą, nie będę się powtarzał. Jadę do domu. Jeżeli zapukam nogą i stanę w drzwiach na czworakach, to może na najbliższe kilka dni będę miał trochę spokoju. Moja żona jest okropnie bojaźliwa. Jeżeli już miała mi kiedykolwiek coś oryginalnego do powiedzenia, to krzyczała z windy. Żebym nie mógł jej dosięgnąć.

Mniejsza o to. Na przystanek wjechał tramwaj. Prowadziła panienka w wieku tartacznym. Na szczęście aktualnie żaden wiek ani żadna płeć do niczego mnie nie zachęcały. W szpitalu dali mi tyle szczęścia w strzykawce, że musiałbym co chwila zaglądać w spodnie, aby się przekonać, czy jeszcze jestem chłop. Usiadłem, bo akurat jakiś pasażer podniósł się z miejsca. Zresztą byłem nie ogolony, wyglądałem jak rekonwalescent albo jak bandyta i miejsce prawnie mi się należało.

Na pierwszym przystanku do mojego wozu dołączyła spora gromadka ludzi. I wtedy...

-      Bilety do kontroli proszę! - zabrzmiało z przedniego pomostu.

Głos był donośny, a treść wypowiedzi niechybnie zwiastowała nieplanowaną składkę na rzecz miejskich zakładów komunikacji. Ludzie rzucili się do kasowników z taką energią, jakby od tego kroku zależało, czy dostaną tramwaj na własność.

A ja nie. Pieniądze przygotowałem spokojnie i z nonszalancką miną czekałem na urzędową sekwestrację. Tyle czasu nie jeździło się tramwajami, to chyba można zapomnieć o skasowaniu biletu. Tym bardziej, że w ogóle go nie zdążyłem jeszcze kupić.

Nagle przez tłum uspołeczniających się przy kasownikach gapowiczów przedarł się znajomy cień i stanął naprzeciw mnie.

-     A pan? - powiedział cień. - Bilecik pan ma, że tak pan siedzi jak hrabia na nocniku? Cha! cha! cha!

Dopiero po uśmiechu zorientowałem się, że to mój przyjaciel Dzidek. Kulturysta z awansu społecznego. Do czołówki krajowej w tym sporcie dostał się dopiero wtedy, kiedy wszyscy mistrzowie wymarli od przedawkowania hormonów tuczących.

Pochylił się nade mną i szepnął dyskretnie:

-      Wiejmy, bo mnie tu za chwilę zlinczują!

Akurat dojeżdżaliśmy do przystanku. Pasażerowie już mocno zaczynali żałować, że tak łatwo dali się wrobić w to kasowanie biletów i teraz nieprzychylnie spoglądali na Dzidka.

      Jeszcze niezupełnie wiedzieli, co jest grane, ale wystarczyłby tylko jakiś przywódca, który by wskazał ręką i od razu azymut sfrustrowanej społeczności ustawiłby się na roześmianą mordeczkę Dzidka.

Wysiedliśmy. Na chodniku Dzidek odetchnął pełną piersią. Odwrócił się w stronę oczekującego na zielone światło wozu i krzyknął:

-        A nie ociągać mi się więcej z tym kasowaniem biletów, bo będzie mandat! Cha! Cha! Cha!

Potem złapał się za brzuch i jeszcze przynajmniej przez pół minuty ryczał ze śmiechu.

-         Ale numer, no nie? - powiedział na zakończenie. - Zjemy coś?

-         Możemy - zgodziłem się chętnie. - Tylko gdzie?

-        W barze mlecznym. Cha! Cha! Cha! Ja stawiam! - dodał patetycznie na zakończenie.

-         Co stawiasz?

-         Pierogi ruskie! Cha! Cha! Cha!

W ogóle nie można było z nim rozmawiać.

Usiedliśmy w tym barze przy dwóch porcjach pierogów i przy czterech litrach mleka. Mleko to najlepsze paliwo dla Dzidka. Podobno na treningu takie mleko natychmiast zamienia się w muskuły. Poza mlekiem Dzidek pijał jeszcze wodę mineralną. W wodzie też miało być coś na porost mięśni.

-        Dawno cię nie widziałem - odezwał się wreszcie Dzidek ludzkim głosem po wypiciu czterech kubków. Przy jedzeniu nigdy się nie śmiał. Tak samo poważny bywał na treningach.

-         Chory byłem - odparłem obojętnie. - Na głowę.

-         Aha - Dzidek poczuł się doinformowany. - No i co?

-        Nic. Teraz jestem zdrowy. Mam nawet zaświadczenie, ze jestem normalny. A ty? - zaniepokoiłem się po przyjacielsku. - Masz takie zaświadczenie?

-        Jeszcze nie mam - rzeczowo oświadczył przyjaciel - ale w przyszłości będę musiał zadbać o to, bo ludzie bywają tacy podejrzliwi. A tak na marginesie... - zmienił nagle temat - co u szanownej małżonki? Też zdrowa?

-         Nie wiem. Kawał czasu jej nie widziałem.

-        Bardzo dobrze - pochwalił. - Z częstością widywania żon, nawet własnych, nigdy nie należy przesadzać.

Uniósł do góry piąty kubek z mlekiem.

-         Twoje zdrowie!

-        Dziękuję. A co u ciebie? - zapytałem. - Siedzimy w tym barze, więc chyba nie pracujesz?

-         Nie - Dzidek pokręcił głową. - Dzisiaj nie jestem w formie. Jutro będę pracował.

-         Dobra robota - skomentowałem oszczędnie i wyjrzałem przez okno.

Naprzeciwko, jak zaklęty zamek, wznosiła się restauracja kategorii „S”. Przed

wejściem stał gruby facet w mundurze i w okrągłej czapce ze sztywnym daszkiem.

-         Chciałbyś być takim facetem? - zagadnąłem Dzidka.

-    Nie - odparł i wypił ostatni kubek mleka. - Czapka mi się nie podoba. Cha! Cha! Cha! Idziemy?

Wyszedł pierwszy, a swoimi szerokimi barami zasłonił mi na chwilę cały świat.

Kiedyś Dzidek udzielał prasie wywiadu. Prasa zapytała, jak to jest z tymi muskułami. Trzeba je mieć od urodzenia, czy raczej rosną one niektórym ludziom później, na przykład po napełnieniu organizmu niezliczona ilością mleka? I czy kulturysta ma muskuły, czy siłę, bo niektórzy mówią, że te muskuły są nadmuchane powietrzem?

Tego dziennikarza podniósł Dzidek do góry, a było to na wysokim pięterku, i zapytał, czy tamten ma skrzydła. Facet miał jednak szczęście, bo Dzidek tylko z pozoru jest groźny, ale przecież wszyscy wiedzą, że tak w ogóle to człowiek łagodny jak jeż pod ciepłą pierzyną.

Na całą stronę było potem o Dzidku. Że w dzieciństwie przechodził mnóstwo chorób.

Że cierpiał na anemię, gruźlicę, paraliż, koklusz, odrę, zapalenie mózgu, dyfteryt, cukrzycę i padaczkę. I że cały ten kataklizm anatomiczno-patologiczny potrzebny był mistrzowi do stworzenia sobie później żelaznej motywacji na konto przyszłych zabiegów ze sztangą. Liczy się duch! A ponieważ duch nigdy nie opuszczał mistrza, wobec tego mistrz wyklepał swoją muskulaturę na poziomie najwyższym z możliwych w ciągu wieloletnich ćwiczeń. W gazecie stało jeszcze o tym, czego to Dzidek musiał się wyrzec, zanim został mistrzem. Wyrzekł się więc picia, palenia i dyskotek. Najgorsze są ponoć dyskoteki, gdzie decybele mogłyby ubić mistrza na amen.

Z informacji prasowej wynikało też, że Dzidek opanował język angielski, aby z odpowiednich magazynów zagranicznych wyczytać, czego jeszcze wyrzekali się najlepsi kulturyści amerykańscy, dopóki nie zdobyli tytułu Mister Universum. Dzidek dawał też rady przyszłym adeptom. Było tam głównie o jedzeniu. W zasadzie jeść należy stale, a jeśli się nie da, to przynajmniej często. Oddychać należy mimo wszystko częściej.

Pamiętam, że wtedy spodobała mi się ta propaganda, jaką mój przyjaciel wypuszczał w świat. Gdy ją tylko przeczytałem, natychmiast postanowiłem zostać kulturystą. Ponieważ jednak po przeczytaniu artykułu żaden mięsień mi nie przyrósł, poszedłem więc do Dzidka na trening.

-      Tu masz sprzęt - powiedział Dzidek. - Zrób rozgrzewkę i tyraj!

Poważny był jak orzełek na dwudziestogroszówce, bo akurat miał trening, a na treningu nie ma nic do śmiechu.

W każdym razie na pewno zacząłem wtedy od rozgrzewki. Oparłem się o ciepły kaloryfer i popatrzyłem naokoło. Ludzie, którzy tam się kręcili, mieli na ogół nieszczęśliwe twarze. Brali żelastwo do rąk i od razu zaczynali jęczeć. Niektórzy rzęzili, jakby ich kto dusił. Wyraźnie brakowało im tlenu. We wszystkich kątach zanosiło się na agonię.

Zmęczyłem się od samego patrzenia na to piekło. Czego tam nie było! Hantle, wyciągi, ławy, liny, sznurki, ściskacze, skręcacze, stojaki, deski, drągi, wieloczynnościowy atlas i wszystko inne, co stosowała średniowieczna inkwizycja do nawracania sceptyków na ortodoksyjną wiarę.

Swoją drogą od tamtej pory mam duży podziw dla samozaparcia tych ludzi, którzy żadnych gratyfikacji finansowych nie otrzymują, poza samymi mistrzami oczywiście, umartwiają się kilka razy w tygodniu, żrą owsiankę jako menu z wyboru, odmawiają sobie codziennych radości i - nie wpadają w obłęd.

A Dzidek jest z nich wszystkich najlepszy. I humor ma wprost niewiarygodny. Przynajmniej raz w tygodniu straszy ludzi kontrolą biletów tramwajowych, czasami dzwoni do znajomych i pyta, czy to prawda, że przed godziną ukradziono im samochód, bo właśnie słyszał komunikat policji. Trzydziestoletnie panienki zamęcza informacjami o jakimś wybuchu w miejscu ich zamieszkania oraz bezlitosnym komentarzem, że wspomniany wybuch najprawdopodobniej spowodowany został nagłą utratą długo przechowywanej przez nie cnoty.

Takiego dowcipnego jak Dzidek nie ma w całym mieście. Nawet w kraju nie ma. Przed zawodami sportowymi rozśmieszy swoich przeciwników do tego stopnia, że już nie nadają się do zawodów. No i wygrywa. Nie ożenił się mimo podeszłego wieku, bo mówi, że gdyby się ożenił, toby go baba na treningi nie puszczała i nie miałby kto wygrywać meczów. A zdaniem Dzidka, nikt oprócz niego nie nadaje się do wygrywania.

Taki jest Dzidek. W każdym razie zaraz po zjedzeniu śniadania w barze mlecznym zgłosił chęć odprowadzenia mnie pod same drzwi mojego mieszkania.

-      Jakby co - powiedział - to mogę kogoś przestraszyć.

No i dobrze. Zajechaliśmy na miejsce i cichaczem podeszliśmy pod drzwi. Trochę mnie ścisnęło w gardle, bo stęskniłem się za tymi drzwiami. Sam je wstawiałem w futrynę, a potem pomalowałem dwa razy pod rząd. Pewnego razu pijany sąsiad rzucił się na nie i zagroził, że jeśli nie otworzę, nie postawię pół litra i nie wypiję razem z nim, popełni hara- kiri. Nie otworzyłem, nie postawiłem i nie wypiłem, a on nie popełnił. Takie to są drzwi.

Nadstawiłem ucha i od razu dobiegł mnie wiecznie radosny głos teściowej:

-      A twój mąż już wie, że będę mieszkać z wami?

Zbladłem, a Dzidek zamknął oczy, żeby nic nie mówić. Mówił zwykle, gdy miał otwarte oczy.

-     Już ja mu wytłumaczę - odpowiedziała moja żona. - Chyba się ucieszy, bo mama zajmie się dzieckiem, a on potrafi docenić takie poświęcenie.

-      Pamiętaj, że w razie czego masz natychmiast brać rozwód!

Dzidek wyciągnął do mnie rękę.

-     Gratulacje! - wyszeptał konspiracyjnie. - Teściowa to jest to, czego ci najbardziej w życiu zawsze brakowało!

Spuściłem głowę i już nie słuchałem, co tam się planuje za drzwiami. Dzidek pociągnął mnie w stronę windy.

-     Pomieszkasz trochę u mnie - powiedział składając ręce jak do modlitwy - a potem zobaczymy, co da się zrobić.

6.

Po dwutygodniowym pobycie u Dzidka było mi już lekko na duchu, ale ponieważ niedługo miało rozpocząć się lato, wypadało coś zaplanować. Pieniędzy miałem niewiele, a za tydzień należało iść do roboty. Już sobie wyobrażałem moje przyjście do szpitala, w którym byłem zatrudniony: pani docent pierwsza się ukłoni i zapyta o zdrowie. Powiem, że dziękuję i wyszczerzę zęby do jej pierwszego asystenta, doktora Mustafy. Chyba się zlęknie, bo już na pewno wie, że jestem wariat. A wariata każdy musi się bać. Pielęgniarki poinformuję urzędowo, że zostałem dyrektorem szpitala i że je zwalniam. Ojej! Wszyscy pomyślą, że uciekłem z tej psychiatrii.

Co robić? Przecież jak się nie wygłupię, to zaczną mi współczuć. Kto wie, czy Mustafa nie wpadnie na pomysł, aby znosić mi kanapki do pracy. Nie, trzeba zrobić co innego. Na początek pójdę do poradni zdrowia psychicznego. Niech dadzą jeszcze miesiąc wolnego. Muszę się opalić. Pod opalenizną nie będzie aż tak widać, że jestem wariat...

Dali to zwolnienie. Zaprezentowałem się jako sierota społeczny, który niedawno został znaleziony w popegeerowskim kartoflisku razem ze stonką ziemniaczaną.

-      Niech pan się uspokoi! - wołała ze współczuciem taka jedna doktórka, kiedy widziała, jak mi ręce latają.

A latały, bo miałem stracha, że się wyda, że mimo wszystko jestem mniejszy wariat niż ona myśli. Nawet jąkać się zacząłem - taki byłem zmarnowany i przejęty swoja rolą.

Nawypisywała mi w karcie zdrowia pół strony kompleksów, chorób i stanów psychicznych. Nawet Dzidek by się tego wystraszył, gdyby widział. Dobrze, że tego dnia psychologa nie było na miejscu. Badania testowe od razu by wykazały, jaki bałach wciskam. A ta doktórka to jakaś literatka. Tak się rozpisała, że jej kartki zabrakło. Na szczęście nie zdążyłem tego wszystkiego wyczytać, bo na pewno zmartwiłbym się jeszcze bardziej niż ona.

-       To co robimy? - zapytał później Dzidek,

-      Nie wiem. Jeżeli ci się znudziło moje towarzystwo, to powiedz. Wezmę manatki i wrócę do swojego mieszkania.

-      Nie gadaj głupot! - zaprotestował od razu. - Przecież tu jest dużo miejsca. Jak już pokochasz teściową, to pójdziesz. A na razie siedź!

Posadził mnie na krześle, a sam pojechał na trening. Siedziałem i wyglądałem przez okno. Na ulicy spacerowali różni ludzie. Żony z mężami, matki z dziećmi i babcie z torbami pełnymi zakupów. Nawet miałem chęć przyłączyć się do nich, ale nie miałem nikogo do pary. Mogę najwyżej powędrować na spacer z Dzidkiem. Tyle że nie teraz, lecz kiedy wróci, zresztą to też nie wiadomo, czy nie będzie wolał sobie poleżeć po tym dźwiganiu.

W ciągu pięciu minut ustaliłem, że beznadziejne jest to moje życie z Dzidkiem. Powinienem pójść do własnego domu, uściskać żonę, pokłonić się teściowej i natychmiast wysłać ją do Dzidka, zanim ten wróci z treningu. Niech to diabli! Przecież teściowa jest kobietą zupełnie do rzeczy. Dopiero w parze z moją żoną tworzą wiedźmiarski duet. Co za szatan podkusił mnie kiedyś, abym zapisał się do tego stowarzyszenia! Poleciałem na ładną buźkę zamiast na... na hektary. Gdybym ożenił się z córką rolnika indywidualnego, byłbym dziś indywidualnością, a żona byłaby u mnie za kuchtę. Jeszcze tylko nie wiem, czy bycie indywidualnością to dobrze, czy źle. Może lepiej ożenić się z Dzidkiem? Ma swoje felery, ale kto ich teraz nie ma! A poza tym w telewizji nadają, że płeć nie gra roli. Kiedyś, owszem, grała, teraz nie. Człowiek postępowy nie powinien wybrzydzać na płeć, należy brać jak leci.

Po godzinie rozbolała mnie głowa. Zażyłem dwie tabletki i na kilka minut przestałem myśleć, ale mimo wszystko czułem się coraz gorzej. Jako absolwent szpitala psychiatrycznego powinienem mieć obniżone samopoczucie. Zgadza się, mam obniżone. Powinienem też mieć obawy, że żona zechce pozbyć się mnie jako człowieka niepełnosprawnego psychicznie. Też pasuje, bo takie obawy akurat mam. Co ona zrobi, kiedy tam przyjdę?

-       Najpierw stanie za stołem albo za szafą - wyłożył Dzidek, kiedy już wrócił - a później trochę ci się przyjrzy. Jeżeli nie będziesz trzymał siekiery i nie zrobisz zeza, to może nawet poda ci rękę.

-        Jednak muszę w końcu rozpocząć normalne życie! - zakrzyknąłem.

-       Normalnie to żyję tylko ja - wyraził swój pogląd, zdjął koszulę, napiął muskuły i wysapał:

-       O, to jest normalna sprawa, bracie! Sto osiemdziesiąt w wyciskaniu leżąc bez żadnych sztucznych wspomagaczy. Jeszcze trochę i będzie dwieście. Kapujesz?

-        Kapuję.

-        To w porządku. A twoja teściowa ile wyciska?

Zastanowiłem się przez chwilę.

-        Nie mam pojęcia, ale chyba sto osiemdziesiąt by nie wzięła. A może?...

-        Jak to „może”?

-        Kiedy zły duch w nią wejdzie, wtedy wszystko jest możliwe.

-       Zły duch to jest doping! - ustalił Dzidek. - Ty mnie, stary, nie zrozumiałeś. Niech ona pokaże, co potrafi bez dopingu!

Z Dzidkiem można tak bez końca. Jako człowiek samotny z wyboru uprawia coś w rodzaju mniemanologii opisowej. Kiedy stoi w kolejce po biały ser, wszystkim zaraz się wydaje, że Dzidek stoi tam głównie po to, by założyć towarzyski klub dyskusyjny. Dopiero widok jedzenia zamyka mu usta. Ale nie na długo, oj nie!

-       Twoja żona zrobiła cię normalnie w konia - ocenił zaraz na początku. - Przecież to ona zawiozła cię do wariatów!

-       A gdzie miała mnie zawieźć? Na ginekologię? Wystraszyła się, bo byłem agresywny, nie wiedziałem, co robię, i tyle.

-        Więc dlaczego nie idziesz do niej?

-        Bo się wstydzę. I to każdego dnia więcej.

-       Aha - skinął głową ze zrozumieniem i chwycił w dłonie ekspandor. - Człowiek rozwija się tylko w ruchu - wyjaśnił i rozciągnął gumy kilka razy. - Ja niczego się nie wstydzę, ale ja nie mam obciążeń psychicznych!

-        Jakich obciążeń?

-       No... żona, dziecko, teściowa... Mało tego? Sam słyszałeś. Teściowa wprowadziła ci się do chaty. A wiesz dlaczego? Boi się o córkę. Kiedy będziesz chciał pokochać się z żoną, to najpierw zwiążą ci ręce, żebyś nikogo nie udusił, a potem zadzwonią na policję. Tak na wszelki wypadek. Cholera! - puknął się w czoło. - Jak ty to będziesz robił pod kontrolą policji?

-      Co?

-      Miłość ze związanymi rękami!

-      Do wszystkiego można się przyzwyczaić - mruknąłem smętnie.

-      I co zrobisz?

-      Pójdę tam.

-      Tak? To ucałuj ode mnie teściową! Cha! cha! cha!

7.

Nie poszedłem do domu. Było mi głupio i uważałem, że jeszcze na wizytę za wcześnie. Jak ja się usprawiedliwię z tego, co zrobiłem przed trzema miesiącami? Będę musiał zwalić na coś winę. Na coś albo na kogoś. Wyjdę wtedy na normalnego. Ale mimo wszystko było ze mną źle. Pamiętam, że nastąpiły u mnie ostre zaburzenia osobowości spowodowane, jak to określił doktor Kawecki w historii choroby, „przepracowaniem i ogólnym wyniszczeniem organizmu”. Racja, bo tyrałem stanowczo zbyt intensywnie. Pracowałem o różnych porach w szpitalu, a w wolnym czasie dorabiałem jeszcze dyżurami w pogotowiu. Coś takiego musiało się źle skończyć.

Zmęczenie doprowadziło do napięcia psychicznego, aż w końcu nastąpił wybuch. Nie przypominam sobie tego momentu ze wszystkimi szczegółami, ale pewne jest, że nie zachowałem się wtedy tak jak powinienem. Chyba nawet kogoś pobiłem, chociaż od nikogo przecie nie doznałem żadnej krzywdy.

Wyobrażam sobie, ile wstydu najadła się moja żona. Ile wymówek musiała wysłuchać z ust teściowej za to, że w ogóle za mnie wyszła. W zasadzie to już od samego początku wszyscy dawali mi do zrozumienia, że nie jestem dla niej najlepszą partią. A do tego jeszcze to załamanie nerwowe. Niby żadna poważna choroba psychiczna, ale wiadomo, że jeśli się już było w szpitalu psychiatrycznym, to można mieć człowieka za wariata. Dobrze, że żona zorganizowała mi leczenie kawał drogi stąd. Nikt mnie tam nie znał, nikt nie odwiedzał i nikt nie kpił. Przeszło, minęło, znowu jestem zdrowy. Przynajmniej tak mi się wydaje. A jeszcze wcześniej wydawało się tak doktorowi Kaweckiemu. I nawet zaświadczenie mam, a w tym zaświadczeniu napisane, że jestem zdrowy psychicznie. Czy taki Dzidek ma gdzieś napisane, że jest zdrowy psychicznie? Nie ma. Wobec tego różnie można o nim myśleć. Każdy człowiek powinien mieć urzędową ocenę swojego stanu psychicznego. Jeśli nie ma, znaczy, że podejrzany. I że przyszłość przed takim niepewna. Nie powinien zawierać małżeństwa, ani też obejmować odpowiedzialnych stanowisk w urzędzie. Powinien za to ustawić się w kolejce do poradni zdrowia psychicznego i czekać na badanie.

A ja mam to już za sobą. Powinienem więc czuć się jak wiosenny skowronek, a czuję się jak śledź pływający na dnie beczki. No bo ciągle wstyd! Co ja teraz powiem żonie? Jak ją uspokoję? Przecież ona będzie się mnie bała. Kto jej zaręczy, że taki numer nie przydarzy mi się raz jeszcze? Będę musiał chyba swoje zaświadczenie szpitalne pokryć szkłem, oprawić w ramki i powiesić na ścianie. Kiedy ktoś przyjdzie, to przeczyta i od razu pojmie, że jestem normalny. A moja żona w chwilach zwątpienia będzie spoglądać na tę laurkę jak na święty obrazek. Kiedy dziecko trochę podrośnie, zorganizuję rodzinne modlitwy poranne i wieczorne przed tym wiszącym ołtarzykiem. I wobec tego po co zawracam sobie głowę tym, co będzie? Będzie dobrze!

A zatem świetlana przyszłość jest wciąż przede mną. Trzeba tylko wziąć się w garść i zapomnieć o tym nieprzyjemnym fragmencie mojego życiorysu.

Mimo wszystko ciągle brakowało mi psychicznego luzu. Wmawiałem sobie, że jest dobrze, a było źle. I jeszcze ta teściowa, która ma mieszkać razem ze mną i moją żoną! Żonę jestem nawet w stanie przekonać, że miałem pecha i z tego pecha wyrosła patologiczna reakcja emocjonalna, która nigdy się nie powtórzy, ale jak sforsować teściową?

Swoimi obawami podzieliłem się z Dzidkiem. Na początek się roześmiał, a potem zadzwonił do Adolka, żeby go zaprosić na konsultację.

Adolek był również moim kumplem i to od kilkunastu już lat. Ukończył przed laty historię sztuki, ale specjalizację miał raczej nowoczesną. Opanował mianowicie w szerokim zakresie sztukę tropienia, podrywania, bałamucenia i przelatywania kobiet reprezentujących wiek tartaczny, czyli od piętnastu do czterdziestu pięciu lat. Praktycznie rzecz biorąc, dla Adolka każde ciało stanowiło przedmiot ewentualnej akcji zaczepno-holującej.

- Moja przyszła żona! - przedstawiał niemal codziennie jakąś wystraszoną sztukę poznaną piętnaście minut temu na ulicy.

Adolek był autorytetem dla całego pokolenia rodzaju męskiego. Kiedyś nie wierzyłem w jego nadprzyrodzoną moc przyciągania kobiet i zaproponowałem mu turniej uliczny. Zresztą sam miałem się za artystę, jeżeli chodzi o te rzeczy, więc Adolkowa fama szybko sprowokowała mnie do konfrontacji. I stąd ten turniej.

Stanęliśmy po skosie na dwóch rogach krzyżujących się dużych ulic. Mnóstwo ludzi paradowało tamtędy we wszystkie strony, więc nietrudno było wypatrzeć coś dla siebie. Każdy z nas miał godzinę czasu na przygruchanie sobie panienki. Ten, kto przygrucha więcej, wygrywa. Dowodem świadczącym o skuteczności gruchania miała być weryfikacja upolowanych sierotek na upatrzonym z góry miejscu schadzki. Ustaliliśmy, że będzie to kawiarnia „Niespodzianka” otoczona od strony chodnika czterema dużymi filarami, za którymi w razie potrzeby mogło się ukryć nawet kilka osób.

I