Taniec borderline - Jan Paweł Krasnodębski - ebook

Taniec borderline ebook

Jan Paweł Krasnodębski

3,1

Opis

Powieść przedstawia członków wielopokoleniowej rodziny o chwiejnej emocjonalnie osobowości typu borderline i pokazuje ich "życie na huśtawce". Punktem zwrotnym jest wypadek, w wyniku którego ojciec rodziny dostaje zawału. Do chorego zjeżdżają się dzieci i bliscy, a następnie wspólnie próbują zamieszkać w domu, którzy starzy rodzice niespodziewanie odziedziczyli. Czy wspólny dom okaże się terapią dla wszystkich?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 243

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (28 ocen)
4
4
14
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cja

JA­DWI­GA KWIE­CIEŃ

Pro­jekt okład­ki

MA­REK J. PIW­KO

Zdję­cie na okład­ce

© FER­RAN TRA­ITE SO­LER

Ko­rek­ta

UR­SZU­LA BAŃ­CE­REK

Skład i ła­ma­nie

GRZE­GORZ BO­CIEK

Wy­da­nie I, Cho­rzów 2012

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-500 Cho­rzów, Ale­ja Har­cer­ska 3c

tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35

fax 32-348-31-25

[email protected]

www.videograf.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

01-942 War­sza­wa, ul. Ka­ba­re­to­wa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

© Co­py­ri­ght by Jan Pa­weł Kra­sno­dęb­ski

ISBN 978-83-7835-070-8

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

IWiosna

Je­stem upa­dłym anio­łem…

Jak długo…? Szarpią mną wiatry i resztki skrzydeł opadają gdzieś… nie wiem gdzie… A potem będzie słońce i stanę się już wyschnięty, na amen… Co mi pozostało? Czemu tak ważna ta drewniana strzała, czy to Sealiah mi o niej mówił? Takie życie poza piekłem… Nie dla mnie! Ale jeszcze pomyślę, coś zrobię… Krzywdzić! Krzywdzić! Mordować! Post mor­tem est nul­la vo­lup­tas…

– Istot­nie… Uli­ca Ja­bło­ni – po­wie­dział star­szy męż­czy­zna z roz­wia­ną grzy­wą si­wych wło­sów.

– Ja­bło­ni… – po­wtó­rzy­ła za nim ko­bie­ta w ja­snym fu­trze.

– To ru­de­ra, Da­nu­siu. Da­łem się wro­bić – męż­czy­zna osło­nił się od wia­tru, za­pa­lał pa­pie­ro­sa. – Tyl­ko, pro­szę, nie mów, że nie po­wi­nie­nem pa­lić. Tu trze­ba wpa­ko­wać ma­ją­tek, ko­cha­nie! – Ob­jął ko­bie­tę.

– Za­cze­kaj mo­ment, Cze­siu. – Wy­wi­nę­ła mu się, prze­szła do sto­ją­ce­go obok te­re­no­we­go sa­mo­cho­du, po chwi­li była z po­wro­tem. – Tyl­ko mi nie mów, że nie po­win­nam pić! – Od­krę­ci­ła na­kręt­kę srebr­nej pier­siów­ki. – Grze­szy­my! – po­wie­dzia­ła.

– Na­wet w tym ogro­dzie są ja­bło­nie. Kar­ło­wa­te – po­wie­dział Cze­sław.

– Świet­nie! Uwiel­biam zbie­rać jabł­ka. Kom­po­ty, prze­two­ry… – mó­wi­ła Da­nu­ta. – Cze­re­śnie są. Co­raz bar­dziej mi się tu po­do­ba.

– Za­pnij fu­tro i po­staw koł­nierz, że­byś mi się nie za­zię­bi­ła, dro­ga żono. Wie­trzy­sko pa­skud­ne!

– Ro­bisz się zgryź­li­wy, dro­gi mężu. Po­myśl, To­mek przy­jeż­dża…

– Zo­ba­czy to i wy­je­dzie.

– Zaj­mie się wszyst­kim. To pięk­ny dom, osiem miesz­kań. Wszyst­kie na­sze dzie­ci będą z nami! Wresz­cie wszy­scy bę­dzie­my ra­zem! Za mia­stem i z ogro­dem…

– Aha! – Męż­czy­zna za­pa­lał ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa.

– Je­steś sta­ry te­tryk! Wra­ca­my! Mam dzi­siaj masę pra­cy! A ty już nie pal!

– Moż­na było sprze­dać… – po­wie­dział.

– Za­wsze moż­na sprze­dać – od­par­ła.

– Nie moż­na! To ro­dzin­ne. Skąd mo­głem wie­dzieć, że wu­jek, o któ­rym zu­peł­nie za­po­mnia­łem, prze­pi­sze mi swo­je do­mo­stwo. Pra­wie zban­kru­to­wa­łem, pła­cąc po­da­tek. Cho­ler­ne po­dat­ki!

– Cze­siu! Ogród jest, uli­ca ład­nie się na­zy­wa, na­sze dzie­ci będą z nami, poza mia­stem. Je­dzie­my! Ju­tro mu­szę od­dać tłu­ma­cze­nie.

– Więc może otwo­rzę tu fir­mę. Su­szar­nię ryb. Dzi­siaj jadę do­rwać wresz­cie tego wiel­kie­go suma. Mó­wi­łem ci, ko­cha­nie?

– O su­mie tak. O tym, że dzi­siaj – nie.

Pod­cho­dzi­li do auta.

– Więc już wiesz – po­wie­dział. Od­wró­cił się. – Wiesz, to na­praw­dę pięk­ny dom. Gdy­bym był młod­szy wpro­wa­dził­bym się od razu i re­mon­to­wał sam. Ale je­stem sta­ry i wolę ło­wić ryby. – Za­pa­lił sil­nik.

Sa­mo­chód za­buk­so­wał w pia­chu.

– Ład­nie jest – po­wtó­rzył.

– Pięk­nie – po­wie­dzia­ła Da­nu­ta. – A pie­nią­dze na re­mont są. Więc w czym pro­blem?

– Pro­blem jest w tym, że już kil­ka ty­go­dni po­lu­ję na tego suma! – Ru­szył ostro. Ko­bie­ta na­la­ła do na­kręt­ki ko­lej­ną por­cję zło­ci­ste­go trun­ku.

– Nie pij tyle! – ostro po­wie­dział Cze­sław. Do­jeż­dża­li do szo­sy, z któ­rej skrę­ci­li w sze­ro­ką uli­cę, po­tem w jesz­cze jed­ną. Je­cha­li przed sie­bie.

– Wresz­cie się uwol­nię! – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta. – Tu­taj masz miej­sce. Prze­strzeń.

– Wi­dzę. A od cze­go się uwol­nisz, Da­nu­siu?

– Od tej brud­nej, strasz­nej win­dy!

– Hm… A ja nie będę mógł cho­dzić pie­szo na na­sze ko­cha­ne siód­me pię­tro!

– Bę­dziesz mógł cho­dzić po drze­wach – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta.

– Ja­sne! Wiesz? Ale my zaj­mie­my miesz­kan­ko na dole. Będę mógł wy­cho­dzić so­bie oknem! O! Za­wsze o tym ma­rzy­łem! Wiesz, Da­nu­siu, będę so­bie siu­siał przez okno, po­zwo­lisz mi, praw­da? – śmiał się i spoj­rzał na ko­bie­tę.

– Trzy­maj kie­row­ni­cę! – po­wie­dzia­ła. – Jedź swo­im pa­sem! Za­rzu­ca nas. Chy­ba nie mamy nic z ko­ła­mi?

– Wszyst­ko jest do­brze… – Za­kasz­lał. – Przy­pal mi pa­pie­ro­sa, pro­szę! – Cze­siu, nie pal!

Męż­czy­zna otarł pot z czo­ła.

– Ha­muj! – za­wo­ła­ła ko­bie­ta.

– Spo­koj­nie… Wiesz… po­do­ba mi się ten dom. I ogród. Wiesz… – Sa­mo­chód za­rzu­ci­ło na pra­wy pas. Ktoś trą­bił.

– Cze­siek! Co się dzie­je? Może ja po­pro­wa­dzę? Do­brze się czu­jesz? Pi­łam nie­wie­le…

– Wszyst­ko pod kon­tro­lą, Da­nu­siu, wszyst­ko…

– Jedź wol­niej!

– Tak jest! Stę­sk­ni­łem się za Tom­kiem. Wiel­ki przed­się­bior­ca! Może nie za­po­mniał na­sze­go ję­zy­ka. A może tu­taj zo­sta­nie? Kie­dy to oni byli?

– Ela jest faj­na. I dba o nie­go. No i Da­mian, nasz Da­mia­nek, wnu­czy­sko ko­cha­ne!

– Spo­tka się cała ro­dzi­na. Jak na po­grze­bie!

– No, wiesz…

– Mu­szę za­pa­lić! Umrę bez pa­pie­ro­sa!

– Mógł­byś przy­najm­niej pa­lić słab­sze! – Ko­bie­ta przy­pa­li­ła pa­pie­ro­sa i po­da­ła mu.

– Ela to głu­pia nie­miec­ka dupa! – po­wie­dział.

– Cze­siu!…

– Ar­tur. Taki zdol­ny. Jaga. Woj­tuś. Oj, Da­nuś­ka, jak wszy­scy od nas się od­su­nę­li!

– To nie tak!

– Na sta­rość czło­wiek zo­sta­je sam. Do­brze jest, gdy pa­lić może. – Po­now­nie otarł ręką czo­ło.

– Do­brze się czu­jesz, ko­cha­nie?

– Zna­ko­mi­cie, Da­nuś­ka, zna­ko­mi­cie! Tak. Aga jest ślicz­na!

– Wi­dzisz, te­raz wszy­scy bę­dzie­my ra­zem. Bli­sko…

– Ale bę­dzie­my się kłó­cić!

– Jedź ostroż­niej! Ude­rzył­byś w ba­rier­kę! Za­raz bę­dzie­my! Nie pędź tak!

– Nie hi­ste­ry­zuj! I to psi­sko bę­dzie mo­gło się wy­bie­gać! Jak jej tam? Bu­szi!

– A roz­ma­wia­łam już z pa­nem An­to­nim, wiesz? Wszyst­kie­go do­pil­nu­je!

– Świet­nie!… Da­nu­siu!…

– Uwa­żaj, świa­tła!! Stój! Co się z tobą dzie­je?!

– Wszyst­ko w po­rząd­ku!

– Masz zie­lo­ne! Ru­szaj!

– Tak jest!

– Cze­siu, ty je­steś… Bla­dy je­steś! Uwa­żaj!

Koło nich prze­je­chał wiel­ki tir, trą­biąc prze­raź­li­wie.

– Pa­pie­ro­sa! – po­wie­dział męż­czy­zna.

– Za­raz bę­dzie­my! No, ustaw się na pra­wym pa­sie, wjeż­dża­my tu­taj! Cze­siek! Nie żar­tuj so­bie!

– To­mek, To­me­czek, Ela, Elu­nia, Da­mia­nek ko­cha­ny… Ar­tu­rek, Jaga. Agniesz­ka… Woj­tuś… Na­sze dzie­ci, Da­nu­siu. Ich żony, mę­żo­wie, ich dzie­ci… Uli­ca Ja­bło­ni… My ra­zem… Ależ mnie!…

– Skrę­caj! Uwa­żaj! Co się dzie­je?!

– Już do­brze! Tak spo­koj­nie!…

– Cze­siek, słup!

– Tak… To ko­rzon­ki!…

– Za­trzy­maj się! Ja po­pro­wa­dzę!

– Spo­koj­nie… Do­jeż­dża­my!…

– Ko­bie­ta! Ha­muj!!! Co się dzie­je?

– Tyle lat ra­zem…

– Je­dziesz zyg­za­kiem. Za­trzy­maj się!

– Wszyst­ko do­brze…

– Stań, mó­wię!

– Do­brze… To­mek, Woj­tek, Aga, Ar­tu­rek… Bu­szi…

Męż­czy­zna chwy­cił się za pierś, sku­lił się. Ko­bie­ta zła­pa­ła kie­row­ni­cę, auto le­cia­ło wprost na be­to­no­wy słup.

Ko­bie­ta szarp­nę­ła ręcz­nym ha­mul­cem, ale sa­mo­chód wbił się w be­ton la­tar­ni.

– Jezu!… Co ci jest?

– Do­brze… – Męż­czy­zna opadł na jej ko­la­na.

– Cze­siu!…

– Umie­ram, ko­cha­nie… Da­nu­sia mo…ja…

Ko­bie­ta wy­sko­czy­ła z roz­bi­te­go sa­mo­cho­du, wy­sy­pa­ła za­war­tość to­reb­ki, szu­ka­jąc te­le­fo­nu, dzwo­ni­ła na po­go­to­wie.

Cze­sław le­żał na sie­dze­niu z pia­ną na ustach, nie­ru­cho­mo. Ko­bie­ta pła­ka­ła. Gdzieś z od­da­li do­cho­dził sy­gnał po­go­to­wia ra­tun­ko­we­go. Od­głos przy­bli­żał się, sy­re­na była co­raz gło­śniej­sza, bar­dzo gło­śna, nie do znie­sie­nia…

Am­bu­lans za­trzy­mał się z pi­skiem opon.

Wy­sko­czy­li lu­dzie.

– Pro­szę się nie ru­szać! – po­wie­dział męż­czy­zna w bia­łej kurt­ce.

– Już jest do­brze… – ode­zwał się Cze­sław.

– Pro­szę nic nie mó­wić! Wy­cią­gnij­cie go! Ostroż­nie!

– Ser­ce jak dzwon… Wy­god­ny tron… – mó­wił Cze­sław.

Z wy­ciem pod­je­chał po­li­cyj­ny ra­dio­wóz, za nim wiel­ki wóz stra­ży po­żar­nej.

– Za­wał. Za­pew­ne roz­le­gły. Pani zo­sta­je, je­dzie­my na Wil­so­na.

Ka­ret­ka ru­szy­ła z przej­mu­ją­cym wy­ciem.

Ko­bie­ta sie­dzia­ła na chod­ni­ku. Pła­ka­ła.

– Musi pani wszyst­ko opo­wie­dzieć! – po­li­cjant do­tknął jej ra­mie­nia.

– Od­czep­cie się!

– Pro­szę się uspo­ko­ić. Wy­ko­nu­je­my obo­wiąz­ki – od­po­wie­dział po­li­cjant. – Pro­szę do ra­dio­wo­zu! Po­tem od­wie­zie­my pa­nią do szpi­ta­la.

– Chy­ba że za­mó­wi pani tak­sów­kę! – oschle po­wie­dział dru­gi po­li­cjant.

– Tak… – wy­szep­ta­ła ko­bie­ta.

Była po­ło­wa kwiet­nia, słoń­ce za­cho­dzi­ło na czer­wo­no.

***

Mam ta­kie wra­że­nie, że wszyst­ko gdzieś pę­dzi bez mo­je­go udzia­łu, jak­by prze­cie­ka­ło, gu­bię się w tym… i to po­twor­nie mę­czą­ce, i spać nie mogę…

Wy­spor­to­wa­ny męż­czy­zna w śred­nim wie­ku, ubra­ny w bia­łe adi­da­sy, dżin­sy i ko­szul­kę z em­ble­ma­tem czar­ne­go ko­nia w ga­lo­pie, spa­ce­ro­wał po ga­bi­ne­cie.

Za biur­kiem sie­dział męż­czy­zna w luź­nym cha­bro­wym gar­ni­tu­rze, ba­wił się dłu­go­pi­sem.

– Może usią­dziesz, To­mek – za­pro­po­no­wał. – Może na­pi­jesz się kawy?

– Nie, Ben, dzię­ki, tak wpa­dłem na chwi­lę.

– Aha…

– Może coś mi pod­po­wiesz, albo ra­czej sam na coś wpad­nę w at­mos­fe­rze two­jej ste­ryl­no­ści i ste­ryl­no­ści two­jej luk­su­so­wej kli­ni­ki.

– A jak z Elą? – za­py­tał Ben.

To­mek mach­nął ręką.

– Roz­mi­ja­my się – po­wie­dział. – Chy­ba sta­ra­my się w ogó­le nie wi­dzieć… na wszel­ki wy­pa­dek.

– Ro­zu­miem. Ale dzie­ciak, Da­mian, do­brze pa­mię­tam?

– Tak, Da­mia­nek. Bę­dzie miał czte­ry lat­ka. Za pół roku. Chy­ba nie ma ojca ani mat­ki, opie­ku­je się nim ko­bie­ta, stu­dent­ka, miesz­ka u nas.

– Aha! A two­je ży­cie sek­su­al­ne?

– O co ci cho­dzi?

– Py­tam wy­raź­nie. Chy­ba jesz­cze nie masz an­dro­pau­zy.

– Pod psem. Nie­kie­dy bio­rą mnie ja­kieś ko­bie­ty, ale to zwy­kle ko­la­cje, nic wię­cej.

– Ma­stur­bu­jesz się?

– Owszem. Szcze­gól­nie w te bez­sen­ne noce.

– I taka for­ma ci wy­star­czy?

– Do­brze wiesz, że nie!

– Kie­dyś bie­ga­łeś. Jak to te­raz wy­glą­da?

– Tak… Bie­gam w kół­ko za swo­im ogo­nem.

– Czy­li cały czas po­świę­casz fir­mie czy fir­mom, a ży­cie gdzieś z boku. Ko­chasz się ze swo­ją pra­cą, ale i w tym nie wiesz, czy za­do­wa­lasz part­ner­kę. Wiesz, że ści­skasz kur­czo­wo ten ma­lut­ki te­le­fon?

– Pier­ni­czę, Ben!

– Ale co ty pier­ni­czysz, To­mek? Może za dużo rze­czy już spier­ni­czy­łeś?!

– Daj mi spo­kój! I mu­szę je­chać do Pol­ski, ku­pio­no dom, w któ­rym ma być cała ro­dzi­na. Mu­szę po­móc w tym. Obie­ca­łem. Mo­jej mat­ce ko­cha­nej obie­ca­łem.

– To „ko­cha­nej” po­wie­dzia­łeś rze­czy­wi­ście, na­praw­dę od sie­bie? Ko­chasz ją?

– Tak.

– A oj­ciec?

– Może być. Wiesz sam, jak to jest, gdy zmie­nia się kraj…

– Wiem. Dam ci se­ro­to­ni­nę i coś na sen, je­śli chcesz.

– Nie, Ben. Nie­na­wi­dzę ta­ble­tek.

– Jedź ze mną ju­tro na te­nis.

– Mam ze­bra­nie pre­ze­sów.

– Aha! W so­bo­tę. – Spoj­rzał na ka­len­darz. – Tak, so­bo­ta. Wiesz, mam przy­ja­ciół­kę, spo­ty­ka­my się w week­en­dy. Tam jest dużo dziew­cząt. Nie może być tak, że czter­dzie­sto­let­ni fa­cet wali ka­pu­cy­na w bez­sen­ne noce.

– Daj spo­kój!

– Jedź, do­brze ra­dzę. Mu­sisz ja­kiś ład wpro­wa­dzić w to swo­je za­bie­ga­ne ży­cie. Twój pra­co­ho­lizm jest już na bar­dzo wy­so­kiej ska­li. Nie­kie­dy moż­na z ta­kiej dra­bi­ny zle­cieć.

– Tak.

– Po­trze­bu­jesz od­mia­ny. Albo i od­po­czyn­ku, le­ni­stwa, je­śli ze­chcesz. Abyś mógł na nowo przyj­rzeć się so­bie i po­my­śleć, ja­kie war­to­ści w ży­ciu są na­praw­dę waż­ne. Mogę cię przy­jąć na od­dział. Tu są do­bre wa­run­ki, by wgłę­bić się.

– Prze­stań! Osza­lał­bym!

– Okej.

– Tak, ko­cham mat­kę i mu­szę tam je­chać, do­pro­wa­dzić to wszyst­ko do ładu, tak!

– Su­per! Naj­le­piej, jak­byś sam coś tam bu­rzył czy bu­do­wał.

– Ale nie mam komu prze­ka­zać tu swo­ich spraw. Ter­mi­ny go­nią ter­mi­ny, mu­szę mieć rękę na pul­sie.

– Oczy­wi­ście, za­wsze się tak wy­da­je.

– Se­rio, Ben!

– Tak, tak, znam to. Jest tu kil­ku ta­kich klien­tów, któ­rym się po­dob­nie wy­da­wa­ło. A te­raz cie­szą się z pro­mie­ni słoń­ca i gry w sza­chy. Za czym ty wła­ści­wie tak go­nisz?

– Ech, prze­my­ślę to. Idę. Dzię­ki!

– Będę w Pol­sce na dwu­dzie­sto­le­cie ma­tu­ry. Na­szej ma­tu­ry. Pa­mię­tasz?

– Tak…

– Za­pra­sza­li cię?

– Nie wiem. Mam tyle świst­ków. Cześć!

– Usiądź na chwi­lę, To­mek!

– Spie­szy mi się, Ben!

– Zmie­rzę ci ci­śnie­nie. Ani sło­wa! Sia­daj. To apa­rat nad­garst­ko­wy, ale bez­błęd­ny. No, roz­luź­nij się! Po­daj lewą rękę. Po­myśl o czymś mi­łym. O kor­do­nie sa­mo­cho­dów z two­imi to­wa­ra­mi prze­bi­ja­ją­cy­mi się przez dżun­glę.

– Już?

– Tak. 170 na 95. Za wy­so­kie. Po­wi­nie­neś kon­tro­lo­wać. I tęt­no nie­ład­nie ci ska­cze.

– Czu­ję się świet­nie. Fi­zycz­nie.

– To może rzu­to­wać na ten psy­chicz­ny ga­li­ma­tias. Sie­kie­rę w łapę i drew­no rą­bać! Pa­lisz?

– Skąd­że!

– Ja rzu­ci­łem.

– I jak ci było? Cięż­ko?

– Nie… – wy­su­nął szu­fla­dę.

Przy­pa­lał dłu­gie­go pa­pie­ro­sa.

– Więc pa­lisz!

– Ale skąd! Raz na ru­ski mie­siąc. Przyjdź do na­sze­go in­ter­ni­sty z tym ci­śnie­niem. Po­ro­bi ba­da­nia. Nie goń tak. Jedź ze mną na dupy w so­bo­tę. Kom­na­ty pięk­ne w pięk­nym zam­ku! Za­dzwoń! Obie­caj, że za­dzwo­nisz!

– Za­dzwo­nię, Ben. Lecę!

Po­rwał prze­wie­szo­ną przez fo­tel ma­ry­nar­kę. Po­ki­wał gło­wą przy­ja­cie­lo­wi, któ­ry, osnu­ty dy­mem, by­stro na nie­go pa­trzył. Wy­szedł z ga­bi­ne­tu.

– Pan po­wie pro­fe­so­ro­wi, to musi być w ra­por­cie, Mat­ka Bo­ska mia­ła nie­miec­kie po­cho­dze­nie, a Je­zus Chry­stus. – usły­szał oj­czy­sty ję­zyk.

Wy­mi­nął trzę­są­ce­go się czło­wie­ka, zbiegł po scho­dach.

Dzień zbli­żał się ku za­cho­do­wi. Wsiadł do swo­je­go no­we­go, dwu­mie­sięcz­ne­go Le­xu­sa LS 460 i wy­je­chał z ob­rę­bu kli­ni­ki. Po­dob­nie jak Ben, od dwu­na­stu lat miesz­kał w Ber­li­nie… Po­my­ślał, że ru­szy te­raz przed sie­bie, dro­gą na Słu­bi­ce, uj­rzy pol­ską gra­ni­cę, za­wró­ci, a w so­bo­tę na pew­no po­je­dzie z Be­nem do ja­kie­goś ero­tycz­ne­go zam­ku.

Cier­pli­wie prze­jeż­dżał przez mia­sto, wresz­cie miał przed sobą au­to­stra­dę. Opu­ścił szy­by i je­chał bar­dzo szyb­ko, cie­sząc się z ude­rza­ją­ce­go w nie­go chłod­ne­go po­wie­trza. Był już przy mo­ście. Za­trzy­mał się na po­bo­czu. Za mo­stem był jego kraj, jego ro­dzi­ce, ro­dzeń­stwo… Odzie­dzi­czo­ny dom… Dwu­dzie­sto­le­cie ma­tu­ry…

– Ech! – Splu­nął. Dzwo­nił te­le­fon.

– To ty, ma­mu­siu?

– To­mek, ko­cha­ny mój, oj­ciec jest w szpi­ta­lu, cięż­ki stan, nie wiem co ro­bić… To­mecz­ku…

– To jadę… Tak, jadę do cie­bie. Uspo­kój się, mamo!

– Szpi­tal na Wil­so­na, synu.

– Tak, mamo. Cze­kaj na mnie! I bądź spo­koj­na! Bądź spo­koj­na…

***

– Może umył­byś so­bie wresz­cie te ku­dły, za­lę­gną ci się ja­kieś ro­ba­le, w ogó­le mógł­byś ru­szyć dup­sko i wy­ką­pać się, śmier­dzisz już, mój dro­gi. – Dziew­czy­na sie­dzia­ła na brze­gu biur­ka, pa­trzy­ła w lu­ster­ko i ma­lo­wa­ła usta.

– Tra­fi­łem! – za­wo­łał chło­pak i wy­cią­gnął do góry ręce. – Zo­bacz, ile krwi, prze­bi­łem go ba­gne­tem na wy­lot.

– Wiesz, że te two­je za­ba­wy mam gdzieś – po­wie­dzia­ła. – Zwa­riu­jesz od tych gier.

– To nie gra. To ży­cie – po­wie­dział. – Te­raz wy­ku­pię jego zie­mię! A po­tem zmie­rzę się z Pla­ne­tą Czar­no-Czar­ne­go! Zwy­cię­żę!

– Faj­nie! Co bę­dzie­my z tego mie­li?

– Daj spo­kój, Jaga!

– Chcia­ła­bym się z tobą ko­chać jak kie­dyś, a ty śmier­dzisz jak…

– Do­bra, do­bra… Daj faj­kę!

– Nie ma fa­jek!

– Idź kup!

– Kasy nie ma!

– Co się, do cho­le­ry, dzie­je?! – wrza­snął.

– Wi­si­my za miesz­ka­nie po­nad pół roku. Wczo­raj był ten tłu­ścioch, po­wie­dział, że nas wy­rzu­ci.

– Aha!

– Ar­tur. – Po­chy­li­ła się ku nie­mu. Per­fu­ma­mi na­cie­ra­ła dło­nie i miej­sca za usza­mi. – Ład­nie pach­nę?

– Ład­nie pach­niesz!

– Ale już cię nie bio­rę?

– Jaga, za­ję­ty je­stem!

– Tak! Za­ję­ty!

– Wła­śnie! Za­ję­ty! Spa­daj i przy­wieź ja­kąś kasę!

– A ty my­ślisz, że ja kur­wa je­stem?

– Ja­guś! Masz te swo­je kon­tak­ty.

– W po­rząd­ku! Nie prze­szko­dzi ci, jak wró­cę z ta­kim przy­stoj­niacz­kiem z te­le­wi­zji i bę­dzie­my się tu­taj ko­chać?

– Będę za­ję­ty! A tam­ta wnę­ka jest nie­wi­dzial­na. Chcę okrą­żyć, a po­tem ob­sta­wić swo­imi ludź­mi cały Ogród.

– Chry­ste, po­my­śleć, że koń­czy­łeś z wy­róż­nie­niem fi­lo­zo­fię i chcie­li dać ci sty­pen­dium na dok­to­ranc­kie, a te­raz…

– Po­czy­taj Ste­ine­ra. Zro­zu­miesz.

– Dla­cze­go mi z tobą do­brze, ty pa­ja­cu?! Wy­cho­dzę!

– Spa­daj! I wra­caj, bo jesz­cze mi nie prze­szka­dzasz i nie wiem, dla­cze­go cię lu­bię.

– Coś po­dob­ne­go! Aha! Chy­ba two­ja mat­ka dzwo­ni­ła!

– Wła­śnie! Prze­cież mamy ja­kiś dom. Ole­je­my tego dup­ka, wy­pro­wa­dzi­my się po ci­chu. A to ku­tas, za­cza­ił się! Rąb­ną­łem go!

– Po­cze­kaj! Mat­ka dzwo­ni­ła ze szpi­ta­la, coś się sta­ło z two­im oj­cem.

– Co?! – Po­de­rwał się.

Był wy­so­ki, bla­dy i chu­dy.

– Co ci? Za­raz się prze­wró­cisz!

– Po­łącz mnie z mat­ką!

– Ko­cha­ny sy­nek!

– Rób, co mó­wię, nie py­skuj!

– Nie po­łą­czę cię. Nie mam nic na kar­cie.

– Pie­przo­ne!

– Szpi­tal na Wil­so­na! Chy­ba… – po­wie­dzia­ła dziew­czy­na.

– Jadę tam! – Za­kła­dał kurt­kę.

– Strasz­nie śmier­dzisz!

– Ty!… Puść to gło­śniej! Ten ka­wa­łek! No, po­spiesz się!

Od­krę­ci­ła ra­dio na cały re­gu­la­tor.

Nie wie­rzę w nic co wiem

Nie­wia­ra ta nie­wie­le zmie­nia

Bo je­śli świat jest tyl­ko nar­ko­tycz­nym snem

To nie ma z tego prze­bu­dze­nia…

– Świet­ne! Znajdź mi to na you tube!

– Prze­cież też wy­cho­dzę!

– Jak wró­cisz! – Po­rwał lap­top, po­ca­ło­wał dziew­czy­nę w po­li­czek. – W tym no­wym domu bę­dzie su­per, zo­ba­czysz, Ja­gu­siu!

– Może wyj­dziesz z tego i od­naj­dzie­my się.

– Nie pier­nicz! Lecę na po­stój tak­só­wek! Wil­so­na, mó­wi­łaś?

– Tak, Wil­so­na. Chy­ba. Prze­cież nie masz pie­nię­dzy na tak­sów­kę!

– Bo je­śli świat jest tyl­ko nar­ko­tycz­nym snem, to nie ma z nie­go prze­bu­dze­nia! – po­wie­dział. – Pie­nią­dze… – Mach­nął ręką.

Trza­snął drzwia­mi.

Od paru lat miesz­kał z Jagą, prze­pięk­ną dziew­czy­ną, w ma­łym dom­ku na skra­ju osie­dla. Ścią­gnął wło­sy do tyłu, wy­jął z kie­sze­ni kurt­ki gum­kę, zwią­zał wło­sy w ku­cyk. Przy szo­sie był po­stój tak­só­wek. Wsiadł do pierw­szej.

– Szpi­tal. Na Wil­so­na – po­wie­dział. – Tyl­ko szyb­ko! Cały Ogród! Mu­szę ich sku­pić w tym ko­ście­le w cen­tral­nym punk­cie, o tak! – Otwo­rzył lap­top.

– Coś pan mó­wił? – spy­tał tak­sów­karz.

– Nic. Wilsona. Nie mam pieniędzy, poczeka pan… Bo je­śli świat jest tyl­ko nar­ko­tycz­nym snem… Świat… narkotycznym… Ciekawe to! Świat, czyli tutaj! Hm! To nie ma z nie­go prze­bu­dze­nia…

– Bę­dzie mu­siał pan dać ja­kiś za­staw! – po­wie­dział tak­sów­karz.

– Tak… Całe ży­cie panu za­sta­wię, nie­do­wiar­ku!!

Spoj­rzał przez szy­bę. Przez gra­na­to­we chmu­ry usi­ło­wał prze­bić się księ­życ…

***

– Nie mu­sisz mieć wy­rzu­tów su­mie­nia, ma­leń­ki, wszyst­ko było do­brze – po­wie­dzia­ła smu­kła czar­no­wło­sa dziew­czy­na.

Wy­cho­dzi­ła z ła­zien­ki, owi­ja­ła się wiel­kim je­dwab­nym szla­fro­kiem.

– Aga!… – ode­zwał się sie­dzą­cy na łóż­ku męż­czy­zna.

Usi­ło­wał za­wią­zać kra­wat na bia­łej ko­szu­li.

– Rącz­ki ci się trzę­są – za­uwa­ży­ła dziew­czy­na. – Zo­staw to mnie.

Usia­dła obok.

– Nie wiem, co dzi­siaj mi się sta­ło…

– Ależ tak! Masz! Za­kła­daj cho­mą­to, wy­twor­ni­siu! Wiesz, za­wsze my­śla­łam, że jak ktoś ły­sie­je tak od czub­ka gło­wy, ro­zu­miesz, jak au­re­ola świę­te­go, to w łóż­ku jest zna­ko­mi­ty. Rze­czy­wi­stość oba­la moje mity.

– Wi­dzę, że chcesz mnie do­bić. – Męż­czy­zna wstał.

Usi­ło­wał ob­jąć dziew­czy­nę, lecz ta spryt­nie się wy­krę­ci­ła.

– Ład­nie ci z ły­sin­ką – po­wie­dzia­ła. – Tak świą­to­bli­wie. A je­śli masz kom­plek­sy, zrób so­bie prze­szczep, for­sy masz jak lodu, co za pro­blem. Je­steś mo­ty­lem.

– Nie ro­zu­miem.

– Nie szko­dzi.

– Aga! Mógł­bym wy­pić ze dwa drin­ki i po­je­chał­bym tak­sów­ką?

– A sa­mo­chód?

– Wpadł­bym po nie­go.

– Ale ty par­ku­jesz na moim miej­scu, świę­tosz­ku. Wróć grzecz­nie do żon­ki, kwiat­ki kup, nie pij, nie war­to.

– Aga!… Mój sa­mo­chód stoi za two­im. A drink do­brze by mi zro­bił.

– Po­spiesz się! – po­wie­dzia­ła ostro. – Sta­ną­łeś na moim miej­scu, a obok jest miej­sce pro­fe­so­ra, z któ­rym wła­śnie się umó­wi­łam. Tak, mo­tyl­ku!

– Dla­cze­go na­zy­wasz mnie mo­tyl­kiem?… – Wkła­dał ma­ry­nar­kę.

– Nie wiem. Tak so­bie. Mo­ty­le lecą do świa­tła, o, do świe­cy. I giną.

– Trud­no cię zro­zu­mieć. Jezu, ta­kie nie­wi­niąt­ko, kto by przy­pusz­czał, że je­steś taka lwi­ca.

– Wi­dzisz, je­stem dużą świe­cą.

– A ja ją zdmuch­ną­łem?

– Ra­czej jed­nak nie!

– To lecę. Kie­dy się spo­tka­my?

– Nig­dy!

– Aga! Pro­szę.

– Nig­dy, ma­leń­ki! Nig­dy! Spło­ną­łeś! I nie dzwoń. Jak bę­dziesz się cze­piał, wy­krę­cę nu­mer two­jej żony.

– Może ci się jesz­cze od­mie­ni… – Z prze­wie­szo­nym płasz­czem stał przy drzwiach. – Będę cier­pli­wy!

– Za­po­mnij! I uwa­żaj, che­ru­bin­ku. Lu­bię bi­czo­wać fa­ce­tów.

– Jezu!

– Było na­praw­dę w po­rząd­ku. Było tak, jak mia­ło być…

– Przy to­bie czło­wiek gubi się i mio­ta, je­steś taką zdo­byw­czy­nią.

– Owszem. Wierz mi, naj­pięk­niej­sze są ta­kie jed­no­ra­zo­we chwi­le. Ko­lej­ny spa­lo­ny mo­tyl. Do ko­lek­cji!

– Okrut­na je­steś! Zo­ba­czysz, spo­tka­my się jesz­cze!

– Ostrze­gam! Nie prze­ży­jesz! Idź wresz­cie! Wpi­su­ję cię do ka­len­da­rza umar­łych mo­ty­li.

– To cześć, Aga!

Po­zwo­li­ła się przy­tu­lić.

– I tak dzię­ku­ję ci za wszyst­ko!

– To faj­nie. Może przy­pad­kiem spo­tka­my się na mie­ście i za­pro­sisz mnie na lody.

– Może… Pa, ko­cha­na!

– Że­gnaj, mo­tyl­ku!

Za­mknął za sobą drzwi. Sły­sza­ła od­głos win­dy. Po­tem trzask. I zno­wu win­da.

Na­sta­wi­ła gło­śno mu­zy­kę z Mu­sorg­skim. Pa­trzy­ła przez okno, jak gra­mo­li się do wiel­kie­go czar­ne­go wozu. – Jak przed­się­bior­ca po­grze­bo­wy – po­my­śla­ła. Śmiesz­nie wy­glą­dał z góry, taki mały, z tym wy­ły­sia­łym plac­kiem na czub­ku gło­wy. Uda­ło mu się wy­je­chać i od razu do­dał gazu, pę­dził jak sza­lo­ny. Chwy­ci­ła su­szar­kę, ba­wi­ła się swo­imi wło­sa­mi.

Kie­dyś, gdy stu­dio­wa­ła, był wy­kła­dow­cą, i żar­to­wa­li czę­sto, wczo­raj nie­ocze­ki­wa­nie spo­tka­li się w ka­wiar­ni. Gdy wy­kła­dał na uczel­ni, nie miał jesz­cze tej ły­si­ny, na pew­no by pa­mię­ta­ła.

– Niech mu zie­mia lek­ką bę­dzie – po­wie­dzia­ła.

Zmie­ni­ła pły­tę, le­cia­ło ostre tech­no. Po­ło­ży­ła się, za­mknę­ła oczy i za­czę­ła de­li­kat­nie się do­ty­kać.

Po­tem moc­niej. Po­tem jesz­cze moc­niej. I w mo­men­cie, gdy czu­ła, że za mo­ment to na­stą­pi, za­dzwo­nił te­le­fon. Nie­chęt­nie się­gnę­ła po apa­rat.

– Co jest?! – po­wie­dzia­ła.

– Agu­siu ko­cha­na…

– Mamo…

– Tato miał atak, je­stem w szpi­ta­lu, cze­kam, co bę­dzie da­lej, Mój Boże!

– Oglą­da­li­ście dom?

– Tak.

– I oj­czu­lek się wzru­szył. Gdzie to jest? Za­raz będę.

– Na Wil­so­na. Kar­dio­lo­gia.

– Już jadę! Trzy­maj się, ma­mu­siu!

– Tak, ko­cha­na có­recz­ko…

Dziew­czy­na bły­ska­wicz­nie ubra­ła się, po­za­my­ka­ła drzwi, zbie­gła po scho­dach. Wsia­dła do ma­łe­go ci­tro­ena. Spoj­rza­ła w lu­ster­ko.

– Czy ja mu­szę być taką dziw­ką? – po­wie­dzia­ła ci­cho.

Czu­ła, że się roz­pła­cze. Za­smu­cił ją ten łysy wy­kła­dow­ca, im­po­tent. Otar­ła lek­ko wil­got­ne oczy.

Uru­cho­mi­ła sil­nik, pra­co­wał ci­chut­ko. Wy­ję­ła te­le­fon i za­dzwo­ni­ła do ser­decz­ne­go kum­pla.

– Po­móż mi! Krzyś… – po­wie­dzia­ła. – Szpi­tal na Wil­so­na, kar­dio­lo­gia, coś z oj­cem. A ja…

– Do­bra, do­bra. Zo­sta­wiam wszyst­ko i jadę. Uspo­kój się, ma­leń­ka!

***

Biegł po scho­dach sta­rej ka­mie­ni­cy, li­czył te scho­dy, zdu­mia­ło go, że jest zdy­sza­ny, zmę­czo­ny. – Po co się tak spie­szę!? – po­my­ślał. Ale kie­dyś prze­cież ćwi­czył re­gu­lar­nie, na pierw­szym roku stu­diów grał w szczy­pior­nia­ka, a te­nis też nie był mu obcy.

Do­tarł do sa­mej góry. Stał przed ob­dar­ty­mi drew­nia­ny­mi drzwia­mi, po­pra­wił ubra­nie, prze­cze­sał wło­sy. Moc­no za­pu­kał trzy razy. To był umó­wio­ny sy­gnał. Usły­szał czła­pa­nie, ka­sła­nie, char­cze­nie.

– Kogo nie­sie? – ode­zwał się star­czy głos.

– To ja, Woj­tek. Uma­wia­li­śmy się z tą ce­bu­lą, Ba­żant!

– A, Woj­tuś! Woj­tuś i ce­bu­la. Właź! – Otwar­ły się drzwi.

Był wy­so­ki, ale ten sta­ry, po­tęż­ny męż­czy­zna prze­ra­stał go pra­wie o gło­wę. Miał 92 lata i czę­sto z ko­le­ga­mi za­sta­na­wia­li się, kie­dy Ba­żant wresz­cie się prze­krę­ci. Był ko­lek­cjo­ne­rem wy­so­kiej ran­gi i mu­siał po­sia­dać nie­sły­cha­nie cen­ne eks­po­na­ty.

– Nie mam cza­su, Ba­żant! – po­wie­dział. – Masz! – Po­dał za­wi­niąt­ko.

– Gdzie to się tak mło­dym spie­szy… – Po­tęż­ny sta­rzec ru­szył do za­gra­co­ne­go po­ko­ju, roz­bły­sły sil­ne świa­tła, stał nie­ru­cho­mo i przez wiel­ką lupę do­kład­nie oglą­dał ze­ga­rek.

– Wszyst­ko jest na me­dal – ode­zwał się Woj­tek.

– Mu­szę prze­rzu­cić tro­chę zło­mu do Zu­ry­chu. Szu­kam do­bre­go kan­dy­da­ta. Po stu­diach. Ty skoń­czy­łeś stu­dia? – Pod­szedł bli­sko i prze­ni­kli­wie pa­trzył z góry.

– Nie… Jesz­cze nie…

– Zgłoś się, jak skoń­czysz! – po­wie­dział Ba­żant. – A to… Ile mia­ło być? Nie będę szu­kał, gdzieś no­to­wa­łem.

– Sto.

– E! Do­sta­niesz 50. Dzi­siaj 20.

– Ba­żant! Tak się nie robi!

– Wiesz, mały. To mi wła­ści­wie nie­po­trzeb­ne. To może być na pre­zent. Nie­wiel­ki pre­zent, ro­zu­miesz! Więc de­cy­duj się. Spie­szy ci się prze­cież!

– Ale je­steś gang­ster! Do­bra! Ale dzi­siaj ca­łość!

– Nie­moż­li­we. – Po­dał mu ze­ga­rek.

– Do­bra, Ba­żant! Da­waj 20, a ju­tro 30.

– Nie ju­tro, Woj­tu­siu, tyl­ko za ty­dzień! I jak?

– Zgo­da!

– Pię­tro ni­żej. Na drzwiach pi­sze Ma­rian Kóz­ka. Pu­kasz tak samo. Ko­łat­ką. A te­raz wyjdź na mo­ment, bo sto­isz aku­rat na moim schow­ku.

Chło­pak cof­nął się, drzwi się za­trza­snę­ły. Cze­kał do­bre pięć mi­nut. Drzwi uchy­li­ły się i po­ka­za­ła się wiel­ka owło­sio­na ręka.

– Trzy­maj! Dwa­dzie­ścia. I spa­dó­wa, mały. – Za­trza­snął drzwi.

Chło­pak scho­wał pie­nią­dze, zbie­gał ze scho­dów. Upar­cie mu­siał li­czyć te prze­klę­te scho­dy. Po­my­ślał, że mógł­by prze­cież za­mor­do­wać tego sta­ru­cha… Prze­stra­szył się tej my­śli.

Ten kie­szon­ko­wy ze­ga­rek był pa­miąt­ką po dziad­ku. Dzia­dek prze­ka­zał go ojcu. A oj­ciec jemu na dwu­dzie­ste pią­te uro­dzi­ny. Ja­eger le Co­ul­tre znaj­do­wał się te­raz u Ba­żan­ta, i ta­kie było ży­cie, nic wię­cej.

Tak­sów­ka cze­ka­ła, kie­row­ca drze­mał. Za­czął pa­dać deszcz… Ja­rze­nio­we lam­py i oświe­tlo­ne wi­try­ny skle­pów wy­da­ły mu się na­gle ja­kieś dziw­ne. Ode­tchnął głę­bo­ko wio­sen­nym po­wie­trzem. Tak­siarz uru­cho­mił sil­nik. Po­my­ślał, że przy ru­let­ce doj­dzie do sie­bie, po­czu­je ulgę, we­wnętrz­ny spo­kój… Tak, na­pi­je się mar­ti­ni i wy­gra…

– Je­dzie­my, sze­fie, czy pan lu­na­ty­ku­je? – usły­szał.

– Dzie­wiąt­ka! – za­wo­łał i wsiadł do auta.

– Jaka dzie­wiąt­ka?

– Dzie­wiąt­ka! Ostat­ni nu­mer pana wozu.

– No, dzie­wiąt­ka, a co?

– Okej! Je­dzie­my. Ka­sy­no Egi­da.

– To ro­zu­miem!

Je­cha­li oświe­tlo­ny­mi uli­ca­mi, desz­czyk ustał, na nie­bie uka­za­ła się po­łów­ka księ­ży­ca.

– Dzie­wiąt­ka! – po­wtó­rzył. – Wszyst­ko bę­dzie do­brze.

– Coś pana boli?

Ode­zwał się te­le­fon. Był pe­wien, że to Brzuch, pew­nie znie­cier­pli­wio­ny… Po­my­ślał, że po­twor­nie się wpa­ko­wał z tą for­są, któ­rą te­raz musi na­zbie­rać i od­dać, bo tu­taj żar­tów nie było… Zdo­był się na od­wa­gę i ode­brał te­le­fon.

– Wła­śnie jadę, Brzuch! – po­wie­dział.

– Syn­ku… To ja…

– Rany bo­skie, prze­pra­szam, mamo!

– Ko­cha­ny… Woj­tu­siu dro­gi… Ta­tuś…

– Co się sta­ło?

– Miał atak. Mo­żesz przy­je­chać?

– Tak! Oczy­wi­ście! Za­raz będę, mamo, spo­koj­nie, ko­cha­na…

– Wil­so­na. Kar­dio­lo­gia…

– Tak! Przy­jeż­dżam!

Wy­łą­czył apa­rat. Po­my­ślał, że to jego wina… wszyst­ko przez nie­go… jego oj­ciec wy­czuł, że ro­dzin­na pa­miąt­ka po jego ojcu, ze­ga­rek Ja­eger le Co­ul­tre… spie­nię­żył… tak ha­nieb­nie… Odda for­sę Ba­żan­to­wi… On…

– Je­ste­śmy! – usły­szał.

– Pro­szę za­wró­cić! Szpi­tal na Wil­so­na! – po­wie­dział.

***

Ko­chał rze­ki, szu­wa­ry nad­brzeż­ne, tę spie­nio­ną wodę pę­dzą­cą jak ży­cie. Do je­zior miał już inny, mniej emo­cjo­nal­ny sto­su­nek. Pod­cho­dził do nich bez sen­ty­men­tu. Przy nich mógł za­ło­żyć wskaź­nik bra­nia i cze­kać na sy­gnał, pa­trząc w chmu­ry, w gwiaz­dy, je­śli ło­wił no­ca­mi – w bez­kres nie­ba. W od­po­wied­nim mo­men­cie, któ­ry za­sy­gna­li­zo­wa­ło mu pi­ka­nie, po­dej­mo­wał we­zwa­nie.

Rze­ka wy­ma­ga­ła więk­sze­go sza­cun­ku i sku­pie­nia. Nie uży­wał żad­nych elek­tów, na węd­kę na­dzie­wał chleb, ro­ba­ka, nie­kie­dy zło­co­ną żabę, kur­cza­ka, in­ne­go żyw­ca. I cze­kał. W tym cze­ka­niu, wpa­trzo­ny w je­den punkt spła­wi­ka, był ca­łym sobą. Nic się nie li­czy­ło. Była ci­sza. Nie ist­niał ża­den czas. Tyl­ko w tym bez­cza­sie ist­niał wła­sną praw­dą.

W la­tach pięć­dzie­sią­tych koń­czył szko­łę pod­sta­wo­wą i wte­dy jego do­tych­czas do­bre stop­nie za­czę­ły gwał­tow­nie wa­lić w dół. Zbun­to­wał się prze­ciw­ko szko­le jako in­sty­tu­cji, w któ­rej nikt nie po­tra­fił od­po­wie­dzieć mu na drę­czą­ce go py­ta­nia. Pa­trzo­no dziw­nie. Rów­nież w domu czuł się źle, jak­by prze­szka­dzał w usta­lo­nym pla­nie dni, mie­się­cy, ży­cia. – Gdzie mogę po­czy­tać o Lwo­wie, mamo? – py­tał roz­pacz­li­wie. Wy­twor­na mama gła­ska­ła go po gło­wie, mó­wiąc, żeby szedł już spać – i spra­wia­ła wra­że­nie roz­ko­ja­rzo­nej, wy­stra­szo­nej, zroz­pa­czo­nej jak i on.

– Czy mo­żesz mi po­wie­dzieć, jak to było z Ży­da­mi, i czy ja je­stem Ży­dem? – zwra­cał się do ojca.

Zim­ne spoj­rze­nie bar­czy­ste­go męż­czy­zny wy­pę­dza­ło go z sa­lo­nu.

A dzie­ci go prze­zy­wa­ły. Wo­ła­ły za nim: „Prze­chrzta! Ży­dek, co w klej­no­ty ob­rósł! Ży­dow­skie na­sie­nie!”. Wście­kły, go­nił ich, ale za­wsze byli szyb­si.

Za­miast do szko­ły cho­dził nad miej­ski staw, gdzie za­przy­jaź­nił się z nie­ru­cho­my­mi węd­ka­rza­mi. Oni nie prze­zy­wa­li go i o nic nie py­ta­li. Po­ma­gał im w drob­nych czyn­no­ściach i czę­sto bar­dzo póź­no wra­cał do domu.

Kie­dyś je­den z męż­czyzn dał mu węd­kę.

Zło­wił kil­ka pło­tek i pod wie­czór wiel­kie­go kar­pia. I po raz pierw­szy w ży­ciu upił się do nie­przy­tom­no­ści…

***

– Spo­koj­nie, pa­nie Cze­sła­wie, niech pan tak nie krzy­czy! – Nad sobą wi­dział za­ma­za­ną twarz w dziw­nym bia­łym ka­pe­lu­szu za­miast czo­ła. – Już jest do­brze, kry­zys mi­nął, pa­nie Cze­sła­wie! – Te­raz ob­raz był już wy­raź­ny, pa­trzył na ład­ną bu­zię pie­lę­gniar­ki. – Mu­sia­ło się panu coś nie­mi­łe­go śnić. A te­raz po­trzeb­ny spo­kój, dam panu za­strzyk, spo­kój i jesz­cze raz spo­kój! – Wbi­ła igłę w po­śla­dek i spraw­dza­ła ja­kieś prze­wo­dy, któ­ry­mi był oto­czo­ny, coś po­pra­wi­ła.

– Do­brze jest – po­wie­dzia­ła.

Chwy­cił ją za rękę i przy­trzy­mał.

– Na­ple­tek – po­wie­dział.

– Słu­cham?!

– Je­rzy Na­ple­tek…

– Ro­zu­miem. – Za­pi­sa­ła coś w no­te­si­ku. – Wszyst­ko bę­dzie do­brze. – Wy­szła.

Za­uwa­żył, że nie jest sam. W po­miesz­cze­niu znaj­do­wa­ło się jesz­cze kil­ku po­owi­ja­nych ja­kąś apa­ra­tu­rą męż­czyzn. Po­my­ślał o Da­nu­si… Przy­po­mniał so­bie oglą­da­ny dom przy uli­cy Ja­bło­ni… Wy­da­ło mu się, że wdra­pu­je się na drze­wo, bra­ko­wa­ło mu sił… przy­lgnął do gru­bej ga­łę­zi, wszyst­ko wo­ko­ło ula­ty­wa­ło w ja­kąś bia­łą prze­strzeń…

***

– Na­ple­tek! – po­wie­dział Je­rzy. Z tym ogo­rza­łym węd­ka­rzem prze­by­wał naj­dłu­żej. Przed nim nie miał ta­jem­nic, a męż­czy­zna też opo­wia­dał mu o swo­im ży­ciu. – Po­każ im na­ple­tek i się od­cze­pią!

– Ro­zu­miem… Ale gdzie jest ten na­ple­tek, po­wiedz mi…

Węd­karz spoj­rzał dziw­nie i ze zło­ścią, odło­żył trzy­ma­ną węd­kę, szyb­ko zsu­nął spodnie wraz z bie­li­zną, trzy­mał w ręce wiel­ki czło­nek.

– To! – Po­ka­zał. – Ka­pu­jesz? Ten po­wró­zek! Mo­je­mu ojcu ura­to­wa­ło to ży­cie, przy oka­zji i mnie.

– Dzię­ki! – po­wie­dział Cze­sław.

Męż­czy­zna za­piął spodnie, chwy­cił węd­kę.

– Chy­ba bie­rze! – po­wie­dział.

– Spy­tam mo­je­go ojca, czy to ma…

– No, wiesz! Za­łatw to in­a­czej.

– Ja­sne!