Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść przedstawia członków wielopokoleniowej rodziny o chwiejnej emocjonalnie osobowości typu borderline i pokazuje ich "życie na huśtawce". Punktem zwrotnym jest wypadek, w wyniku którego ojciec rodziny dostaje zawału. Do chorego zjeżdżają się dzieci i bliscy, a następnie wspólnie próbują zamieszkać w domu, którzy starzy rodzice niespodziewanie odziedziczyli. Czy wspólny dom okaże się terapią dla wszystkich?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 243
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
JADWIGA KWIECIEŃ
Projekt okładki
MAREK J. PIWKO
Zdjęcie na okładce
© FERRAN TRAITE SOLER
Korekta
URSZULA BAŃCEREK
Skład i łamanie
GRZEGORZ BOCIEK
Wydanie I, Chorzów 2012
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35
fax 32-348-31-25
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
www.dictum.pl
© Copyright by Wydawnictwa Videograf SA
© Copyright by Jan Paweł Krasnodębski
ISBN 978-83-7835-070-8
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Jestem upadłym aniołem…
Jak długo…? Szarpią mną wiatry i resztki skrzydeł opadają gdzieś… nie wiem gdzie… A potem będzie słońce i stanę się już wyschnięty, na amen… Co mi pozostało? Czemu tak ważna ta drewniana strzała, czy to Sealiah mi o niej mówił? Takie życie poza piekłem… Nie dla mnie! Ale jeszcze pomyślę, coś zrobię… Krzywdzić! Krzywdzić! Mordować! Post mortem est nulla voluptas…
– Istotnie… Ulica Jabłoni – powiedział starszy mężczyzna z rozwianą grzywą siwych włosów.
– Jabłoni… – powtórzyła za nim kobieta w jasnym futrze.
– To rudera, Danusiu. Dałem się wrobić – mężczyzna osłonił się od wiatru, zapalał papierosa. – Tylko, proszę, nie mów, że nie powinienem palić. Tu trzeba wpakować majątek, kochanie! – Objął kobietę.
– Zaczekaj moment, Czesiu. – Wywinęła mu się, przeszła do stojącego obok terenowego samochodu, po chwili była z powrotem. – Tylko mi nie mów, że nie powinnam pić! – Odkręciła nakrętkę srebrnej piersiówki. – Grzeszymy! – powiedziała.
– Nawet w tym ogrodzie są jabłonie. Karłowate – powiedział Czesław.
– Świetnie! Uwielbiam zbierać jabłka. Kompoty, przetwory… – mówiła Danuta. – Czereśnie są. Coraz bardziej mi się tu podoba.
– Zapnij futro i postaw kołnierz, żebyś mi się nie zaziębiła, droga żono. Wietrzysko paskudne!
– Robisz się zgryźliwy, drogi mężu. Pomyśl, Tomek przyjeżdża…
– Zobaczy to i wyjedzie.
– Zajmie się wszystkim. To piękny dom, osiem mieszkań. Wszystkie nasze dzieci będą z nami! Wreszcie wszyscy będziemy razem! Za miastem i z ogrodem…
– Aha! – Mężczyzna zapalał kolejnego papierosa.
– Jesteś stary tetryk! Wracamy! Mam dzisiaj masę pracy! A ty już nie pal!
– Można było sprzedać… – powiedział.
– Zawsze można sprzedać – odparła.
– Nie można! To rodzinne. Skąd mogłem wiedzieć, że wujek, o którym zupełnie zapomniałem, przepisze mi swoje domostwo. Prawie zbankrutowałem, płacąc podatek. Cholerne podatki!
– Czesiu! Ogród jest, ulica ładnie się nazywa, nasze dzieci będą z nami, poza miastem. Jedziemy! Jutro muszę oddać tłumaczenie.
– Więc może otworzę tu firmę. Suszarnię ryb. Dzisiaj jadę dorwać wreszcie tego wielkiego suma. Mówiłem ci, kochanie?
– O sumie tak. O tym, że dzisiaj – nie.
Podchodzili do auta.
– Więc już wiesz – powiedział. Odwrócił się. – Wiesz, to naprawdę piękny dom. Gdybym był młodszy wprowadziłbym się od razu i remontował sam. Ale jestem stary i wolę łowić ryby. – Zapalił silnik.
Samochód zabuksował w piachu.
– Ładnie jest – powtórzył.
– Pięknie – powiedziała Danuta. – A pieniądze na remont są. Więc w czym problem?
– Problem jest w tym, że już kilka tygodni poluję na tego suma! – Ruszył ostro. Kobieta nalała do nakrętki kolejną porcję złocistego trunku.
– Nie pij tyle! – ostro powiedział Czesław. Dojeżdżali do szosy, z której skręcili w szeroką ulicę, potem w jeszcze jedną. Jechali przed siebie.
– Wreszcie się uwolnię! – powiedziała kobieta. – Tutaj masz miejsce. Przestrzeń.
– Widzę. A od czego się uwolnisz, Danusiu?
– Od tej brudnej, strasznej windy!
– Hm… A ja nie będę mógł chodzić pieszo na nasze kochane siódme piętro!
– Będziesz mógł chodzić po drzewach – powiedziała kobieta.
– Jasne! Wiesz? Ale my zajmiemy mieszkanko na dole. Będę mógł wychodzić sobie oknem! O! Zawsze o tym marzyłem! Wiesz, Danusiu, będę sobie siusiał przez okno, pozwolisz mi, prawda? – śmiał się i spojrzał na kobietę.
– Trzymaj kierownicę! – powiedziała. – Jedź swoim pasem! Zarzuca nas. Chyba nie mamy nic z kołami?
– Wszystko jest dobrze… – Zakaszlał. – Przypal mi papierosa, proszę! – Czesiu, nie pal!
Mężczyzna otarł pot z czoła.
– Hamuj! – zawołała kobieta.
– Spokojnie… Wiesz… podoba mi się ten dom. I ogród. Wiesz… – Samochód zarzuciło na prawy pas. Ktoś trąbił.
– Czesiek! Co się dzieje? Może ja poprowadzę? Dobrze się czujesz? Piłam niewiele…
– Wszystko pod kontrolą, Danusiu, wszystko…
– Jedź wolniej!
– Tak jest! Stęskniłem się za Tomkiem. Wielki przedsiębiorca! Może nie zapomniał naszego języka. A może tutaj zostanie? Kiedy to oni byli?
– Ela jest fajna. I dba o niego. No i Damian, nasz Damianek, wnuczysko kochane!
– Spotka się cała rodzina. Jak na pogrzebie!
– No, wiesz…
– Muszę zapalić! Umrę bez papierosa!
– Mógłbyś przynajmniej palić słabsze! – Kobieta przypaliła papierosa i podała mu.
– Ela to głupia niemiecka dupa! – powiedział.
– Czesiu!…
– Artur. Taki zdolny. Jaga. Wojtuś. Oj, Danuśka, jak wszyscy od nas się odsunęli!
– To nie tak!
– Na starość człowiek zostaje sam. Dobrze jest, gdy palić może. – Ponownie otarł ręką czoło.
– Dobrze się czujesz, kochanie?
– Znakomicie, Danuśka, znakomicie! Tak. Aga jest śliczna!
– Widzisz, teraz wszyscy będziemy razem. Blisko…
– Ale będziemy się kłócić!
– Jedź ostrożniej! Uderzyłbyś w barierkę! Zaraz będziemy! Nie pędź tak!
– Nie histeryzuj! I to psisko będzie mogło się wybiegać! Jak jej tam? Buszi!
– A rozmawiałam już z panem Antonim, wiesz? Wszystkiego dopilnuje!
– Świetnie!… Danusiu!…
– Uważaj, światła!! Stój! Co się z tobą dzieje?!
– Wszystko w porządku!
– Masz zielone! Ruszaj!
– Tak jest!
– Czesiu, ty jesteś… Blady jesteś! Uważaj!
Koło nich przejechał wielki tir, trąbiąc przeraźliwie.
– Papierosa! – powiedział mężczyzna.
– Zaraz będziemy! No, ustaw się na prawym pasie, wjeżdżamy tutaj! Czesiek! Nie żartuj sobie!
– Tomek, Tomeczek, Ela, Elunia, Damianek kochany… Arturek, Jaga. Agnieszka… Wojtuś… Nasze dzieci, Danusiu. Ich żony, mężowie, ich dzieci… Ulica Jabłoni… My razem… Ależ mnie!…
– Skręcaj! Uważaj! Co się dzieje?!
– Już dobrze! Tak spokojnie!…
– Czesiek, słup!
– Tak… To korzonki!…
– Zatrzymaj się! Ja poprowadzę!
– Spokojnie… Dojeżdżamy!…
– Kobieta! Hamuj!!! Co się dzieje?
– Tyle lat razem…
– Jedziesz zygzakiem. Zatrzymaj się!
– Wszystko dobrze…
– Stań, mówię!
– Dobrze… Tomek, Wojtek, Aga, Arturek… Buszi…
Mężczyzna chwycił się za pierś, skulił się. Kobieta złapała kierownicę, auto leciało wprost na betonowy słup.
Kobieta szarpnęła ręcznym hamulcem, ale samochód wbił się w beton latarni.
– Jezu!… Co ci jest?
– Dobrze… – Mężczyzna opadł na jej kolana.
– Czesiu!…
– Umieram, kochanie… Danusia mo…ja…
Kobieta wyskoczyła z rozbitego samochodu, wysypała zawartość torebki, szukając telefonu, dzwoniła na pogotowie.
Czesław leżał na siedzeniu z pianą na ustach, nieruchomo. Kobieta płakała. Gdzieś z oddali dochodził sygnał pogotowia ratunkowego. Odgłos przybliżał się, syrena była coraz głośniejsza, bardzo głośna, nie do zniesienia…
Ambulans zatrzymał się z piskiem opon.
Wyskoczyli ludzie.
– Proszę się nie ruszać! – powiedział mężczyzna w białej kurtce.
– Już jest dobrze… – odezwał się Czesław.
– Proszę nic nie mówić! Wyciągnijcie go! Ostrożnie!
– Serce jak dzwon… Wygodny tron… – mówił Czesław.
Z wyciem podjechał policyjny radiowóz, za nim wielki wóz straży pożarnej.
– Zawał. Zapewne rozległy. Pani zostaje, jedziemy na Wilsona.
Karetka ruszyła z przejmującym wyciem.
Kobieta siedziała na chodniku. Płakała.
– Musi pani wszystko opowiedzieć! – policjant dotknął jej ramienia.
– Odczepcie się!
– Proszę się uspokoić. Wykonujemy obowiązki – odpowiedział policjant. – Proszę do radiowozu! Potem odwieziemy panią do szpitala.
– Chyba że zamówi pani taksówkę! – oschle powiedział drugi policjant.
– Tak… – wyszeptała kobieta.
Była połowa kwietnia, słońce zachodziło na czerwono.
***
Mam takie wrażenie, że wszystko gdzieś pędzi bez mojego udziału, jakby przeciekało, gubię się w tym… i to potwornie męczące, i spać nie mogę…
Wysportowany mężczyzna w średnim wieku, ubrany w białe adidasy, dżinsy i koszulkę z emblematem czarnego konia w galopie, spacerował po gabinecie.
Za biurkiem siedział mężczyzna w luźnym chabrowym garniturze, bawił się długopisem.
– Może usiądziesz, Tomek – zaproponował. – Może napijesz się kawy?
– Nie, Ben, dzięki, tak wpadłem na chwilę.
– Aha…
– Może coś mi podpowiesz, albo raczej sam na coś wpadnę w atmosferze twojej sterylności i sterylności twojej luksusowej kliniki.
– A jak z Elą? – zapytał Ben.
Tomek machnął ręką.
– Rozmijamy się – powiedział. – Chyba staramy się w ogóle nie widzieć… na wszelki wypadek.
– Rozumiem. Ale dzieciak, Damian, dobrze pamiętam?
– Tak, Damianek. Będzie miał cztery latka. Za pół roku. Chyba nie ma ojca ani matki, opiekuje się nim kobieta, studentka, mieszka u nas.
– Aha! A twoje życie seksualne?
– O co ci chodzi?
– Pytam wyraźnie. Chyba jeszcze nie masz andropauzy.
– Pod psem. Niekiedy biorą mnie jakieś kobiety, ale to zwykle kolacje, nic więcej.
– Masturbujesz się?
– Owszem. Szczególnie w te bezsenne noce.
– I taka forma ci wystarczy?
– Dobrze wiesz, że nie!
– Kiedyś biegałeś. Jak to teraz wygląda?
– Tak… Biegam w kółko za swoim ogonem.
– Czyli cały czas poświęcasz firmie czy firmom, a życie gdzieś z boku. Kochasz się ze swoją pracą, ale i w tym nie wiesz, czy zadowalasz partnerkę. Wiesz, że ściskasz kurczowo ten malutki telefon?
– Pierniczę, Ben!
– Ale co ty pierniczysz, Tomek? Może za dużo rzeczy już spierniczyłeś?!
– Daj mi spokój! I muszę jechać do Polski, kupiono dom, w którym ma być cała rodzina. Muszę pomóc w tym. Obiecałem. Mojej matce kochanej obiecałem.
– To „kochanej” powiedziałeś rzeczywiście, naprawdę od siebie? Kochasz ją?
– Tak.
– A ojciec?
– Może być. Wiesz sam, jak to jest, gdy zmienia się kraj…
– Wiem. Dam ci serotoninę i coś na sen, jeśli chcesz.
– Nie, Ben. Nienawidzę tabletek.
– Jedź ze mną jutro na tenis.
– Mam zebranie prezesów.
– Aha! W sobotę. – Spojrzał na kalendarz. – Tak, sobota. Wiesz, mam przyjaciółkę, spotykamy się w weekendy. Tam jest dużo dziewcząt. Nie może być tak, że czterdziestoletni facet wali kapucyna w bezsenne noce.
– Daj spokój!
– Jedź, dobrze radzę. Musisz jakiś ład wprowadzić w to swoje zabiegane życie. Twój pracoholizm jest już na bardzo wysokiej skali. Niekiedy można z takiej drabiny zlecieć.
– Tak.
– Potrzebujesz odmiany. Albo i odpoczynku, lenistwa, jeśli zechcesz. Abyś mógł na nowo przyjrzeć się sobie i pomyśleć, jakie wartości w życiu są naprawdę ważne. Mogę cię przyjąć na oddział. Tu są dobre warunki, by wgłębić się.
– Przestań! Oszalałbym!
– Okej.
– Tak, kocham matkę i muszę tam jechać, doprowadzić to wszystko do ładu, tak!
– Super! Najlepiej, jakbyś sam coś tam burzył czy budował.
– Ale nie mam komu przekazać tu swoich spraw. Terminy gonią terminy, muszę mieć rękę na pulsie.
– Oczywiście, zawsze się tak wydaje.
– Serio, Ben!
– Tak, tak, znam to. Jest tu kilku takich klientów, którym się podobnie wydawało. A teraz cieszą się z promieni słońca i gry w szachy. Za czym ty właściwie tak gonisz?
– Ech, przemyślę to. Idę. Dzięki!
– Będę w Polsce na dwudziestolecie matury. Naszej matury. Pamiętasz?
– Tak…
– Zapraszali cię?
– Nie wiem. Mam tyle świstków. Cześć!
– Usiądź na chwilę, Tomek!
– Spieszy mi się, Ben!
– Zmierzę ci ciśnienie. Ani słowa! Siadaj. To aparat nadgarstkowy, ale bezbłędny. No, rozluźnij się! Podaj lewą rękę. Pomyśl o czymś miłym. O kordonie samochodów z twoimi towarami przebijającymi się przez dżunglę.
– Już?
– Tak. 170 na 95. Za wysokie. Powinieneś kontrolować. I tętno nieładnie ci skacze.
– Czuję się świetnie. Fizycznie.
– To może rzutować na ten psychiczny galimatias. Siekierę w łapę i drewno rąbać! Palisz?
– Skądże!
– Ja rzuciłem.
– I jak ci było? Ciężko?
– Nie… – wysunął szufladę.
Przypalał długiego papierosa.
– Więc palisz!
– Ale skąd! Raz na ruski miesiąc. Przyjdź do naszego internisty z tym ciśnieniem. Porobi badania. Nie goń tak. Jedź ze mną na dupy w sobotę. Komnaty piękne w pięknym zamku! Zadzwoń! Obiecaj, że zadzwonisz!
– Zadzwonię, Ben. Lecę!
Porwał przewieszoną przez fotel marynarkę. Pokiwał głową przyjacielowi, który, osnuty dymem, bystro na niego patrzył. Wyszedł z gabinetu.
– Pan powie profesorowi, to musi być w raporcie, Matka Boska miała niemieckie pochodzenie, a Jezus Chrystus. – usłyszał ojczysty język.
Wyminął trzęsącego się człowieka, zbiegł po schodach.
Dzień zbliżał się ku zachodowi. Wsiadł do swojego nowego, dwumiesięcznego Lexusa LS 460 i wyjechał z obrębu kliniki. Podobnie jak Ben, od dwunastu lat mieszkał w Berlinie… Pomyślał, że ruszy teraz przed siebie, drogą na Słubice, ujrzy polską granicę, zawróci, a w sobotę na pewno pojedzie z Benem do jakiegoś erotycznego zamku.
Cierpliwie przejeżdżał przez miasto, wreszcie miał przed sobą autostradę. Opuścił szyby i jechał bardzo szybko, ciesząc się z uderzającego w niego chłodnego powietrza. Był już przy moście. Zatrzymał się na poboczu. Za mostem był jego kraj, jego rodzice, rodzeństwo… Odziedziczony dom… Dwudziestolecie matury…
– Ech! – Splunął. Dzwonił telefon.
– To ty, mamusiu?
– Tomek, kochany mój, ojciec jest w szpitalu, ciężki stan, nie wiem co robić… Tomeczku…
– To jadę… Tak, jadę do ciebie. Uspokój się, mamo!
– Szpital na Wilsona, synu.
– Tak, mamo. Czekaj na mnie! I bądź spokojna! Bądź spokojna…
***
– Może umyłbyś sobie wreszcie te kudły, zalęgną ci się jakieś robale, w ogóle mógłbyś ruszyć dupsko i wykąpać się, śmierdzisz już, mój drogi. – Dziewczyna siedziała na brzegu biurka, patrzyła w lusterko i malowała usta.
– Trafiłem! – zawołał chłopak i wyciągnął do góry ręce. – Zobacz, ile krwi, przebiłem go bagnetem na wylot.
– Wiesz, że te twoje zabawy mam gdzieś – powiedziała. – Zwariujesz od tych gier.
– To nie gra. To życie – powiedział. – Teraz wykupię jego ziemię! A potem zmierzę się z Planetą Czarno-Czarnego! Zwyciężę!
– Fajnie! Co będziemy z tego mieli?
– Daj spokój, Jaga!
– Chciałabym się z tobą kochać jak kiedyś, a ty śmierdzisz jak…
– Dobra, dobra… Daj fajkę!
– Nie ma fajek!
– Idź kup!
– Kasy nie ma!
– Co się, do cholery, dzieje?! – wrzasnął.
– Wisimy za mieszkanie ponad pół roku. Wczoraj był ten tłuścioch, powiedział, że nas wyrzuci.
– Aha!
– Artur. – Pochyliła się ku niemu. Perfumami nacierała dłonie i miejsca za uszami. – Ładnie pachnę?
– Ładnie pachniesz!
– Ale już cię nie biorę?
– Jaga, zajęty jestem!
– Tak! Zajęty!
– Właśnie! Zajęty! Spadaj i przywieź jakąś kasę!
– A ty myślisz, że ja kurwa jestem?
– Jaguś! Masz te swoje kontakty.
– W porządku! Nie przeszkodzi ci, jak wrócę z takim przystojniaczkiem z telewizji i będziemy się tutaj kochać?
– Będę zajęty! A tamta wnęka jest niewidzialna. Chcę okrążyć, a potem obstawić swoimi ludźmi cały Ogród.
– Chryste, pomyśleć, że kończyłeś z wyróżnieniem filozofię i chcieli dać ci stypendium na doktoranckie, a teraz…
– Poczytaj Steinera. Zrozumiesz.
– Dlaczego mi z tobą dobrze, ty pajacu?! Wychodzę!
– Spadaj! I wracaj, bo jeszcze mi nie przeszkadzasz i nie wiem, dlaczego cię lubię.
– Coś podobnego! Aha! Chyba twoja matka dzwoniła!
– Właśnie! Przecież mamy jakiś dom. Olejemy tego dupka, wyprowadzimy się po cichu. A to kutas, zaczaił się! Rąbnąłem go!
– Poczekaj! Matka dzwoniła ze szpitala, coś się stało z twoim ojcem.
– Co?! – Poderwał się.
Był wysoki, blady i chudy.
– Co ci? Zaraz się przewrócisz!
– Połącz mnie z matką!
– Kochany synek!
– Rób, co mówię, nie pyskuj!
– Nie połączę cię. Nie mam nic na karcie.
– Pieprzone!
– Szpital na Wilsona! Chyba… – powiedziała dziewczyna.
– Jadę tam! – Zakładał kurtkę.
– Strasznie śmierdzisz!
– Ty!… Puść to głośniej! Ten kawałek! No, pospiesz się!
Odkręciła radio na cały regulator.
Nie wierzę w nic co wiem
Niewiara ta niewiele zmienia
Bo jeśli świat jest tylko narkotycznym snem
To nie ma z tego przebudzenia…
– Świetne! Znajdź mi to na you tube!
– Przecież też wychodzę!
– Jak wrócisz! – Porwał laptop, pocałował dziewczynę w policzek. – W tym nowym domu będzie super, zobaczysz, Jagusiu!
– Może wyjdziesz z tego i odnajdziemy się.
– Nie piernicz! Lecę na postój taksówek! Wilsona, mówiłaś?
– Tak, Wilsona. Chyba. Przecież nie masz pieniędzy na taksówkę!
– Bo jeśli świat jest tylko narkotycznym snem, to nie ma z niego przebudzenia! – powiedział. – Pieniądze… – Machnął ręką.
Trzasnął drzwiami.
Od paru lat mieszkał z Jagą, przepiękną dziewczyną, w małym domku na skraju osiedla. Ściągnął włosy do tyłu, wyjął z kieszeni kurtki gumkę, związał włosy w kucyk. Przy szosie był postój taksówek. Wsiadł do pierwszej.
– Szpital. Na Wilsona – powiedział. – Tylko szybko! Cały Ogród! Muszę ich skupić w tym kościele w centralnym punkcie, o tak! – Otworzył laptop.
– Coś pan mówił? – spytał taksówkarz.
– Nic. Wilsona. Nie mam pieniędzy, poczeka pan… Bo jeśli świat jest tylko narkotycznym snem… Świat… narkotycznym… Ciekawe to! Świat, czyli tutaj! Hm! To nie ma z niego przebudzenia…
– Będzie musiał pan dać jakiś zastaw! – powiedział taksówkarz.
– Tak… Całe życie panu zastawię, niedowiarku!!
Spojrzał przez szybę. Przez granatowe chmury usiłował przebić się księżyc…
***
– Nie musisz mieć wyrzutów sumienia, maleńki, wszystko było dobrze – powiedziała smukła czarnowłosa dziewczyna.
Wychodziła z łazienki, owijała się wielkim jedwabnym szlafrokiem.
– Aga!… – odezwał się siedzący na łóżku mężczyzna.
Usiłował zawiązać krawat na białej koszuli.
– Rączki ci się trzęsą – zauważyła dziewczyna. – Zostaw to mnie.
Usiadła obok.
– Nie wiem, co dzisiaj mi się stało…
– Ależ tak! Masz! Zakładaj chomąto, wytwornisiu! Wiesz, zawsze myślałam, że jak ktoś łysieje tak od czubka głowy, rozumiesz, jak aureola świętego, to w łóżku jest znakomity. Rzeczywistość obala moje mity.
– Widzę, że chcesz mnie dobić. – Mężczyzna wstał.
Usiłował objąć dziewczynę, lecz ta sprytnie się wykręciła.
– Ładnie ci z łysinką – powiedziała. – Tak świątobliwie. A jeśli masz kompleksy, zrób sobie przeszczep, forsy masz jak lodu, co za problem. Jesteś motylem.
– Nie rozumiem.
– Nie szkodzi.
– Aga! Mógłbym wypić ze dwa drinki i pojechałbym taksówką?
– A samochód?
– Wpadłbym po niego.
– Ale ty parkujesz na moim miejscu, świętoszku. Wróć grzecznie do żonki, kwiatki kup, nie pij, nie warto.
– Aga!… Mój samochód stoi za twoim. A drink dobrze by mi zrobił.
– Pospiesz się! – powiedziała ostro. – Stanąłeś na moim miejscu, a obok jest miejsce profesora, z którym właśnie się umówiłam. Tak, motylku!
– Dlaczego nazywasz mnie motylkiem?… – Wkładał marynarkę.
– Nie wiem. Tak sobie. Motyle lecą do światła, o, do świecy. I giną.
– Trudno cię zrozumieć. Jezu, takie niewiniątko, kto by przypuszczał, że jesteś taka lwica.
– Widzisz, jestem dużą świecą.
– A ja ją zdmuchnąłem?
– Raczej jednak nie!
– To lecę. Kiedy się spotkamy?
– Nigdy!
– Aga! Proszę.
– Nigdy, maleńki! Nigdy! Spłonąłeś! I nie dzwoń. Jak będziesz się czepiał, wykręcę numer twojej żony.
– Może ci się jeszcze odmieni… – Z przewieszonym płaszczem stał przy drzwiach. – Będę cierpliwy!
– Zapomnij! I uważaj, cherubinku. Lubię biczować facetów.
– Jezu!
– Było naprawdę w porządku. Było tak, jak miało być…
– Przy tobie człowiek gubi się i miota, jesteś taką zdobywczynią.
– Owszem. Wierz mi, najpiękniejsze są takie jednorazowe chwile. Kolejny spalony motyl. Do kolekcji!
– Okrutna jesteś! Zobaczysz, spotkamy się jeszcze!
– Ostrzegam! Nie przeżyjesz! Idź wreszcie! Wpisuję cię do kalendarza umarłych motyli.
– To cześć, Aga!
Pozwoliła się przytulić.
– I tak dziękuję ci za wszystko!
– To fajnie. Może przypadkiem spotkamy się na mieście i zaprosisz mnie na lody.
– Może… Pa, kochana!
– Żegnaj, motylku!
Zamknął za sobą drzwi. Słyszała odgłos windy. Potem trzask. I znowu winda.
Nastawiła głośno muzykę z Musorgskim. Patrzyła przez okno, jak gramoli się do wielkiego czarnego wozu. – Jak przedsiębiorca pogrzebowy – pomyślała. Śmiesznie wyglądał z góry, taki mały, z tym wyłysiałym plackiem na czubku głowy. Udało mu się wyjechać i od razu dodał gazu, pędził jak szalony. Chwyciła suszarkę, bawiła się swoimi włosami.
Kiedyś, gdy studiowała, był wykładowcą, i żartowali często, wczoraj nieoczekiwanie spotkali się w kawiarni. Gdy wykładał na uczelni, nie miał jeszcze tej łysiny, na pewno by pamiętała.
– Niech mu ziemia lekką będzie – powiedziała.
Zmieniła płytę, leciało ostre techno. Położyła się, zamknęła oczy i zaczęła delikatnie się dotykać.
Potem mocniej. Potem jeszcze mocniej. I w momencie, gdy czuła, że za moment to nastąpi, zadzwonił telefon. Niechętnie sięgnęła po aparat.
– Co jest?! – powiedziała.
– Agusiu kochana…
– Mamo…
– Tato miał atak, jestem w szpitalu, czekam, co będzie dalej, Mój Boże!
– Oglądaliście dom?
– Tak.
– I ojczulek się wzruszył. Gdzie to jest? Zaraz będę.
– Na Wilsona. Kardiologia.
– Już jadę! Trzymaj się, mamusiu!
– Tak, kochana córeczko…
Dziewczyna błyskawicznie ubrała się, pozamykała drzwi, zbiegła po schodach. Wsiadła do małego citroena. Spojrzała w lusterko.
– Czy ja muszę być taką dziwką? – powiedziała cicho.
Czuła, że się rozpłacze. Zasmucił ją ten łysy wykładowca, impotent. Otarła lekko wilgotne oczy.
Uruchomiła silnik, pracował cichutko. Wyjęła telefon i zadzwoniła do serdecznego kumpla.
– Pomóż mi! Krzyś… – powiedziała. – Szpital na Wilsona, kardiologia, coś z ojcem. A ja…
– Dobra, dobra. Zostawiam wszystko i jadę. Uspokój się, maleńka!
***
Biegł po schodach starej kamienicy, liczył te schody, zdumiało go, że jest zdyszany, zmęczony. – Po co się tak spieszę!? – pomyślał. Ale kiedyś przecież ćwiczył regularnie, na pierwszym roku studiów grał w szczypiorniaka, a tenis też nie był mu obcy.
Dotarł do samej góry. Stał przed obdartymi drewnianymi drzwiami, poprawił ubranie, przeczesał włosy. Mocno zapukał trzy razy. To był umówiony sygnał. Usłyszał człapanie, kasłanie, charczenie.
– Kogo niesie? – odezwał się starczy głos.
– To ja, Wojtek. Umawialiśmy się z tą cebulą, Bażant!
– A, Wojtuś! Wojtuś i cebula. Właź! – Otwarły się drzwi.
Był wysoki, ale ten stary, potężny mężczyzna przerastał go prawie o głowę. Miał 92 lata i często z kolegami zastanawiali się, kiedy Bażant wreszcie się przekręci. Był kolekcjonerem wysokiej rangi i musiał posiadać niesłychanie cenne eksponaty.
– Nie mam czasu, Bażant! – powiedział. – Masz! – Podał zawiniątko.
– Gdzie to się tak młodym spieszy… – Potężny starzec ruszył do zagraconego pokoju, rozbłysły silne światła, stał nieruchomo i przez wielką lupę dokładnie oglądał zegarek.
– Wszystko jest na medal – odezwał się Wojtek.
– Muszę przerzucić trochę złomu do Zurychu. Szukam dobrego kandydata. Po studiach. Ty skończyłeś studia? – Podszedł blisko i przenikliwie patrzył z góry.
– Nie… Jeszcze nie…
– Zgłoś się, jak skończysz! – powiedział Bażant. – A to… Ile miało być? Nie będę szukał, gdzieś notowałem.
– Sto.
– E! Dostaniesz 50. Dzisiaj 20.
– Bażant! Tak się nie robi!
– Wiesz, mały. To mi właściwie niepotrzebne. To może być na prezent. Niewielki prezent, rozumiesz! Więc decyduj się. Spieszy ci się przecież!
– Ale jesteś gangster! Dobra! Ale dzisiaj całość!
– Niemożliwe. – Podał mu zegarek.
– Dobra, Bażant! Dawaj 20, a jutro 30.
– Nie jutro, Wojtusiu, tylko za tydzień! I jak?
– Zgoda!
– Piętro niżej. Na drzwiach pisze Marian Kózka. Pukasz tak samo. Kołatką. A teraz wyjdź na moment, bo stoisz akurat na moim schowku.
Chłopak cofnął się, drzwi się zatrzasnęły. Czekał dobre pięć minut. Drzwi uchyliły się i pokazała się wielka owłosiona ręka.
– Trzymaj! Dwadzieścia. I spadówa, mały. – Zatrzasnął drzwi.
Chłopak schował pieniądze, zbiegał ze schodów. Uparcie musiał liczyć te przeklęte schody. Pomyślał, że mógłby przecież zamordować tego starucha… Przestraszył się tej myśli.
Ten kieszonkowy zegarek był pamiątką po dziadku. Dziadek przekazał go ojcu. A ojciec jemu na dwudzieste piąte urodziny. Jaeger le Coultre znajdował się teraz u Bażanta, i takie było życie, nic więcej.
Taksówka czekała, kierowca drzemał. Zaczął padać deszcz… Jarzeniowe lampy i oświetlone witryny sklepów wydały mu się nagle jakieś dziwne. Odetchnął głęboko wiosennym powietrzem. Taksiarz uruchomił silnik. Pomyślał, że przy ruletce dojdzie do siebie, poczuje ulgę, wewnętrzny spokój… Tak, napije się martini i wygra…
– Jedziemy, szefie, czy pan lunatykuje? – usłyszał.
– Dziewiątka! – zawołał i wsiadł do auta.
– Jaka dziewiątka?
– Dziewiątka! Ostatni numer pana wozu.
– No, dziewiątka, a co?
– Okej! Jedziemy. Kasyno Egida.
– To rozumiem!
Jechali oświetlonymi ulicami, deszczyk ustał, na niebie ukazała się połówka księżyca.
– Dziewiątka! – powtórzył. – Wszystko będzie dobrze.
– Coś pana boli?
Odezwał się telefon. Był pewien, że to Brzuch, pewnie zniecierpliwiony… Pomyślał, że potwornie się wpakował z tą forsą, którą teraz musi nazbierać i oddać, bo tutaj żartów nie było… Zdobył się na odwagę i odebrał telefon.
– Właśnie jadę, Brzuch! – powiedział.
– Synku… To ja…
– Rany boskie, przepraszam, mamo!
– Kochany… Wojtusiu drogi… Tatuś…
– Co się stało?
– Miał atak. Możesz przyjechać?
– Tak! Oczywiście! Zaraz będę, mamo, spokojnie, kochana…
– Wilsona. Kardiologia…
– Tak! Przyjeżdżam!
Wyłączył aparat. Pomyślał, że to jego wina… wszystko przez niego… jego ojciec wyczuł, że rodzinna pamiątka po jego ojcu, zegarek Jaeger le Coultre… spieniężył… tak haniebnie… Odda forsę Bażantowi… On…
– Jesteśmy! – usłyszał.
– Proszę zawrócić! Szpital na Wilsona! – powiedział.
***
Kochał rzeki, szuwary nadbrzeżne, tę spienioną wodę pędzącą jak życie. Do jezior miał już inny, mniej emocjonalny stosunek. Podchodził do nich bez sentymentu. Przy nich mógł założyć wskaźnik brania i czekać na sygnał, patrząc w chmury, w gwiazdy, jeśli łowił nocami – w bezkres nieba. W odpowiednim momencie, który zasygnalizowało mu pikanie, podejmował wezwanie.
Rzeka wymagała większego szacunku i skupienia. Nie używał żadnych elektów, na wędkę nadziewał chleb, robaka, niekiedy złoconą żabę, kurczaka, innego żywca. I czekał. W tym czekaniu, wpatrzony w jeden punkt spławika, był całym sobą. Nic się nie liczyło. Była cisza. Nie istniał żaden czas. Tylko w tym bezczasie istniał własną prawdą.
W latach pięćdziesiątych kończył szkołę podstawową i wtedy jego dotychczas dobre stopnie zaczęły gwałtownie walić w dół. Zbuntował się przeciwko szkole jako instytucji, w której nikt nie potrafił odpowiedzieć mu na dręczące go pytania. Patrzono dziwnie. Również w domu czuł się źle, jakby przeszkadzał w ustalonym planie dni, miesięcy, życia. – Gdzie mogę poczytać o Lwowie, mamo? – pytał rozpaczliwie. Wytworna mama głaskała go po głowie, mówiąc, żeby szedł już spać – i sprawiała wrażenie rozkojarzonej, wystraszonej, zrozpaczonej jak i on.
– Czy możesz mi powiedzieć, jak to było z Żydami, i czy ja jestem Żydem? – zwracał się do ojca.
Zimne spojrzenie barczystego mężczyzny wypędzało go z salonu.
A dzieci go przezywały. Wołały za nim: „Przechrzta! Żydek, co w klejnoty obrósł! Żydowskie nasienie!”. Wściekły, gonił ich, ale zawsze byli szybsi.
Zamiast do szkoły chodził nad miejski staw, gdzie zaprzyjaźnił się z nieruchomymi wędkarzami. Oni nie przezywali go i o nic nie pytali. Pomagał im w drobnych czynnościach i często bardzo późno wracał do domu.
Kiedyś jeden z mężczyzn dał mu wędkę.
Złowił kilka płotek i pod wieczór wielkiego karpia. I po raz pierwszy w życiu upił się do nieprzytomności…
***
– Spokojnie, panie Czesławie, niech pan tak nie krzyczy! – Nad sobą widział zamazaną twarz w dziwnym białym kapeluszu zamiast czoła. – Już jest dobrze, kryzys minął, panie Czesławie! – Teraz obraz był już wyraźny, patrzył na ładną buzię pielęgniarki. – Musiało się panu coś niemiłego śnić. A teraz potrzebny spokój, dam panu zastrzyk, spokój i jeszcze raz spokój! – Wbiła igłę w pośladek i sprawdzała jakieś przewody, którymi był otoczony, coś poprawiła.
– Dobrze jest – powiedziała.
Chwycił ją za rękę i przytrzymał.
– Napletek – powiedział.
– Słucham?!
– Jerzy Napletek…
– Rozumiem. – Zapisała coś w notesiku. – Wszystko będzie dobrze. – Wyszła.
Zauważył, że nie jest sam. W pomieszczeniu znajdowało się jeszcze kilku poowijanych jakąś aparaturą mężczyzn. Pomyślał o Danusi… Przypomniał sobie oglądany dom przy ulicy Jabłoni… Wydało mu się, że wdrapuje się na drzewo, brakowało mu sił… przylgnął do grubej gałęzi, wszystko wokoło ulatywało w jakąś białą przestrzeń…
***
– Napletek! – powiedział Jerzy. Z tym ogorzałym wędkarzem przebywał najdłużej. Przed nim nie miał tajemnic, a mężczyzna też opowiadał mu o swoim życiu. – Pokaż im napletek i się odczepią!
– Rozumiem… Ale gdzie jest ten napletek, powiedz mi…
Wędkarz spojrzał dziwnie i ze złością, odłożył trzymaną wędkę, szybko zsunął spodnie wraz z bielizną, trzymał w ręce wielki członek.
– To! – Pokazał. – Kapujesz? Ten powrózek! Mojemu ojcu uratowało to życie, przy okazji i mnie.
– Dzięki! – powiedział Czesław.
Mężczyzna zapiął spodnie, chwycił wędkę.
– Chyba bierze! – powiedział.
– Spytam mojego ojca, czy to ma…
– No, wiesz! Załatw to inaczej.
– Jasne!