Tam, gdzie zawracają bociany - Joanna Jagiełło - ebook + książka

Tam, gdzie zawracają bociany ebook

Joanna Jagiełło

4,4

Opis

III Nagroda w V Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren na współczesną książkę dla dzieci i młodzieży.

Szymon nie potrafi sobie poradzić z widmami przeszłości. Obwinia się o to, że jego przyjaciel jest w śpiączce. Ale dziadek, do którego chłopak jedzie na wakacje, również nie może zapomnieć o strasznym błędzie z młodości. Tymczasem w ruinach spalonego szpitala psychiatrycznego ktoś kładzie kwiaty i zapala znicze. Szymon i jego nowa koleżanka Lena szybko odkrywają, że w Bocianach Małych nic nie jest takie, jakie się wydaje. Kto szuka zemsty? Czym jest prawdziwa odwaga? Czy dawne tragedie mogą położyć się cieniem na teraźniejszości? I wreszcie: czy jest tu miejsce na miłość?

Joanna Jagiełło (ur. 1974) ukończyła wydział anglistyki na UW. Współpracowała z czasopismami „Perspektywy” oraz „Cogito” jako dziennikarka i autorka materiałów do nauki języka angielskiego. Uczyła na wydziale anglistyki oraz w liceach i gimnazjach. Przez wiele lat pracowała jako redaktorka podręczników do języka angielskiego. Jest autorką dwóch powieści dla dorosłych: „Hotel dla twoich rzeczy” (2014) i „Taki wstyd” (2016) oraz dwóch tomików poetyckich: „Moje pierwsze donikąd” (1997) i „Ślady” (2013). Pisze także dla dzieci: „Oko w oko z diplodokiem” (2013), „Pamiętnik Czachy” (2014) i dla młodzieży: „Jak ziarnka piasku” (2018), „Zielone martensy” (2017), „Kawa z kardamonem” (2011), „Czekolada z chili” (2013). Jej powieść „Jak ziarnka piasku” otrzymała nagrodę „Książka Roku 2018” Polskiej Sekcji IBBY i została wpisana na listę White Ravens 2019.

Oprócz pisania autorka lubi grać na gitarze, śpiewać i malować. Ma dwie córki. Mieszka w Warszawie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (53 oceny)
28
19
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zecernia

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta, polecam mojej nastoletniej córce. Prawdziwie oddaje emocje młodych, ich świat, rozterki. Nie ucieka od tematów trudnych, umiejętnie wplecione zdarzenia prawdziwe czynią ją jeszcze mocniejszą.
00
Tutowie

Całkiem niezła

Trochę niewykorzystany potencjał. Opis z tyłu książki wiele obiecywał, czytelnik czyta i czeka aż wydarzy się cos przełomowego ale na ten przełom właściwie czeka się do końca i fajerwerków nie ma. Napisana lekko i przystępnie, czyta się miło ale fabularnie zapowiada zupełnie coś innego.
00
AsiaJoKam

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna powieść nie tylko dla młodzieży.
00
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Młodzieżowe spojrzenie na świat. Czasami warto sobie przypomnieć...
00

Popularność




Joanna Jagiełło

TAM, GDZIE ZAWRACAJĄ BOCIANY Fragment

Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA

Zajrzyj na strony:

Zajrzyj na strony:

www.nk.com.pl

Znajdź nas na Facebookuwww.facebook.com/WydawnictwoNaszaKsiegarnia

***

Stanął w ogniu nasz wielki dom,

Dym w korytarzach kręci sznury,

Jest głęboka, naprawdę czarna noc,

Z piwnic płonące uciekają szczury.

Krzyczę przez okno, czoło w szybę wgniatam,

Haustem powietrza robię w żarze wyłom.

Ten, co mnie słyszy, ma mnie za wariata,

Woła – co jeszcze, świrze, ci się śniło. (…)

Lecz większość śpi nadal, przez sen się uśmiecha,

A kto się zbudzi, nie wierzy w przebudzenie,

Krzyk w wytłumionych salach nie zna echa,

Na rusztach łóżek milczy przerażenie. (…)

A my nie chcemy uciekać stąd!

Krzyczymy w szale wściekłości i pokory.

Stanął w ogniu nasz wielki dom!

Dom dla psychicznie i nerwowo chorych!

Jacek Kaczmarski

OD AUTORKI

Wszystkie miejsca, zdarzenia i postacie występujące w tej książce są zmyślone. Nie istnieją Bociany Małe ani Wielkie, choć znam kilka miejscowości na Mazurach, które mogą je przypominać.

Luźną inspiracją dla tej historii był pożar szpitala psychiatrycznego w Górnej Grupie (oddział szpitala w Świeciu) w 1980 roku, w którym 55 pacjentów zginęło, a 26 zostało ciężko rannych. Ta tragedia została opisana w piosence Przemysława Gintrowskiego do słów Jacka Kaczmarskiego A my nie chcemy uciekać stąd. Kiedy jako świeżo upieczona harcerka po raz pierwszy usłyszałam tę piosenkę, nie mogłam zapomnieć o pacjentach przywiązanych do łóżek, niemających szans się uratować. Jak bardzo musieli się bać.

I ja, i moje córki należałyśmy do harcerstwa i wielokrotnie jeździłyśmy na obozy. W 2017 roku obok miejscowości Suszek w województwie pomorskim przeszła niezwykle gwałtowna burza, w której zginęły dwie harcerki, a wielu innych harcerzy zostało rannych. Z przerażeniem oglądałam i czytałam relacje z tragedii w Suszku, myśląc, jak bardzo te dzieciaki musiały być przerażone. Książkę tę poświęcam pamięci Asi i Olgi, dwóch dziewczynek, którym nie udało się przeżyć.

Dziękuję za wsparcie podczas pisania całej swojej rodzinie i przyjaciołom, a szczególnie moim córkom, dzięki którym wciąż wiem – albo mogę się chociaż domyślać – jak to jest być młodym.

PROLOG

Sierpień 1972

Józef usłyszał pikanie budzika. Była czwarta, zaczynało świtać. Usiadł na łóżku, szybko zamienił piżamę na spodnie i koszulkę z krótkim rękawem, a potem na palcach przemknął korytarzem. Wyszedł z budynku i zamknął za sobą drzwi. Dokładnie, na dwa zamki. Nie mógł ryzykować, że któryś z pacjentów pozwoli sobie na samowolną wycieczkę w czasie, gdy on powinien ich pilnować.

To już się zdarzało: chorzy wychodzili ze szpitala, albo chcąc wrócić do domu, albo iść do miasta, do kobiet i knajp, albo po prostu pragnąc wolności. Oczywiście zwykle nie wiedzieli nawet, w którą stronę się kierować, i gubili się zaraz w lesie, ale niektórym zdarzało się dojść nawet do Bocianów Wielkich. W białych piżamach wyglądali jak duchy, ale mieszkańcy okolicznych wiosek w żadne duchy nie wierzyli. Dobrze wiedzieli, że jak taką postać napotkają, to na pewno wariat, i zaraz informowali, kogo trzeba. Tyle że to był kłopot, a kłopotów Józef wolał unikać.

Szedł po lekko wilgotnej już od rosy trawie. Rozejrzał się, ale ścieżka wiodąca ze szpitala przez las na szczęście była pusta. Spotkania stawały się niebezpieczne. W końcu ktoś odkryje, co Józef robi każdej nocy, a wtedy na pewno straci pracę. Kiedy ją podejmował, postawiono mu warunek: zamieszka w szpitalu i będzie zostawał z pacjentami na noc. Bo przecież ktoś musi, a pozostali pracownicy mieli rodziny. To był na szczęście niewielki szpital, zaledwie czterdzieścioro pacjentów, za to większość w ciężkim stanie. Takich, którzy raczej stąd nie wyjdą. I których nawet rodziny odwiedzały rzadko.

Józef uśmiechnął się do siebie. Nie chciał stracić pracy nie tylko dlatego, że zapewniała mu pieniądze na jako takie przeżycie. Naprawdę lubił tych świrów. Nikt tego nie rozumiał, a już na pewno nie rodzice Marii, dla której był totalnym zerem. Opiekun w szpitalu psychiatrycznym? „Kto z kim przestaje, takim się staje” − zażartował kiedyś jej ojciec. Pewnie. Może i był nawiedzonym wariatem. Ale chyba dlatego, że wciąż sobie robił nadzieję.

Już wcześniej próbował poznać jakąś dziewczynę, ale to były błahostki. Zresztą był tutaj nikim. Nie miał ani domu, ani dobrze płatnej pracy. Cóż, powojenna sierota… A dziewczyny? „Nie zamierzam całe życie jeść chleba ze smalcem i nigdy nie kupić sobie nowej sukienki” – powiedziała mu wprost jedna z nich. No i żył sam. Pacjenci stali się jego rodziną. Przekroczył już trzydziestkę i nie sądził, by w jego życiu coś jeszcze miało się zmienić.

Aż do teraz. To była największa namiętność, jaką przeżył. Miłość, dla której wiele mógłby poświęcić. Pytanie tylko, czy Maria poświęci dla niego wizję bezpiecznego i dostatniego małżeństwa, które szykowali dla niej rodzice. Ze Stanisławem, bogatym gospodarzem − który co prawda nadprogramowych kilogramów miał tyle, ile hektarów ziemi, a dziobów po ospie tyle, ile trzody chlewnej − ale zainteresowanym dziewczyną i chcącym poszerzyć swoje gospodarstwo o ten kawałek, jaki dla niej rodzice wyszykowali. Błogosławieństwo obu rodzin… Więc czy nie będzie tak, że Maria pobawi się Józefem przez chwilę, a potem po prostu powie: „dość”? Wtedy, kiedy on zupełnie już nie będzie potrafił bez niej żyć? Na razie jednak wolał się nad tym nie zastanawiać, bo właśnie zobaczył ją na ścieżce, kryła się za drzewem. „Ona też ryzykuje – pomyślał. – Ryzykuje jak cholera”.

Czym jest miłość? Najpiękniejszym uczuciem, jakie się może zdarzyć. Połączeniem dwóch światów, symbiozą dwóch ciał, zetknięciem spojrzeń, szeptów, myśli. Taka miłość niewiele wymaga i pragnie prócz siebie samej i sama sobie wystarcza. Jest jak najcenniejszy skarb.

Znaleźli sobie miejsce w zagajniku oddalonym od szpitala, jakby stworzone do tej ich miłości. Tam mogli ze sobą pobyć spokojni, że żaden poranny przechodzień się na nich nie natknie. Kiedy nieuchronnie nadchodziła godzina zero, czas, gdy trzeba było się rozstać, czuli rozpacz, jakby mieli się już nigdy nie zobaczyć. A przecież widywali się codziennie. Dlaczego ona więc padała w jego ramiona, jakby szedł na wojnę? „To szaleństwo” – myślał Józef. Tyle rozmyślał o miłości, ale nie znał jej, zupełnie nie znał. Dopiero teraz.

I tego dnia oderwał się od Marii niechętnie, a potem pomachał jej jeszcze, gdy ruszyła w stronę domu. Szedł, podśpiewując, te wczesne poranki napełniały go niezwykłą energią. Cały dzień miał potem udany.

Nagle zobaczył dym, najpierw tylko strużkę ciągnącą się nad drzewami, potem cały szary wachlarz. Wyglądało na to, że gdzieś blisko wybuchł pożar. Józef miał nadzieję, że to nie szpital. Zaczął biec.

Wielokrotnie potem odtwarzał w głowie ten film. Płomienie skaczą wysoko, ktoś krzyczy. Podbiega i drżącymi rękami próbuje otworzyć drzwi. Jest gorąco, bardzo gorąco. Czy nawet jeśli uda mu się wejść do środka, uratuje kogoś, czy tylko sam spłonie? Myśli o Marii, o jej miękkich włosach i ustach, które całował przed chwilą. Boi się. Ale nie tego, że nie otworzy tych drzwi. Boi się, że jeśli je otworzy, ogień buchnie na niego. Boi się, że wtedy będzie musiał wbiec na górę, boi się tego, co tam zastanie. Wyjmuje klucze i myśli, że pożar musiał stopić zamek, że drzwi i tak się nie otworzą. Wie, że oszukuje sam siebie, i jeszcze przez chwilę się waha. Z okratowanych okien słyszy potworne, nieludzkie wręcz wrzaski pacjentów. Nie mogą uciec, nie mają szans. Nie wie, jak to się dzieje, że zaczyna biec, ale w przeciwną stronę. Potem chce wracać. Bo jak miałby wytłumaczyć zamknięte drzwi? Słyszy huk. Odwraca się i widzi, że nadpalone drzwi się wyłamują, płomienie buchają w stronę miejsca, w którym przed chwilą stał, a ogniste jęzory zaczynają już lizać drewniane ogrodzenie przy furtce. Oszalały ze strachu ponownie kieruje się w stronę lasu. Jakby mogła czekać tam Maria, spojrzeć na niego łagodnymi oczami i powiedzieć mu, że to wszystko po prostu mu się śniło.

Sierpień 2017

Od kilku godzin czekali, słuchając grzmotów i pomruków nieba, i żałosnych jęków drzew, jakby skarżących się w przewidywaniu rychłego nieszczęścia. Nie traktowali tego poważnie. Ot, burza i tyle. Choć ktoś przecież mówił o groźnych nawałnicach nad całą Polską. Ale byli zbyt młodzi, żeby się bać. Teraz siedzieli w namiotach. Było duszno. Zastanawiali się, czy spakować rzeczy. Ale tego nie zrobili. Co pewien czas patrzyli tylko na niebo. Ciemniało coraz bardziej. Ale to jeszcze nic nie znaczyło. Bo wszystkie katastrofy zaczynają się przecież nagle.

Ktoś wbiegł, wołał, żeby uciekać, a potem nie było już czasu na nic.

Zaszumiało, niebo poczerniało, drzewa zaczęły się wyginać jak trawy. Te dźwięki – trzaski, huk, szum, świstanie i gwizdy wiatru, który targał wszystkim: drzewami, namiotami i nimi – zlały się w jedną panikę, lęk i pośpiech.

– Chodź. – Szymon ciągnął Mateusza za ramię, ale ten usilnie czegoś szukał na swojej pryczy. – Zostaw to, na Boga! Idziemy?

– Czekaj – mamrotał Mateusz i dalej przerzucał swoje rzeczy.

Huk, znowu huk, namiotem zaczęło szarpać. Wtedy Szymon krzyknął po raz ostatni do Mateusza: „Idziemy!” i już nie czekał, już wybiegł.

Czuł się jak w jakiejś grze. Takiej, w której musisz uciekać, a wszystko wali się za tobą i tylko ułamek sekundy dzieli cię od katastrofy. I jeśli biegniesz odpowiednio szybko, i umykasz przed przeszkodami spadającymi z góry ekranu (grube konary, a nawet całe drzewa), i wymijasz te, które czają się na drodze (zwalone pnie, płomienie trzaskające w suchej ściółce leśnej), wtedy masz szansę przejść na następny poziom. Jeszcze nie umierasz. Różnica była jedna, jedyna. Tu miałeś tylko jedno życie.

Dokąd właściwie powinien uciekać? Nie było żadnej rozpadliny w ziemi, w której mógłby się schronić, niczego. Plaża nad jeziorem. Wejść do wody, wtedy żadne drzewo się na ciebie nie zwali. Przeczekać. Przeżyć. Biegł tak szybko, że bał się, że nie będzie umiał się zatrzymać. Za nim i przed nim wciąż padały drzewa, a wicher był taki, że mógłby go porwać. Nie słyszał innych, nie wiedział, co się z nimi dzieje, miał nadzieję, że nic im nie jest. A przede wszystkim, że Mateusz… Gdzie on się, do cholery, podział? Powinien przecież biec za nim, są przyjaciółmi, czego, do diabła, szukał w tym namiocie? Chlup, do wody, nie wahał się nawet przez chwilę, ale trafiwszy na płyciznę przy brzegu, zanurzył się tylko do ramion. Woda była ciepła. Czy pioruny nie są niebezpieczne, kiedy jest się w jeziorze? Na jego oczach jeden z nich przeleciał oślepiającym zygzakiem po największej sośnie od wierzchołka po dół pnia, rozrzucając paski kory na wszystkie strony i zostawiając po sobie białą bliznę. A huknęło przy tym tak strasznie, że rozpękło się powietrze i ziemia się zatrzęsła. Sam też zaczął się trząść – nie wiedział, czy z zimna, czy ze strachu. „Boże, pomóż, uratuj mnie”. Nie był przesadnie religijny, ale teraz się modlił, modlił żarliwie i patrzył, jak las kładzie się na tę małą plażę niczym bierki osmalone do połowy przez falę płomieni biegnących z wiatrem, i jak ich obozowisko przestaje istnieć.

Maj 2018

Plan był prosty: rozkręcają imprezę, ale dopiero po północy. Kiedy nauczyciele się położą.

– Przecież oni chodzą spać z kurami – zachichotał Tymon.

– A nie że wstają z kurami? Nie tak się mówi? – Olka spojrzała na Tymona z wyższością.

– A co za różnica? Z logicznego punktu widzenia, jak chodzisz spać z kurami, to wstajesz też z kurami, nie? W każdym razie wczoraj położyli się przed dwunastą.

– Wasilewska pilnowała, czy wszyscy są w swoich domkach.

– No właśnie, ale do czasu, potem chyba spali wszyscy. Poza tym są ślepi. No i jeśli wczoraj Wasilewska miała wartę, to dzisiaj będzie Śmierdziuch. A on jest totalnym idiotą. Pamiętacie, jak nie zauważył, że połowa klasy wyszła z lekcji? Jeśli będziemy cicho…

Mieszkali w sąsiadujących domkach. W jednym Lena, Olka, Julka i na doczepkę gruba Aneta (która oczywiście na imprezę nie została zaproszona), w drugim chłopaki: Tymon, Maks, Ludek i Piotr. Wszystko przygotowali, świece, żeby nie palić górnych świateł, czipsy i colę, ale to najważniejsze miała Lena. Trzy butelki zwinięte z barku ojca ukryła w szafie, a teraz chowała pod swetrem. Było już po dwunastej; prawdopodobnie spali wszyscy oprócz nich i oczywiście tej grubej, która obraziła się, że nie idzie. Jakby nie rozumiała, że nie bardzo pasuje na taką imprezę. No przecież na jej widok można było dostać niestrawności, jak nie czegoś gorszego. Nie dość, że gruba, to jeszcze tępa. Zastąpiła im drogę. „Nigdzie nie pójdziecie” – zagroziła. No fuck, nieźle co? „Spadaj” – powiedziała Lena i odepchnęła ją. Ale teraz czuła, że aż się trzęsie z tych nerwów. Że jak sobie przypomina tę gębę, co wygląda normalnie nawet nie jak księżyc, tylko Mars, czerwona planeta, a na niej kratery pryszczy, to jej się robi niedobrze.

– Polej – powiedziała do Tymona.

Jedną butelkę już wypili i było coraz weselej, chociaż Olka już się porzygała i teraz piła tylko wodę z kranu, bo cola się skończyła.

Lena chyba miała mocny łeb. Zamierzała ich wszystkich pokonać. No i przede wszystkim pokazać Tymonowi, z kim ma do czynienia. Tymon. Przecież to wszystko dla niego.

Trochę jej się kręciło w głowie. On też nie wyglądał za dobrze. Pocałował ją, a potem spróbował włożyć rękę za stanik. Odskoczyła jak oparzona.

− Bez jaj – powiedziała.

No niech sobie nie wyobraża! Do tego etapu jeszcze nie doszli, zresztą w ogóle tego nie planowała! Jeszcze czego. Nawet całować się z nim nie będzie, nie tutaj, nie byli przecież sami. Po chwili ich względna intymność została jeszcze bardziej zaburzona, bo wparowali Wasilewska i Śmierdziuch, i Dziunia, no i było przesrane. Bo oczywiście gruba Aneta musiała akurat mieć ból brzucha tak silny, że wymagał natychmiastowej pomocy. Jakby nie mogła najpierw przyjść i ich uprzedzić.

No i Dziunia z nią pojechała na ostry dyżur, ale przedtem się zainteresowała, czemu reszty nie ma w domku. I zaraz było, że jak ty się zachowujesz, że z chłopcem sam na sam. Nie no, można umrzeć ze śmiechu. „Z chłopcem sam na sam”? Hello? Co to za tekst? „A alkohol to skąd?”. No i jasne, wszyscy jak jakiś pieprzony chór grecki musieli wypaplać, że to od niej, od Leny. Tymon oczywiście nie zająknął się ani słowem o tym, że w sumie to był jego pomysł, żeby trochę rozruszać tych matołów. Że to on powiedział, że przecież jej ojciec ma tyle tego, że nic nie zauważy. Że to on ją namówił. Milczał, a przecież normalnie gęba mu się nie zamykała nawet na chwilę.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Strach jest naszym cieniem. Malejącym, kiedy słońce jest w zenicie, powiększającym się przed wieczorem. Strach jak cień znika na długie chwile i raptem się pojawia nie wiadomo skąd i kiedy.

Tadeusz Konwicki

1

Podróżni z walizkami, tobołkami, plecakami, trzymający w dłoniach kubki z kawą ze Starbucksa, Green Nero i Costy oraz zestawy z McDonalda, przestępujący z nogi na nogę i nerwowo słuchający komunikatów z dworcowych megafonów, przechodzący do odpowiednich sektorów, jeszcze raz sprawdzający informacje na bilecie i próbujący zapamiętać: „wagon ósmy, miejsce jedenaste, wagon osiemdziesiąty pierwszy, miejsce osiemdziesiąte szóste, przy oknie, środek, korytarz”, nagle panikujący, gdy pociąg na chwilę znikał z tablicy − może odjechał z innego peronu lub wcale nie odjechał i nie odjedzie − i ci obcokrajowcy, którzy nie rozumieli ani słowa z komunikatów wygłaszanych z prędkością karabinu maszynowego. „O-poo-znjo-ny” − sylabizowali w nadziei, że to pomoże im coś pojąć. I zdawało się, że na peronie jest coraz więcej ludzi, choć przecież wszyscy czekali na ten sam pociąg, który odjechać miał już pół godziny temu, więc skąd i dlaczego przychodziło ich coraz więcej?

I tych dwoje.

On właśnie próbował dopchać się do tablicy, przed którą kłębił się tłum, żeby zobaczyć, czy nie zmieniło się opóźnienie albo numer peronu. Odwrócił się i wzruszył ramionami.

– Nic się nie zmieniło – powiedział. – Trzeba czekać. – I ziewnął. W końcu była dopiero siódma rano. Żeby zdążyć, musieli wstać o piątej. Gdyby wiedzieli, że tu będą czekać, mógłby jeszcze pospać.

– Wyśpisz się w pociągu. – Mama potargała jego jasną czuprynę. Nie znosił tego, ale nie był w stanie jej powiedzieć, żeby tego nie robiła. Nie po tamtym. Nagle jej dłoń zamarła. – Zobacz, dokąd oni wszyscy idą?

Szymon popędził do tablicy, ale nie musiał tego robić, bo z megafonów znowu popłynął komunikat. „…odjedzie wyjątkowo z peronu czwartego”.

– Idziemy! – zawołał. – Na peron czwarty.

Matka porwała jego walizkę, ale natychmiast ją odebrał.

– Mamo, przestań – powiedział. – Poradzę sobie.

Przez chwilę czekali przy ruchomych schodach, które nie były w stanie pomieścić wszystkich podróżnych naraz. I wtedy na chwilę się obejrzał, i może ją zauważył, bo przecież z tłumu zawsze wyłuskujemy osoby do nas podobne. Kobiety w ciąży zauważają inne kobiety w ciąży. Wędrowcy z plecakami – innych wędrowców. Narciarze – narciarzy. Azjaci – Azjatów. I dlatego jego wzrok na chwilę zatrzymał się na tej dziewczynie, która była w podobnym wieku, ale już wjechali na górę, już biegli na peron czwarty – i zniknęła mu z oczu.

* * *

– Fuck! – krzyknęła Lena, bo ktoś ją popchnął i upuściła kawę. Na szczęście kubek był prawie pusty i spadł na tyle daleko, że resztki latte rozbryzgnęły się na peronie.

– Jak ty się odzywasz?! – wrzasnął ojciec. – Powinnaś wrócić i to posprzątać.

– Jasne. I nie zdążyć na pociąg. A wtedy ty nie pojedziesz na to swoje sympozjum, bo przecież musisz mnie pilnować – odgryzła się. – A zresztą sam rzucasz kurwami wte i wewte, tato.

Westchnął. Może i miała rację. Tylko dlaczego, cokolwiek powiedziała, czuł, że skacze mu ciśnienie? Nie umieli sobie z tą dziewczyną poradzić, no nie umieli. Oby dwa miesiące u dziadków wybiły jej z głowy głupoty.

Lena czuła, że za chwilę eksploduje. Dlaczego ciągle się jej czepiał? Dlaczego cokolwiek powiedziała, było źle? Boże, dwa miesiące w tej zaropiałej dziurze miały jedną zaletę: przez dwa miesiące nie będzie widziała rodziców. Ale Tymon… Tymona też nie będzie widziała. Nagle poczuła pustkę, jakby czarną dziurę w środku siebie. Jak ma to przeżyć?

Popatrzyła na wyświetlacz komórki. Na Messengerze nic nowego. Cóż, zapewne Tymon jeszcze spał, jak każdy normalny człowiek o tej porze. Jakby nie można było pojechać późniejszym pociągiem. Albo samochodem. „Nie będę stał w korkach jak głupek” – powiedział ojciec. Jasne. Woli wsadzić ją w pociąg jak paczkę i mieć z głowy, a nie tracić cały dzień. W ogóle dorośli to wcale tych wszystkich dzieci nie chcą. Najwyżej żeby je obgadywać. Że w trudnym wieku są. Głupoty! To oni są w trudnym wieku, bo są starzy. Ona jest w świetnym wieku, w najlepszym. Ma przed sobą całe życie. I na pewno nie zamierza go tak zmarnować.

Jej wzrok na chwilę zatrzymał się na chłopaku, który był już na szczycie schodów. Trochę nawet podobny do Tymona, blondyn. Ale nie zdążyła mu się dobrze przyjrzeć, bo się odwrócił i zaczął biec, jak wszyscy wypluwani co ułamek sekundy przez ruchome schody.

* * *

– Dziadek Józef cię odbierze – powiedziała mama do Szymona, jakby to nie było jasne. – Gdyby coś się działo, dzwoń. I czekaj w razie czego na stacji, nigdzie nie łaź.

– Mamo, proszę cię. Nie mam pięciu lat.

– Wiem, wiem.

Znowu pogładziła go po głowie. Mocno się do niej przytulił. No trudno. To nie jej wina, że teraz tak się o niego boi. Musi to zrozumieć.

I już znalazł wagon, ostatni w całym ciągu wagonów, już wsiadł, już znalazł miejsce, już włożył bagaż na półkę. „Cóż – pomyślał. – Jest, jak jest”. Może to nie będą najgorsze wakacje świata. A raczej na pewno nie będą. Bo te najgorsze miał już za sobą.

* * *

– Powinienem zabrać ci komórkę – powiedział ojciec Leny, patrząc, jak ta znowu spogląda na wyświetlacz, jednocześnie próbując ciągnąć bagaż i w ogóle nie zwracając uwagi na to, dokąd idzie.

– Jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać, to możesz po prostu nie dzwonić.

– Lena, przestań! Chodzicie z tymi komórkami jak zombie! Jakby prawdziwy świat nie istniał!

– To jest prawdziwy świat. – Wzruszyła ramionami.

Popatrzył na nią i pomyślał, że w ogóle jej nie zna. W ciągu kilku lat zmieniła się z fajnej, ciepłej dziewczynki w zbuntowaną pannę z kreskami na oczach, kolczykiem w nosie i fioletowymi włosami. Z pretensjami do całego świata. I poczuciem, że może robić wszystko. Że nawet jeśli będzie musiała ponieść konsekwencje, to ma to gdzieś. Na razie zresztą, mimo swoich wyskoków, tak naprawdę żadnych konsekwencji ponieść nie musiała. Dlatego uparł się na te wakacje. Nie chciał, żeby siedziała całymi dniami w domu, oglądała seriale i gadała przez telefon. Nie chciał, żeby spotykała się z tym chłopakiem. „Nie zmusisz mnie” – powiedziała wtedy. Ale jednak. Jednak ją zmusił. I przez chwilę poczuł, że ma nad nią kontrolę. Władzę, która kiedyś, jeszcze kilka lat temu, była czymś oczywistym.

Wsiadła, prawie wyrywając mu walizkę z ręki. A przecież tylko chciał jej ją podać. Skąd w tej dziewczynie tyle złości?

Lena pomyślała, że oczywiście musiała jej się trafić najgorsza miejscówka. Przedział z ośmioma miejscami. Oprócz niej typowa polska rodzina: Grażyna, Janusz i zdecydowanie zbyt duża liczba dzieci. Lena lubiła dzieci, ale te były naprawdę nieznośne. No i zakonnica, która siedziała dokładnie naprzeciwko niej i przesuwała w palcach różaniec. No way! Próbowała zamknąć oczy, ale dzieciaki wrzeszczały i nie pomogło miarowe kołysanie pociągu. Nie mogła zasnąć, chociaż była cholernie zmęczona. Wczoraj pisała z Tymonem do trzeciej. A potem się jeszcze pakowała i przepakowywała. No bo jak spakować się na dwa miesiące? Powinna wziąć ze sobą wszystko! Przecież to jak jechać na całe życie!

Znowu napisała do Tymona. „Może powinniśmy uciec. Ja tego nie wytrzymam”.

I znowu nic nie odpisał. Pewnie będzie odsypiał do dwunastej. Westchnęła i pomyślała, że wymknie się do kibla. Poprawi make-up. Nie wiadomo, co na to powie babcia, ale będzie musiała się przyzwyczaić. Pewnie i tak niedowidzi. Lena co prawda nie sądziła, że w wiosce spotka kogoś interesującego (poza tym przecież kochała Tymona), ale ludziom trzeba się jakoś pokazać.

Kibel oczywiście był ohydny, ale przynajmniej dało się otworzyć okno i trochę pooddychać, bo to w przedziale nie działało. Lena wyjęła z kosmetyczki eyeliner i zaczęła na nowo rysować kreski na powiekach.

* * *

Bociany Małe. A więc dojechali. Dobrze, że nie przegapił stacji, bo na chwilę się zdrzemnął, zmęczony duchotą i dziwnym, stęchłym zapachem w przedziale. Od razu dostrzegł dziadka Józka, który stał nie na peronie, tylko przy budynku stacyjki, i od razu do niego pobiegł, wymachując rękami, co w tym specyficznym języku migowym miało znaczyć, żeby dziadek spokojnie na niego poczekał. I pewnie dlatego nie zauważył, że na tym samym peronie wysiada dziewczyna, która mu mignęła na dworcu i na którą zwrócił uwagę, bo miała fioletowe włosy.

Ze smutkiem pomyślał, że dziadek się postarzał. Wystarczyły dwa lata, a wyglądał, jakby miał o dziesięć więcej. „To pewnie przez to, że babcia nie żyje – pomyślał. − Nie ma kto o niego zadbać”.

– No. Daj walizkę – powiedział dziadek.

– Poradzę sobie – odparł Szymon.

– No tak. Wyrosłeś. Zmężniałeś.

– Niekoniecznie, dziadku. Mam niedowagę. – Uśmiechnął się.

– To w twoim wieku normalne. Wiesz, jak tak na ciebie teraz patrzę… Byłem do ciebie podobny.

Serio? Trudno było to sobie wyobrazić. Szymon jeszcze raz przyjrzał się dziadkowi i zdał sobie sprawę, że od czasu, gdy widział go po raz ostatni, dziadek zapuścił brodę! Kiedyś miał krótszy zarost, obcinał też na krótko włosy, teraz siwe kosmyki opadały mu na twarz, pod nosem wybuchały wąsy, a broda wyglądała jak wybujałe chwasty.

– Co mi się tak przyglądasz? – burknął dziadek. – Powinienem iść do fryzjera, ale to do Bocianów Wielkich trzeba jechać, a mi auto siadło.

No właśnie! Szymon zdał sobie sprawę, że przecież dziadek zawsze przyjeżdżał po niego samochodem, a teraz idą piechotą! Na szczęście nie mieli daleko.

Minęli sklep Pimpuś, pod którym jak zawsze kilku pijaczków od rana upajało się złocistym napojem bogów. Potem parę dobrze znanych domów. Szymon patrzył, co się zmieniło.

– Malczakom zdechł pies? – zapytał. – Bo chyba mają nowego.

– Tak. Spostrzegawczy jesteś.

– A Rudi? – przypomniał sobie Szymon. – Jest?

– A jak! Jeszcze żyje. Stary jest jak ja. Czternaście lat to dla takiego dużego psa sędziwy wiek… Ale on stary i ja stary, to dotrzymujemy sobie towarzystwa.

Po prawej stronie minęli agroturystykę Leśniaków, wielką posiadłość z białym ogrodzeniem. Szymon kątem oka widział, jak dziadek zaciska usta. A więc tu nic się nie zmieniło. Dziadek nadal nienawidził sąsiadów.

Szymon tylko czekał, aż pokaże się opleciony winoroślą dom, w którym spędzał wszystkie wakacje, ale dziadek nagle przystanął.

– Poczekaj. Muszę chwilę odpocząć. Lata już nie te.

Chłopak się przestraszył. Nie takiego dziadka pamiętał.

* * *

– No way – powiedziała do siebie Lena.

Wystarczyło znaleźć drogę do toalety, przejść przez kawałeczek ośrodka, a po drodze zerknąć do jednego z pokoi, w którym właśnie odkurzała sprzątaczka, żeby pierwsze wrażenie zupełnie ją powaliło. Tego się nie spodziewała. No dobra, ojciec mówił, że dziadkowie dobrze sobie radzą, ale wyobrażała sobie coś zupełnie innego. Szczerze? Była przekonana, że na miejscu zastanie zapyziałe pokoje gościnne, coś takiego jak kiedyś we Władysławowie: z łazienką na korytarzu, kraciastymi kocykami na niewygodnych łóżkach, burymi firaneczkami, pokoiki wielkości dwa na dwa, jakby człowiek mieszkał w szafie. A tu tak: wszystko w bieli i błękicie. W recepcji wielki biały kosz z pałkami mazurskimi, na ścianach obrazki z roślinami jak z zielnika i akwarele przedstawiające jezioro, a w toalecie złote kurki! I zlew w kształcie muszli! Gdzie ona jest, w jakimś hotelu? A pokoje? W bieli, szarości i błękicie, nowe białe meble, wszystko świeże i pachnące… Jej sypialnia też była taka, choć dziadek powiedział, że to służbówka, czyli pokój gościnny, który jest trochę mniejszy niż apartamenty gości. Ale widać, że został urządzony w tym samym czasie.

Podobało jej się. Wrażenie się umocniło, kiedy zeszła na obiad. Menu okazało się bardzo wykwintne. Najpierw podano chłodnik z ogórkiem, pomarańczą i serem regionalnym (a do wyboru był jeszcze krem ze świeżych pomidorów z bazylią), potem były bliny gryczane z grzybami leśnymi lub łupacz w delikatnym sosie miętowym z frytkami z batatów i sałatką z pora (zjadła bliny, bo od dawna brzydziła się rybą). Na deser leśne jagody ze świeżo ubitą śmietaną. Nie, Lena nie potrafiłaby opisać, co zjadła, gdyby przy wejściu nie wisiała tablica z menu, w którą wpatrywała się przez dobrych kilka minut. No, może rozpoznałaby jagody. Wszystko było przepyszne, a w stołówce mnóstwo ludzi. Lena aż się zdziwiła, że wszyscy się mieszczą w tym budynku, i miała rację: część gości mieszkała w budynku głównym o wdzięcznej nazwie Gniazdo 1, część w drugim, nowym, nazwanym Gniazdo 2, a pozostali w niewielkich domkach rozrzuconych po całym terenie, które ktoś ponazywał bardzo fantazyjnie: Pliszka, Sówka, Puchacz… Obok nazw na drewnianych „godłach” widniały podobizny ptaków.

Wow. No normalnie…

– Nad jezioro idzie się w tamtą stronę – powiedziała babcia. – Trochę naokoło.

Lena musiała przyznać, że babcia, mimo swego wieku, wyglądała dobrze. Wcale nie jakby mieszkała na wsi. Na pewno farbowała włosy, bo nie było widać siwizny, a kolor dojrzałej pszenicy pięknie rozjaśniał jej twarz. Niebieskie oczy patrzyły żywo, rzęsy i brwi były podkreślone, usta również. Figura nadal świetna. „Babcia dba o siebie” – pomyślała Lena z satysfakcją. Lubiła, gdy ludzie starali się dobrze wyglądać, a nienawidziła niechlujstwa i zapuszczenia.

– Dzisiaj masz wolne – dodała starsza pani. – Poopalaj się.

„Jak to? – pomyślała zaskoczona Lena. – Co to znaczy, że dzisiaj mam wolne?”.

– Jutro rano wszystko ci pokażę – kontynuowała babcia. – Bardzo się cieszę, że pomożesz. Tu każde ręce do pracy bardzo się przydają – dodała i już gdzieś uciekła, pewnie do gości.

Pomożesz? Ręce do pracy? Lena była wściekła. Nie, nie jak osa, choć tak się mówi, ale osy według Leny wcale nie wyglądały na wściekłe. Ona była wściekła jak szerszeń. Co najmniej. Czuła się, jakby zaraz miała zemdleć.

Wyszła na zewnątrz, wzięła komórkę i zadzwoniła do ojca.

– Jak to: ustaliliście?! A dlaczego mnie nikt nie zapytał o zdanie?! – wrzeszczała w słuchawkę.

– To ci dobrze zrobi – odparł ojciec. – Jak trochę popracujesz.

– Nie o to chodzi. – Jej ton stał się płaczliwy. – Dlaczego nikt mi nie powiedział?! Babcia nawet nie wie, że ja nie wiem!

– Sama wiesz, jak z tobą jest, Lena. Zaraz byś się awanturowała. Zaraz by było, że w ogóle nie pojedziesz…

– Super, tato. Naprawdę, to megawychowawcze. No, moje gratulacje.

– Przepraszam cię, ale nie mogę teraz rozmawiać. Mam ważne…

Rozłączyła się. Jezu! Oni naprawdę są nienormalni! Zwariował, po prostu zwariował!

Z powrotem weszła do budynku. Babcia układała polne kwiaty w wazonie stojącym przy schodach.

– Co właściwie mam robić? – zapytała Lena. – W sensie… Bo ja… nic nie wiedziałam.

– Jak to: nie wiedziałaś? Tata ci nie powiedział?

– No nie.

– Ach tak – zadumała się. – Bo ja myślałam…

Wyglądała na smutną. Jakby naprawdę się na jej pomoc nastawiła.

– Nie no, spoko, mogę pomóc – westchnęła Lena. I tak nie miała wyboru.

– Był plan, że pomożesz w obsłudze gości. Przy wszystkich posiłkach. I ewentualnie trochę w kuchni. Ojciec mówił, że lubisz gotować.

Parsknęła śmiechem.

– Serio? Nie no, dowcip roku, nie wierzę.

Lubiła, och tak, naprawdę. Lubiła na przykład zalewać wrzątkiem kisiel instant i „gorące kubki”. Tosty w tosterze też zawsze wychodziły jej perfekcyjne. Płatki zalewała mlekiem, idealnie dobierając proporcje. No, a jej popisowym daniem był popcorn z mikrofali. Tak, gotowanie to naprawdę był jej konik.

– To chyba żart. W kuchni wolałabym nie… Ale coś mogę pomóc, skoro tata mnie tak… skoro obiecał…

„A zresztą co ja tu będę robić? – pomyślała. – Przez całe wakacje?”. Może bardziej opłaca się być grzeczną, nie wychylać się i mieć święty spokój? Może wtedy w domu też z niej zejdą i ojciec przestanie już gadać o tej ukradzionej whisky?

Co prawda nadal czuła się fatalnie, że ktoś dysponował jej czasem za jej plecami, ale uśmiechnęła się do babci. To nie była jej wina. Na ojca na razie się obrazi, a z babcią zaprzyjaźni. Na dłuższą metę to się może opłacić.

– Idę teraz nad jezioro, babciu – powiedziała.

– Weź sobie koc z werandy – odparła babcia wesoło. – Aha. Stanisław będzie dopiero jutro, coś tam załatwiają z Andrzejem, twoim wujkiem. No, więc jutro po kolacji jesteśmy zaproszone do nich. To znaczy do Marioli. Musisz lepiej poznać swoją rodzinę. W końcu dawno tu już nie byłaś… A dzieci to pewnie w ogóle nie pamiętasz?

Pewnie, że nie pamiętała. Ostatnio była tu, jak miała ile? Sześć czy siedem lat? Gdyby jej ojciec nie pogodził się z dziadkiem, pewnie nigdy by już tu nie przyjechała. O matko. No, to się nie zapowiadało na wakacje życia. Trochę tak, jakby pojechać do rodziny na święta. Tyle że święta zwykle trwały kilka dni, a wakacje – dwa miesiące.

* * *

Szyld, który głosił dumnie „Pokoje Gościnne Szuwarek”, był przekrzywiony. Szymon odruchowo go poprawił, ale napis znowu opadł. Dziadek Józef wzruszył ramionami.

– Trzeba by przybić czy coś – powiedział. – Bo tak to…

Szymon pomyślał, że wystarczyłby jeden gwóźdź, i zdziwił się, że dziadek jeszcze tego nie zrobił.

Rudi, który przywitał ich szczekaniem i merdaniem ogonem, też wyglądał staro. Wielki kudłaty pies, przypominający raczej małego konia, nie był wcale rudy, jak sugerowałoby jego imię, ale miał pomarańczową łatę na grzbiecie, jakby siodło, i rude, strzępiaste uszy. I jeszcze jedną plamkę w tym kolorze na ogonie.

– Hej, piesku. – Szymon się uśmiechnął. – Jak tam?

– No, tak jak ci mówiłem. Starość nie radość. Ale jest na chodzie. Może jeszcze trochę pożyje. To w końcu mój jedyny towarzysz – rzekł dziadek trochę smutno.

Dom, podobnie jak pies, wyglądał… biednie. „Jakby go nikt nie kochał” – pomyślał Szymon i dziwnie go ta myśl uderzyła. Czy domy też mogą poczuć się niekochane?

– Są jacyś goście? – zapytał.

– Taak – powiedział z ociąganiem dziadek. – Ale niewielu. Wiesz… dom potrzebuje remontu. Teraz czasy się zmieniły. Ludzie szukają lepszych warunków, bardziej nowoczesnych. No i jest Gniazdo. Tam jest… inaczej. A mnie nie stać na takie luksusy.

– Gniazdo? – zapytał z ciekawością Szymon. – Ale przecież tam nie było jakoś…

– Zrobili remont. Postawili nowy budynek i kilka domków, no i wszystko w środku pozmieniali. Nie wiem zresztą, skąd mieli na to forsę. To musiało kosztować krocie. Pewnie nabrali kredytów.

Dziadek przełknął ślinę. Wyglądał… Szymon był zaskoczony, ile w nim złości.

Pamiętał, że dziadek zawsze narzekał na sąsiadów, którzy, jak mówił, od niego ściągnęli pomysł. Bo to on przecież miał pierwszą agroturystykę we wsi, zanim jeszcze to się nazywało „agroturystyka”. Ot, pokoje gościnne. Babcia Zosia tu mieszkała, to był dom jej rodziców. Ale wcześnie zmarli, nawet nie doczekali wnuków. I po śmierci pradziadków to oni zaczęli prowadzić ten biznes. Niedrogo, śniadania i obiady. Brzmiało skromnie, ale dopóki babcia żyła, ich kuchnia była naprawdę… Schabowe, ziemniaki, mizeria, mleko, jagody… Nic wykwintnego, ale wszystko pierwsza klasa. Tyle że po jej śmierci nie było komu tego robić. Dziadek wiedział, że przegrał, gdy przestał oferować posiłki. Oczywiście amatorzy dalej się znajdowali, szczególnie kiedy trochę obniżył ceny. Sami sobie gotowali albo jedli chińskie zupki i kanapki. Bo było tanio i jezioro blisko.

Dla małżeństwa wędkarzy, którzy przyjeżdżali tu co roku, jedzenie naprawdę nie miało znaczenia. I tak przecież cały czas siedzieli nad jeziorem, racząc się kanapkami, czipsami, ciastkami i dużą ilością pilznera. Chcieli tylko móc usmażyć nieliczne płotki, które uda im się złowić, na co Józef oczywiście się zgadzał, bo zapach smażonych ryb, znany od dzieciństwa, nie był dla niego przykry. Ciekawi ludzie. Oboje grubi, ale ona chyba o głowę od niego wyższa. Z twarzy jedno podobne do drugiego, w zielonych kapelusikach, oboje z nosami wielkimi jak kartofle. I tak samo chodzili, wolno, ospale, jakby ich naturalnym stanem był nie ruch, lecz siedzenie na wędkarskich stołkach. Przypominali raczej rodzeństwo niż parę małżonków.

– Są wędkarze? – Szymon się uśmiechnął, jakby odgadując myśli dziadka.

– A jak! Na całe wakacje przyjechali.

– I kto jeszcze?

– Jakaś dziwaczka.

– Dziwaczka?

– No… Stara, włosy siwe do ramion, nic się nie odezwie… Blada – podsumował, jakby to był największy problem.

– I kto jeszcze? – zapytał z ciekawością, a dziadek jakby się najeżył.

– Nikt – odparł.

– Nikt?

– No nikt.

– Może ludzie wolą teraz jeździć za granicę – próbował go pocieszyć Szymon, ale dziadek tylko pokręcił głową. – Dawałeś jakąś reklamę w internecie?

Dziadek prychnął.

– Nie rozśmieszaj mnie. Jaką reklamę? Przecież tu przyjadą tylko jacyś… desperaci! Zobacz, jak wygląda ten dom, no, zobacz!

Szymon obejrzał się i pomyślał, że owszem, nie można tego nazwać hotelem, ale że dziadek trochę przesadza. Przecież obrośnięty pnączami dom się nie zmienił specjalnie, wyglądał tak samo i wiele osób pewnie nadal uważało, że jest bardzo malowniczy. Zmieniło się coś innego. Co?

– Idziemy nad jezioro? – spróbował zmienić temat. – Może weźmiemy psa?

– Idź sam – westchnął dziadek. – Ja mam trochę roboty. A psa lepiej nie bierz, ledwo chodzi. To dla niego za daleko.

Szymon kiwnął głową. Nie było mu przykro, zapytał tylko tak. Dziadek rzadko chodził na spacery. Raczej siedział tutaj i zawsze coś robił. Majsterkował, poprawiał, doglądał. Ale… chyba mu to przeszło. Usiadł na werandzie, otworzył piwo, zapalił papierosa i zapatrzył się w las. Kiedy Szymon obejrzał się za siebie z oddali, dziadek nadal tak siedział, nieruchomy wzrok wbijając w ciemną linię drzew.

* * *

„Bociany Małe – pomyślała Lena. – Phi. To i tak jest ten, no… eufratyzm. Eufemizm, o”. Akurat z polskiego była dobra. Eufemizm to wtedy, kiedy chcemy coś nazwać ładniej. Na przykład ktoś jest gruby i mówisz: „puszysty”. Ktoś ma straszne syfy, a ty, że delikatny trądzik. Ktoś ma cię w dupie, a ty sądzisz, że po prostu jest zajęty… „Nie. O tym nie wolno myśleć” – zganiła się w duchu. Nie teraz. Po co martwić się na zapas? Lepiej było wrócić do eufemizmów. Ktoś dobrze je rozumiał, jeśli nazwał tę dziurę, tę wiochę Bociany Małe. Całkiem ładnie, przyjemnie. A nie na przykład: Zadupie. Czarna Dziura. Bociany? Tutaj to nawet bociany zawracają. To nawet nie była miejscowość. A co? Trudno powiedzieć. Lena po drodze nad jezioro i okrążeniu dokładnie tej wioski zobaczyła, co następuje: chałup tyle, że można policzyć na palcach obu rąk. Jedną krowę. Jednego konia, który i tak wyglądał, jakby zaraz miał zdechnąć, więc jutro może go nie być. Dwie kury. Jedno bocianie gniazdo (serio!!!). Jedną, chyba niespecjalnie konkurencyjną agroturystykę, a przed nią jednego pijącego piwo dziadka. Jedno jezioro, które od razu oceniła jako zamulone i pełne wodorostów. Jedno małe molo. Koniec. Aż ścisnęło jej się serce.

Stan na dziś: liczba kin − zero. Teatrów − zero. Centrów handlowych? Cha, cha. No dobra, sklepików. Też zero. Pewnie najbliższy jest ze sześć kilometrów dalej. A nie, chyba był jeden przy stacji, bo siedziała przed nim zapijaczona grupka mężczyzn. Knajp, restauracji − zero. Nie, jednak nie. Nad samym jeziorem stała buda. „Piwo, napoje, lody” – głosił poszarzały napis. Sprzedawała dziewczyna tak gruba, że od razu się odechciewało. W każdym razie bardzo, bardzo puszysta. Lena nie wiedziała dlaczego, ale nie lubiła grubasów. No, po prostu nie. W ofercie były lody na patyku zamknięte w czymś w rodzaju przenośnej lodówki, ciepłe piwo i cola, i całe mnóstwo chrupek i czipsów. Wszystko wyglądało na stare, zupełnie jak ten napis.

Lena westchnęła, ułożyła się na kocu, włożyła słuchawki do uszu i włączyła muzykę. A potem zaczęła przypatrywać się ludziom. I szybko zrozumiała, dlaczego przyszarzały biznes barowy jakoś się tu kręcił. To proste. Co najmniej dwie trzecie osób na małej nadjeziornej plaży stanowiły dzieci w różnym wieku. Krzyczące, chlapiące, taplające się w nadmuchiwanych kaczkach, flamingach, a nawet gigantycznych dmuchanych muffinach. Pochłaniające lody na patyku i czipsy. Jeśli przyjechała tu warszawka, to wcale nie ta najbogatsza. Na pewno nie ci, którzy nie dają dzieciom słodyczy. Na pewno nie ci, którzy piją tylko dobre wina, lecz ci, którzy nie gardzą piwem z sokiem. Lena miała zmysł obserwacji.

Ale jednego nie wiedziała: czy ma zmysł dobrej oceny.

Bo co ma myśleć o tym, że Tymon jej nie odpisuje? Chyba już wstał, skoro jest szesnasta? Nie mogła braku jakiejkolwiek wiadomości zrzucać na karb jego nocnego trybu życia. Jeszcze raz otworzyła najpierw Messengera, a potem jeszcze skrzynkę odbiorczą. Nic. A przecież napisała mu, że tęskni. Że może uciekliby razem. Może to go spłoszyło? „Nie, stara – powiedziała do siebie. – Nie ściemniaj chociaż sobie, co?”. Oczywiście mógł utopić telefon w kiblu, może też zepsuła mu się ładowarka. To było prawdopodobne. To znaczy: byłoby, gdyby na Messengerze nie pokazywało, że jest aktywny. I gdyby pół godziny temu nie udostępnił mema na Fejsie. No dobra, może komp działa, ale komórka nie? Ale Messenger przecież działa też na kompie. Pozostawała tylko opcja druga. Eufemizm: niespecjalnie ma ochotę teraz jej odpisywać. Fakt: ma ją w dupie.

Kurczę, tak naprawdę od dawna wiedziała. To teraz to było jak kropka nad i. Wisienka na torcie. Nie, to złe sformułowanie, oznacza raczej coś pozytywnego. Kropla przelewająca szalę goryczy. Kupa w błocie? O, właśnie. Jakby na brudne włosy nasrał gołąb. Coś takiego.

Jasne, po tamtym była zła na Tymona, a przynajmniej chciała być zła. Bo, niestety, tylko ona poniosła konsekwencje. On się do niczego nie przyznał.

„Po co? – powiedział. – Chcesz, żeby mnie też udupili? Jaki to ma sens?”.

„No nie wiem” – odparła, chociaż dobrze wiedziała, co myśli. Że sens jest w byciu z kimś. W lojalności. W odwadze.

„Rodzice nie pozwolą mi się z tobą spotykać, jeśli przez ciebie zawalę szkołę”.

Przez ciebie? Jak to: przez ciebie?

„Przecież to był twój pomysł” – dodała jeszcze.

„Ale twoje wykonanie – przypomniał i uśmiechnął się jak kot z Cheshire. – Daj spokój, Lena, po co nam to? Przecież kary na dwoje nie rozłożą, nie?”.

Tego nie mogła wiedzieć, lecz w sumie to nie o karę chodziło.

A teraz? Teraz on udaje, że w ogóle jej nie ma. Albo że między nimi nic nie było.

* * *

Szymon nie poszedł od razu nad jezioro. Najpierw obszedł całą miejscowość, odwiedzając wszystkie swoje ulubione miejsca. W zeszłym roku nie przyjechał tutaj. Po wydarzeniach na obozie siedział w Warszawie i nie był w stanie nigdzie się ruszyć. Ale poza tym to przyjeżdżał każdego lata i znał Bociany bardzo dobrze.

Zawrócił w stronę przejazdu kolejowego, po drodze mijając sklep. Wszedł na ścieżkę idącą przez las. Dłużej zatrzymał się przy ruinach szpitala dla psychicznie chorych. To miejsce zawsze go pociągało. Dziadek mówił, że kiedyś w tym szpitalu pracował, ale zapytany o ten pożar nie chciał opowiadać. Cóż, teraz, gdy Szymon sam przeżył coś strasznego, trochę lepiej to rozumiał. Chociaż nie do końca. On sam nie wzbraniał się przed opowiadaniem o burzy, o strachu i o tym, jak się uratował. Tylko o jednej rzeczy nie opowiadał, nie potrafił. O tym, że zostawił Mateusza. Że po prostu pobiegł sam, pozostawiając go w namiocie. Że nie wywlekł go siłą, nie kazał mu wyjść. Że na niego nie zaczekał. Tak naprawdę to kłamał.

„Wybiegliśmy z namiotu. Nie wiem, co się stało z Mateuszem. Nie wiem, dlaczego wrócił do namiotu”.

A przecież wiedział, że to wcale nie było tak.

Tylko że Mateusz nikomu nie powie. Na razie. Od roku leżał w śpiączce. Niewielka szansa na wybudzenie. Więc dlaczego Szymon tak się denerwował? Czy wolałby, żeby Mateusz się obudził, czy nie?

Szymon popatrzył, czy między drzewami w zagajniku nie ma grzybów, ale albo było jeszcze za wcześnie, albo zostały już wyzbierane. Wrócił nad jezioro.

Po drodze zauważył, że agroturystyka Leśniaków bardzo się rozbudowała i wypiękniała. „Nic dziwnego, że dziadek jest załamany” – pomyślał. To musi być straszne, mieć taką konkurencję. Biedny dziadek. Dorównanie sąsiadom, choćby zbliżenie się do ich poziomu, było kompletnie poza jego zasięgiem. Może jakby babcia żyła? Wtedy było jakoś lepiej. Teraz to całkowita degrengolada.

Nad jeziorem niewiele się zmieniło. Pełno dzieciaków, stary bar, w którym pracowała jakaś dziewczyna. Rozpoznał ją dopiero po chwili. Hanka! Ruda Hanka, córka gospodarzy z domu najbardziej pod lasem. Towarzyszka jego dziecinnych zabaw. Trochę się przez te dwa lata zmieniła. Nie taką ją pamiętał. Ona za to rozpoznała go od razu.

– Hej! – Pomachała. – Cześć, Szymon. Przyjechałeś? – zapytała z wyraźną radością, choć odpowiedź była oczywista.

– No.

– Zeszłego roku cię nie było…

– Nie mogłem. Jak tam?

– Po staremu. Jak widzisz, pracuję.

W jej głosie pobrzmiewała duma. Pewnie. Nie miała więcej lat niż on. Musi być fajnie zarabiać swoje pieniądze.

– I jak interes? Kręci się?

– Spoko. Zbieram kasę. Bo wiesz, w przyszłym roku liceum. W Olsztynie. Mamy tam rodzinę, ale utrzymanie kosztuje. Książki i tak dalej.

Kiwnął głową. Tutaj ludziom się nie przelewało. Tylko Leśniakowie byli bogaci.

– Idę się kąpać. Idziesz?

– Nie, no co ty. Przecież pracuję – odpowiedziała. Znowu w jej głosie wyczuł wcale nie zawód, tylko raczej powagę, jakąś dziwną dorosłość.

Zdjął ciuchy i wskoczył do wody, po chwili odpłynął dalej od kąpiących się dzieci. Dla niego morze mogłoby nie istnieć. Jeziora były najpiękniejsze. To nagłe uczucie szczęścia, kiedy skakał z pomostu w chłodną toń. Gładkość tafli wody, którą rozbijał ruchami kraula. Rośliny okalające jezioro, jakby przed światem zasłaniały jakiś klejnot. Nawet ważki, które krążyły nad wodą albo zawieszały się nad nią prawie nieruchome. No i ta miękkość wody, nieporównywalna z niczym innym. Pływał długo, aż do zmęczenia, które nie przychodziło szybko, bo tutaj można było pływać i pływać, tak jakby ta woda sama unosiła, jakby nie tylko on to jezioro uwielbiał, lecz także ono uwielbiało jego.

„Tam też było jezioro” – nagle sobie przypomniał. Jak uciekał i od razu wskoczył do niego, co zapewne go uratowało. Szybko zdał sobie sprawę, że w czasie burzy nie wolno wchodzić do wody, na szczęście burza zaraz się skończyła. Tylko wicher nie ucichł i nadal przewracał drzewa, a on siedział tam, w tej wodzie, i myślał, co powinien zrobić. I martwił się o Mateusza.

Teraz wyszedł na brzeg i otrzepał się tylko. Było tak gorąco, że nie miał ochoty się wycierać. Usiadł na trawie i zaczął przyglądać się ludziom. I wtedy zauważył tę dziewczynę. Kurczę, miał wrażenie, że skądś ją zna. Ale skąd? Na pewno nie była tutejsza. Ach tak, chyba widział ją na dworcu. Włosy fioletowe, cała w kolczykach. Chuda strasznie. Miała słuchawki na uszach i wyglądała, jakby wszystko i wszystkich miała w dupie. Czarny kostium. Opalała się i oczy miała zmrużone, więc mógł się jej dokładnie przyjrzeć. Przypominała elfa. Ciekaw był, do kogo przyjechała. A może jest tu z rodzicami w agroturystyce Leśniaków? Tak, to wydawało się prawdopodobne. W każdym razie wyglądała na znudzoną. Ale może to było tylko pierwsze wrażenie. Miała ładne usta. Pełne i różowe. I przynajmniej bez żadnych kolczyków. Poczuł się dziwnie. Miał ochotę patrzeć na te jej usta, ale co będzie, jak ona otworzy oczy? Odwrócił wzrok.

2

Lena jednego naprawdę nienawidziła: wstawać rano. Cały rok szkolny: punkt szósta. Szkoła była niedaleko, ale musiała przecież wypić kawę, umyć i ułożyć włosy, wybrać ubrania, umalować się. Jezu, nawet jeśli bardzo się spieszyła, potrzebowała co najmniej półtorej godziny. Plus pół godziny na dojazd. I tylko myśl o wakacjach trzymała ją przy życiu. Nawet gdy ojciec kupił bilety na ten okropny, poranny pociąg, to myślała sobie: „Dobra. Raz wstanę. A potem to już będę tylko spać i spać”. Tymczasem babcia Marysia uprzedziła ją, że śniadania są od dziewiątej do dziesiątej. I żeby przed dziewiątą była w kuchni, to jej pokaże, co ma robić. To oznaczało, że mimo wakacji musi wstać o siódmej, bo raczej nie pójdzie obsługiwać gości z brudnymi włosami. Szczególnie że jak wracała z plaży, to przyuważyła na balkonie kogoś całkiem fajnego. Siedział przy stoliku i coś pisał na laptopie. Miał kręcone włosy, rudawe. Stary, ale interesujący. Była ciekawa, co pisze. Oczywiście wolałaby się raczej przysiąść do niego niby mimochodem i zjeść z nim śniadanie, niż podawać mu jajecznicę, ale nie miała wyboru. Więc już jak ma go obsługiwać, to z czystymi włosami i umalowana.

Ziewnęła, zamarzyła o kawie i poprawiła kreskę na oku. No, wpół do dziewiątej. Może jak zejdzie teraz, to jeszcze załapie się na dawkę kofeiny.

– Kawa? W twoim wieku? – zdziwiła się babcia, kiedy usłyszała prośbę Leny.

– Mam piętnaście lat. – Lena wzruszyła ramionami. – A co?

– No nie wiem. Kofeina nie jest obojętna dla zdrowia… – zaczęła zrzędzić.

– Rodzice mi pozwalają. Piję kawę od roku – odparła spokojnie Lena. – Wiesz, jakby nie to, chyba nie dałabym rady. Tyle trzeba się uczyć…

Babcia spojrzała na nią podejrzliwie. „A więc jej powiedzieli” – przemknęło Lenie przez głowę. Że z tą nauką to tak dobrze w tym roku nie było. I jeszcze o tamtym.

– No dobrze. Proszę, tam jest automat – pokazała babcia, a Lenie zrobiło się miło, bo kawiarka miała sporo ciekawych funkcji. Espresso, latte, americano, kawa z czekoladą…

– Włóż fartuszek. – Babcia podała jej złożony, brązowy materiał.

Uch, tylko nie brąz. Tego koloru Lena akurat ze wszystkich sił nienawidziła. Kolor kupy. Czerń to co innego, czerń uwielbiała, ale to? Można się porzygać.

– Ale babciu… nie ma innych kolorów?

– Innych?

– No. Nie lubię brązowego. – Miała prawie łzy w oczach. – No zobacz, jak wyglądam…

– Wyglądasz dobrze. Gdyby nie te włosy. Trochę szkoda, miałaś takie śliczne, jasne… – powiedziała babcia. – No i te kolczyki… Ale ja rozumiem… jak byłam w twoim wieku…

Lena była nawet ciekawa, jaka była babcia w jej wieku, czy też miała kolczyki albo kolorowe włosy, ale nie miały już czasu rozmawiać, bo zaraz zaczęli przychodzić pierwsi letnicy.

Rodzina z dziećmi, którą widziała nad jeziorem. Typowe dwa plus dwa: facet w szortach, ziewający z niewyspania, prowadzący wielki wózek, kobitka z niemowlęciem na ręku, dziewczynką, bo oprócz jasnego body miała na krótkich włoskach opaskę z kwiatkiem. I jeszcze głośny chłopiec, na oko pięcioletni.

– Nie, nie możesz jeść samej nutelli, Stasiu, to wykluczone – powiedziała kobieta do syna, który od razu zrobił usta w podkówkę. – Ale jak zjesz jajecznicę, to pozwolę ci zjeść bułeczkę z nutellą na deser, okej?

Chłopiec lekko się rozpogodził.

– Gu gubelablably – zagruchało niemowlę, a Lena się uśmiechnęła.

W sumie to lubiła dzieci. Była jedynaczką i zawsze zastanawiała się, jak to by było mieć rodzeństwo. Dzieci są fajne, nie mają w sobie żadnego fałszu, żadnej pozy. „Nie to co my – pomyślała. – Przecież ciągle zakładamy maski”. Poinstruowana przez babcię podeszła do ich stolika.

– Na ciepło może być jajecznica sama albo na boczku, omlet, jajka sadzone, gotowane albo parówki.

I zaraz spróbowała zapamiętać, że jajecznica na samym maśle (dla Stasia), że dwa gotowane jajka (dla mamy Stasia), że dwa sadzone (dla mężczyzny). „Chyba powinnam załatwić sobie notes” – pomyślała, bo potem musiała podejść do następnego stolika. Mama z córką. Jak klony! Obie słodkie blondynki, do obrzygania! Ubrane w takie same sukienki! Córka chyba w jej wieku, więc spojrzała na nią ciekawie. Może się z nią zaprzyjaźni? Ale już po dwóch minutach spędzonych przy ich stoliku wiedziała, że raczej będzie to trudne.

– To jest Ola – powiedziała ta kobieta. – Chyba jesteście w tym samym wieku, prawda? Pomagasz gospodarzom? Jak to miło. Tak się martwiłam, że Ola nie będzie miała tu towarzystwa. Może wybierzemy się razem na jakąś wycieczkę? Jest podobno ciekawy skansen, zaledwie godzinę drogi stąd. Można obejrzeć różne narzędzia rolnicze, sprzęty…

– Tak! – zawołała ta Ola. – Wybierzmy się, mami! A ty oczywiście możesz jechać z nami! Tu są takie piękne widoki! I krówki są takie ładne, i koniki!

„Jezu. Krówki? – pomyślała Lena. – Ile ta dziewczyna ma lat?”. Bo nawet jeśli były w podobnym wieku według kalendarza, to na pewno nie umysłowo! Nie, nie miała ochoty oglądać krówek ze szczebiocącą blondyneczką i jej starszą wersją. Nie mówiąc o narzędziach rolniczych. Boże! Aż jej się wszystko przewróciło od tego w żołądku.

– Zobaczymy – bąknęła ostrożnie. – Mam tu dużo pracy. Poza tym dopiero przyjechałam i…

– Ach, oczywiście, nie spieszmy się – odparła mama tamtej.

– A co podać? – zapytała Lena. – Mamy jajecznicę, jajka sadzone…

Uch, to chyba będą ciężkie wakacje.

No, chyba że…

Tak, teraz go zobaczyła. Był taki przystojny, jak myślała. I ziewał. Mężczyźni, kiedy ziewają, to wcale nie zasłaniają ust. Ziewają ostentacyjnie i wcale się tym nie przejmują. Od razu do niego podeszła.

– Dzień dobry. – Zdobyła się na swój najpiękniejszy uśmiech. – Co podać na ciepło? Mamy jajecznicę…

– Jajecznicę. – Kiwnął głową, nie pozwalając jej skończyć. – Jesteś tu… Przepraszam, ale jeszcze cię nie widziałem?

– Przyjechałam do dziadków. I trochę będę pomagać – powiedziała z dumą. Nie wiedzieć czemu, nagle jej się to wydało nawet fajne. Że ma tutaj jakąś rolę.

– Bardzo miło – stwierdził.

– A pan? – odważyła się. – Na wakacjach?

– Och, ja nie miewam wakacji – odrzekł. – Pisarze zawsze pracują.

Pisarze! O rany. Nie, tego nie mogła się spodziewać w najpiękniejszych snach! A więc on jest pisarzem! Prawdziwym pisarzem! Zupełnie ją zatkało! Przełknęła ślinę.

– A co pan pisze?

– Kryminały – powiedział. – Takie tam czarne historie.

Nie no, nie zapyta przecież, jak się nazywa. Gdyby wiedziała, mogłaby wyguglować go w internecie. Ale on sam wyciągnął rękę.

– Hieronim Wronkowski – przedstawił się. Miał dużą, ciepłą dłoń. – Mówią na mnie Wrona.

– Lena… Na mnie nijak nie mówią. Po prostu Lena. To jajecznica, tak?

Cały czas myślała, jak to zrobić, żeby mu powiedzieć, że sama też trochę pisze. Strasznie się wstydziła. Ale może to była jej szansa. Chyba mogłaby mu pokazać swoje wiersze? Na razie nie mogła się doczekać, kiedy już będzie w pokoju i wygugluje tego Hieronima. Ale minęła jeszcze ponad godzina, jakieś piętnaście jajek w różnej postaci i milion parówek z keczupem, zanim wreszcie była wolna. Wzięła od babci kod do wi-fi i pognała na górę.

Hieronim Wronkowski. Autor pięciu powieści kryminalnych. Nominowany do Nagrody Kryminalny Gigant. Mieszka w Gdańsku… Przelatywała informacje w Wikipedii, myśląc: „Wow. Wow”. Nigdy wcześniej nie poznała prawdziwego pisarza, a ten Hieronim ewidentnie był kimś! Nie tam, że pisze wiersze do szuflady, jak ona. Ciekawe, czy też tak zaczynał? Musi go o to zapytać. Tylko jak? Teraz widziała kątem oka, że siedzi na balkonie i pracuje. Ale może jednak chodzi czasem na spacer albo nad jezioro? Będzie trzeba go złapać. Nawet przez to wszystko na chwilę zapomniała o Tymonie. Spojrzała na wyświetlacz smartfona. No tak. Ona wysłała do niego tysiąc, dosłownie tysiąc wiadomości. No dobra, dwadzieścia. A on do niej jedną.

„Hejka. Nie pisałem, bo tu sporo roboty, postanowiłem przemeblować w pokoju i pomalować. Pozdro! Tymon”.

Nic o tym, że tęskni. Że jak u niej, że szkoda, że jej nie ma, że kocha, że nie może bez niej żyć, że nie może się doczekać, kiedy się zobaczą. Nie, nic z tych rzeczy. Maluje pokój! Jasne. Pewnie zaczyna nowe życie, życie bez niej.

No dobra. Robiła, co mogła, ale dość tego. Więcej nie będzie się wygłupiać.

* * *

Szymon wstał wcześnie, choć w sumie nie musiał. Dziadek od razu mu powiedział, że ma całkowitą wolność. Śniadanie je, kiedy chce, co z obiadami, to pomyślą, no i w ogóle niech się niczym nie przejmuje. Ale on nie mógł spać. O trzeciej obudziło go skrzypienie. Najpierw myślał, że to pies. Dziadek dał mu inny pokój niż zawsze, bo nie było gości i kilka pokoi stało pustych. To była całkiem fajna sypialnia, większa niż jego klitka w Warszawie, nawet z balkonikiem i łazienką.

– No, będziesz tu miał jak u Pana Boga za piecem. – Dziadek się uśmiechnął. Ale jakoś smutno, nie wiadomo dlaczego. Pewnie było mu przykro, że jest tak niewielu gości i mało zarobi.

Teraz ten wielki pokój napawał Szymona dziwnym lękiem. Długo nasłuchiwał, co to mogło tak skrzypieć, ale w budynku panowała całkowita cisza.

„Oby nie szczury” – pomyślał. Nie był strachliwy, a przynajmniej nie przedtem. Kiedyś był nawet odważny. Na obozy zuchowe jeździł od siódmego roku życia. Spanie w namiotach, dookoła tylko las, żadnej cywilizacji. A w lesie przecież zwierzęta. Nigdy się nie bał. Ale po tamtym się zmienił. Ciągle mu się wydawało, że zaraz wydarzy się coś złego. Nie dość, że w życiu nie pojechałby już na żaden obóz, to jeszcze miał stracha nawet w zwykłym domu na wsi. Ech. To nie było za fajne.

Zszedł do kuchni. Nikogo tam nie zastał. Wędkarze pewnie już wyszli, zawsze wyruszali o świcie i ustawiali swoje stanowisko nad jeziorem. Tej dziwaczki, jak starą kobietę nazywał dziadek, także nie było. Dziadka też nie. Znalazł go przed domem. Starszy pan siedział, palił i pił piwo, u jego nóg spał Rudi. „O tej porze piwo?” – pomyślał Szymon. Coś było nie tak. Nigdy wcześniej nie widział, żeby dziadek zaczynał dzień od browara. W ogóle mu się to nie podobało.

– Dzień dobry – powiedział.

– Och. Już nie śpisz? – zdziwił się dziadek. – Daję ci zły przykład, co? – Wskazał puszkę.

– No… – mruknął Szymon. – Nie wiem…

– Małe piwko z rana nikomu nie zaszkodziło – stwierdził dziadek. – Ostatnio… – westchnął. – Wiesz, życie stało się nie do zniesienia.

– Jak to? – wyrwało się Szymonowi.

Dziadek wzruszył ramionami. Miał na sobie rozciągniętą, starą podkoszulkę, która wyglądała, jakby potrzebowała prania.

– Nie mam już siły na to wszystko. Coś muszę z tym zrobić, ale na to też nie mam siły.

– Jak to? Co zrobić?

– Wiesz, jak żyła twoja babcia, było zupełnie inaczej. Jakoś to ciągnęliśmy. Razem. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, ile dla mnie znaczyła. I ile wkładała w to wszystko serca. A teraz… Nie ma gości, nie ma pracy, wszystko podupadło… A w moim wieku… nie daję już rady.

Szymonowi zrobiło się nagle dziadka szkoda.

– Jadłeś coś w ogóle?

– Co? Ja? Nie, nie jem o tej porze.

„Albo w ogóle o żadnej” − pomyślał Szymon, patrząc na dziadka. Przez te dwa lata mocno wychudł. Widać, że nie tylko nie ma komu zadbać o letników, ale też nie ma teraz komu zadbać o niego.

– Poczekaj – powiedział.

Wrócił do kuchni, zrobił dwie kanapki z serem, pokroił pomidora, wlał gorącą herbatę do kubka i przyniósł to wszystko dziadkowi.

– A co ty! Nie będziesz mi tu przecież matkował! – obruszył się starszy pan, ale Szymon zobaczył, że tak naprawdę jest wzruszony.

Wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać. A w sumie Szymon może mu matkować, czemu nie? Widział, że tu potrzebna jest pomoc.

– A jak było w zeszłym roku? – zainteresował się.

– W zeszłym roku?

– No, czy dużo ludzi przyjechało?

– Tak, w zeszłym roku wszystkie pokoje były zajęte. Przyjechali wszyscy stali goście. Chociaż mówiłem im, że nie będzie obiadów… Nawet ich to nie zraziło. Niektórzy wykupili obiady u Leśniaków. Ale kiedy zobaczyli, jak tam jest, to… Teraz są tam. Szymon, kto tu przyjedzie? Zobacz, jak to wygląda. Dach przecieka, wszystko domaga się remontu, nie ma posiłków, nie ma nic.

– Ale dziadku, można by przecież…

– Co by można? Na to potrzeba pieniędzy! A ja nie mam pieniędzy.

– Ale może małym kosztem można by…

– Ciekawe jak?

No, tego jeszcze Szymon nie wiedział. Ale jeśli czegoś nie zrobią… Zdawał sobie sprawę, że dziadek w dużej mierze utrzymywał się dzięki letnikom. Miał rentę, ale bardzo skromną. Co będzie, jeśli już nikt nie przyjedzie? A przed nimi jeszcze cały lipiec, sierpień, nawet wrzesień. Może udałoby się…

– Synku, na nic te starania. Przecież wiesz…

– Wiem, że zawsze można coś zrobić – przerwał mu Szymon i po raz pierwszy od roku poczuł, że ma na coś ochotę.

Zostawił dziadka przed domem i wrócił do pokoju, żeby zadzwonić do mamy. Na pewno się ucieszy.

– Hej, mamo – powiedział. – Co tam?

– Wszystko u ciebie w porządku? – zaniepokoiła się. No tak, miała czym. Rzadko do niej dzwonił ot tak.

– W całkowitym porządku. Ale martwię się o dziadka.

I jej opowiedział. O tym, jak wygląda dom. O tym, że nie ma letników.

– Pomyślałem – dodał – że mógłbym pomóc dziadkowi jakoś to… urządzić. W sensie… trzeba przede wszystkim pomalować pokoje i elewację, poprawić szyld, mogę to wszystko zrobić, ale dziadek nie ma forsy i pomyślałem…

– Przecież wiesz, że ja też nie mam pieniędzy – westchnęła mama.

– A te na obóz? – zaryzykował.

Bo pieniądze na obóz były, odłożone. Tyle że on powiedział, że na żaden obóz już nie pojedzie. Nie dałby rady psychicznie. No i w ogóle nie miał ochoty. Bo jak? Bez Mateusza?

Zapadła cisza. Pomyślał, że mama pewnie znalazła już inne zastosowanie dla tych pieniędzy.

– Myślałam, że kupimy nową kanapę do dużego pokoju – powiedziała wreszcie.

Rzeczywiście stary mebel miał już chyba więcej lat niż on.

– No tak – mruknął i jego entuzjazm osłabł.

– Ale w porządku – powiedziała. – Kanapa może zaczekać. Ja… nie zdawałam sobie sprawy, że dziadek jest w takiej trudnej sytuacji. Jeśli uważasz, że to może pomóc…

– Na pewno, ale nie chcę…

– Załatwione – ucięła mama. – Prześlę ci te pieniądze na konto. I wiesz co?

– Co?

– Cieszę się, że zajmiesz się czymś pożytecznym. Bo…

Tak, wiedział, co chce powiedzieć.

Że się o niego martwi, bo rzeczywiście od roku był jakby cieniem siebie i nic nie robił. Zrezygnował nawet z zajęć w szkółce piłkarskiej. Tak jakby czuł, że nie ma prawa żyć normalnie. Bo może nie miał? Westchnął. Znowu wróciły niepotrzebne wspomnienia. A on już nie chciał wspominać.

Pomyślał, że na razie nic nie powie dziadkowi. Że najpierw wszystko zaplanuje sam. Ale zanim się do tego zabierze, pójdzie się wykąpać w jeziorze. Wrzucił do reklamówki kąpielówki i ręcznik i przechodząc koło kuchni, zerknął na tę dziwaczkę. Samotna starsza pani smażyła jajecznicę. Mmm, nawet ładnie pachniało. Ciekawe, co oni będą jedli na obiad. Miał wrażenie, że dieta dziadka składa się głównie z piwa. Może to on powinien nauczyć się gotować i robić śniadania i obiady dla nich i dla gości? Nie, ta myśl go rozśmieszyła. On i gotowanie, rzeczywiście.

* * *

Lena nudziła się nad jeziorem. Pisarza nie było, pewnie nadal siedział w swoim pokoju. Tymon się nie odzywał. Położyła się na kocu, włączyła muzykę i pomyślała, że może się prześpi, w końcu zaliczyła wczesny ranek. O trzeciej musiała być z powrotem, żeby pomóc przy obiedzie, co wcale jej się nie uśmiechało. Kurczę, to będzie jak w szkole. Codziennie to samo: ranne wstawanie, potem praca… Nagle zrobiło jej się przykro. Chciałaby gdzieś wyjechać. Do Londynu albo do Amsterdamu, albo do Barcelony. A tymczasem czekają ją wakacje w kuchni i stołówce! Zresztą kiedyś jeździli. Jak jeszcze rodzice byli razem. No, oficjalnie dalej niby są, ale ona przecież wiedziała. Potrafiła obserwować ludzi. Widziała, że matka i ojciec już nie całują się na przywitanie ani na pożegnanie. Że śpią osobno, no przecież trzeba by być ślepym, żeby tego nie zauważyć. Matka mówiła, że to dlatego, że ojciec chrapie, ale przecież to były brednie! Podejrzewała, że to raczej ojciec kogoś ma, bo ostatnio bardziej zaczął dbać o siebie. Ale nie miała dowodów. Zresztą: to są sprawy między nimi i nie zamierzała się wtrącać. Po prostu wolałaby, żeby powiedzieli jej prawdę. Wiedziała też, że kłócili się o nią, że wzajemnie się obwiniali za to, co się stało. Ale to nie była główna przyczyna tego, że oddalili się od siebie, na pewno nie.

No więc: matka krzyczała na ojca, że trzymał te wszystkie „łyskacze” i inne koniaki w barku. A ojciec na nią, że Leny nie wychowała, chociaż to jedyne przecież, czym się zajmuje. Matka się wtedy obrażała i mówiła, że ojciec jej nie szanuje. I wyrzucała mu, że to przez niego nie zrobiła kariery. A on wtedy się obruszał i mówił, że przecież sama chciała. Koniaki w barku to był tylko pretekst do kłótni, tak naprawdę chodziło o coś zupełnie innego.

Nagle Lena wyczuła jakiś ruch i otworzyła oczy. Och. Przyszedł pisarz. Może będzie okazja z nim pogadać. Rozłożył się nad samym jeziorem i zdjął T-shirt. Pewnie będzie się kąpał. Mogłaby go zaczepić w wodzie, ale to by oznaczało wejście w ten muł i glony, a na to nie miała ochoty. Obserwowała mężczyznę przez chwilę, jak pływał, a potem pomyślała, że gdy wyjdzie, pójdzie go zapytać o olejek do opalania. Przymknęła oczy i pogłośniła muzykę w słuchawkach. Słońce na szczęście schowało się za chmury. Olejek faktycznie by się przydał. Zapomniała go wziąć, a miała cerę bardzo wrażliwą na słońce.

Kątem oka zobaczyła, że Wrona wychodzi z wody. Usiadł na ręczniku.

„Teraz” – pomyślała.

– Dzień dobry. – Stanęła nad nim. – Czy ma pan może coś do opalania? Spiekłam się strasznie.

– Nie, niestety. – Zmrużył oczy. – Nie bardzo lubię się opalać. Tylko pływać. A ty nie pływasz?

– Nie… tam są wodorosty – powiedziała.

– Tylko przy brzegu. Wystarczy wejść trochę głębiej i jest super. Woda wspaniała, czyściutka, nigdzie nie ma już takich jezior! – powiedział z entuzjazmem.

– Ja wolę… hm… cieplejsze akweny – wyjaśniła, myśląc, że wychodzi na inteligentną.

– No tak – odparł i spojrzał na nią wyczekująco.

„Teraz albo nigdy” – pomyślała.

– A tak w ogóle… ja też trochę piszę.

– Ach tak?

Czy naprawdę się zainteresował czy to czysta kurtuazja?

– Głównie wiersze, ale pisałam też taką powieść w odcinkach. Na Wattpadzie.

– A co to jest?

– Taka platforma. Można wstawiać swoje teksty.

– No tak. Zazdroszczę wam. Teraz, jak jest internet, musi być znacznie łatwiej. Jak ja zaczynałem pisać, mogłem co najwyżej pokazać swoje wypociny wnętrzu szuflady.

Tak, no oczywiście. Przecież on jest z czasów, kiedy nie było internetu.

– A jak pan zaczynał? – odważyła się zapytać.

– Mów mi na ty. Wrona jestem. Bo inaczej czuję się starcem, serio. – Uśmiechnął się. – Miał śliczny uśmiech, chociaż rzeczywiście, młody już nie był. Wikipedia mówiła, że mocno po czterdziestce, i to było widać.

– Pisałem wiersze oczywiście. O nieszczęśliwych miłościach. Potem długo nic. Dopiero dziesięć lat temu odważyłem się napisać pierwszą książkę. No i poszło. O czym była ta twoja powieść?

– No… to było o dziewczynie, która nagle zdaje sobie sprawę, że w jej szafie ktoś mieszka. Jakby duch. Inna dziewczyna, z przeszłości. I zaczyna się dowiadywać, kto mieszkał w tym mieszkaniu przed nią…

– Ciekawe.

– No. Ale jakoś to zarzuciłam. Nie wiedziałam, jak to pociągnąć dalej. Ale miałam sporo followersów. W sensie, czytelników. A pan… a co teraz piszesz?

– Mam dość mojego cyklu z komisarzem Prochowcem. Postanowiłem zacząć coś nowego. Przyjechałem tutaj i zaciekawiły mnie te ruiny szpitala psychiatrycznego. Byłaś tam?

– Nie… Są tu jakieś ruiny?

– Po drugiej stronie torów kolejowych.

– To był szpital psychiatryczny? – nagle się zainteresowała.

– Tak. Spłonął w siedemdziesiątym drugim roku. Tyle wiem. Nigdy go nie odbudowano. Podobno nie odnaleziono podpalacza. Ale ludzie zginęli, pacjenci, straszna historia.

– Nie wiedziałam.

– Jak chcesz, to możesz mi później pokazać te swoje wiersze czy tam opowiadania. Po obiedzie będę w pokoju, przynieś. Nie wiem, czy w poezji dużo ci pomogę, moje wiersze były raczej straszne. – Uśmiechnął się. – No i na tym polu nigdy nie osiągnąłem sukcesu, ale…

– Przyjdę – obiecała uradowana. – Dziękuję.

Teraz już głupio tak było stać przy nim, bo chyba uważał rozmowę za zakończoną, wróciła więc na swój koc. Co pewien czas popatrywała na Wronę, ale jak widać, rzeczywiście nie lubił się opalać, bo zaraz się zwinął.

„Pewnie będzie pisał” – pomyślała.

Założyła słuchawki i przymknęła oczy. A potem, niepotrzebnie, znów zaczęła myśleć o Tymonie.

* * *

Szymon pomyślał, że weźmie notes, pójdzie nad jezioro i spróbuje wszystko zaplanować. Dzisiaj i tak nie da rady nic zrobić. Była niedziela, a on nie miał żadnych materiałów. Ani pomysłu, od czego zacząć. Nagle jego entuzjazm jakby osłabł. Naprawdę, ma to wszystko zrobić sam? Serio?

Usiadł nad wodą i westchnął. Zapisał: KUPNO MATERIAŁÓW. Zasępił się. Samochód dziadka był przecież zepsuty, i nic dziwnego. Stary fiat, masakra, pamiętał chyba drugą wojnę światową.

„Pewnie nie ma kasy na naprawę – pomyślał nagle ze smutkiem. – A może już się go nie da naprawić”. Trzeba by pojechać pociągiem do jakiegoś miasta. Ale jeśli kupi farby i takie rzeczy, jak to przytaszczy? Nie da rady. Samochód był niezbędny. Zapyta dziadka. Może kogoś zna, kto by pomógł. Przecież mieszka tu od zawsze.

Teraz: od czego zacząć? Może pomalować dom z zewnątrz? I te pokoje, w których nikogo teraz nie ma? Będzie musiał wszystko pomierzyć. Wyguglować w internecie, ile farby będzie potrzebne. Westchnął. Wykąpał się jeszcze, ale już nie potrafił znaleźć w tym takiej przyjemności jak wczoraj. Jakby się spieszył, jakby już chciał działać. Kiedy wychodził z wody, spojrzał na dziewczynę z fioletowymi włosami. Była tu znowu i spała w pełnym słońcu. Od razu ocenił, że przypiekła sobie twarz, ramiona i dekolt. Stanął nad nią, z wodą kapiącą z włosów. Jakaś kropelka musiała spaść na jej twarz i ją obudzić, bo otworzyła oczy, mrużąc je gwałtownie. Chrząknął.

– Przepraszam… Ale to nie jest dobry pomysł tak spać na słońcu. Spalisz się.

Wybudzona ze snu wyglądała na zamroczoną.

– Ach. Dobra, dzięki. Cholera, rzeczywiście chyba się spaliłam. – Dotknęła policzka i zmarszczyła nos. – Wszystko przez to, że zapomniałam kremu.

Chciał ją zapytać, gdzie mieszka i co tu robi, chciał jakoś… no, nawiązać rozmowę, ale nagle nie wiedzieć czemu, strasznie się zaczerwienił i zapomniał języka w gębie. Patrzył tylko na jej śmieszne fioletowe włosy, pięknie wykrojone usta i ciało ledwo okryte kostiumem. Wyglądała jak wróżka. Albo elf. Albo syrena. Jak postać z dziecięcych bajek, których dawno nie czytał.

– Eee… może schłodzisz się w wodzie – podsunął. – Tylko uważaj, bo szok termiczny…

Roześmiała się.

– Co wy z tą wodą? To jezioro jest okropne. Same glony i wodorosty.

Pomyślał, że jezioro jednak do niej pasowało. Że może gdyby weszła do wody, wyrósłby jej syreni ogon i tylko zalśniłyby łuski.

– Nie… tam dalej nie ma żadnych glonów. Jest czysta woda.

– Na pewno lodowata.

Pokręcił głową.

– Może kiedy indziej – powiedziała. – Muszę iść.

I już jej nie było. A on nawet nie wiedział, jak ma na imię. Poczuł żal. Ale i nadzieję, że zobaczy ją znowu.

* * *

Nie, wcale nie musiała iść. Chciała iść. Żeby pokazać Wronie swoje wiersze jeszcze przed kolacją. To nie mogło czekać. Bo co, jeśli się rozmyśli? Albo po prostu wyjedzie? Prawie pobiegła do ośrodka.

Wzięła prysznic i oceniła zniszczenia. Masakra. Twarz, ramiona i dekolt były czerwone jak u homara po wyjęciu z wrzątku. Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego różne części ciała różnie reagują na słońce. Na przykład brzuch i nogi znacznie trudniej było spalić niż resztę. Skóra człowieka przypominała patchwork z różnych skór. Posmarowała się balsamem do ciała i przypudrowała twarz. O ile jej fioletowe włosy bardzo pasowały do twarzy jasnej jak u Japonki, o tyle teraz, przy tej czerwonej gębie, wyglądały kiczowato. Spróbowała wklepać w skórę trochę jasnego podkładu, ale dziwnie się zwarzył. Nie, Miss Świata to ona dzisiaj na pewno nie była. Oby Wrona oceniał raczej jej inteligencję, kreatywność i talent. Co nie oznaczało oczywiście, że zanim w ogóle do niego pójdzie, nie pomaluje jeszcze oczu i ust.

Zupełnie nie rozumiała kobiet, które się nie malują. Na przykład jej mama. Kiedy wytuszowała rzęsy, podkreśliła kredką oczy i położyła szminkę na usta, wyglądała naprawdę niczego sobie. Powinna to robić codziennie, a nie tylko na wielkie okazje. Przecież po coś to wszystko jest, nie? Te wszystkie kosmetyki.

Zapukała do pokoju Wrony i po chwili weszła do środka. Wyglądał, jakby właśnie przebudził się z drzemki.

– Przepraszam – ziewnął. – Spałem.

Szybko ściągnął ze stołu jakieś papiery, koperty, śmieci.

– Tak pana książka zmęczyła?

– Miałaś do mnie mówić po imieniu.

Tak, wiedziała o tym, ale to było trudne. Jakoś „pan” samo wskakiwało w każde zdanie.

– Dobrze, postaram się. Tak cię zmęczyło pisanie?

– Chyba słońce i woda mnie zmęczyły. Jak mówiłem, nie przepadam za słońcem. W przeciwieństwie do ciebie? – Spojrzał na nią. – Chyba nie znalazłaś w końcu kremu z filtrem.

– No nie. – Zrobiło jej się przykro, że zauważył, jak źle wygląda.

– Ładnie wyglądasz taka opalona – powiedział jednak. – Ale gdyby cię piekło… podobno jogurt jest dobry, zsiadłe mleko, coś takiego.

Kiwnęła głową.

– Spróbuję.

– No dobrze. To co, pokażesz te swoje wiersze?

– Mam czytać na głos? – przestraszyła się nagle.

– Jeśli chcesz. – Uśmiechnął się ciepło.

Nie była tego pewna. Wzięła jedną z kartek, wiersz, z którego najbardziej była dumna.

– Wciąż zakładamy maski… – zaczęła. – Nie, chyba wolałabym, żeby pan… żebyś przeczytał je na spokojnie. Bo tak… wstydzę się.

– W porządku. – Wyciągnął dłoń w jej stronę, a ona podała mu wydruki. Ich dłonie na chwilę się zetknęły i poczuła dziwne podekscytowanie. Mrowienie w palcach. – To co? Dasz mi teraz poczytać na spokojnie i przyjdziesz po kolacji?

Kiwnęła głową. Nie była w stanie wydusić z siebie nawet głupiego „tak”.

* * *

Wracając do domu dziadka, Szymon znowu zrobił sobie spacer. Poszedł do lasu, szukał grzybów, tym razem uważniej, ale znalazł tylko dwa muchomory. Doszedł do ruin szpitala. Zastanawiał się, czy dookoła krążą duchy pacjentów, którzy wtedy zginęli. Dziadek opowiadał, że pożar był straszny. Na szczęście jemu udało się uratować.

„Tu musiały być drzwi” – pomyślał, patrząc na wyrwę w ceglanym murze, którą zarastała trawa. Szpital miał dwa piętra, zachowały się okna tylko pierwszego i tylko z jednej strony. A raczej dziury, które kiedyś były oknami. Wszedł do środka i zadarł głowę. Wszędzie leżały gruz i śmieci. Zmięte kawałki papieru toaletowego świadczyły o tym, że ktoś tu chodził za potrzebą. „Co za łajzy – pomyślał – jakby nie mogli gdzieś dalej, mają przecież cały las! Czy nie rozumieją, że w tym miejscu zginęli ludzie? Jak można tu przyjść i nasrać!”. Zrobiło mu się przykro.

Dziadek mówił, że jego pokoik był na parterze. „Pewnie gdzieś tutaj” – pomyślał i zaczął sobie wszystko wyobrażać. Nagle zniknęły śmieci, spróchniałe deski i odchody. Pod jego stopami pojawiła się podłoga z szerokich desek, pogięte szpitalne łóżka wyprostowały się, pokryły pościelą, w oknach pojawiły się szyby. Szymon zobaczył dym i płomienie. Usłyszał krzyki pacjentów i przeraźliwy huk walących się krokwi. Tak jak tam, wtedy, gdy spadały drzewa. Poczuł panikę pacjentów, unoszący się w powietrzu zapach strachu. Usłyszał, że ktoś straszliwie wrzeszczy, próbując wyłamać kraty. Ktoś inny mocuje się z klamką, ale drzwi są zamknięte, zwierzęcy krzyk, gdy nie może ich otworzyć. Ktoś inny, oszalały, biega po schodach w górę i w dół. I ci skazani na śmierć pacjenci przypięci do łóżek… Cały się spocił, ciężko oddychał i wybiegł w stronę drzew, jakby sam szukał ratunku.