Takie buty z cholewami - Szewach Weiss - ebook

Takie buty z cholewami ebook

Weiss Szewach

5,0

Opis

Książka bardzo osobista, przepełniona mądrością życiową, nie pozbawiona jest chwilami także humoru. Zawiera wspomnienia Szewacha Weissa, a także jego komentarze do aktualnych wydarzeń. Jej przesłaniem jest obalenie wielu stereotypów narodowościowych, politycznych i religijnych.

Takie buty z cholewami to zapis rozmowy Anny Jarmusiewicz z największym przyjacielem Polski spośród izraelskich polityków, byłym przewodniczącym Knesetu, ambasadorem Izraela w Warszawie i jak sam o sobie mówi ,,Polski w Izraelu”. To także spotkanie ze świadkiem historii (II wojna światowa, Holocaust, powstawanie państwa izraelskiego, relacje izraelsko-polskie, działalność w Instytucie Yad Vashem, przyjaźń z premierem Icchakiem Rabinem, spotkania z politykami i ciekawymi ludźmi, w tym także bardzo osobiste z Janem Pawłem II, czy przyglądanie się wydarzeniom ,,arabskiej wiosny”).

,,Ja tak lubię tę Polskę i dlatego tu ciągle wracam! Moja Galicja to jest też moja Polska, one złożyły się na moją polsko-żydowską tożsamość! Uczę się z powrotem języka polskiego, ponieważ to jest też powrót do mojego dzieciństwa! Bo to jest język, który ukształtował we mnie także ducha polskiej kultury. (…) I to są wszystko moje korzenie! To się też składa na wspólne braterstwo pamięci.

Czy ja wiem, jaką ja mam tożsamość? Wiem na pewno, że czuję się Żydem, ponieważ byłem ofiarą, i mój naród także – uczestnicząc w okropnych wydarzeniach, tylko dlatego że byliśmy Żydami. To jest jakby zewnętrzna przyczyna. Ale w sumie ja mam jednak podwójną tożsamość: izraelską oraz środkowoeuropejską, a polską w szczególności (…).

Wielokrotnie, gdzie tylko mogłem, mówiłem: To był nie Oświęcim, ale Auschwitz; to nie była Brzezinka, tylko Birkenau. To były niemieckie, faszystowskie obozy koncentracyjne, niemieckie fabryki śmierci zbudowane na polskich ziemiach (…).

Znane żydowskie powiedzenie mówi: „Kto ratuje jedno życie, ten jakby ratował cały świat”. A ja się tu zapytam, czy na przykład mój naród miałby tyle odwagi i determinacji, żeby ratować innych, narażając życie nie tylko swoje, ale i osób najbliższych? Bo przecież tylko w Polsce za ukrywanie i pomoc Żydom groziła śmierć całej rodziny”.

Szewach Weiss został odznaczony m.in. Nagrodą Brata Alberta (1998) i Krzyżem Wielkim Orderu Zasługi RP (2004); jest członkiem honorowym Międzynarodowej Kapituły Uśmiechu, otrzymał doktorat Honoris Causa Uniwersytetu Wrocławskiego, Uniwersytetu Medycznego w Łodzi i Uniwersytetu Warszawskiego, na którym prowadzi wykłady. Często komentuje aktualne wydarzenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 344

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor techniczny: Ewa Czyżowska

Korekta: Dariusz Godoś, Barbara Turnau

Łamanie: Media Spektrum

Fotografia na okładce: Ewa Szmal

Fotografie w książce pochodzą z archiwum Szewacha Weissa

© Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2012

© Copyright by Szewach Weiss and Anna Jarmusiewicz

ISBN 978-83-7595-369-5

Wydawnictwo M

31-002 Kraków, ul. Kanonicza 11

tel. 12-431-25-50, fax 12-431-25-75

e-mail: [email protected]

www.mwydawnictwo.pl

www.ksiegarniakatolicka.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o. o.

Czapki z głów*

Nie znam człowieka, więc to nie prywata. Wystarczająco często – by nie powiedzieć zazwyczaj – się z nim nie zgadzam, by móc podciągnąć to pod reklamowanie swoich. A jednak myśl ta od jakiegoś czasu nie daje mi spokoju: jeśli ktoś zasługuje na Order Orła Białego, to Szewach Weiss.

Państwo wybaczą, ale nie będzie laudacji, nie jestem w tym specjalnie wprawiony, choć kilka słów wyjaśnienia się należy. Nie chodzi mi nawet o to, że Weiss jest ogromnym i szczerym przyjacielem Polski, bo to jednak kapkę za mało. Otóż on, zachowując swój cały krytycyzm, jest tej Polski prawdziwym ambasadorem w świecie. I to, umówmy się, ambasadorem najbardziej wiarygodnym z możliwych. Szewach Weiss symbolizuje bardzo trudną drogę polsko-żydowskich pretensji, żalów, uprzedzeń, ale i trudnych miłości, szczerych fascynacji i tęsknoty.

Wiarygodność Weissa jako ambasadora Polski pogodzonej z własną historią bierze się nie tylko z racji jego przeszłości, ale i z powodu jego osobistych zasług. Szef rady Yad Vashem, przewodniczący Knesetu, ceniony intelektualista – nie jest Weiss człowiekiem w świecie anonimowym, jego głos jest słuchany i rozpoznawalny w Izraelu, Ameryce, Europie.

Tym bardziej docenić należy, że jest to głos dla nas przyjazny. Bądźmy zupełnie szczerzy – żaden inny Żyd nie mówi o nas tak dobrze! Order Orła Białego nie jest więc potrzebny jemu, ale nam. To w naszym interesie jest, by ludzi takich nagradzać i po prostu zdejmować przed nimi czapki z głów.

Robert Mazurek

Książkę tę dedykuję Jackowi Fliderbaumowi, Zygmuntowi Rolatowi,

Jackowi Waksmundzkiemu i polskim studentom

Szewach Weiss

*

Moja kochana Mama – błp. Mamusia Genia – nie mówiła dużo, ale rządziła nami. Oczami. Miała też cztery hasła, które były esencją najważniejszych wartości i spraw – i ten kodeks był u nas w domu bardzo dobrze znany: mojemu tacie Meirowi, błp. siostrze Mili, ukochanemu bratu Lonkowi oraz mnie.

Oto te hasła:

Un a mechszel (tj. w jidysz): żeby ci się wszystko udało bez przeszkód

Koaine hore (tj. w jidysz): żebyś nie miał „złego oka”, czyli nieżyczliwych ludzi koło siebie

Oto gezugt (tj. w jidysz): a niech sobie mówią, co chcą – a ty rób swoje

oraz

Takie buty z cholewami – czyli: jest źle, ale nie wolno tracić nadziei, trzeba walczyć dalej.

I może właśnie to ostatnie powiedzenie nas w życiu uratowało

CZĘŚĆ IMOJA GALICJA

Kresy multi-kulti

Dla Polaków i dla Żydów polskie Kresy sprzed 1939 roku to symbol utraconej małej i dużej ojczyzny. Czy w naszej globalnej epoce − gdy tak popularne jest multi-kulti − łatwiej jest może zrozumieć fenomen dawnej, wielonarodowościowej i wielokulturowej Rzeczypospolitej?

Tak, z tym że multi-kulti jest chyba szerszym jeszcze określeniem, związanym także z amerykanizacją życia, która jest tak krytykowana, chociaż kraj ten jest przecież konglomeratem narodów, kultur i religii.

Mnie chodzi jednak o fenomen europejski, o twoją Galicję, położoną w Europie Centralnej.

Ja faktycznie zawsze wracam do Galicji: tam są moje korzenie, korzenie naszej rodziny. Ale o Ameryce trzeba jednak powiedzieć, że ludzie jechali tam zawsze po wolność, po to, żeby zrealizować swoje sny. Mitologiczny Ikar też szukał wolności, nawet w przestworzach, ale spadł. Jednak większości osób w Ameryce się udało. Wiesz doskonale, że Żydzi mają swoją specyfikę – my stale byliśmy w drodze.

„Chociaż większość Żydów w Europie, w Stanach Zjednoczonych oraz wielu Żydów w Izraelu wywodzi się z ziem polskich i rosyjskich − historia ich nie jest dobrze znana” – napisał prof. Antony Polonsky. Przecież nie tylko z powodu Holokaustu.

Od 1875 do 1925 roku, czyli w ciągu około 50 lat, według badań naukowych słynnego izraelskiego profesora Czerykowera oraz Szymona Dubnowa1, prawie trzy miliony Żydów wywędrowało na Zachód: z Rosji do Polski, z Polski do Niemiec, z Niemiec i Polski do Francji i tak dalej, i tak dalej. Jechali także do Wielkiej Brytanii albo do Australii, a nawet do Afryki Południowej. Najwięcej jednak wyjechało do Stanów Zjednoczonych i Kanady. Wtedy tam tworzyła się literatura. Ale do Ameryki, chociaż na krótko, jechali prawie wszyscy, na przykład słynny nasz pisarz Szolem Alejchem. Żydzi zatem przynosili ze sobą do Stanów Europę, nie tylko żydowską. I dlatego to jest naród wielojęzyczny, naród, który zajmował się bankierstwem oraz finansami i handlem międzynarodowym, ponieważ zawsze był w ruchu, szukając miejsca dla lepszego życia i większej wolności.

Okazuje się, że − o czym mi niedawno powiedziałeś − także i z poprzednich pokoleń twojej rodziny emigrowano do Ameryki na początku XX wieku. Ale w Borysławiu exodus zaczął się w końcu XIX wieku i miał swoiste przyczyny. W kronice rodzinnej twoja niedawno odnaleziona krewna z Ameryki tak to opisuje: „Modernizujące się kopalnie i szyby naftowe nabywali teraz, w latach 1886–1889, cudzoziemcy − chrześcijanie. W Borysławiu nastąpił kryzys rynku pracy – pozbywano się teraz żydowskich pracowników”. Tak więc faktycznie było: emigrowali ludzie, a z nimi także ich kultura.

Tak, ponieważ w drugiej połowie XIX wieku, gdy część Żydów emigruje, powstaje także w Europie Środkowo-Wschodniej wspaniała literatura w języku jidysz, oparta na tradycjach tej części Europy. Pewnie nie wiedziałaś, że do wybuchu drugiej wojny światowej najpopularniejszym językiem wśród Żydów (także wśród tych rozproszonych po świecie) był język żydowski (jidysz), potem polski, angielski, a dopiero na końcu hebrajski. Do czasu, niestety, Holokaustu.

A jak wiele osób posługuje się obecnie w Izraelu językiem jidysz?

Jidysz posługuje się na co dzień 250−300 tysięcy osób. Przeważnie są to ortodoksyjni Żydzi, którzy mieszkają w Jerozolimie, w dzielnicy Stu Bram, w Bnej Braku i w innych miejscowościach. Jednak obecnie obserwuje się renesans tego języka: jidysz znów odżywa.

Jidysz uznaje się dziś za pełnoprawny język, choć kiedyś tak nie było. A jednak okazał się on godny Nobla.

Ależ to piękny język! W nim zapisano dziedzictwo jidysz, świeckiej literatury żydowskiej! Żydzi, emigrując, przenosili faktycznie literaturę jidysz nie tylko do innych krajów Europy i Ameryki, ale i na różne kontynenty. Przecież Izaac Bashevis Singer, który dostał w 1978 roku Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, wyemigrował co prawda do Stanów Zjednoczonych, ale urodził się w Polsce, w Leoncinie koło Nowego Dworu Mazowieckiego, a jego ojciec był rabinem. Singer tworzył w Biłgoraju, potem w Warszawie, gdzie nawet tłumaczył także na jidysz. Robił to celowo, chociaż znał dobrze język polski. Powiedział kiedyś: „A jednak jidysz nie zginął”.

Przeczytałam niedawno, że jeden z największych pisarzy w jidysz, Szalom Asz2, tworzący w obu językach, przyjaźnił się przed wojną ze Stefanem Żeromskim, z Marią Dąbrowską, a Stanisław Witkiewicz tłumaczył jego sztuki. Asza odznaczono nawet orderem Polonia Restituta.

Ludzie pióra zawsze się ze sobą spotykali. A losy mieszkańców sztetli opisywał też Izaak Lejb Perec3, jeszcze jeden wielki pisarz żydowski, pochodzący z Zamościa. Z Polski pochodził też Nathan Alterman4, pisarz i poeta, przed wojną przebywający we Francji, a potem w Palestynie. Po wojnie uznany został za największego poetę Izraela, za naszego wieszcza narodowego, obok innego jeszcze twórcy, wielkiego poety Chaima Nachmana Bialika5. Nathana Altermana nazywano wręcz sumieniem izraelskiego narodu, ponieważ występował on przeciwko poniżaniu Żydów sefardyjskich. Jednak prawdziwym trubadurem Galicji – bo wrócę jeszcze do niej − był Mordechaj Gebirtig6, niegdyś nauczyciel hebrajskiego w Sosnowcu. Jego przejmujący wiersz, jakby prorokujący Zagładę, pt. Gore nasze miasteczko, gore… śpiewano potem często w gettach podczas wojny.

A wracając jeszcze do spraw języka, powiedz mi, po jakiemu rozmawiali ze sobą twoi rodzice?

Oni mówili głównie „po jidysz”, a także po polsku. Ale rodzice mówili również biegle po niemiecku − przecież w c.k. Austrii był to język urzędowy, a ojciec skończył w tym języku szkołę handlową w Drohobyczu! Tam, zdaje się, uczył się też rysunków u Brunona Schulza7.

Ja ci to „po jidysz” zostawię, i trochę innych sformułowań, ponieważ mają one jakiś swoisty, galicyjski czar lub są uroczymi neologizmami, które mogą wymyślić jedynie cudzoziemcy i dzieci… Pozwolisz?

Dobrze. Ja wiem, że źle mówię po polsku, bo tak naprawdę nigdy nie uczyłem się systematycznie w polskiej szkole. Kiedy wybuchła wojna, byłem jeszcze dzieckiem, a potem, po jej zakończeniu, kiedy przyjechaliśmy do innej już Polski – chodziłem do polskiej szkoły w Wałbrzychu zaledwie dwa tygodnie. Bo w 1946 roku wyemigrowaliśmy do Izraela.

A powiedz mi jeszcze, w jakim języku rozmawialiście z rodzicami wy, dzieci?

Po jidysz i po polsku, ponieważ mój starszy brat Lonek i siostra Mila chodzili już do polskiej szkoły. Ach, jak ja lubię mówić po jidysz… Nieraz, kiedy spotykaliśmy się w świecie ze znanym francuskim kardynałem, Jeanem-Marie Aaronem Lustigerem, odciągałem go gdzieś na bok i po cichu go namawiałem: „Chodź, siądziemy na chwilkę i porozmawiamy sobie po jidysz”. On przecież także mówił po jidysz, bo chociaż urodził się we Francji, dokąd jego rodzice wyemigrowali w latach dwudziestych XX wieku, to, jak wiadomo, pochodzili oni z Będzina. Widzisz, my, mówiąc po jidysz, wracaliśmy do dawnego świata, do naszych bliskich, a ja − także do mojej Galicji. Mam zresztą podobne uczucie, kiedy wchodzę do dzielnicy Stu Bram w Jerozolimie − tam też ortodoksyjni Żydzi, którzy mówią po jidysz, przypominają mi dawny świat.

Jean-Marie Lustiger przyjeżdżał do Polski na rocznice wyzwolenia Auschwitz.

On dokładnie poznał wojenną tragedię narodu żydowskiego i polskiego. Ocalał z Zagłady, przygarnięty przez chrześcijańską rodzinę, ale w Auschwitz zginęła jego matka.

Galicjanie

Wróćmy może jeszcze do Galicji.

Mówiliśmy o językach – i już z samych wspominanych przykładów widać, że Żydzi byli zawsze narodem wielojęzycznym i wielokulturowym, czyli zawsze byli bardziej niż inni multi-kulti. Bo my żyliśmy dwa tysiące lat w diasporze i teraz także mieszkamy w różnych krajach. I zawsze chcieliśmy współistnieć z innymi kulturami, tworzyć lepszy świat. A wracając do Galicji – trzeba powiedzieć, że tam nawet nie można było nie stworzyć multi-kulti, ponieważ Galicja była konglomeratem narodów.

Myślisz o c.k. Austrii?

Tak, przeważnie mówiąc o Galicji, mówię o c.k. Austrii, której stolicą był Wiedeń. Było tam bez liku narodów: Niemcy, Polacy, Żydzi, Romowie, Ukraińcy, Mołdawianie, Rumuni z Besarabii, Rosjanie, Serbowie i muzułmanie spod Sarajewa, Słoweńcy, Czesi, trochę Włochów.

Ormianie.

Tak, tam było wszystko. W takich wielonarodowych imperiach były zachowywane enklawy różnych samodzielnych kultur, różnych tożsamości. Nie zmuszano nikogo do asymilacji. Nie bez powodu rewolucja, która wybuchła w 1848 roku, była nazwana Wiosną Narodów, Wiosną Ludów.

Po tej rewolucji polska część Galicji, którą Austria zaanektowała w rozbiorach, wiele zyskała. Galicja otrzymała w 1860 roku znaczną autonomię.

Dużą autonomię uzyskali wtedy też Węgrzy. O cesarzu Franciszku Józefie, czyli o Franzu Josephie, kajzerze, mówiło się: Kaiser und König, tj. cesarz Imperium i król Węgrów. Stworzono wtedy unię personalną – stąd te dwa tytuły. Ale Polski, jako państwa, rzeczywiście nie było wtedy na mapie Europy. Ja historii Polski wciąż się uczę.

My też swoją wiedzę uzupełniamy, jest bardzo wiele nowych źródeł. A niepodległa II Rzeczpospolita powstała po pierwszej wojnie, w 1918 roku.

Ale opowiadano mi kiedyś, że gdy Żydzi, po wybuchu drugiej wojny światowej, uciekali na Kresy, a potem stamtąd zostali wypędzeni dalej, do Uzbekistanu i Kazachstanu, okoliczna ludność dopytywała się, gdzie też leży ta ich Polska… chyba gdzieś między Rosją a Niemcami?

Wtedy akurat na Polskę, we wrześniu 1939 roku, uderzyły z zachodu hitlerowskie Niemcy, a ze wschodu, niespodziewanie – jeszcze sowiecka Rosja. Ale to położenie „pomiędzy” tymi krajami było zawsze naszym historycznym problemem.

Może dlatego tyle u nas znaczyła kultura? Bo wracając jeszcze do Galicji, do serca imperium, trzeba powiedzieć, że było to nie tylko centrum administracyjne, ale i centrum kultury, a właściwie – centrum kultur. Bo jednak tutaj nie zmuszano nikogo do asymilacji. Można było być Żydem, Polakiem, można było mówić w różnych językach. Na przykład Bruno Schulz, który był przecież Żydem z Drohobycza, przed pierwszą wojną znajdującego się pod panowaniem habsburskim, był jednak tak zasymilowany do polskiej kultury, że czuł się Polakiem i polskim twórcą. Jego Sklepy cynamonowe są napisane takim pięknym polskim językiem! Jednak i rodzice Schulza byli już bardzo zasymilowani, czuli się polskimi patriotami i kochali polską kulturę.

Jeżeli chodzi o twórczość z tego regionu, to niejednokrotnie podkreśla się, że literatura pochodząca z krajów Europy Środkowo-Wschodniej była szczególnego rodzaju, łączyła w sobie wiele wątków i tradycji.

Z tym że Schulz czuł się także Galicjaninem, tak jak my wszyscy. Kiedy pytano na przykład słynnego filozofa Martina Bubera8, skąd jest, ten odpowiadał: „Ja? Z Galicji”, ponieważ dzieciństwo spędził u dziadków we Lwowie. Mówili tak zresztą wszyscy Żydzi, również i ci, którzy wyemigrowali jeszcze przed wojną do Palestyny. Chociaż to w Palestynie były nasze święte miejsca: góra Syjon, Jerozolima… Dlatego u nas alija oznacza też wejście na górę. Tak więc mógł ktoś nawet przyjechać z Himalajów albo mieszkać koło Morza Martwego, to jest prawie 400 metrów poniżej poziomu morza, a jednak spytany, skąd jest, mówił zawsze: „Jestem z Galicji”. Z naszej Galicji wywodziło się zresztą wielu znanych polityków: galicyjskie korzenie mieli przecież twórcy syjonizmu, jak Teodor Herzl9, który działał w Wiedniu, a także bardzo wielu naszych wybitnych twórców i liderów politycznych w Izraelu. Herzl wybrał sobie nawet Borysław na swój region wyborczy, chociaż stąd nie pochodził.

Tylko to już wystarczy, by uświadomić sobie, jak skomplikowane były losy osób pochodzenia żydowskiego, wywodzących się z Polski.

Towszystko byli polscy Żydzi, polscy obywatele. Popatrz: mówiłem ci o Lwowie, potem o Wiedniu, trzeba jeszcze będzie powiedzieć o Pradze. Tam wszędzie przemieszczali się Żydzi wywodzący swe korzenie z Polski, nie mówiąc już o Galicji. A co do naszej silnej tożsamości galicyjskiej, warto jeszcze może dorzucić tu moje wspomnienie z późniejszego okresu, kiedy byłem już czynnym politykiem izraelskim. Wiadomo było, że z Drohobycza pochodził na przykład David Horowitz, pierwszy prezes Banku Narodowego, znany poeta Shin Shalom i inni. I okazało się, że to właśnie Galicjanie pomogli mi, niespodziewanie, w wyborach, kiedy w 1992 roku głosowano w parlamencie nad moją kandydaturą na wiceprzewodniczącego Knesetu. Posiedzenie prowadził Icchak Rabin10, wtedy najstarszy poseł, a liderzy poszczególnych partii − bo taki jest u nas zwyczaj − przedstawiali swoich kandydatów. U nas głosuje się też jawnie, a wszyscy parlamentarzyści mówią sobie po imieniu. Ja, jak zawsze, kandydowałem z ramienia Partii Pracy. Ale kiedy wstał Abraham Szapira, lider Agudu, to jest Partii Ortodoksów, bardzo ortodoksyjnej partii religijnej, to nieoczekiwanie oznajmił, że wszyscy z jego ugrupowania będą głosować na mnie.

Ciekawe, jak to uzasadnił?

Otóż podkreślił on, że będą głosować na mnie dlatego, iż mam wielki respekt dla religijnych Żydów, chociaż nie jestem wierzący. Obserwował mnie bowiem, kiedy przez wiele lat byłem przewodniczącym Knesetu. „Poza tym – powiedział − muszę coś dodać. Ja pochodzę z Drohobycza i uciekłem przed Niemcami do Rumunii, a Szewach pochodzi z Borysławia (a to jest bardzo blisko). No to co, Galicjanin (choć on powiedział: Galicjoner) nie będzie głosował na Galicjonera?” Wszyscy się śmieli – i rzeczywiście dostałem od nich głosy.

Trudno się dziwić tej silnej tożsamości lokalnej, ponieważ Galicja była bardzo specyficznym terenem. Tam faktycznie nakładały się niejako na siebie dwie tradycje wielokulturowości i tolerancji: dawna tradycja przedrozbiorowej I Rzeczypospolitej, republiki szlacheckiej „bez stosów”, a potem tradycja wielonarodowościowego imperium c.k. Austrii.

O Galicji, Galicjanach czy Galicjonerach mówiło się także z uśmiechem, że są to cwaniacy i spryciarze, tj. tacy, którzy sobie zawsze jakoś poradzą. Moi rodzice wcale się na takie określenie nie obrażali. Bo przecież ta Galicja emigrowała razem z nami, myśmy ją ze sobą zabrali. Rodzice i ich przyjaciele nadal, do końca życia, mówili po jidysz, oni się nawet w tym języku kochali. Im już pewnie trudno było nauczyć się hebrajskiego, ale w końcu jidysz także jest językiem żydowskim. Natomiast gazety czytywali w języku polskim oraz po polsku pisali do siebie listy. Po polsku także śpiewali popularne przed wojną szlagiery, na przykład Tylko we Lwowie, piosenki kabaretowe, popularne piosenki wojskowe, takie jak Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani alboPrzybyli ułani pod okienko. Umiesz te piosenki? To chodź, zanucimy sobie choćby początek.

A piosenki chasydzkie?

Rodzice śpiewali oczywiście także piosenki chasydzkie − po jidysz. Ja sam również, kiedy przyjeżdżam dziś do Krakowa, nie tylko na Festiwal Kultury Żydowskiej, to z Poldkiem Kozłowskim11, ostatnim autentycznym klezmerem, też śpiewamy sobie piosenki po jidysz.

Rodzice, jak kiedyś przypadkiem usłyszałem, mówili do siebie także po niemiecku, pewnie dlatego, by nie zapomnieć tego języka. Czytywali nawet niemiecką wersję popularnego magazynu amerykańskiego „Reader’s Digest”, z ciekawostkami ze świata. Te broszury były wydawane w różnych językach, ale nie wiem, czy po polsku.

Teraz „Reader’s Digest” jest już i w Polsce, ale spytam jeszcze o niemiecki: czy rodzice nie nabawili się podczas wojny awersji do tego języka?

Nie, przecież oni się w tym języku wychowali! Przecież Freud, Heine także mówili po niemiecku! I ten język rozwijali również nasi polityczni liderzy, jak wspomniany Teodor Herzl, twórca syjonizmu w końcu XIX wieku. Nie wspominając już o wspaniałych filozofach, takich jak słynny Moses (Mojżesz) Mendelssohn w XVIII wieku12 czy w XX wieku – Hannah Arendt13 oraz Emmanuel Lévinas14. To może nam się ten język bardziej niż Niemcom należał? Bo u nas po niemiecku mówili tylko ideolodzy i filozofowie. My nie mieliśmy Hitlerów, Göringów, gestapowców. Bo u nich najpopularniejszym zwrotem, jak pamiętam, był „parszywy Żyd” albo słowa „strzelać”, „zabijać” i również „link” − to jest „na lewo”, czyli od razu do krematorium, albo „recht” – to jest „na prawo”, też do krematorium, ale dopiero za dwa tygodnie. Ale zostawmy to…

Dobrze, chcę cię zatem jeszcze zapytać o Galicję: czy rodzice nadal żyli Borysławiem w Izraelu?

Ależ oczywiście, oni codziennie wspominali Borysław! Rodzice jednak w Izraelu osiedli ostatecznie dopiero w 1952 roku. Zresztą i ja tę Galicję do dziś wszędzie w świecie spotykam. Mniej więcej dwa lata temu dostałem list od nieznanej mi pani z Ameryki, Hanny Weiss z Waszyngtonu. Opowiem ci teraz o tym dokładniej. Nie wiedziała ona nawet, kim jestem, ale natknęła się na nazwisko Weiss, odtwarzając swoje drzewo genealogiczne, korzenie swojej rodziny. I okazało się, że ja też należę do jej rodziny, że jesteśmy dalekimi krewnymi! Boże mój! Teraz buduje ona także i moje drzewo genealogiczne od XVIII wieku w Borysławiu, w Galicji, przez 300 lat. Popatrz, jak to wygląda. Jest to zapis, jedyny chyba w swoim rodzaju, jaki znajduje się w Izraelu, pt. Historia emigrantów. Z Borysławia do Stanów… Po angielsku, ale dla ciebie nie ma sprawy. Popatrz! Są tu i stare mapy, nasz Borysław, a nawet Dolna Wolanka, gdzie mieszkaliśmy.

Niesamowite. Broszura opatrzona jest także zdjęciami! Na jej okładce widnieje twój przodek, Isidore (Izydor) Weiss, wraz ze swoją przyszłą żoną − Sarah Jerich Weiss. Na początku XX wieku postanowili oni wyemigrować z Borysławia. Pobrali się już w Stanach i od nich wywodzi się tamtejsza, twoja, rodzina. Pierwszy zaś odnotowany twój protoplasta w Borysławiu – Manes Weiss, urodził się w 1795 roku. Czyli z tego wszystkiego, co mówisz, wynika także niezbicie, że masz od dawna swoją galicyjską tożsamość.

A tak, ponieważ tam nawet język jidysz był inny. Można powiedzieć, że był to polsko-galicyjski jidysz, bo nasz jidysz nie miał wielu zwrotów hebrajskich i miał specjalny akcent. Inny niż na przykład jidysz z Łodzi czy z Poznania. Może nawet miał więcej niż akcent – galicyjski jidysz był właściwie jak gwara, jak język na Śląsku. Z tym że specjaliści, językoznawcy z Instytutu YIVO znajdującego się dziś w Nowym Jorku, a przed wojną w Wilnie, mówią nam obecnie, że klasyczny jidysz to litewski jidysz literacki. Istotnie, był on może najbardziej usystematyzowany oraz dużo więcej w nim było języka hebrajskiego, toteż faktycznie można powiedzieć, że był to superżydowski język. Ale jednak nie był to język elastyczny, który by wchłaniał inne kultury. Dlatego my, Żydzi wywodzący się z Galicji, obrażamy się na stwierdzenia, że nie mieliśmy klasycznego jidysz. Bo przecież tylko w Galicji do wyobrażenia sobie była cyganeria, bohema.

Mówiłeś o Schulzu, ale wspomniałeś kiedyś o Maurycym Gottliebie15, uczniu Matejki, pochodzącym także z Drohobycza. Razem malowali cykl obrazów z dziejów polskich Żydów. Znany jest piękny autoportret Gottlieba w stroju wschodnim, który znajduje się w Muzeum Narodowym w Warszawie. Inny autoportret ma w swoich zbiorach muzeum w Kielcach.

Najpiękniejszy autoportret znajduje się jednak w Izraelu. Maurycy Gottlieb żył niewiele ponad dwadzieścia lat. To był genialny malarz. Popatrz, to on jest przecież na tej reprodukcji, stoi w grupie osób z Torą! A z synagogi w Borysławiu pamiętam na suficie namalowane lwy. Wprawdzie religia żydowska zabraniała umieszczania ludzkich wizerunków, ale lwy i kilka innych zwierząt to były symbole biblijne. Chodziliśmy jednak także i do synagogi w Drohobyczu. Bo Borysław, Drohobycz i Truskawiec, które dzieliło od siebie tylko 3−4 kilometry – to było nasze galicyjskie Trójmiasto. Truskawiec był kurortem, a z kolei Borysław zasłynął z odkrytej tam w XIX wieku ropy. Obliczano, że stanowiła ona 75 procent krajowych zasobów i że złoża tamtejsze były najbogatsze w Europie. Miejscowi Żydzi należeli do pionierów przemysłu naftowego w latach osiemdziesiątych XIX wieku.

W II Rzeczypospolitej nazywano nawet Borysław „Kalifornią Galicji”! A Truskawiec dziś znów stał się w Polsce modnym uzdrowiskiem. Przed wojną bywali w nim i popijali słynną wodę leczniczą „naftusię”: Staff, Tuwim, Słonimski, Fogg, Witkacy i Makuszyński…

Miał więc z kim rozmawiać Bruno Schulz, bo on także tu bywał. Tam, w Galicji, rzeczywiście istniała prawdziwa wielokulturowość: nie tylko wchłaniano w siebie wątki innych kultur, ale się także nimi cieszono! Języki również się przenikały.

Ale jednak podczas wojny − patrz, ciągle wracają do mnie te wspomnienia − przypominam sobie, że kiedy ukrywaliśmy się w podwójnej ścianie, w piwnicy w Borysławiu, to mówiliśmy ze sobą po jidysz. Był to chyba wtedy nasz znak solidarności z mordowanymi Żydami. Rozmawialiśmy jednak tylko czasami, ponieważ wtedy naszym językiem było milczenie. Nie wolno było w ogóle rozmawiać – baliśmy się, że nas wykryją. Ale na przykład z panią Julią Lasotową, która nas ratowała i wsuwała nam jedzenie wąską szczeliną, szeptaliśmy po polsku.

Wróćmy może jeszcze do obyczajów: na tych terenach przenikały się także wzory sztuki użytkowej, bo jak wiadomo, Ukraina, Galicja miały tradycje pięknych haftów.

Podarowałaś mi kiedyś poduszkę wyhaftowaną na Ukrainie przez Polkę, mieszkającą tam jeszcze przed wojną. Wtedy gdy były tam jeszcze polskie Kresy.

Chciałam ci przypomnieć dawną, przedwojenną Galicję i polskie Kresy, utracone de facto już w 1939 roku. Pamiętam, że widok tej poduszki szalenie cię poruszył.

Tak, ponieważ to nie tylko były znane mi od dawna wzory, ale są one także związane z moją rodziną i tym strasznym czasem wojny! Bo wyobraź sobie, moja ciocia Fajga, młodsza siostra mamy, mieszkająca bardzo blisko nas, żyła zupełnie przyzwoicie z wyrobu pierzyn i poduszek z pierza. Ale w tym samym pokoju, gdzie pracowała, siedziała też Ukrainka, która haftowała pokrowce na poduszki. Kiedy zaczęliśmy się podczas wojny ukrywać, z początku − po pierwszym pogromie, w 1941 roku − na strychu domu pani Lasotowej, to ona zaścielała nas na dzień w łóżkach, a na wierzch kładła na nas jeszcze poduszki haftowane przez tę kobietę. Dlatego ja podarowaną przez ciebie poduszkę położę u siebie, w Izraelu, na sofie, w salonie. A ciocię Fajgę, wyjątkowo piękną kobietę, która była w ciąży − widzisz ją na tym zdjęciu − hitlerowcy zamordowali w Kołomyi, w trzecim pogromie.

Wszystko zaczęło się w sztetl

Opowiedz mi jeszcze coś więcej o twojej Galicji.

Powiedziałem ci, że Galicja jest bez granic – jako symbol, wspomnienie, klimat. Chociaż konkretna Galicja ma granice, to nie jest region ani województwo. Dla mnie bowiem, jak mi się to kojarzy – Galicja to tereny pod rządem habsburskim. W Przemyślu odbywały się kiedyś festiwale galicyjskie, ale nie wiem, czy są kontynuowane. Przyjeżdżali na nie Polacy, Mołdawianie, Węgrzy, Austriacy, trochę Słowaków. To była zatem wielka Galicja. A u Żydów to wyglądało tak, że u nas każdy miał swoją mapę. Toteż ten, kto chciał być z Galicji, dodawał do niej po prostu swoje miasteczko czy miasto i nie mówiąc o konkretach, twierdził: „Ich bin Galicjaner”. I wtedy to mógł być Rzeszów, Przemyśl itd. A kiedy znów chciał się bardzo pochwalić, to mówił: „Ich bin aus Lemberg”, to jest: „Jestem ze Lwowa”. Ale już powiedzenie: „Ich bin aus Krokiew” − to był sam szczyt. Bo przecież w Krakowie był Wawel, to była kiedyś stolica Polski – ale to wszystko było za szerokie, tego było za dużo. Bo najbliższym jednak pojęciem dla większości Żydów, nawet do początków XX wieku, był sztetl.

A jak ty określiłbyś sztetl, co było dla niego najbardziej charakterystyczne?

Nazwa pochodzi z niemieckiego „Stadt” i po jidysz „sztud” − to miasto, ale niewielkie. A sztetl − to małe miasteczko. Jak wygląda typowy sztetl? Jeśli chodzi o liczbę mieszkańców − bywało różnie. Mogło w nim mieszkać 25, 50, a nawet 80 procent Żydów, jak było na przykład w Chmielnikach czy w Chęcinie. Jednak każdy sztetl wyglądał tak samo, bo zawsze była synagoga, mykwa, szkoła i cmentarz. Najważniejsze jednak było to, że w sztetl zorganizowana była gmina żydowska. Był też skarb i podatki. To znaczy w sztetl niby jego mieszkańcy nie płacili, ale jednak płacili. Były różne systemy i tradycje finansowania życia publicznego. Bardzo ważna była tzw. Gamach, tj. kasa na dobre sprawy, na różną pomoc. To społeczeństwo w sztetl było więc demokratyczne, nawet w takich reżimach, gdzie nie było demokracji.

Ale w Polsce akurat była, choć swoista, demokracja szlachecka. I Rzeczpospolita, państwo, a właściwie federacja wielokulturowa.

Tak, tam zawsze mieliśmy samorząd i autonomię, a nawet przez dwa wieki reprezentacje ogólnopolskie, sejmy.

Od XVI do XVIII wieku tzw. Waady, Sejmy Czterech Ziemstw, dla Korony i Litwy.

Ale wracając do sztetl – to w synagogach były różne obyczaje. Niektórzy zamożni Żydzi kupowali sobie na przykład krzesła, ale i potem płacili jeszcze za korzystanie z nich w synagodze.

U nas też były ławki kolatorskie: dla dobroczyńców oraz dla ważnych osobistości.

A u nas płacono także za wejście na mównicę. To się nazywało „alija do Tory”16. Wszystko to zasilało finanse synagogi. Każda zaś kasa synagogalna miała swojego wybieranego sekretarza, tzw. gabaja.

W synagogach czytano święte teksty, modlono się, ale i dyskutowano.

Tak. Jakie to wszystko miało znaczenie? Takie, że Żyd mógł sobie spokojnie żyć w sztetl, podobnie jak jego przodkowie. Często nie bardzo go nawet obchodziło, kto rządzi. Bo mawiano: „Co zależy, jaki goj? Byleby był spokojny i dał innym żyć”.

Niedawno miałem wykład o tym, kto to był Żyd z Polski. Jeszcze do tego wrócę, ale najogólniej mówiąc: mieszkał on w Polsce od setek lat, bo kiedyś polscy książęta i królowie zapraszali na swoją gościnną ziemię Żydów, prześladowanych na zachodzie Europy. To był przeważnie religijny Żyd. I przez te setki lat w Polsce, pokolenie po pokoleniu, modlił się on przez pół dnia, zwracając się do Jerozolimy, po hebrajsku, bo był to język modlitwy. A potem przeważnie mówił w języku żydowskim, tj. po jidysz. Tak jak religijni, tradycyjni Żydzi w Polsce, w Rumunii, na Węgrzech, Litwie, Łotwie czy na Ukrainie w Rosji. Ten Żyd czekał na Mesjasza w Polsce i przeważnie żył dobrze ze swoimi sąsiadami, Polakami. Tylko część tych Żydów mówiła po polsku na co dzień, bo razem pracowali, byli sąsiadami, handlowali.

Ten Żyd nigdy nie wszedł do kościoła, bo nie było wolno. Nigdy nie gościł goja w synagodze, bo też nie było wolno. I to dlatego wizyta w synagodze papieża Jana Pawła II stała się dla nas takim niezwykłym wydarzeniem historycznym, wstrząsem. I z tego też powodu mówili o Nim: nasz papież. I to może powiedzieć nawet religijny Żyd.

Czyli można by powiedzieć o patriotyzmie mieszkańców żydowskich sztetli, że był on raczej podobny do podstawowej identyfikacji Polaków, i nie tylko Polaków, z dawnych małych miejscowości w Polsce. Ludzie tam mówili o sobie, że są, po pierwsze, tutejsi. Identyfikowali się ze swoją małą ojczyzną. Zresztą identyfikacja patriotyczna związana była z asymilacją, a ta nie była przecież obowiązkowa.

Tak, z pewnością trudno powiedzieć, że Żyd był patriotą ogólnopolskim, bo takich było mało. Byli lojalni, ale to jest co innego.

Chociaż byli i tacy polscy patrioci jak słynny Berek Joselewicz, pułkownik wojsk polskich, oficer Legionów Polskich we Włoszech w XVIII wieku, czy inni, walczący także później w powstaniach, na różnych frontach wojen światowych, a takżepolitycy, ludziekultury. Ale z reguły były to osoby zasymilowane. Przede wszystkim inteligencja i przemysłowcy.

Ale ja tu mówię o zwykłych ludziach, przede wszystkim ze sztetli. Dla Żyda ze sztetlu Polska miała, oczywiście, jakieś znaczenie, ponieważ żył koło Polaków. Kiedy jednak mówił „Ich bin von Lemberg” („jestem ze Lwowa”), „Ich bin von Reisze” („jestem z Rzeszowa”) czy „Ich bin von Warszow” („jestem z Warszawy”), to jednak to wszystko było po jidysz. I szukaj teraz tego na mapie. Nigdy nie znajdziesz. I to jest całe poplątanie. Ale jest też ciekawe, że nawet dziś pada podobna odpowiedź, gdy się spytać, skąd jest: Żyda w Stanach, we Francji czy w Australii, w Kanadzie czy w Południowej Afryce, w Chile lub w Urugwaju, w Kostaryce czy w Gwatemali…

A mówił także „Ich bin von Krokiew”?

Wyobraź sobie, że tak. Żyd jednak zawsze z pewnością wiedział, że jest Żydem, bo to go obchodziło i wyznaczało jego miejsce na ziemi. Natomiast przez dziesiątki lat mieszkał także pod zaborami: rosyjskim, austriackim, niemieckim. I wtedy żył pod nadzorem − tak czy tak. A gdy powoływano go do obcego wojska, to nieraz walczył przeciwko swoim, przeciwko Żydom.

Tak samo było wśród Polaków po rozbiorach.

Ale Żyd nie zdradzał Polaków, bo on przecież tu żył. Był gościem − ale tu żył. Polska nie na darmo była kiedyś nazywana przez Żydów „Polin”, co po hebrajsku znaczy „Tu możesz spocząć”. Tak więc Żyd czasem był bardzo blisko Polaków, czasem cierpiał jak Polacy. Na Kresach Żydzi i Polacy mieli też ze sobą sojusz, byli ze sobą związani, ponieważ bywali nieraz ofiarami Ukraińców. Żydzi nie mieli żadnych interesów antypolskich, bo przecież nie mieli państwa żydowskiego koło siebie, które by graniczyło z państwem polskim. I w końcu nie było też konfliktu interesów politycznych między Żydami a Polakami.

Dobrze, że to mówisz, bo zarzut zdrady był zawsze bardzo charakterystyczny dla antysemickich stereotypów.

Tu nie istniał ten typ problemu zdrady, jaki może być w Izraelu, że Arabowie, obywatele Izraela, którzy żyją w Izraelu, mogą zdradzić, bo chociaż tu mieszkają, to ich serce jest w Syrii czy w Jordanii, w Egipcie, Arabii Saudyjskiej lub w Iraku. Jednakże i spośród Arabów prawie nikt nie zdradza Izraela, ponieważ oni też chcą tu żyć. A w Polsce Żyd wprawdzie czekał na swojego Mesjasza, by wrócić do swojego kraju, do Izraela, nieistniejącego przez 2000 lat, ale tak naprawdę to na razie nigdzie się nie wybierał. Trzeba jednak pamiętać, że przez ten czas, 2000 lat, Żydzi byli narodem „w drodze”.

To jest jednak podstawowy czynnik dla określenia swoistego pojęcia, jakim jest naród żydowski.

Tak. Dlatego nasz słynny historyk prof. Szymon Dubnow, zamordowany w getcie na Litwie, stworzył teorię „centrum”. Żydzi mieli tworzyć na nowo swoją ojczyznę w różnych miejscach przez 2000 lat, po tym jak zostali wypędzeni z Bliskiego Wschodu. Wędrówka zaczęła się od Babilonu, gdzie stworzono słynny Talmud babiloński17. Potem poprzez Afrykę Północną, Hiszpanię, do Europy itd. Żydzi rozprzestrzeniali się w diasporze, a jednak utrzymywano ciągłość istnienia narodu żydowskiego, życia religijnego i społecznego oraz kultury. W czasach nowożytnych jednak Żydzi stawali się współtwórcami szeroko pojętej kultury w krajach ich pobytu. Także poprzez asymilację. Bo przecież wybór ojczyzny, tożsamości jest wolnym prawem każdego człowieka. Ale na ogół Żydzi żyli sobie spokojnie w swoich tradycyjnych sztetlach. Historia Żydów w Polsce jest przeważnie historią sztetli, w których Żydzi pieczołowicie dbali o przetrwanie swoich tradycji, tam uczyli się czytać i pisać teksty teologiczne. Stamtąd pochodzą rabini, a potem słynni chasydzcy cadykowie. Stamtąd wywodzą się pisarze, poeci, artyści, muzycy, aktorzy. Sztetl – co też jest bardzo istotne dla jego specyfiki − było właściwie samowystarczalne, ponieważ Żydzi mieli tam swoje przedszkola (chedery), szkoły, tzw. bet-midrasz – dla dzieci od czterech do sześciu lat. Były także i szkoły wyższe, tzw. jesziwy. Wszystko jednak dla chłopców…

Podobno wśród tradycyjnych Żydów było mało analfabetów.

Wśród mężczyzn dużo mniej niż w innych narodach, natomiast wśród kobiet, w dawnych, tradycyjnych, ortodoksyjnych rodzinach – istniał analfabetyzm. Sztetle zatem to były żydowskie państewka na cudzych ziemiach. Bardzo charakterystyczne dla połowy XVIII, XIX i początków XX wieku dla polskich Żydów w Europie Środkowo-Wschodniej, a dla stosunków polsko-żydowskich wyjątkowe. Jeśli zaś idzie o przedwojenną Polskę, to bardzo często spotykało się je na Ukrainie, chociaż istniały także na Litwie, Łotwie, w Rosji, w Rumunii oraz na Węgrzech i było ich trochę na Słowacji.

Czyli sztetl uważano jednak za stałe miejsce osiedlenia, perspektywę dalszego życia.

Tak, ponieważ Żydzi, nawet modląc się do Erec Israel (Ziemi Izraela)18, jak już mówiłem, wcale nie mieli zamiaru ani chęci nigdzie wyjeżdżać, bo to tu była ich stabilna tymczasowość. Niemcy wymordowali prawie wszystkich Żydów i właśnie takie miasteczka. A one były przecież strażnikiem i ostoją narodowości żydowskiej.

Jest taki wiersz Antoniego Słonimskiego, opublikowany po wojnie w Polsce, zatytułowany „Elegia miasteczek żydowskich”19.

To może go tu zacytujemy?

Oto on:

Elegia miasteczek żydowskich

Nie masz już, nie masz w Polsce żydowskich miasteczek,

W Hrubieszowie, Karczewie, Brodach, Falenicy

Próżno byś szukał w oknach zapalonych świeczek,

I śpiewu nadsłuchiwał z drewnianej bóżnicy.

Znikły resztki ostatnie, żydowskie łachmany,

Krew piaskiem przysypano, ślady uprzątnięto

I wapnem sinym czysto wybielono ściany,

Jak po zarazie jakiejś lub na wielkie święto.

Błyszczy tu księżyc jeden, chłodny, blady, obcy,

Już za miastem na szosie, gdy noc się rozpala,

Krewni moi żydowscy, poetyczni chłopcy,

Nie odnajdą dwu złotych księżyców Chagalla.

Te księżyce nad inną już chodzą planetą,

Odfrunęły spłoszone milczeniem ponurym.

Już nie ma tych miasteczek, gdzie szewc był poetą,

Zegarmistrz filozofem, fryzjer trubadurem.

Nie masz już tych miasteczek, gdzie biblijne pieśni

Wiatr łączył z polską piosnką i słowiańskim żalem,

Gdzie starzy Żydzi w sadach pod cieniem czereśni

Opłakiwali święte mury Jeruzalem.

Nie ma już tych miasteczek, przeminęły cieniem,

I cień ten kłaść się będzie między nasze słowa,

Nim się zbliżą bratersko i złączą od nowa

Dwa narody karmione stuleci cierpieniem.

Ten wiersz był dla mnie zawsze bardzo przejmujący, jednakże przez długie lata nie wiedziałam dokładnie, o co w nim chodzi. Losy i Holokaust Żydów podczas wojny długo były tematem tabu, nawet w rodzinach żydowskich, nie tylko z powodu cenzury.

Bano się o dzieci, nie chciano ich obarczać przeszłością. Ale wracając jeszcze do problemu sztetli − to czy wiesz, że wymordowanie Żydów było w nich, niestety, dużo łatwiejsze do przeprowadzenia niż w dużych miastach? Dlatego że takie malutkie miasteczko było logistycznie bardzo łatwe do skontrolowania. Otaczano je i wszystkich oraz wszystko sprawdzano. Nawet bardzo dobrzy ludzie się bali. Intymność tych miasteczek stworzyła zatem Niemcom bardzo dogodną sytuację. A dlaczego ja pozwalam sobie powiedzieć o sztetl, że to było państewko? Ponieważ państwo jest jakby instytucją. Sztetl był nią również, tam wszystko było dobrze zorganizowane, od urodzin aż po śmierć. Był rabinat i był cmentarz. I popatrz − tu już przejawiała się ta nasza żydowska solidarność. Polityka socjalna, wolontariat działały tam bez przerwy. Nawet nurty polityczne też tam istniały, na przykład syjonizm czy ruchy ortodoksyjne. W większych miastach wychodziła też liczna żydowska prasa.

Rozdział sztetli zamknęła druga wojna. Prowadzi się jednak nad ich historią i dziedzictwem badania. Ukazała się w Izraelu książka prof. Jehudy Bauera, doskonałego historyka związanego z Instytutem Yad Vashem, pod tytułem Śmierć miasteczek (The Death of the Shtetl).

Ale i w Polsce, w październiku 2011 roku, odbyła się konferencja „Zagłada małych miasteczek” zorganizowana przez Instytut Historii Uniwersytetu Łódzkiego. Chodzi o to, że ich historia podczas Zagłady jest mniej w Polsce znana, opisana i przebadana niż historia dużych miast.

Bardzo dobrze, przecież żyją Żydzi, którzy się z tamtymi miejscami identyfikują, a i następne pokolenia są zainteresowane swoimi korzeniami. Bo przecież, jeśli chodzi o Galicję, to mój także był Borysław, Drohobycz, Truskawiec, Stryj. Mój Sambor, moja Kołomyja, mój Buczacz, moja Turka. To było moje – i ja do nich należę… Moim zdaniem patriotyzm żydowski to było to wszystko: i sztetl – strażnik życia narodowego, i w moim przypadku Galicja. Czy wiesz, że sześciu premierów izraelskiego rządu pochodzi z małych miasteczek polskich i ukraińskich? Ben Gurion, Begin, Szamir, Eszkol, Peres i Szaret. Na moich bardzo ciekawych spotkaniach z Markiem Edelmanem, bundowcem (a Bund był w Polsce bardzo przed wojną popularny), Marek narzekał, że Ben Gurion20 zrobił z Izraela „Kleine sztetl” – „małe sztetl”. On krytykował Izrael, ponieważ nie był syjonistą. A jednak te doświadczenia ze sztetli bardzo się w świecie przydały. Może właśnie przy tworzeniu Izraela.

Podobno Ben Gurion podkreślał zawsze wagę kompromisu w stosunkach z Palestyńczykami.

On jest naszym wielkim bohaterem narodowym, takim jak w Polsce Piłsudski, a w Ameryce Waszyngton. Był też człowiekiem światłym, także o dobrej politycznej intuicji. Kiedyś, odwiedzając Uniwersytet Hebrajski w Jerozolimie, zapytał, jakich tu uczą języków. Gdy wymieniono wiele, powiedział: „Ależ uczcie się też chińskiego!”. Bo jak ktoś pochodzi z małego miasteczka, to wcale nie znaczy, że ma ograniczone horyzonty. Takie buty z cholewami!

Nie tylko podwójna tożsamość

Bardzo mnie zawsze interesowało wielkie bogactwo człowieka: podwójna, a nawet wielokrotna, tożsamość, przenikanie się kultur. Porozmawiajmy jeszcze o tym zjawisku, którego nie da się do końca zbadać naukowo, ponieważ jest to też sprawa ducha. Czy możesz powiedzieć o sobie, że w czasach Borysławia sprzed 1939 roku byłeś zasymilowany?

Właściwie to nie. W domu jedzenie było koszerne, toteż w Galicji, w naszym domu, nawet nie widziałem nigdy, jak wygląda wieprzowina! Babcia Mincia i dziadzio Icyk ze strony mamy byli totalnie religijni. Mieszkali niedaleko nas. Dziadzio Icyk został zamordowany w trzecim pogromie (popatrz, to on jest tu na zdjęciu). Dziadzio Icyk nie handlował (bo każdy zaraz myśli, że Żyd musiał handlować), on był budowlańcem! To był piękny człowiek i w dodatku miał takie wspaniałe muskuły! Wybudował nawet ochronkę dla sierot, ze ślepą piwnicą. Kiedyś nam o tym przypadkiem powiedział, jakby przewidział, że ta piwnica będzie nas ratowała przed Zagładą. Bo ta ochronka podczas okupacji była nadal czynna, tylko nie było już w niej żydowskich dzieci.

A tata uczęszczał do synagogi?

Tak, chyba w sobotę. Dziadek Hirsz (ojciec taty) i babcia Szejwa, po której noszę imię (popatrz, ich zdjęcie także mam tu, na ścianie) – też byli bardzo religijni. Dziadek w każdy piątek chodził do synagogi, mieszczącej się na Dolnej Wolance, w tej części Borysławia, gdzie mieszkaliśmy.

I ty z nim też chodziłeś?

Tak, bardzo to lubiłem. Kiedy przychodził piątek, zakładało się odświętny strój: kapota, czyściutka koszulka, kapelusz…

Dziadek był chasydem?

Nie, ale tak się u nas chodziło. Pamiętam też zapach świeżości, mydła w tej synagodze, którą szorowano na święto. Ale mój brat Lonek, kiedy trzeba było iść do synagogi, był zawsze jakoś bardzo zajęty.

I nie strofowano go?

Nie, bo myśmy byli w tych sprawach jednak bardzo liberalni. Nasza rodzina nie była ortodoksyjna, ale z pewnością była tradycyjna. Pamiętam cotygodniowe piątkowe kolacje szabasowe, mamę zapalającą świece w chusteczce na głowie.

Czyli był to jednak typowy dom żydowski.

Absolutnie tak.

A jak wyglądał wasz dom wewnątrz?

To był porządny dom, miał cztery pokoje. U nas w pokoju stała biało-niebieska skrzynka z napisem „K.K.L.”21. Do takich skrzynek zbierało się wtedy pieniądze w Ameryce i w Europie na wykup ziemi w Palestynie od Arabów. Przed drugą wojną w Palestynie znalazło się już kilkaset tysięcy Żydów.

Wiem, że twój ojciec miał sklep, a więc pewnie także rozliczne kontakty. A w jakich językach mówiło się jeszcze w twoim domu? Jak wyglądała wasza biblioteka?

Biblioteka była głównie w języku niemieckim, polskich książek było mniej. Były tam między innymi encyklopedie, atlasy, trochę powieści. Ojciec bardzo dużo czytał i nawet kiedy musieliśmy przeprowadzić się do getta, a potem do innych kryjówek – książki zajmowały sporą część naszego dobytku. Pamiętam, że Hrabiego Monte Christo Dumasa przeczytałem wtedy po polsku chyba 10 razy.

Po polsku?

Tak, ponieważ kiedy ukrywaliśmy się 21 miesięcy w piwnicy, a właściwie w jamie wysokiej na 70 centymetrów, prawie się nie poruszając, pod podłogą ochronki – to ojciec uczył mnie i kuzyna Szmila języka polskiego i ukraińskiego. A co do innych języków, jakimi mówiło się w naszym domu − to ze służącą rodzice rozmawiali po ukraińsku. I z naszym lekarzem, doktorem Terleckim, który do nas przychodził − też. Pamiętam go dobrze, bo leczył mnie pijawkami. On, niestety, potem współpracował z Niemcami. A znów słynny w Borysławiu adwokat mówił z ojcem po niemiecku, gdy ten zasięgał jego rady. Oczywiście ten adwokat często cytował także powiedzenia łacińskie, bo łacina była wtedy bardzo popularna.

Wiem, bo ja także miałam ojca adwokata. Cytaty po łacinie były, nie tylko zresztą wśród prawników, w bardzo dobrym tonie. W twoim otoczeniu jednak starsze pokolenia pewnie duchowo identyfikowały się jeszcze z c.k. Austrią.

Tak, u nas w mieszkaniu wisiał nawet portret cesarza Franciszka Józefa.

W polskich domach nieraz też.

Mnie zawsze fascynowały jego wąsy − bardzo podobne miał Piłsudski. Jego portret też u nas zresztą wisiał. A kiedy właściwie zmarł Piłsudski?

W maju 1935 roku był jego pogrzeb.

Ja sam, osobiście, Piłsudskiego nie widziałem, ponieważ urodziłem się dokładnie w roku jego śmierci. Ale rodzice opowiadali, że miał on bardzo porządne podejście do Żydów, no i tradycje socjalistyczne. A kiedy umarł − Żydzi zaczęli się już bać.

Agresywne nacjonalizmy to produkt końca XIX wieku, ale od połowy lat trzydziestych propaganda faszystowska generowała dodatkowo obłędną nienawiść do Żydów.

Między wojnami w II Rzeczypospolitej zaczął się najgorszy antysemityzm, w skrajnym, endeckim wydaniu. Piłsudski bronił wszystkich mniejszości, mając podejście ogólnopolskie, ogólnonarodowe, a nie etniczne. Ale gdyby w przedwojennej Polsce wyłącznie rządziła endecja, to… ocalałoby z Holokaustu więcej Żydów, ponieważ już przed wojną uciekaliby z Polski do Palestyny lub innych krajów.

Polska jednak miała zawsze silne tradycje wielokulturowe. Chciano je po wojnie kontynuować. Przecież Szmul Zygielbojm, jeden z czołowych bundowców, który cudem przedostał się do wojennego Londynu, został zaproszony do Rady Narodowej przez polski rząd, przebywający − jak sądzono – czasowo tylko na emigracji.

On potem popełnił samobójstwo w proteście przeciwko obojętności świata wobec dokonującej się zagłady Żydów, której jednak nie powstrzymano. Misja Jana Karskiego22 poszła na marne, nikt nie reagował. Nie poruszyła sumień zachodniego świata.