Tajny agent - Conrad Joseph - ebook

Tajny agent ebook

Conrad Joseph

4,0

Opis

Być może najbardziej aktualna powieść Josepha Conrada!

 

Jeśli zamach za pomocą bomby ma wywrzeć wpływ na opinię publiczną, musi być czymś efektowniejszym niż akt zemsty lub terroryzmu. Musi dążyć tylko do zniszczenia. Zniszczenie i nic innego, każdy inny cel musi być wykluczony. Wy, anarchiści, powinniście dowieść czarno na białym, że jesteście bezwzględnie zdecydowani zmieść z oblicza ziemi cały ustrój społeczny. Ale jak wbić ten przerażający absurd w głowy klasy średniej, tak aby go jasno pojęła? Oto jest pytanie! Odpowiedź brzmi: trzeba skierować zamach niszczycielski przeciw czemuś, co jest poza obrębem zwykłych ludzkich namiętności.

 

Londyn na przełomie XIX i XX wieku. Vladimir, diaboliczny sekretarz ambasady wrogiego mocarstwa, nakłania Verloca, pospolitego prowokatora, leniwego anarchistę i policyjnego donosiciela, do zorganizowania zamachu terrorystycznego, który zatrzęsie potęgą Imperium Brytyjskiego. Akcja ma być na tyle krwawa i absurdalna, żeby zszokowała opinię publiczną i przyćmiła rozpoczynającą się właśnie międzynarodową konferencję na temat „powstrzymania przestępczości politycznej”. Celem zamachu będzie więc wysadzenie symbolu brytyjskiej dominacji w świecie nauki i międzynarodowego systemu pomiaru czasu – Królewskiego Obserwatorium w londyńskim Greenwich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 393

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
2
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdaMia

Z braku laku…

Joseph Conrad - jeden z moich ulubionych autorów, tu jednak.. drugie podejście do tej książki i rezygnacja. Po prostu dla mnie jest to zbyt mroczne i pokręcone. Dla miłośników takiego klimatu pewnie będzie dobre.
00

Popularność




H. G. Wellsowi, kronikarzowi miłości pana Lewishama, biografowi Kippsa i historykowi wieków przyszłych poświęcam z przyjaźnią tę prostą opowieść z wieku XIX

I

Pan Verloc, wychodząc rano do miasta, zostawił sklep niby to pod opieką szwagra. Mógł sobie na to pozwolić, bo przez cały dzień ruch był niewielki, pod wieczór zaś ustawał prawie zupełnie. A przy tym żona Verloca opiekowała się jego szwagrem. Zresztą pan Verloc niewiele dbał o handel, z którego pozornie tylko się utrzymywał.

Sklep był mały, dom także. Zaliczał się do tych brudnych ceglanych budynków, których istniało mnóstwo, nim era przebudowy zaświtała nad Londynem. Przypominał kwadratowe pudło o froncie oszklonym małymi szybkami. Za dnia drzwi sklepu były zamknięte, wieczorem uchylano je w sposób dyskretny, lecz podejrzany.

Na wystawie stały fotografie tancerek w strojach mniej lub więcej skąpych, jakieś nieokreślone paczki podobne do leczniczych specyfików, żółte zalepione koperty z cienkiego papieru, oznaczone ceną dwóch i pół szylinga wypisaną wielkimi czarnymi cyframi. W poprzek okna wisiały na sznurku stare francuskie pisma humorystyczne, jakby się suszyły. Były tam jeszcze różne inne przedmioty – ciemnoniebieska miska porcelanowa, szkatułka z czarnego drewna, butelki atramentu do wiecznych piór, stemple gumowe; dalej kilka książek z nagłówkami trącącymi pornografią i parę egzemplarzy najwidoczniej starych gazet o lichym druku i nieznanych tytułach, jak „Pochodnia”, „Gong” – tytułach-pobudkach. Dwa płomyki gazu na wystawie były zawsze przykręcone, może przez oszczędność, a może ze względu na klientów.

Owymi klientami byli albo młodzi chłopcy, którzy ociągali się czas jakiś przed wystawą, nim wślizgnęli się nagle do sklepu, albo ludzie w wieku bardziej dojrzałym, niewyglądający zwykle na zamożnych. Niektórzy mieli kołnierze palt podniesione, tak że sięgały wąsów; spodnie, zbryzgane u dołu błotem, były znoszone i liche. A i nogi tkwiące w tych spodniach przedstawiały się na ogół nieszczególnie. Z rękami wetkniętymi głęboko w kieszenie palt wsuwali się bokiem do sklepu, jakby w obawie, aby nie odezwał się dzwonek.

A dzwonek, wiszący u drzwi na wygiętej stalowej taśmie, niełatwo dawał się podejść. Był pęknięty na amen, ale wieczorem przy najlżejszym poduszczeniu grzechotał za plecami klienta bezczelnie i jadowicie.

Grzechotał – a na to hasło w brudnych szklanych drzwiach za pomalowaną ladą z drewna sosnowego stawał pan Verloc, wyłaniając się szybko z pokoju za sklepem. Powieki z natury miał ciężkie; wyglądał, jakby się cały dzień tarzał w ubraniu po niezasłanym łóżku. Kto inny na jego miejscu byłby rozumiał, że taki wygląd wyraźnie szkodzi w interesach. W transakcjach detalicznego handlu wiele zależy od ujmującej, miłej powierzchowności kupca. Ale pan Verloc znał swój fach i nie przejmował się brakiem estetyki we własnym wyglądzie. Spoglądał na gościa twardym wzrokiem ze spokojną bezczelnością, niby odpierając z góry możliwość jakiejś ohydnej groźby, i zabierał się do sprzedawania przedmiotów, które najoczywiściej nie były warte żądanej ceny, skandalicznie wysokiej. Mogło to być na przykład pudełeczko z tektury wyglądające, jakby nic nie zawierało, albo jedna z owych lichych, starannie zalepionych żółtych kopert, albo nieoprawna, wybrudzona książka o obiecującym tytule. Zdarzało się, że któraś z wypłowiałych, pożółkłych tancerek znajdowała nabywcę, jakby była żywa i młoda.

Czasem na wezwanie pękniętego dzwonka ukazywała się pani Verloc. Winnie Verloc była młodą kobietą o szerokich biodrach i wydatnym biuście opiętym w ciasny stanik. Uczesana była bardzo starannie. Oczy miała spokojne podobnie jak mąż i stając za osłoną lady, zachowywała nieprzeniknioną obojętność. Niejeden klient w stosunkowo młodym wieku mieszał się nagle, widząc, że ma do czynienia z kobietą; ze wściekłością w sercu prosił o butelkę atramentu wartości sześciu pensów (w sklepie Verloca kosztowała półtora szylinga) i znalazłszy się na ulicy, rzucał ją ukradkiem do rynsztoka.

Goście, którzy przychodzili wieczorem – ci w nastawionych kołnierzach i miękkich kapeluszach opuszczonych na oczy – witali panią Verloc poufałym skinieniem głowy. Mruknąwszy coś na powitanie, podnosili klapę u końca lady, aby przejść do saloniku, skąd korytarz prowadził dalej na strome schody. Drzwi od sklepu były jedynym wejściem do domku, gdzie pan Verloc prowadził swój handel polegający na sprzedaży podejrzanych towarów. Tam też spełniał swe powołanie obrońcy społeczeństwa i uprawiał cnoty domowe. Te ostatnie były wybitne. Pan Verloc bardzo lubił siedzieć w domu. Żadne jego potrzeby, ani duchowe, ani umysłowe, ani fizyczne, nie zmuszały go do przebywania długo na mieście. Miał w domu wygody dla ciała, spokój sumienia, tudzież małżeńską troskliwość żony i pełne szacunku względy teściowej.

Matka Winnie była to tęga kobieta o wielkiej brunatnej twarzy i sapliwym głosie. Nosiła czarną perukę pod białym czepkiem. Wskutek opuchniętych nóg nie mogła się niczym zajmować. Twierdziła, że rodzina jej pochodzi z Francji, co mogło być i prawdą. Gdy po wielu latach pożycia umarł jej mąż, właściciel sklepu kolonialnego niższej kategorii, zarabiała na życie, wynajmując umeblowane pokoje niedaleko Vauxhall Bridge Road, przy skwerze, który cieszył się dawniej niejakim splendorem i należał jeszcze wciąż do dzielnicy Belgravia. Chociaż ten fakt topograficzny stanowił zaletę, gdy się ogłaszało pokoje do wynajęcia, lokatorzy zacnej wdowy nie należeli do ludzi szykownych. Niemniej córka jej, Winnie, pomagała ich obsługiwać. Ślady francuskiego pochodzenia, którymi chełpiła się wdowa, były widoczne także w powierzchowności córki; przejawiały się w niezmiernie schludnym i estetycznym upięciu lśniących, czarnych włosów. Winnie miała jeszcze inne uroki: młodość, okrągłe kształty, świeżą cerę i niezmierną, aż wyzywającą powściągliwość, która jednak nigdy nie powstrzymywała jej od rozmowy z lokatorami, prowadzonej przez nich z ożywieniem, a przez nią z zawsze równą uprzejmością.

Pan Verloc uległ widocznie tym ponętom. Nie był stałym lokatorem. Przyjeżdżał i wyjeżdżał bez żadnej wyraźnej przyczyny. Przybywał zwykle (jak grypa) z kontynentu, z tą różnicą, że nie był zapowiadany przez prasę. Jego wizytom towarzyszył nastrój wielkiej powagi. Śniadanie jadał w łóżku, gdzie z miną spokojną i zadowoloną wylegiwał się do południa – czasem nawet i dłużej. Ale gdy już raz wyszedł na miasto, zdawało się, że ma wielkie trudności z odnalezieniem drogi powrotnej do swego chwilowego mieszkania przy Belgravia Square. Opuszczał je późno i wracał wcześnie – o jakiejś trzeciej albo czwartej nad ranem. Budził się o dziesiątej, a gdy Winnie przynosiła mu śniadanie, odzywał się do niej z żartobliwą uprzejmością głosem ochrypłym i wyczerpanym, jak człowiek, który mówił z zapałem wiele godzin z rzędu. Przewracał tęsknie i zalotnie wypukłymi oczami o ciężkich powiekach, podciągając kołdrę aż pod brodę; ciemne, gładkie wąsy zakrywały jego grube wargi, skłonne do wypowiadania przymilnych żartów.

Matka Winnie była zdania, że pan Verloc jest człowiekiem bardzo przyzwoitym i sympatycznym. Z doświadczenia nabytego w różnych „interesach handlowych” poczciwa kobiecina stworzyła sobie pojęcie o ideale dżentelmena na wzór mężczyzn stołujących się w barach. Pan Verloc zbliżał się do tego ideału, a nawet go dosięgał.

– Twoje meble, mamo, zabierzemy naturalnie ze sobą – oświadczyła Winnie.

Trzeba było skończyć z wynajmowaniem umeblowanych pokoi. Okazało się, że dalsze prowadzenie tego interesu byłoby nie na miejscu. Sprawiłoby panu Verlocowi zbyt wiele kłopotu. Przeszkadzałoby mu w jego drugim zajęciu. Pan Verloc nie wyjawił, na czym polegało to zajęcie, ale po zaręczynach z Winnie zdobywał się na wstawanie z łóżka przed południem i zszedłszy na dół po schodach, zabawiał rozmową matkę Winnie w pokoju śniadaniowym znajdującym się w suterenie, gdzie wiodła pozbawione ruchu życie. Głaskał kota, poprawiał ogień na kominku, wreszcie jadł drugie śniadanie. Opuszczał z widoczną niechęcią ten przytulny, nieco duszny pokój, ale mimo to wracał dopiero późną nocą. Nigdy nie zapraszał Winnie do teatru, co powinien był uczynić człowiek tak dobrze wychowany. Wieczory miał zawsze zajęte. Raz powiedział, że jego praca jest w pewien sposób związana z polityką. Uprzedził Winnie, iż będzie musiała zachowywać się bardzo uprzejmie w stosunku do jego politycznych kolegów. Spojrzała na niego uczciwie niezgłębionymi oczami i odrzekła, że to się samo przez się rozumie.

Co ponadto mówił jej o swym zajęciu, tego matka Winnie przeniknąć nie mogła. Małżonkowie zabrali ją na nowe mieszkanie razem z meblami. Nędzny wygląd sklepu zdumiał ją. Zamiana skweru Belgravia na wąską uliczkę w dzielnicy Soho źle wpłynęła na jej nogi. Spuchły do niemożliwych rozmiarów. Natomiast pozbyła się zupełnie trosk materialnych. Posępna dobroduszność zięcia napełniła ją poczuciem zupełnego bezpieczeństwa. Przyszłość córki była oczywiście zapewniona, a nawet i o syna, Steviego, staruszka nie potrzebowała się już niepokoić. Musiała przyznać w duchu, że ten biedny Stevie był źródłem strasznych kłopotów. Lecz wziąwszy pod uwagę przywiązanie Winnie do jej słabowitego brata oraz dobrotliwe i hojne usposobienie pana Verloca, matka czuła teraz, że jej biedny chłopiec jest całkiem bezpieczny na tym burzliwym padole. W gruncie rzeczy może się i nie martwiła, iż Verlocowie nie mają dzieci. Zdawało się, że pan Verloc wcale się tym nie trapi, a ponieważ Winnie znalazła w swym bracie przedmiot wręcz matczynego przywiązania, więc chyba wszystko to wyjdzie nieborakowi na dobre.

Trudno było wynaleźć chłopcu jakieś zajęcie. Wyglądał na delikatnego i był ładny mimo opuszczonej bezmyślnie dolnej wargi. Dzięki świetnemu brytyjskiemu systemowi przymusowego nauczania umiał czytać i pisać, w czym nieszczególny wygląd dolnej wargi mu nie przeszkodził. Lecz pracując jako goniec, nie osiągnął powodzenia. Zapominał, w jakim celu został wysłany, a z prostej drogi obowiązku łatwo sprowadzały go przynęty w postaci zbłąkanych kotów i psów, za którymi snuł się po wąskich uliczkach prowadzących na cuchnące podwórza. Wpatrywał się z otwartymi ustami w sceny uliczne, narażając na szwank interesy swego chlebodawcy; pochłaniały go także dramaty przewróconych koni. Groza i gwałtowność tych scen wyrywały mu niekiedy z ust przenikliwe krzyki, gdy stał wśród tłumu, a tłum nie lubi, aby odgłosy bólu przeszkadzają mu w spokojnym rozkoszowaniu się narodowym widowiskiem. Kiedy poważny, opiekuńczy policjant odprowadzał Steviego, okazywało się często, że nieborak zapomniał – przynajmniej na pewien czas – gdzie mieszka. Zapytany nagle, zaczynał się jąkać aż do utraty tchu. Kiedy coś go zaskoczyło i zakłopotało, zezował w okropny sposób, ale nie miewał żadnych ataków (co było pocieszające). W dzieciństwie mógł zawsze się schronić za spódniczkę siostry Winnie, uciekając przed naturalnymi wybuchami niecierpliwości ze strony ojca.

Skądinąd można było Steviego podejrzewać, że tai w sobie całe mnóstwo bezczelnych psot. Gdy skończył lat czternaście, przyjaciel jego zmarłego ojca, agent zagranicznej firmy wyrabiającej skondensowane mleko, nastręczył chłopcu sposobność rozpoczęcia kariery, dając mu w biurze miejsce gońca. Tymczasem w pewne mgliste popołudnie okazało się, że Stevie podczas nieobecności szefa zaczął puszczać fajerwerki na klatce schodowej. Wypuścił jedną po drugiej całą serię wściekłych rakiet, gniewnie wirujących słońc, głośno wybuchających szmermeli – i sprawa mogła wziąć obrót bardzo poważny. Okropny popłoch wybuchł w całym budynku. Krztuszący się urzędnicy o błędnych oczach pędzili korytarzami pełnymi dymu; po schodach toczyły się cylindry, osobno zaś toczyli się interesanci w podeszłym wieku.

Zdawało się, że postępek Steviego nie sprawił mu żadnej przyjemności. Trudno było zrozumieć, co go pobudziło do tego oryginalnego czynu. Dopiero jakiś czas później Winnie wydobyła z niego mętne i bezładne wyznanie. Okazało się, że dwaj gońcy z tego samego domu, drażniąc chłopca opowiadaniem różnych historii o niesprawiedliwości i wyzysku, doprowadzili w końcu jego współczucie do stanu wrzenia. Oczywiście przyjaciel ojca z miejsca odprawił Steviego, bojąc się, aby tego rodzaju wybryki nie zrujnowały przedsiębiorstwa. Po tym altruistycznym czynie używano chłopca do zmywania naczyń w kuchni i do czyszczenia butów panom zajmującym umeblowane pokoje. Taka praca nie miała oczywiście przyszłości. Od czasu do czasu Stevie dostawał od lokatorów po szylingu. Pan Verloc okazał się najhojniejszy. Ale wszystko razem nie wynosiło wiele i nie stwarzało pomyślnych perspektyw, więc gdy Winnie oznajmiła, że pan Verloc jest z nią zaręczony, matka jej spojrzała z westchnieniem w stronę kuchni, zadając sobie pytanie, co teraz będzie z biednym Stephenem.

Okazało się, że pan Verloc gotów jest zabrać go razem z teściową i umeblowaniem, które stanowiło cały majątek rodziny. Pan Verloc przygarnął wszystko do szerokiej, dobrodusznej piersi. Meble zostały rozmieszczone możliwie najkorzystniej po całym domu, ale teściowej przydzielono tylko dwa parterowe pokoje od podwórza. W jednym z nich spał biedny Stevie. Rzadki, puszysty zarost przesłaniał już wówczas złotą mgiełką ostre kontury jego cofniętej dolnej szczęki. Ze ślepą miłością i posłuszeństwem pomagał siostrze w gospodarstwie. Pan Verloc uważał, że trochę zajęcia wyjdzie mu na dobre. Cały wolny czas poświęcał Stevie rysowaniu cyrklem i ołówkiem kół na kawałku papieru. Pochylony nisko nad kuchennym stołem, rozstawiał szeroko łokcie, przykładając się z wielką pilnością do tej rozrywki. Przez otwarte drzwi saloniku sąsiadującego ze sklepem Winnie spoglądała nań od czasu do czasu z macierzyńską czujnością.

II

Taki oto dom, taki warsztat pracy i takich domowników opuścił pan Verloc, dążąc o wpół do jedenastej rano ku zachodniej części Londynu. Była to dla niego wyjątkowo wczesna godzina. Z całej jego osoby bił urok prawie nieskalanej świeżości; granatowe sukienne palto było rozpięte, buty lśniły, na ogolonych policzkach igrało coś na kształt połysku; nawet oczy o ciężkich powiekach, pokrzepione całonocnym spokojnym snem, rzucały dość raźne spojrzenia. Przez ogrodzenie parku pan Verloc przyglądał się mężczyznom i kobietom jeżdżącym konno po Row, parom, które sunęły harmonijnie lekkim galopem lub jechały statecznego stępa, niespiesznym grupom złożonym z trzech lub czterech osób, pojedynczym jeźdźcom wyglądającym na odludków i samotnym amazonkom, za którymi trzymał się w oddali chłopak stajenny w kapeluszu ozdobionym kokardą, ubrany w obcisłą liberię przepasaną skórzanym pasem. Pojazdy, przeważnie dwukonne karety, toczyły się szybko; czasem trafiał się kabriolet, a wewnątrz niego skóra jakiegoś dzikiego zwierzęcia i wyłaniająca się z opuszczonej budy kobieca głowa w kapeluszu. Charakterystyczne słońce londyńskie, któremu można zarzucić tylko to, że wygląda jak nabiegłe krwią, powlekało wszystko wspaniałością swego spojrzenia. Tkwiło niezbyt wysoko nad Hyde Park Corner, jakby strzegło wszystkiego, dobroduszne i punktualne. Nawet bruk pod nogami pana Verloca nabrał barwy starego złota w tym rozproszonym świetle, w którym ani mur, ani drzewo, ani zwierzę, ani człowiek nie rzucali cienia.

Pan Verloc szedł ku zachodowi przez miasto pozbawione cieni i powietrze przesycone spatynowanym złotym pyłem. Czerwone jak miedź połyski lśniły na dachach, na załomach murów, na szybach pojazdów, nawet na sierści koni i na szerokich plecach pana Verloca, gdzie wyglądały jak ciemna rdza. Ale pan Verloc nie zdawał sobie sprawy, że osiada na nim rdza. Jego życzliwy wzrok padał przez ogrodzenie na oznaki londyńskich bogactw i zbytku. Tak jest, wszystkich tych ludzi trzeba otoczyć opieką. Opieka jest pierwszym warunkiem bogactwa i zbytku. Trzeba otoczyć opieką tych ludzi, tak jak ich konie, powozy, domy, służbę. Trzeba otoczyć opieką źródło ich bogactw w sercu miasta i w sercu kraju. Trzeba otoczyć opieką cały społeczny ład sprzyjający higienicznej bezczynności tej sfery, trzeba jej strzec przed płytką zawiścią niehigienicznej pracy. Trzeba to zrobić koniecznie – tu pan Verloc byłby zatarł ręce z zadowoleniem, gdyby nie miał wrodzonej niechęci do wszelkiego niepotrzebnego wysiłku. Jego bezczynność, choć nie podyktowana przez higienę, bardzo mu dogadzała. Miał dla niej pewnego rodzaju kult nacechowany bezwładnym fanatyzmem, a może raczej fanatycznym bezwładem. Syn pracowitych rodziców, urodzony na znojne życie, oddał się gnuśności z popędu równie głębokiego, niepojętego i władczego jak popęd, który skłania mężczyznę do wyboru jednej kobiety spośród tysiąca. Był za gnuśny nawet na demagoga, na wiecowego mówcę, na przywódcę robotników. To by go kosztowało zbyt wiele trudu. Potrzebował wygody w formie bardziej doskonałej, a może owładnęła nim filozoficzna niewiara w skuteczność każdego ludzkiego wysiłku. Ten ostatni rodzaj lenistwa wymaga pewnego zasobu inteligencji.

Panu Verlocowi inteligencji nie brakowało i byłby może mrugnął do siebie znacząco na myśl o zagrożonym porządku społecznym, gdyby ten objaw sceptycyzmu nie wymagał pewnego wysiłku. Wielkie wypukłe oczy pana Verloca nie były przystosowane do mrugania. Należały raczej do kategorii oczu, które zamykają się poważnie przy zasypianiu, wywierając majestatyczne wrażenie.

Powściągliwy w ruchach, opasły na kształt tłustego wieprza, pan Verloc szedł swoją drogą, nie zacierając rąk z zadowoleniem i nie mrugając sceptycznie do swych myśli. Stąpał ciężko po bruku w błyszczących trzewikach i wyglądał jak zamożny rzemieślnik posiadający własny warsztat. Można go było wziąć za pierwszego lepszego majstra, od ramiarza po ślusarza, za pracodawcę w skromnym interesie. Ale był przy tym w panu Verlocu jakiś rys nieokreślony, którego żaden rzemieślnik nie nabyłby podczas swej pracy, choćby wykonywał ją najmniej sumiennie: rys wspólny tym, co żerują na występkach, głupocie albo tchórzostwie, rys moralnego nihilizmu, właściwy ludziom prowadzącym szulernie lub domy publiczne, a cechujący również prywatnych detektywów i wywiadowców, szynkarzy, sprzedawców elektrycznych pasów przywracających siły i wynalazców patentowanych leków. Co do owych wynalazców nie mam pewności, bo tego tak dalece nie zgłębiałem. Zdaje mi się jednak, że wyraz twarzy tych ludzi może być po prostu szatański; wcale bym się temu nie dziwił. Chciałem tylko zaznaczyć, iż wyraz twarzy pana Verloca daleki był od demonizmu.

Nie dochodząc do Knightsbridge, pan Verloc skręcił w lewo z rojnej głównej ulicy, tętniącej hałasem rozkołysanych omnibusów i wozów toczących się szybko wśród prawie bezgłośnej, chyżej fali dwukołowych dorożek. Pod kapeluszem zsuniętym lekko z czoła wyszczotkowane włosy pana Verloca ułożyły się gładko i kornie, albowiem pan Verloc miał sprawę z pewną ambasadą. Nieugięty jak skała – z rodzaju tych miększych skał – kroczył teraz ulicą, która zasługiwała w pełni na nazwę zacisznej. W jej szerokości, pustce i obszarze tkwił majestat martwej przyrody, która nie podlega śmierci. Jedynym napomknieniem o śmiertelności była karetka jakiegoś doktora, stojąca we wzniosłym osamotnieniu tuż obok chodnika. Wyczyszczone kołatki u drzwi błyszczały jak okiem sięg­nąć, czyste okna lśniły ciemnym połyskiem. Nic się nie poruszało. Lecz oto wózek z mlekiem zaturkotał hałaśliwie i przeciął w głębi ulicę; zza węgła wypadł drugi wózek, a na nim chłopiec od rzeźnika siedział wysoko nad parą czerwonych kół, powożąc ze wspaniałym rozmachem, niby uczestnik gier olimpijskich kierujący rydwanem. Spod kamieni wysunął się kot, który najwidoczniej coś zbroił. Biegł chwilę, wyprzedzając pana Verloca, i dał nurka do sutereny; a gruby policjant, z pozoru niedostępny wszelkim uczuciom, jakby również był częścią martwej przyrody, wyłonił się, rzekłbyś, z latarni, nie zwracając na Verloca najmniejszej uwagi.

Pan Verloc skręcił na lewo i szedł wąską uliczką wzdłuż żółtej ściany, na której z niezbadanych powodów widniał czarnymi literami napis: Chesham Square nr 1. Tymczasem Chesham Square znajdował się przynajmniej sześćdziesiąt jardów dalej, pan Verloc zaś, który był w dostatecznym stopniu kosmopolitą, aby nie dać się zwieść topograficznym tajemnicom Londynu, szedł wciąż spokojnie naprzód, nie zdradzając oznak zdziwienia czy oburzenia. Wreszcie z wytrwałością cechującą człowieka interesu dotarł do skweru i przeciął go na ukos, zmierzając pod numer 107. Ten numer widniał na imponującej bramie wjazdowej, umieszczonej w wysokiej, gładkiej ścianie między dwoma domami. Jeden z nich był oznaczony dość rozsądnie numerem 9, natomiast na drugim widniał numer 37. O fakcie, że ten ostatni dom należy do znanej w sąsiedztwie Porthill Street, głosił napis nad parterowymi oknami, umieszczony przez jakąś bardzo sprężystą władzę, której polecono tropić zbłąkane domy londyńskie. Dlaczego nie żąda się od parlamentu, aby wydał rozkaz (wystarczyłby krótki akt) polecający tym gmachom powrót do miejsc, gdzie przynależą, jest jedną z tajemnic miejskiego zarządu. Pan Verloc nie łamał sobie nad tym głowy, ponieważ jego posłannictwo życiowe stanowiła ochrona społecznego ustroju, nie zaś doskonalenie tegoż ustroju czy chociażby jego krytyka.

Było tak wcześnie, że portier ambasady wybiegł ze swego mieszkania, mocując się jeszcze z lewym rękawem liberii. Miał na sobie czerwoną kamizelkę, krótkie spodnie i był najwidoczniej zmieszany. Pan Verloc dostrzegł to natarcie z flanki i odparł je, wyciągnąwszy po prostu kopertę z godłem ambasady, po czym szedł dalej. Ten sam talizman pokazał lokajowi, który otworzył drzwi i cofnął się, aby go wpuścić do holu.

Na dużym kominku palił się jasny ogień. Zwrócony tyłem do ognia stał starszy mężczyzna we fraku, z łańcuchem na szyi. Popatrzył na pana Verloca znad rozpostartej gazety, którą trzymał oburącz przed spokojną, surową twarzą. Nie poruszył się wcale. Drugi lokaj w brunatnych spodniach i fraku obrzeżonym cienkim żółtym sznurkiem zbliżył się do pana Verloca. Usłyszawszy wyszeptane przez niego nazwisko, zawrócił na pięcie i zaczął iść, nie oglądając się wcale. Prowadził tak pana Verloca parterowym korytarzem na lewo od wielkich schodów pokrytych dywanem i nagle wskazał mu wejście do małego pokoju, gdzie stało ciężkie biurko oraz kilka krzeseł. Drzwi się zamknęły i pan Verloc został sam. Nie usiadł. Rozglądał się, przeciągając pulchną, krótką ręką po gładko uczesanej głowie, w drugiej ręce trzymał kapelusz i laskę.

Jakieś drzwi otwarły się bez szelestu. Pan Verloc, skierowawszy wzrok w tamtą stronę, zobaczył zrazu tylko czarne ubranie, łysy czubek głowy i obwisłe ciemnosiwe bokobrody po obu stronach pomarszczonych rąk. Człowiek, który wszedł, trzymał przed oczami plik papierów; przeglądając je, zbliżał się drobnym krokiem do stołu. Tajny radca Wurmt, chancelier d’ambassade, był dość krótkowzroczny. Zasłużony ten urzędnik złożył papiery na stole, odsłaniając nalaną, bladą twarz o melancholijnej brzydocie, otoczoną gąszczem cienkich, długich ciemnosiwych włosów. Przekreślała tę twarz gruba linia gęstych, krzaczastych brwi. Wurmt włożył na tępy, bezkształtny nos binokle w czarnej oprawie i wydał się zaskoczony widokiem pana Verloca. Pod ogromnymi brwiami krótkowzroczne oczy radcy mrugały bezradnie zza szkieł.

Nie przywitał się wcale, podobnie jak i pan Verloc, który oczywiście wiedział, jak się zachować; lecz nieznaczna zmiana w zarysie barków i pleców pana Verloca nasunęła myśl, że jego grzbiet pochylił się z lekka pod obszerną powierzchnią palta. Robiło to wrażenie dyskretnego szacunku.

– Mam tu kilka pańskich raportów – rzekł urzędnik nadspodziewanie miękkim, jakby znużonym głosem, przyciskając mocno papiery końcem wskazującego palca. Umilkł, a pan Verloc, który poznał od razu własne pismo, czekał z zapartym tchem. – Nie jesteśmy zadowoleni z zachowania się tutejszej policji – ciągnął Wurmt z wszelkimi pozorami umysłowego wyczerpania.

Plecy pana Verloca właściwie nawet nie drgnęły, a jednak wydało się, że wzruszył ramionami. Usta jego otworzyły się po raz pierwszy od chwili, gdy wyszedł z domu.

– Każdy kraj ma swoją policję – rzekł filozoficznie. Lecz urzędnik ambasady patrzył na niego, w dalszym ciągu mrugając oczami, i pan Verloc dorzucił jakby pod przymusem: – Niech pan pozwoli mi zauważyć, że nie mam wpływu na tutejszą policję.

– Pożądane jest, aby zaszedł jakiś wypadek, który by pobudził jej czujność – rzekł biurokrata. – To wchodzi w zakres pana obowiązków… nieprawdaż?

Pan Verloc odpowiedział na to tylko westchnieniem, które wyrwało mu się niechcący, bo zaraz postarał się nadać twarzy wesoły wyraz. Urzędnik mrugał niepewnie, jakby mu dokuczało przyćmione światło pokoju. Powtórzył ogólnikowo:

– Wypadek, który by pobudził czujność policji… i surowość urzędników. Zasadnicza łagodność tutejszej procedury sądowej oraz absolutny brak wszelkich środków represyjnych są zgorszeniem dla Europy. Czego nam teraz potrzeba, to wzmożonego niepokoju… wrzenia, które niewątpliwie istnieje.

– Oczywiście, oczywiście – wtrącił pan Verloc pełnym szacunku, niskim basem typu krasomówczego, różniącym się tak dalece od tonu, którym mówił dotychczas, że radca się zdumiał. – Istnieje, i to w stopniu niebezpiecznym. Moje raporty z ostatnich dwunastu miesięcy wyjaśniają to dostatecznie.

– Pana raporty z ostatnich dwunastu miesięcy – zaczął radca stanu Wurmt swym łagodnym, beznamiętnym głosem – zostały przeze mnie przeczytane. Nie mogę zrozumieć, po co je pan w ogóle pisał.

Na chwilę zapadło smutne milczenie. Zdawało się, że pan Verloc zapomniał języka w gębie, radca zaś utkwił wzrok w leżących na stole papierach. Wreszcie odsunął je z lekka.

– Ze stanu rzeczy, który pan tutaj przedstawia, wypływa jedynie to, że w ogóle pana zatrudniamy. A teraz chodzi nam nie o pisaninę, lecz o wykrycie jakiegoś znaczącego, wybitnego faktu, powiedziałbym nawet: faktu niepokojącego.

– Nie potrzebuję mówić, że ten cel będzie przyświecał wszystkim moim wysiłkom – rzekł pan Verloc, nadając ton przeświadczenia swemu ochrypłemu głosowi od codziennego użytku. Ale zmieszał się, czując, że jest bacznie śledzony zza ślepego połysku okularów po drugiej stronie stołu. Umilkł nagle z gestem bezwzględnego oddania. Pożyteczny i zapracowany, lecz skromny członek ambasady przybrał nagle taki wyraz twarzy, jakby błysnęła mu jakaś nowa myśl.

– Pan jest bardzo otyły – rzekł.

Ta uwaga, treści właściwie psychologicznej, uraziła pana Verloca jak niegrzeczny przytyk, choć została wypowiedziana ze skromnością i wahaniem urzędnika lepiej obeznanego z piórem i atramentem niż z wymaganiami czynnego życia. Pan Verloc odstąpił o krok.

– Jak to? Co pan był łaskaw powiedzieć? – wykrzyknął urażonym, chrypliwym głosem.

Chancelier d’ambassade, któremu powierzono przeprowadzenie owej rozmowy, najwyraźniej uznał, że ta misja przekracza jego siły.

– Chyba najlepiej będzie, jeśli pan się zobaczy z panem Władimirem. Tak, stanowczo powinien pan rozmówić się z panem Władimirem. Niech pan tu poczeka – dodał i wyszedł swym drobnym krokiem.

Pan Verloc przesunął natychmiast ręką po włosach. Na czoło wystąpiły mu drobne krople potu. Wypuścił powietrze przez ściąg­nięte usta jak człowiek dmuchający na łyżkę gorącej zupy. A gdy lokaj w brązowej liberii ukazał się cicho we drzwiach, pan Verloc stał dosłownie na tym samym miejscu, gdzie się znajdował poprzednio. Stał bez ruchu, jakby czuł, że jest otoczony wilczymi dołami.

Poszedł za lokajem przejściem oświetlonym przez samotny płomień gazowy, potem kręconymi schodami i wreszcie oszklonym, wesołym korytarzem na pierwszym piętrze. Lokaj otworzył jakieś drzwi i usunął się na bok. Pan Verloc poczuł pod nogami gruby dywan. Pokój był obszerny, trzyokienny; młody człowiek o wygolonej, dużej twarzy, siedzący w obszernym fotelu przed wielkim mahoniowym biurkiem, rzekł po francusku do chancelier d’ambassade, który odchodził z papierami w ręku:

– Masz rację, mon cher. Bestia tłusta, bo tłusta.

Pan Władimir, pierwszy sekretarz, cieszył się w salonach opinią człowieka przyjemnego i zajmującego. Był poniekąd ulubieńcem towarzystwa. Jego dowcip polegał na odkrywaniu zabawnych związków między niepasującymi do siebie pojęciami. Rozprawiając w tym duchu, przysiadał na samym brzegu krzesła i podnosił lewą rękę, jakby wystawiał na pokaz swe ucieszne wywody, trzymając je między kciukiem a palcem wskazującym. Wygolona, okrągła twarz sekretarza przybierała wtedy wyraz wesołego zdziwienia.

Lecz w oczach, zwróconych na pana Verloca, nie było śladu wesołości ani zdziwienia. Rozparł się w głębokim fotelu, rozstawiwszy szeroko łokcie, i zarzucił nogę na grube kolano. Jego gładka, różowa twarz nadawała mu wygląd przedwcześnie rozwiniętego niemowlęcia, które nikomu gadać głupstw nie pozwoli.

– Pan chyba rozumie po francusku? – zapytał.

Pan Verloc potwierdził ochrypłym głosem. Cała jego tłusta postać pochylała się ku przodowi. Stał na dywanie pośrodku pokoju, trzymając w jednej ręce kapelusz i laskę; druga ręka wisiała bezwładnie u boku. Mruknął skromnie z głębi gardła, że odbył służbę wojskową w artylerii francuskiej. Naraz pan Władimir, wiedziony pogardliwą przekorą, przerzucił się na inny język i zaczął mówić nieskazitelną angielszczyzną bez śladu cudzoziemskiego akcentu.

– Hm! Tak. Naturalnie. No, zobaczymy. Ile panu wlepili za to, że pan wykradł rysunek udoskonalonego zamka tej ich nowej armaty polowej?

– Pięć lat obostrzonego więzienia w fortecy – odrzekł pan Verloc bez najlżejszego przejawu uczuć.

– Wyszedł pan obronną ręką – zauważył pan Władimir. – I dobrze tak panu za to, że się pan dał nakryć. A co pana skłoniło do tego rodzaju roboty?

W odpowiedzi rozległ się ochrypły głos pana Verloca, ten od codziennego użytku, mówiący o młodości, o nieszczęsnym zadurzeniu się…

– Aha! Cherchez la femme – raczył przerwać pan Władimir, trochę przystępniejszy, lecz bynajmniej nie uprzejmy. Wręcz przeciwnie, jego łaskawość miała w sobie coś okrutnego. – Jak dawno jest pan na służbie naszej ambasady?

– Już od czasów nieboszczyka barona Stott-Wartenheima – odrzekł pan Verloc stłumionym głosem, wysuwając wargi ze smutkiem na znak żalu za zmarłym dyplomatą. Pierwszy sekretarz obserwował spokojnie grę jego fizjonomii.

– Aha! Już od czasu… No! Co pan powie na swoje usprawiedliwienie? – spytał ostro.

Pan Verloc odrzekł nieco zdziwiony, że nie sądzi, aby miał coś szczególnego do powiedzenia. Wezwano go listem… I zagłębił rękę w bocznej kieszeni palta, lecz wobec szyderczej, cynicznej czujności pana Władimira postanowił listu nie wyjmować.

– Ba! Jak pan mógł tak wyjść z fasonu? – rzekł pan Władimir. – Pan nie ma nawet powierzchowności wymaganej w pańskim zawodzie. I pan ma być przedstawicielem zagłodzonego proletariatu? Cóż znowu! Pan ma być zaciekłym socjalistą… czy też anarchistą… bo nie wiem?

– Anarchistą – stwierdził głucho pan Verloc.

– Bzdury! – ciągnął pan Władimir, nie podnosząc głosu. – Nawet stary Wurmt był zaskoczony pana wyglądem. Nie oszukałby pan idioty. Nawiasem mówiąc, oni wszyscy to banda idiotów, ale pański wygląd jest po prostu niemożliwy. A więc pana stosunki z nami zaczęły się od kradzieży tych rysunków francuskich armat. I dał się pan nakryć. To musiało być bardzo nieprzyjemne dla naszego rządu. Nie wygląda mi pan na sprytnego.

Pan Verloc starał się usprawiedliwić zachrypłym głosem:

– Jak miałem już sposobność zaznaczyć, zadurzyłem się najfatalniej w niegodnej…

Pan Władimir podniósł białą, pulchną rękę.

– Ach, tak. Tamto nieszczęsne uczucie… z czasów pana młodości. Wzięła pieniądze, a potem sprzedała pana policji… co?

Bolesna zmiana w wyrazie twarzy pana Verloca i nagłe obwiśnięcie całej jego postaci świadczyły, że ten godny pożałowania fakt istotnie zaszedł. Pan Władimir objął w kostce swą nogę założoną na kolano. Skarpetka była jedwabna, granatowa.

– W tym wypadku sprytu pan nie wykazał. Może pan jest zanadto wrażliwy na płeć piękną?

Pan Verloc dał do zrozumienia gardłowym, głuchym szeptem, że nie jest już młody.

– Hm! Ta wada z wiekiem nie ustępuje – zauważył pan Władimir ze złowrogą poufałością. – Ale nie! Za tłusty pan na to. Nigdy by pan tak nie wyglądał, gdyby pan był choć trochę wrażliwy na kobiety. Powiem panu, w czym rzecz: pan jest wałkoń. Jak dawno wyciąga pan od nas pieniądze?

– Od jedenastu lat – zabrzmiała odpowiedź po chwili posępnego wahania. – Powierzono mi w Londynie kilka zleceń, gdy jego ekscelencja baron Stott-Wartenheim był jeszcze ambasadorem w Paryżu. Potem na skutek wskazówek jego ekscelencji osiedliłem się w Londynie. Jestem Anglikiem.

– Pan jest Anglikiem! Co też pan mówi! Naprawdę?

– Urodziłem się poddanym brytyjskim – rzekł niewzruszenie pan Verloc. – Ale ojciec mój był Francuzem i stąd…

– Dość tych wyjaśnień – przerwał tamten. – Więc pan mógł według prawa zostać marszałkiem Francji lub posłem do angielskiego parlamentu… a wówczas byłby pan istotnie oddał naszej ambasadzie pewne usługi.

Ten wybryk fantazji przywołał coś na kształt słabego uśmiechu na twarz Verloca. Pan Władimir zachował niewzruszoną powagę.

– Ale, jak powiedziałem, wałkoń z pana. Nie wyzyskuje pan nasuwających się sposobności. Za barona Stott-Wartenheima wielu półgłówków pracowało w tej ambasadzie. Z ich winy ludzie tacy jak pan wyrobili sobie fałszywe pojęcie o tym, czym jest fundusz tajnego wywiadu. Obowiązek każe mi tę pomyłkę sprostować: muszę panu wyjaśnić, czym tajny wywiad nie jest. Otóż nie jest instytucją filantropijną. Wezwałem pana umyślnie, aby to panu powiedzieć.

Pan Władimir zauważył wymuszone zdumienie na twarzy Verloca i uśmiechnął się szyderczo.

– Widzę, że pan mnie świetnie rozumie. Zdaje się, że pan jest wystarczająco inteligentny na swój fach. Czego nam teraz potrzeba, to czynów… czynów.

Powtarzając ostatnie słowo, pan Władimir położył biały palec wskazujący na brzegu biurka. Najlżejszy ślad chrypki znikł z głosu Verloca. Jego gruby kark nabiegł purpurą nad aksamitnym kołnierzem palta. Wargi mu zadrżały i otworzyły się szeroko.

– Jeśli pan tylko zechce przejrzeć moje sprawozdania – zahuczał swym tubalnym, dźwięcznym basem od krasomówczych występów – przekona się pan, że ostrzegałem ambasadę jeszcze przed trzema miesiącami, gdy wielki książę Romuald miał przyjechać do Paryża; telegrafowano stąd o mych ostrzeżeniach do policji francuskiej i…

– Ciszej! – wybuchnął pan Władimir, krzywiąc się i marszcząc. – Francuska policja nic sobie nie robiła z pana ostrzeżeń. Niech pan tak nie ryczy. O cóż panu chodzi do diabła?

Pan Verloc przeprosił tonem wyniosłej pokory za to, że tak się zapomniał. Oświadczył, iż jego głos, słynny od szeregu lat z mów na zebraniach pod wolnym niebem i na wiecach robotniczych w wielkich salach, przyczynił się niemało do ustalenia jego reputacji jako solidnego, zaufanego towarzysza. Głos wchodził więc w skład jego użyteczności. Budził zaufanie do jego zasad. „Przywódcy wysuwali mnie zawsze na mówcę w krytycznej chwili” – oświadczył Verloc z nieukrywanym zadowoleniem. Dodał, że potrafi przekrzyczeć każdy hałas, i nagle to zademonstrował.

– Proszę, niech pan mi pozwoli – rzekł.

Ze spuszczoną głową, nie podnosząc oczu, przeszedł przez pokój szybkim, ciężkim krokiem, zmierzając ku drzwiom balkonowym, i uchylił je jakby pod wpływem nieodpartego impulsu. Pan Władimir porwał się zdumiony z głębi fotela i spojrzał przez ramię Verloca; w dole, za dziedzińcem ambasady, dobry jeszcze kawał za otwartą bramą, widać było szerokie plecy policjanta, który stał bezczynnie i śledził wspaniały wózek z jakimś dzieckiem, przejeżdżający pompatycznie przez skwer.

– Policja! – rzekł Verloc bez najmniejszego wysiłku, jak gdyby szeptał. Pan Władimir wybuchnął śmiechem, zobaczywszy, że policjant odwrócił się na pięcie niby żgnięty z tyłu. Verloc spokojnie zamknął okno i wrócił na środek pokoju.

– Dzięki temu głosowi – rzekł, zniżywszy ton do konwersacyjnego, chrypliwego brzmienia – z reguły mi wierzono. A przy tym wiedziałem, co mówić!

Pan Władimir, poprawiając krawat, śledził Verloca w lustrze nad kominkiem.

– Nie wątpię, że pan wyuczył się na pamięć socjalistyczno-rewolucyjnego żargonu – rzekł pogardliwie. – Vox et… Pewno nie studiował pan nigdy łaciny, co?

– Nie – burknął pan Verloc. – Chyba tego się pan po mnie nie spodziewał. Jestem jednym z miliona. Któż zna łacinę? Zaledwie kilkuset durniów, którzy nie potrafią dbać o własną skórę.

Jeszcze przez jakieś pół minuty pan Władimir obserwował w lustrze mięsisty profil i wielką tuszę człowieka, który stał za nim. Jednocześnie zaś widział także własną twarz, okrągłą, wygoloną, różową w okolicy podbródka, o wąskich, wrażliwych ustach stworzonych do wypowiadania subtelnych dowcipów, dzięki którym stał się ulubieńcem najwyższych sfer. Wreszcie odwrócił się na pięcie i ruszył przez pokój z taką stanowczością, iż nawet końce jego niebanalnego staroświeckiego krawata zdawały się jeżyć od niewysłowionych gróźb. Ruchy miał tak szybkie i dzikie, że pan Verloc, który spojrzał na niego z ukosa, zadrżał w duchu.

– Oho! Pan sobie pozwala na bezczelność – zaczął pan Władimir zdumiewająco gardłowym tonem, nie tylko nie angielskim, ale wręcz nie europejskim, co przestraszyło nawet Verloca, doświadczonego bywalca międzynarodowych zaułków. – Pan się ośmiela… Więc przemówię panu do słuchu. Nic tu z pana głosu nie przyjdzie. Nie potrzeba nam pana głosu. Potrzeba nam faktów… przerażających faktów… do jasnej cholery – dodał z opanowaną dzikością, rzucając słowa Verlocowi prosto w twarz.

– Nie zastraszy mnie pan swym barbarzyńskim obejściem – bronił się ochrypłym głosem pan Verloc, patrząc w dywan. W odpowiedzi jego interlokutor, uśmiechając się kpiąco znad zjeżonego fontazia, przeszedł na język francuski.

– Pan się podaje za agent provocateur. Zajęciem odpowiednim dla agent provocateur jest prowokacja. O ile wiem z informacji, które mamy o panu, przez trzy ostatnie lata nie zrobił pan nic, żeby zarobić na swój chleb.

– Nic nie zrobiłem!? – wykrzyknął Verloc, nie poruszając się wcale i nie podnosząc oczu, choć jego głos drgał szczerym uczuciem. – Kilka razy zapobiegałem temu, co mogło się stać.

– Jest w tym kraju przysłowie, które mówi, że lepiej zapobiec chorobie, niż ją leczyć – przerwał pan Władimir, rzucając się na fotel. – W gruncie rzeczy to absurd. Tutaj wiecznie czemuś zapobiegają. Ale to przysłowie jest charakterystyczne. W Anglii nie lubią energicznych środków. Niech no pan nie będzie zanadto angielski. A w tym konkretnym wypadku niech pan nie będzie głupi. Zło już tu przeniknęło. My nie chcemy zapobiegać, my chcemy leczyć.

Urwał, zwrócił się do biurka i przeglądając jakieś papiery, odezwał się już innym, rzeczowym tonem, nie patrząc na Verloca.

– Pan wie naturalnie o międzynarodowej konferencji odbywającej się w Mediolanie?

Pan Verloc oznajmił ochrypłym głosem, że ma zwyczaj czytywać gazety. Na dalsze pytanie odpowiedź jego brzmiała, że oczywiście rozumie, co czyta. Pan Władimir, uśmiechając się z lekka do dokumentów, które przeglądał wciąż jeden za drugim, mruknął:

– O ile to nie jest po łacinie.

– Albo po chińsku – dodał niewzruszenie pan Verloc.

– Hm. Niektóre z wynurzeń pańskich przyjaciół to bzdury równie niezrozumiałe jak chińszczyzna. – Pan Władimir odrzucił pogard­liwie szary arkusz zadrukowanego papieru. – Cóż to za świstki z literami P. P. w nagłówku, ze skrzyżowanymi młotkiem, piórem i pochodnią? Cóż to znaczy, P. P.?

Pan Verloc zbliżył się do imponującego biurka.

– Przyszłość Proletariatu. To jest stowarzyszenie – wyjaśnił, stanąwszy ciężko obok fotela – w zasadzie nie tylko anarchistyczne, otwarte dla wszelkich odcieni przekonań rewolucyjnych.

– Czy pan do niego należy?

– Jestem jednym z wiceprezesów – wysapał pan Verloc, a pierwszy sekretarz ambasady podniósł głowę i spojrzał na niego.

– Więc powinien pan się wstydzić – rzekł dobitnie. – Czy pańskie stowarzyszenie nie potrafi nic innego, tylko drukować te prorocze bzdury stępionymi czcionkami na brudnym papierze… co? Dlaczego pan nie weźmie się do roboty? Proszę posłuchać. Teraz ja mam w ręku te sprawy i mówię panu wyraźnie, że będzie pan musiał na chleb zarobić. Dawne dobre czasy z epoki Stott-Wartenheima minęły. Bez pracy nie zobaczy pan ani grosza.

Pan Verloc poczuł, że nogi pod nim dziwnie osłabły. Cofnął się i wytarł głośno nos.

Był naprawdę zaskoczony i niespokojny. Rdzawe słońce londyńskie, przedarłszy się przez londyńską mgłę, rozsiewało ciepławą jasność w gabinecie sekretarza. Wśród ciszy usłyszał pan Verloc słabe brzęczenie muchy na szybie, pierwszej muchy w tym roku, zwiastowało to wiosnę bardziej niezawodnie od najliczniejszej rzeszy jaskółek. Bezowocne miotanie się drobnego, energicznego organizmu dotknęło w przykry sposób grubasa, który czuł się zagrożony w swej gnuśności.

Podczas tej pauzy pan Władimir sformułował w myśli szereg negatywnych uwag dotyczących twarzy i figury pana Verloca. Ten człowiek był nadspodziewanie pospolity, opasły i bezczelnie ograniczony. Wyglądał jota w jotę jak specjalista od robót kanalizacyjnych, który przyszedł z rachunkiem. Pierwszy sekretarz ambasady nabrał specjalnego wyobrażenia o tej kategorii pracowników, czytując od czasu do czasu amerykańskie humoreski. Uważał ich za wcielenie nieuctwa i podstępnej gnuśności.

A więc to był ów znakomity, zaufany tajny agent, tak dalece tajny, że w oficjalnej, półoficjalnej i poufnej korespondencji nieboszczyka barona Stott-Wartenheima określano go zawsze tylko symbolem Δ; słynny agent Δ, którego ostrzeżenia zmieniały plany i daty królewskich, cesarskich, wielkoksiążęcych podróży, a czasem były przyczyną ich zaniechania! To indywiduum! Tu pan Władimir pozwolił sobie w duchu na gwałtowny wybuch szyderczej wesołości, wywołanej po części własnym zdumieniem, które uznał za naiwne. Głównie jednak rozśmieszyła go myśl o żałowanym powszechnie baronie Stott-Wartenheimie. Świętej pamięci ekscelencja, którego najwyższa łaska cesarskiego władcy narzuciła jako ambasadora kilku niechętnym ministrom spraw zagranicznych, cieszył się za życia opinią łatwowiernego pesymisty. Miał manię na punkcie rewolucji społecznej. Wyobrażał sobie, że jest dyplomatą, który ze specjalnego wyroku przeznaczenia stanie się świadkiem kresu dyplomacji i poniekąd kresu świata w straszliwym przewrocie demokratycznym. Jego prorocze i żałosne raporty były w ciągu lat przedmiotem dowcipów w różnych Ministerstwach Spraw Zagranicznych. Mówiono, że na łożu śmierci zawołał (podczas wizyty swego cesarskiego władcy i przyjaciela): Nieszczęsna Europo! Zepsucie twych dzieci doprowadzi cię do zguby!

„Ten Stott-Wartenheim był ofiarą pierwszego lepszego łajdackiego blagiera, jaki mu się nawinął” – myślał Władimir, uśmiechając się niewyraźnie do Verloca.

– Powinien pan czcić pamięć barona Stott-Wartenheima! – wykrzyknął nagle.

Twarz Verloca spoglądającego na dywan wyrażała posępną udrękę i znużenie.

– Pozwoli mi pan zauważyć – rzekł – że przyszedłem tu wezwany listownym rozkazem. Dotychczas w ciągu jedenastu lat byłem tu tylko dwa razy i oczywiście nigdy o jedenastej rano. Nie jest rzeczą rozsądną wzywać mnie o tej porze. A gdyby mnie przypadkiem spostrzegli? Miałbym się z pyszna.

Pan Władimir wzruszył ramionami.

– Przestałbym być użyteczny – gorączkował się Verloc.

– To jest pańska sprawa – mruknął pan Władimir z łagodną brutalnością. – Gdy pan przestanie być użyteczny, przestaniemy się panem posługiwać. Tak. Natychmiast. Szlus. Zostanie pan… – Pierwszy sekretarz zmarszczył brwi i urwał, szukając należycie dosadnego określenia… rozjaśnił się natychmiast, błysnąwszy wspaniałą bielą zębów w kpiącym uśmiechu. – Zostanie pan wylany – wygarnął z okrucieństwem.

Raz jeszcze musiał Verloc użyć całej siły woli, aby zwalczyć uczucie omdlałości jakby spływającej po nogach, uczucie, które natchnęło ongi jakiegoś nieboraka do trafnego określenia: „dusza uciekła mi w pięty”. Pan Verloc, świadom tego uczucia, podniósł odważnie głowę.

Pan Władimir zniósł jego tępy, badawczy wzrok z najzupełniejszą pogodą.

– Czego nam teraz potrzeba, to jakiegoś krzepiącego zastrzyku dla konferencji mediolańskiej – rzekł lekko. – Debaty nad międzynarodową akcją w celu stłumienia zbrodni politycznych nie doprowadzą do niczego. Anglia się ociąga. Ten kraj ma bzika na punkcie sentymentalnego szacunku dla swobody indywidualnej. Wszystko się w człowieku gotuje na myśl, że pierwszemu lepszemu z pana przyjaciół wystarcza po prostu przebyć Kanał Angielski, aby…

– Dzięki temu mam ich wszystkich na oku – przerwał Verloc chrypliwie.

– Byłoby znacznie rozsądniej mieć ich wszystkich pod kluczem. Anglia musi zrównać się pod tym względem z innymi krajami. Głupia bourgeoisie tego kraju stała się wspólniczką właśnie tych ludzi, którzy dążą do wyrzucenia jej z własnych domów, aby wyzdychała po rowach. A przecież burżuazja trzyma jeszcze w ręku siłę polityczną. Gdybyż miała dość rozsądku, aby użyć jej dla swej obrony. Pan zgodzi się chyba z tym, że klasy średnie są głupie?

Pan Verloc przytwierdził ochrypłym głosem:

– O tak.

– Ci ludzie pozbawieni są wyobraźni. Zaślepia ich idiotyczna próżność. Trzeba koniecznie napędzić im teraz porządnego stracha. Oto chwila stosowna do puszczenia w ruch pańskich przyjaciół. Wezwałem tu pana, bo chcę przedstawić panu swój plan.

I pan Władimir wyniosłym tonem zaczął rozwijać z pogardliwą łaskawością projekt, zdradzając tak wielką nieznajomość istotnych celów, pojęć i metod świata rewolucyjnego, że Verloc w duchu się zdumiał. Pierwszy sekretarz nie odróżniał skutków od przyczyn w sposób niedopuszczalny; mieszał najwybitniejszych propagatorów idei z impulsywnymi zamachowcami; sądził, że organizacja istnieje tam, gdzie z natury rzeczy istnieć nie mogła; mówił o socjalistycznej partii rewolucyjnej jak o znakomicie zorganizowanej armii, posłusznej na skinienie wodzów, to znów jak o luźnej grupie zbójeckich straceńców obozujących w górskim wąwozie. Pan Verloc otworzył raz usta, aby zaprzeczyć, ale wstrzymało go podniesienie dużej, kształtnej, białej ręki. Wkrótce ogarnął go taki strach, że nie usiłował nawet protestować. Słuchał zastygły w lęku, co wyglądało na bezruch wytężonej uwagi.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Tytuł oryginału: The Secret Agent

Copyright © 2018, MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-468-5

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Korekta: Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com