Tajny agent - Joseph Conrad - ebook

Tajny agent ebook

Conrad Joseph

0,0

Opis

"Tajny agent" to powieść Josepha Conrada z 1907 roku, ukazująca próbę ataku terrorystycznego we współczesnym autorowi Londynie.

Za inspirację posłużyła Conradowi prasowa notatka o próbie wysadzenia w powietrze słynnego obserwatorium astronomicznego w podlondyńskim Greenwich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PRZEDMOWA AUTORA

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

X

XI

XII

XIII

Joseph Conrad

Józef Konrad Korzeniowski

TAJNY AGENT

H. G. WELLSOWI

KRONIKARZOWI MIŁOŚCI PANA LEWISHAMA

BIOGRAFOWI KIPPSA

I HISTORYKOWI WIEKÓW PRZYSZŁYCH

POŚWIĘCAM Z PRZYJAŹNIĄ

TĘ PROSTĄ OPOWIEŚĆ Z WIEKU XIX

Tłumaczenie: Aniela Zagórska

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano fotografię Josepha Conrada.

Autor: George Charles Beresford (1904).

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-37-3

PRZEDMOWA AUTORA

Poczęcie Tajnego agenta: wybór tematu, sposób ujęcia go, cel artystyczny i wszelkie inne pobudki, które mogą skłonić pisarza do wzięcia za pióro — wszystko to, jak mi się zdaje, związane jest z okresem przełomowym mego umysłu i ducha.

Jest faktem niezaprzeczonym, że zacząłem tę książkę wiedziony nagłym porywem i pisałem ją bez przerwy. Kiedy w odpowiednim czasie pojawiła się w druku, krytycy zganili mię za to, że w ogóle ją napisałem. Jedni sądzili mię surowo, inni nade mną ubolewali. Nie mam przed oczami tych recenzyj, ale pamiętam doskonale powtarzający się w nich zarzut — bardzo prosty; pamiętam także swoje zdumienie nad rodzajem tego zarzutu. Wszystko to wydaje mi się teraz zamierzchłą przeszłością! Nie są to jednak czasy bardzo odległe. Muszę stwierdzić, że w roku 1907 miałem jeszcze wiele z pierwotnej swej naiwności. Sądzę teraz, iż nawet ktoś naiwny mógł przewidzieć co nastąpi, a mianowicie to że niektórzy z krytykówwezmą za punkt wyjścia plugawe tło książki i jej moralny brud.

Ten zarzut jest oczywiście poważny. Nie wszyscy go jednak wysunęli. W gruncie rzeczy wygląda to niezbyt ładnie, że pamiętam tak nieliczne zarzuty wśród tylu ocen inteligentnych i życzliwych; mam jednak nadzieję, iż czytelnicy niniejszej przedmowy nie przypiszą tego zranionej miłości własnej lub wrodzonemu popędowi do niewdzięczności. Pozwolę sobie nadmienić, że człek wyrozumiały mógłby przypisać tę wrażliwość na krytyki ujemne wrodzonemu mi skromnemu usposobieniu. A jednak niekoniecznie skromność każe mi wybrać owe zarzuty dla wyjaśnienia mej sprawy. Nie, właściwie nie jest to skromność i nie twierdzę wcale abym się odznaczał skromnością; lecz ci, którzy śledzili moją twórczość, dadzą mi wiarę iż pewne poczucie przyzwoitości, takt, „savoir faire“ — czy ja wiem co zresztą — powstrzymałyby mię od wysnucia z ludzkich słów pochwalnego hymnu na własny rachunek. Tak! Wspominam owe krytyki ujemne z zupełnie innej przyczyny. Miałem zawsze skłonność do usprawiedliwiania swych czynów. Nie do ich obrony: do usprawiedliwiania. Nie upieram się że mam słuszność, tylko po prostu tłumaczę, iż na dnie moich porywów nie było ani złośliwych intencyj, ani ukrytej pogardy dla wrodzonej ludziom wrażliwości.

Słabość tego rodzaju można by nazwać niewinną, bo jest niebezpieczna z jednego tylko względu: grozi tym że człowiek może się stać nudziarzem. Świat bowiem nie interesuje się na ogół przyczyną jakiegoś jawnego czynu tylko jego skutkami. Wbrew mylnym pozorom ludzie nie wnikają w cudze pobudki. Lubią to co oczywiste. Wzdragają się przed wyjaśnieniami. A jednak wyjaśnień nie zaprzestanę, jasne jest żemogłem nie napisać tej książki. Nic mnie nie zmuszało do podjęcia takiego właśnie tematu; używam tu słowa temat nie tylko w zastosowaniu do wątku samej opowieści ale i w szerszym pojęciu, obejmującym pewien szczególny przejaw w życiu ludzkości. Przyznaję że mogłem tej książki nie pisać. Lecz myśl stworzenia samej brzydoty jedynie w tym celu aby zgorszyć lub zaskoczyć czytelników zmianą stanowiska — taka myśl nigdy nie postała mi w głowie. Stwierdzam to, spodziewając się że czytelnicy dadzą mi wiarę nie tylko ze względu na zasadnicze rysy mego charakteru, ale również i z tej przyczyny, która dla każdego jest oczywista, że sam sposób ujęcia tematu, że przenikające powieść oburzenie zaprawione litością i wzgardą dowodzi mego oderwania od brudu i plugastwa, tkwiących po prostu w zewnętrznych okolicznościach tła.

Zacząłem Tajnego agenta bezpośrednio po dwuletnim okresie, w czasie którego byłem pochłonięty bez reszty pracą nad Nostromem— powieścią o obcym temacie, o atmosferze obcej, latyńsko-amerykańskiej — tudzież pracą nad ściśle osobistym Zwierciadłem morza. Pierwsza z tych książek jest zapamiętałym wysiłkiem dążącym do stworzenia powieści, która pozostanie chyba na zawsze mym dziełem o największej rozpiętości; druga zaś usiłuje szczerze wydobyć na jaw głęboką moją zażyłość z morzem i wpływy, które urabiały mię niemal przez połowę życia. W tym okresie wspomagała mnie w zgłębianiu prawdy bardzo wielka pobudliwość wyobraźni i uczuć; owa pobudliwość, choć na wskroś szczera i wierna faktom, przyprawiła mię (już po ukończeniu pracy) o wrażenie, że straciwszy cel z oczu, zagubiłem się wśród zetlałych uczuć w świecie innych, niższych wartości.

Nie umiem powiedzieć, czy istotnie pragnąłem wówczas zmiany — zmiany wyobraźni, wizyj i postawy duchowej. Myślę raczej że, choć tego nie czułem, zasadnicza zmiana nastroju już się była we mnie dokonała. Nie pamiętam aby w owym czasie zaszedł jakiś fakt określony. Ukończyłem Zwierciadło morzaz pełną świadomością tego, że w każdym wierszu tej książki jestem uczciwy zarówno względem siebie jak względem czytelnika i na jakiś czas oddałem się dość przyjemnemu wypoczynkowi. I wówczas to, kiedy tkwiłem jeszcze w miejscu, że się tak wyrażę i kiedy ani mi się śniło zbaczać z drogi aby szukać czegoś „brzydkiego“, nastręczył mi się temat do Tajnego agenta (mam na myśli powieść, nie dramat) w postaci kilku słów wypowiedzianych przez znajomego podczas jakiejś rozmowy o anarchistach, a raczej o działalności anarchistycznej; skąd ta rozmowa wynikła, już sobie dziś nie przypominam.

Pamiętam jednak że mówiłem o zbrodniczej jałowości anarchizmu, o jałowości jego doktryny i wprowadzania jej w czyn, o jałowej umysłowości jego wyznawców; o tym jak nędzną wydaje mi się ta na wpół obłędna poza, podobna do bezczelnego oszustwa żerującego na dotkliwym nieszczęściu i namiętnej łatwowierności rodzaju ludzkiego, który z taką tragiczną skwapliwością dąży zawsze do własnej zguby. Dla tej właśnie przyczyny nie mogłem wybaczyć anarchizmowi jego filozoficznych uroszczeń. Rozmowa zeszła na przykłady z życia i wspomnieliśmy dawną już sprawę zamachu, mającego na celu wysadzenie w powietrze obserwatorium w Greenwich — ów absurd krwawy i tak niepoczytalny, że nie podobna było zgłębić jego przyczyn, czy to rozumując logicznie, czy wszelką logikę odrzucając. Gdyż w obłędnymabsurdzie tkwi również specyficzna logika. Lecz nie dało się w żaden sposób pochwycić sensu tego zamachu; pozostał tylko fakt — człowiek rozszarpany na strzępy, przy czym nic nie wskazywało aby wchodziła tu w grę jakaś idea, czy to anarchistyczna czy jakakolwiek inna. Co się zaś tyczy murów obserwatorium, nie ukazało się na nich najlżejsze nawet pęknięcie.

Przypomniałem to wszystko memu znajomemu; milczał przez chwilę a potem rzekł z właściwą sobie obojętnością człowieka, który wie wszystko:

— Ależ ten człowiek był na wpół idiotą. Jego siostra odebrała sobie potem życie.

Były to jedyne słowa jakie zamieniliśmy; oniemiałem na chwilę, zdumiony nieoczekiwaną wiadomością, a mój znajomy zaczął natychmiast mówić o czymś innym. Nie przyszło mi wcale do głowy zapytać później, skąd ma tę informację. Wiem, że wszystkie jego związki ze światem podziemnym polegały co najwyżej na tym, iż może raz w życiu widział z daleka jakiego anarchistę. Ale lubił rozmawiać z najróżniejszymi ludźmi i mógł dowiedzieć się owych rewelacyjnych szczegółów z drugich lub trzecich ust, od zamiatacza ulic, od dymisjonowanego urzędnika policji, od pierwszego lepszego członka klubu, może nawet od ministra spotkanego na publicznym lub prywatnym przyjęciu.

Że owe szczegóły były rewelacyjne, nie miałem co do tego wątpliwości. Czułem się jak człowiek, który wyszedł z lasu na równinę — niewiele tam było widać, ale światła miało się pod dostatkiem. Tak, niewiele było tam widać i mówiąc szczerze, przez długi czas nie usiłowałem nawet nic dostrzec. Pozostało mi tylko wrażenie rozwiązanej zagadki — wrażenie miłe lecz pozbawione twórczych podniet.

 Jakoś w tydzień później natknąłem się na książkę, która, o ile wiem, nie zdobyła nigdy rozgłosu; były to dość powierzchowne wspomnienia nadinspektora policji, człowieka widać zdolnego, o nastawieniu wybitnie religijnym. Został urzędnikiem w czasie londyńskich zamachów dynamitowych na początku lat osiemdziesiątych. Książka była wcale interesująca i oczywiście bardzo dyskretna; zapomniałem już teraz co zawierała. Nie przynosiła żadnych rewelacyj; autor prześlizgiwał się w miły sposób po powierzchni zdarzeń i to było wszystko. Nie będę nawet usiłował wyjaśnić, dlaczego mię uderzył niewielki ustęp — około siedmiu wierszy — ustęp, w którym autor (nazywał się chyba Anderson) przytaczał swoją krótką rozmowę w hallu izby gmin z podsekretarzem stanu ministerstwa spraw wewnętrznych, sir Williamem Harcourtem, o ile pamiętam. Podsekretarz stanu był bardzo zirytowany a urzędnik tłumaczył się gęsto. Z trzech zdań, które wymienili, najbardziej mię uderzyło gniewne powiedzenie sir W. Harcourta:

 — Wszystko to bardzo pięknie. Ale widać tam u was tajemnica służbowa polega na tym, żeby podsekretarza stanu o niczym nie zawiadamiać.

 Słowa te były dość charakterystyczne dla usposobienia Sir Williama Harcourta, lecz same przez się szczególnej wagi nie miały. Jednak musiała być w tym dialogu pewnego rodzaju atmosfera, bo nagle uczułem jakąś podnietę. A potem nastąpiło we mnie coś, co student chemii najlepiej by zrozumiał, gdyby to określić przez analogię jako proces krystalizacji, wywołany przez dodanie drobnej kropli odpowiedniego płynu do probówki zawierającej jakiś bezbarwny roztwór.

 Z początku odczułem jakby zmianę duchowego klimatu, zmianę która zmąciła ukojoną mą wyobraźnię; zaczęły przede mną się zjawiać dziwne postacie o konturach zarysowanych wyraźnie lecz trudno uchwytnych; przykuwały moją uwagę — jak kryształy — dziwacznością niespodziewanych kształtów. Zastanowił mię ten objaw, którego już doznawałem w stosunku do Południowej Ameryki — kontynentu o surowym blasku słońca i brutalnych rewolucjach — a także i w stosunku do morza, rozległej przestrzeni słonych wód, zwierciadła uśmiechów i gniewu nieba, reflektora słonecznych blasków. Potem wizja olbrzymiego miasta zjawiła się przede mną, miasta-kolosu o ludności liczniejszej niż ludność niektórych kontynentów; miasta co w swej potędze, stworzonej przez człowieka, nie dba o uśmiechy nieba lub jego gniew i jest okrutnym pożeraczem słonecznego blasku. W tym mieście dość jest miejsca dla każdej opowieści, dość głębi dla każdego uczucia, dość rozmaitości dla wyposażenia każdego tła, dość mroku dla wchłonięcia pięciu milionów ludzi.

 Nieodpartą koleją rzeczy stało się owo miasto tłem dla następnego okresu mych dociekliwych rozmyślań. Nieskończone perspektywy odsłoniły się przede mną w różnych kierunkach. Upłyną lata nim znajdę właściwą drogę! Zdawało mi się, że trzeba na to lat!... Zaczęło się we mnie rodzić przekonanie o namiętnej miłości matczynej pani Verloc i rozpaliło się zwolna płomieniem między mną a tłem miasta; zabarwiło je swym ukrytym żarem i nasiąkło w zamian mrocznym kolorytem Londynu. Wreszcie historia Winnie Verloc wystąpiła przede mną w całości od dzieciństwa Winnie aż do końca; nie chwytałem jeszcze właściwych proporcyj, wszystko było jakby na pierwszym planie, ale cały materiał miałem już w ręku. Trwało to około trzech dni.

 Niniejsza książka jest właśnie ową historią sprowadzoną do właściwych rozmiarów, a punktem centralnym, dokoła którego oplata się cały wątek, jest okrutny absurd wybuchu w Greenwich Park. Miałem tu zadanie nie powiem ciężkie lecz trudne i pochłaniające. Ale doprowadzić je do końca musiałem. To była konieczność. Wynikiem tej właśnie konieczności są otaczające panią Verloc postacie, związane bezpośrednio lub też pośrednio z tragicznym jej przekonaniem, że „życie nie znosi aby je zanadto zgłębiać“. Osobiście wcale o tym nie wątpiłem, iż historia pani Verloc jest prawdziwa, ale musiałem ją wydobyć na jaw z olbrzymiego miasta i uczynić prawdopodobną, przy czym mozoliłem się mniej nad wiarogodnością samej Winnie niż nad wiarogodnością jej otoczenia, mniej nad jej psychologią niż nad jej ludzką treścią. Materiału do odtworzenia tła miałem pod dostatkiem. Musiałem walczyć zawzięcie aby utrzymać w przyzwoitej odległości wspomnienia dawnych swych samotnych przechadzek nocą po Londynie, bo inaczej byłyby się wdarły i przytłoczyły każdą stronę powieści, w miarę jak te strony wyłaniały się jedna za drugą wśród głębokiej powagi mych uczuć i myśli, gdyż nigdy nie byłem bardziej przejęty swoim tematem. W związku z tym pragnę zaznaczyć, że Tajny agent jest książką bardzo szczerą. Nawet cel czysto artystyczny — ujęcie pod kątem ironii tego rodzaju tematu — został powzięty z całą rozwagą, w głębokim przekonaniu że tylko ironiczne podejście do rzeczy umożliwi mi wypowiedzenie wszystkiego co wypowiedzieć pragnąłem ze wzgardą czy też ze współczuciem. Zaliczam to do przyjemności mego literackiego życia, że powziąwszy raz owo postanowienie, zdołałem, jak sądzę, przeprowadzić je aż do końca. Co się zaś tyczy osób, które bezwzględna konieczność sprawy — sprawy pani Verloc — wprowadza na tło Londynu, dały mi one również te drobne przyjemności, co naprawdę są tak wielką pomocą w walce z przygnębiającym zwątpieniem, które prześladuje uporczywie każdy twórczy wysiłek. Na przykład o samym panu Władimirze (nadawał się doskonale do karykatury) wysłuchałem z zadowoleniem opinii pewnego doświadczonego światowca, który, jak mi powtórzono, odezwał się w te słowa:

 — Conrad musiał być w kontakcie z tą sferą, a może ma tak niezawodną intuicję, bo pan Władimir jest nie tylko prawdopodobny w szczegółach, lecz zgodny z prawdą w rysach zasadniczych.

 Poza tym pewien mój gość z Ameryki opowiadał, jakoby różnego rodzaju emigranci rewolucyjni w New Yorku twierdzili, że Tajny agent jest napisany przez kogoś kto dużo wie o nich. Uznałem to za bardzo wielki komplement, zważywszy że Bogiem a prawdą miałem z nimi styczność jeszcze luźniejszą niż ów wszechwiedzący przyjaciel, który dał mi pierwszy pomysł do Tajnego agenta. Mimo to twierdzę, iż w czasie pisania tej powieści czułem się chwilami skrajnym rewolucjonistą — niekoniecznie bardziej zaciekłym od owych emigrantów z New Yorku, lecz bez wątpienia dążącym do celu z zawziętością, na którą żaden z nich nigdy się nie zdobył. Nie są to z mej strony przechwałki. Po prostu spełniałem to co do mnie należało. W stosunku do swych książek spełniałem zawsze to co do mnie należało — z najgłębszym przejęciem. To oświadczenie również nie jest przechwałką. Nie mógłbym postępować inaczej. Udawanie zanadto by mię nużyło.

 Pomysły do niektórych osób z powieści, zarówno tych co są w zgodzie z prawem jak i występnych, pochodzą z różnych źródeł, które czytelnik może tu i ówdzie rozpoznał. Nie są ukryte głęboko. Ale zamiar usprawiedliwienia którejkolwiek z tych postaci jest ode mnie daleki; nawet jeśli chodzi o stosunek moralny przestępców do policji i odwrotnie, pozwolę sobie tylko nadmienić, że mój zasadniczy pogląd na tę sprawę jest łatwy do uzasadnienia.

 Dwanaście lat, które upłynęły od wydania książki, nie zmieniły w niczym mych zapatrywań. Nie żałuję żem ją napisał. W ostatnich czasach okoliczności — nie mające nic wspólnego z zasadniczą treścią niniejszej przedmowy — zmusiły mię do odarcia powieści z jej literackich szat pogardy i oburzenia, szat w które przed laty ubrałem ją gwoli przyzwoitości z tak wielkim trudem. Byłem zmuszony — że tak powiem — spojrzeć na jej nagi szkielet; wyznam iż jest przerażający. Mimo to jednak twierdzę, że opowiadając dzieje Winnie Verloc aż do anarchistycznego ich kresu, opisując zupełne jej osamotnienie, obłęd i rozpacz tak jak to uczyniłem, nie miałem zamiaru znęcać się bez powodu nad uczuciami ludzkości.

 1920

J. C.

I

 Pan Verloc, wychodząc rano na miasto, zostawił sklep niby to pod opieką szwagra. Mógł sobie na to pozwolić, bo przez cały dzień ruch był niewielki, pod wieczór zaś ustawał prawie zupełnie. A przy tym żona Verloca opiekowała się jego szwagrem. Zresztą pan Verloc niewiele dbał o handel, z którego pozornie się utrzymywał.

 Sklep był mały, dom także. Zaliczał się do tych brudnych ceglanych budynków, których istniało mnóstwo, nim era przebudowy zaświtała nad Londynem. Przypominał kwadratowe pudło o froncie oszklonym małymi szybkami. Za dnia drzwi sklepu były zamknięte; wieczorem uchylano ich w sposób dyskretny lecz podejrzany.

 Wystawa zawierała fotografie tancerek w strojach mniej lub więcej skąpych, jakieś nieokreślone paczki podobne do leczniczych specyfików, żółte zalepione koperty z cienkiego papieru, oznaczone ceną dwóch i pół szylinga wypisaną wielkimi czarnymi cyframi; w poprzek okna wisiały na sznurku stare francuskie pisma humorystyczne, jakby się suszyły; były tam jeszcze różne inne przedmioty — ciemnoniebieska miska porcelanowa, szkatułka z czarnego drzewa, butelki wiecznego atramentu, stemple gumowe; dalej kilka książek z nagłówkami zatrącającymi pornografią i parę egzemplarzy najwidoczniej starych gazet o lichym druku i nieznanych tytułach, jak Pochodnia, Gong — tytułach-pobudkach. Dwa płomyki gazu na wystawie były zawsze przykręcone, może przez oszczędność a może ze względu na klientów.

 Owymi klientami byli albo młodzi chłopcy, którzy ociągali się czas jakiś przed wystawą, nim wśliznęli się nagle do sklepu, albo ludzie w wieku bardziej dojrzałym, nie wyglądający zwykle na zamożnych. Niektórzy mieli kołnierze palt podniesione, tak że sięgały wąsów; spodnie, zbryzgane u dołu błotem, były znoszone i liche. A i nogi tkwiące w tych spodniach przedstawiały się na ogół nieszczególnie. Z rękami wetkniętymi głęboko w kieszenie palt wsuwali się bokiem do sklepu, jakby w obawie aby dzwonek się nie odezwał.

 A dzwonek, wiszący u drzwi na wygiętej taśmie stalowej, nie łatwo dawał się podejść. Był pęknięty na amen, ale wieczorem przy najlżejszym poduszczeniu grzechotał za plecami klienta czelnie i jadowicie.

 Grzechotał — a na to hasło w brudnych szklanych drzwiach za pomalowaną ladą z drzewa sosnowego stawał pan Verloc, wyłaniając się szybko z pokoju za sklepem. Powieki z natury miał ciężkie; wyglądał jakby się cały dzień tarzał w ubraniu po niezasłanym łóżku. Kto inny na jego miejscu byłby rozumiał że taki wygląd wyraźnie mu szkodzi. W transakcjach detalicznego handlu wiele zależy od ujmującej, miłej powierzchowności kupca. Ale pan Verloc znał swój fach i nie przejmował się brakiem estetyki we własnym wyglądzie. Spoglądał na gościa twardym wzrokiem ze spokojną bezczelnością, niby odpierając z góry możliwość jakiejś ohydnej groźby i zabierał się do sprzedawania poprzez ladę przedmiotów, które najoczywiściej nie były warte żądanej ceny, skandalicznie wysokiej; mogło to być na przykład pudełeczko z tektury wyglądające jakby nic nie zawierało, albo jedna z owych lichych, zalepionych starannie żółtych kopert, albo nieoprawna, wybrudzona książka o tytule obiecującym. Zdarzało się, że któraś z wypłowiałych żółtych tancerek znajdowała nabywcę, jakby była żywa i młoda.

 Czasem na wezwanie pękniętego dzwonka ukazywała się pani Verloc. Winnie Verloc była młodą kobietą o szerokich biodrach i wydatnym biuście opiętym w ciasny stanik. Uczesana była bardzo starannie. Oczy miała spokojne podobnie jak mąż i stając za osłoną lady, zachowywała nieprzeniknioną obojętność. Niejeden klient w wieku stosunkowo młodym mieszał się nagle, widząc że ma do czynienia z kobietą; ze wściekłością w sercu prosił o butelkę wiecznego atramentu wartości sześciu pensów (w sklepie Verloca kosztowała półtora szylinga) i znalazłszy się na ulicy, rzucał ją ukradkiem do rynsztoka.

 Goście, którzy przychodzili wieczorem — ci w nastawionych kołnierzach i miękkich kapeluszach opuszczonych na oczy — witali panią Verloc poufałym skinieniem głowy; mruknąwszy coś na powitanie, podnosili klapę u końca lady aby przejść do saloniku, skąd korytarz prowadził dalej na strome schody. Drzwi od sklepu były jedynym wejściem do domku, gdzie pan Verloc prowadził swój handel polegający na sprzedaży podejrzanych towarów. Tam też spełniał swe powołanie obrońcy społeczeństwa i uprawiał cnoty domowe. Te ostatnie były wybitne. Pan Verloc lubił bardzo siedzieć w domu. Żadne jego potrzeby — ani duchowe, ani umysłowe, ani fizyczne — nie zmuszały go do przebywania długo na mieście. Miał w domu wygody dla ciała, spokój sumienia, tudzież małżeńską troskliwość żony i pełne szacunku względy teściowej.

 Matka Winnie, była to tęga kobieta o wielkiej brunatnej twarzy i sapliwym głosie. Nosiła czarną perukę pod białym czepkiem. Wskutek opuchniętych nóg nie mogła się niczym zajmować. Twierdziła że rodzina jej pochodzi z Francji, co mogło być i prawdą; gdy po wielu latach pożycia umarł jej mąż, właściciel sklepu kolonialnego niższej kategorii, zarabiała na życie odnajmując umeblowane pokoje niedaleko Vauxhall Bridge Road, przy skwerze, który cieszył się dawniej niejakim splendorem i należał jeszcze wciąż do dzielnicy Belgravia. Chociaż ten fakt topograficzny miał znaczenie dodatnie, gdy się ogłaszało o pokojach do wynajęcia, lokatorzy zacnej wdowy nie należeli do ludzi szykownych. Niemniej córka jej, Winnie, pomagała ich obsługiwać. Ślady francuskiego pochodzenia, którymi chełpiła się wdowa, były widoczne i w powierzchowności jej córki; przejawiały się w niezmiernie schludnym i estetycznym upięciu lśniących, czarnych włosów. Winnie miała jeszcze inne uroki — młodość, okrągłe kształty, świeżą cerę i niezmierną, aż wyzywającą powściągliwość, która jednak nigdy nie powstrzymywała jej od rozmowy z lokatorami, prowadzonej przez nich z ożywieniem a przez nią z zawsze równą uprzejmością.

 Pan Verloc uległ snać tym ponętom. Nie był lokatorem stałym. Przyjeżdżał i wyjeżdżał bez żadnej wyraźnej przyczyny. Przybywał zwykle (jak influenca) z kontynentu, z tą różnicą że nie był zapowiadany przez prasę. Jego wizytom towarzyszył nastrój wielkiej powagi. Śniadanie jadał w łóżku, gdzie z miną spokojną i zadowoloną wylegiwał się do południa — czasem nawet i dłużej. Ale gdy już raz wyszedł na miasto, zdawało się że ma wielkie trudności w odnalezieniu drogi powrotnej do swego chwilowego mieszkania przy Belgravian Square. Opuszczał je późno i wracał wcześnie — o jakiej trzeciej albo czwartej nad ranem; budził się o dziesiątej, a gdy Winnie przynosiła mu śniadanie, odzywał się do niej z żartobliwą uprzejmością głosem ochrypłym i wyczerpanym, jak człowiek, który mówił z zapałem wiele godzin z rzędu. Zawracał tęsknie i zalotnie wypukłymi oczami o ciężkich powiekach, podciągając kołdrę aż pod brodę; ciemne, gładkie wąsy zakrywały grube jego wargi skłonne do wypowiadania przymilnych żartów.

 Matka Winnie była zdania, że pan Verloc jest człowiekiem bardzo przyzwoitym i sympatycznym. Z doświadczenia nabytego w różnych „interesach handlowych“, poczciwa kobiecina stworzyła sobie pojęcie o ideale gentlemana na wzór mężczyzn stołujących się w barach. Pan Verloc zbliżał się do tego ideału, a nawet go dosięgał.

 — Twoje meble, mamo, zabierzemy naturalnie z sobą — oświadczyła Winnie.

 Trzeba było skończyć z wynajmowaniem umeblowanych pokojów. Okazało się że dalsze prowadzenie tego interesu byłoby nie na miejscu. Sprawiłoby panu Verlocowi zbyt wiele kłopotu. Przeszkadzałoby mu w jego drugim zajęciu. Pan Verloc nie wyjawił, na czym polegało to zajęcie, ale po zaręczynach z Winnie zdobywał się na wstawanie z łóżka przed południem i zszedłszy na dół po schodach, zabawiał rozmową matkę Winnie w jadalnym pokoju znajdującym się w suterenie, gdzie wiodła życie pozbawione ruchu. Głaskał kota, poprawiał ogień na kominku, wreszcie jadł drugie śniadanie. Opuszczał z widoczną niechęcią ten przytulny, nieco duszny pokój, ale mimo to wracał dopiero późną nocą. Nigdy nie zapraszał Winnie do teatru, co powinien był uczynić człowiek tak dobrze wychowany. Wieczory miał zawsze zajęte. Raz powiedział, że jego praca jest w pewien sposób związana z polityką. Uprzedził Winnie, iż będzie musiała zachowywać się bardzo uprzejmie względem jego politycznych kolegów. Spojrzała na niego uczciwie niezgłębionymi oczami i odrzekła, że to się samo przez się rozumie.

 Co jej mówił ponadto o swym zajęciu, tego matka Winnie przeniknąć nie mogła. Małżonkowie zabrali ją na nowe mieszkanie razem z meblami. Nędzny wygląd sklepu ją zdumiał. Zamiana skweru Belgravii na wąską uliczkę w dzielnicy Soho wpłynęła źle na jej nogi. Spuchły do niemożliwych rozmiarów. Natomiast pozbyła się zupełnie trosk materialnych. Posępna dobroduszność zięcia natchnęła ją poczuciem zupełnego bezpieczeństwa. Przyszłość córki była oczywiście zapewniona, a nawet i o syna, Steviego, staruszka nie potrzebowała się już niepokoić. Musiała przyznać w duchu, że ten biedny Stevie był źródłem strasznych kłopotów. Lecz wziąwszy pod uwagę przywiązanie Winnie do jej słabowitego brata oraz dobrotliwe i hojne usposobienie pana Verloca, matka czuła teraz że jej biedny chłopiec jest wcale bezpieczny na tym burzliwym padole. W gruncie rzeczy może się i nie martwiła iż Verlocowie dzieci nie mają. Zdawało się, że pan Verloc wcale się tym nie trapi, a ponieważ Winnie znalazła w swym bracie przedmiot prawie matczynego przywiązania, więc chyba wszystko to wyjdzie nieborakowi na dobre.

 Trudno było wynaleźć chłopcu jakieś zajęcie. Wyglądał na delikatnego i był ładny mimo opuszczonej bezmyślnie dolnej wargi. Dzięki naszemu świetnemu systemowi przymusowego nauczania umiał czytać i pisać, w czym nieszczególny wygląd dolnej wargi mu nie przeszkodził. Lecz pracując jako goniec nie osiągnął powodzenia. Zapominał w jakim celu został wysłany, a z prostej drogi obowiązku sprowadzały go łacno przynęty w postaci zbłąkanych kotów i psów, za którymi snuł się po wąskich uliczkach prowadzących na cuchnące podwórza. Wpatrywał się z otwartymi ustami w sceny uliczne, narażając na szwank interesy swego chlebodawcy; pochłaniały go także dramaty przewróconych koni. Groza i gwałtowność tych scen wyrywały mu niekiedy przenikliwe krzyki, gdy stał wśród tłumu, a tłum nie lubi aby odgłosy bólu przeszkadzały mu w spokojnym rozkoszowaniu się narodowym widowiskiem. Kiedy poważny, opiekuńczy policjant odprowadzał Steviego, okazywało się często że nieborak zapomniał — przynajmniej na pewien czas — gdzie mieszka. Zapytany nagle, zaczynał się jąkać aż do utraty tchu. Kiedy go coś zaskoczyło i zakłopotało, zezował w okropny sposób, ale nie miewał żadnych ataków (co było pocieszające). W dzieciństwie mógł zawsze się schronić za krótką spódniczkę siostry Winnie, uciekając przed naturalnymi wybuchami niecierpliwości ze strony ojca.

 Skądinąd można było Steviego podejrzewać, że tai w sobie całe mnóstwo bezczelnych psot. Gdy skończył lat czternaście, przyjaciel jego zmarłego ojca, agent zagranicznej firmy wyrabiającej skondensowane mleko, nastręczył chłopcu sposobność do rozpoczęcia kariery, dając mu w biurze miejsce gońca. Tymczasem w pewne mgliste popołudnie okazało się, że Stevie podczas nieobecności szefa zaczął puszczać fajerwerki na klatce schodowej. Wypuścił jedną po drugiej całą serię wściekłych rakiet, gniewnie wirujących słońc, głośno wybuchających szmermeli — i sprawa mogła wziąć obrót bardzo poważny. Okropny popłoch wybuchł w całym budynku. Krztuszący się urzędnicy o błędnych oczach pędzili korytarzami pełnymi dymu; po schodach toczyły się cylindry, osobno zaś toczyli się interesanci w podeszłym wieku.

 Zdawało się, że postępek Steviego nie sprawił mu żadnej przyjemności. Trudno było zrozumieć, co go pobudziło do tego oryginalnego czynu. Dopiero w jakiś czas później Winnie wydobyła z niego mętne i bezładne wyznanie. Okazało się że dwaj gońcy z tego samego domu, drażniąc chłopca opowiadaniem różnych historyj o niesprawiedliwości i wyzysku, doprowadzili w końcu jego współczucie do stanu wrzenia. Oczywiście przyjaciel ojca z miejsca odprawił Steviego, bojąc się aby tego rodzaju wybryki nie zrujnowały przedsiębiorstwa. Po tym altruistycznym czynie używano chłopca do zmywania naczyń w kuchni i do czyszczenia butów panom zajmującym umeblowane pokoje. Taka praca nie miała oczywiście przyszłości. Od czasu do czasu Stevie dostawał od lokatorów po szylingu. Pan Verloc okazał się najhojniejszy. Ale wszystko razem nie wynosiło wiele i nie otwierało pomyślnych perspektyw, więc też gdy Winnie oznajmiła, że pan Verloc jest z nią zaręczony, matka jej spojrzała z westchnieniem w stronę kuchni, zadając sobie pytanie co teraz będzie z biednym Stefanem.

 Okazało się, że pan Verloc gotów jest go zabrać razem z teściową i umeblowaniem, które stanowiło cały majątek rodziny. Pan Verloc przygarnął do szerokiej, dobrodusznej piersi wszystko co mu się nasunęło. Meble zostały rozmieszczone możliwie najkorzystniej po całym domu, ale teściowej przydzielono tylko dwa parterowe pokoje od podwórza. W jednym z nich spał biedny Stevie. Rzadki, puszysty zarost przesłaniał już wówczas złotą mgiełką ostre kontury jego cofniętej dolnej szczęki. Pomagał siostrze w gospodarstwie ze ślepą miłością i posłuszeństwem. Pan Verloc uważał, że trochę zajęcia wyjdzie mu na pożytek. Cały swój wolny czas poświęcał Stevie rysowaniu cyrklem i ołówkiem kół na kawałku papieru. Pochylony nisko nad kuchennym stołem, rozstawiał szeroko łokcie, przykładając się z wielką pilnością do tej rozrywki. Przez otwarte drzwi saloniku sąsiadującego ze sklepem Winnie spoglądała nań od czasu do czasu z macierzyńską czujnością.

II

 Taki oto dom, taki warsztat pracy i takich domowników opuścił pan Verloc, dążąc o pół do jedenastej rano ku zachodniej części Londynu. Była to dlań wyjątkowo wczesna godzina; z całej jego osoby bił urok prawie nieskalanej świeżości; granatowe sukienne palto było rozpięte, buty lśniły, na ogolonych policzkach igrało coś na kształt połysku; nawet oczy o ciężkich powiekach, pokrzepione całonocnym spokojnym snem, rzucały dość raźne spojrzenia. Przez ogrodzenie parku pan Verloc przyglądał się mężczyznom i kobietom jadącym konno po Row, parom, które sunęły harmonijnie lekkim galopem lub jechały statecznego stępa, nieśpiesznym grupom złożonym z trzech lub czterech osób, pojedynczym jeźdźcom wyglądającym na odludków i samotnym amazonkom, za którymi trzymał się w oddali chłopak stajenny w kapeluszu ozdobionym kokardą, ubrany w obcisłą liberię przepasaną skórzanym pasem. Pojazdy, przeważnie dwukonne karety, toczyły się szybko; czasem trafiał się kabriolet, a wewnątrz niego skóra jakiegoś dzikiego zwierzęcia i wyłaniająca się z opuszczonej budy kobieca głowa w kapeluszu. Charakterystyczne słońce londyńskie, któremu można zarzucić tylko to że wygląda jak nabiegłe krwią, powlekało wszystko wspaniałością swego spojrzenia. Tkwiło niezbyt wysoko nad Hyde Park Corner, jakby strzegło wszystkiego, dobroduszne i punktualne. Nawet bruk pod nogami pana Verloca nabrał barwy starego złota w tym rozproszonym świetle, w którym ani mur, ani drzewo, ani zwierzę, ani człowiek cienia nie rzucali.

 Pan Verloc szedł ku zachodowi przez miasto pozbawione cieni i powietrze przesycone spatynowanym złotym pyłem. Czerwone jak miedź połyski lśniły na dachach, na załomach murów, na szybach pojazdów, nawet na sierści koni i na szerokich plecach pana Verloca, gdzie wyglądały jak ciemna rdza. Ale pan Verloc nie zdawał sobie sprawy, że rdza na nim osiada. Życzliwy jego wzrok padał przez ogrodzenie na oznaki londyńskich bogactw i zbytku. Tak jest — wszystkich tych ludzi trzeba otoczyć opieką. Opieka jest pierwszym warunkiem bogactwa i zbytku. Trzeba otoczyć opieką tych ludzi, zarówno jak ich konie, powozy, domy, służbę; trzeba otoczyć opieką źródło ich bogactw w sercu miasta i w sercu kraju; trzeba otoczyć opieką cały społeczny ład sprzyjający higienicznej bezczynności tej sfery, trzeba jej strzec przed płytką zawiścią niehigienicznej pracy. Trzeba to zrobić koniecznie — tu pan Verloc byłby zatarł ręce z zadowoleniem, gdyby nie miał wrodzonej niechęci do wszelkich niepotrzebnych wysiłków. Bezczynność jego, choć nie podyktowana przez higienę, dogadzała mu bardzo. Miał dla niej pewnego rodzaju kult nacechowany bezwładnym fanatyzmem, a może raczej fanatycznym bezwładem. Syn pracowitych rodziców, urodzony na znojne życie, oddał się gnuśności z popędu równie głębokiego, i niepojętego, i władczego jak popęd, który skłania mężczyznę do wyboru jednej kobiety spośród tysiąca. Był za gnuśny nawet na demagoga, na wiecowego mówcę, na przywódcę robotników. To by go kosztowało zbyt wiele trudu. Potrzebował wygody w formie bardziej doskonałej, a może owładnęła nim filozoficzna niewiara w skuteczność każdego ludzkiego wysiłku. Ten ostatni rodzaj lenistwa wymaga pewnego zasobu inteligencji.

 Panu Verlocowi inteligencji nie brakowało i byłby może mrugnął do siebie znacząco na myśl o zagrożonym porządku społecznym, gdyby ten objaw sceptycyzmu nie wymagał pewnego wysiłku. Wielkie wypukłe oczy pana Verloca nie były przystosowane do mrugania. Należały raczej do kategorii oczu, które zamykają się poważnie przy zasypianiu, wywierając majestatyczne wrażenie.

 Powściągliwy w ruchach, opasły na kształt tłustego wieprza, pan Verloc szedł w swoją drogę, nie zacierając rąk z zadowoleniem i nie mrugając sceptycznie do swych myśli. Stąpał ciężko po bruku w błyszczących trzewikach i wyglądał jak zamożny rzemieślnik posiadający własny warsztat. Można go było wziąć za pierwszego lepszego majstra, od ramiarza do ślusarza — za pracodawcę w skromnym zakresie. Ale był przy tym w panu Verlocu jakiś rys nieokreślony, którego żaden rzemieślnik nie nabyłby w ciągu swej pracy, choćby wykonywał ją najmniej sumiennie: rys wspólny tym co żerują na występkach, głupocie albo tchórzostwie — rys moralnego nihilizmu, właściwy ludziom prowadzącym szulernie lub domy publiczne, a cechujący również prywatnych detektywów i wywiadowców, szynkarzy, sprzedawców elektrycznych pasów przywracających siły — i wynalazców patentowanych leków. Co do owych wynalazców nie mam pewności, bo tego tak dalece nie zgłębiałem. Zdaje mi się jednak, że wyraz twarzy tych ludzi może być po prostu szatański; wcale bym się temu nie dziwił. Chciałem tylko zaznaczyć, iż wyraz twarzy pana Verloca daleki był od demonizmu.

 Nie dochodząc do Knightsbridge, pan Verloc skręcił w lewo z rojnej głównej ulicy, tętniącej hałasem rozkołysanych omnibusów i wozów toczących się szybko wśród prawie bezgłośnej, chyżej fali dwukołowych dorożek. Pod kapeluszem zsuniętym lekko z czoła wyszczotkowane włosy pana Verloca ułożyły się gładko i kornie, albowiem pan Verloc miał sprawę z pewną ambasadą. Nieugięty jak skała — z rodzaju tych miększych skał — kroczył teraz ulicą, która zasługiwała w pełni na nazwę zacisznej. W jej szerokości, pustce i obszarze tkwił majestat martwej przyrody, która nie podlega śmierci. Jedynym napomknieniem o śmiertelności była karetka jakiegoś doktora, stojąca we wzniosłym osamotnieniu tuż obok chodnika. Wyczyszczone kołatki u drzwi błyszczały jak okiem sięgnąć, czyste okna lśniły ciemnym połyskiem. Nic się nie poruszało. Lecz oto wózek z mlekiem zaturkotał hałaśliwie i przeciął w głębi ulicę; zza węgła wypadł drugi wózek, a na nim chłopiec od rzeźnika siedział wysoko nad parą czerwonych kół, powożąc ze wspaniałym rozmachem, niby uczestnik gier olimpijskich kierujący rydwanem. Spod kamieni wysunął się kot, który najwidoczniej coś zbroił; biegł chwilę wyprzedzając pana Verloca i dał nurka do sutereny; a gruby policjant, z pozoru niedostępny wszelkim uczuciom, jakby również był częścią martwej przyrody, wyłonił się rzekłbyś z latarni, nie zwracając na Verloca najmniejszej uwagi.

 Pan Verloc skręcił na lewo i szedł wąską uliczką wzdłuż żółtej ściany, na której z niezbadanych powodów widniał czarnymi literami napis: No I, Chesham Square. Tymczasem Chesham Square znajdował się przynajmniej sześćdziesiąt jardów dalej, pan Verloc zaś, który był w dostatecznym stopniu kosmopolitą aby nie dać się zwieść topograficznym tajemnicom Londynu, szedł wciąż spokojnie naprzód, nie zdradzając oznak zdziwienia czy oburzenia. Wreszcie z wytrwałością cechującą człowieka interesu dotarł do skweru i przeciął go na ukos, zmierzając pod numer 107. Ten numer widniał na imponującej bramie wjazdowej, umieszczonej w wysokiej gładkiej ścianie między dwoma domami; jeden z nich był oznaczony dość rozsądnie numerem 9, natomiast na drugim widniał numer 37; o fakcie, że ten ostatni dom należy do znanej w sąsiedztwie Porthill Street, głosił napis nad parterowymi oknami, umieszczony przez jakąś bardzo sprężystą władzę, której polecono tropić zbłąkane domy londyńskie. Dlaczego nie żąda się od parlamentu, aby wydał rozkaz (wystarczyłby krótki akt) polecający tym gmachom powrót do miejsc gdzie przynależą — jest jedną z tajemnic miejskiego zarządu. Pan Verloc nie łamał sobie nad tym głowy, ponieważ jego posłannictwo życiowe stanowiła ochrona społecznego ustroju, nie zaś doskonalenie tegoż ustroju czy chociażby jego krytyka.

 Było tak wcześnie, że portier ambasady wybiegł ze swego mieszkania, mocując się jeszcze z lewym rękawem liberii. Miał na sobie czerwoną kamizelkę, krótkie spodnie i był najwidoczniej zmieszany. Pan Verloc dostrzegł to natarcie z flanki i odparł je, wyciągnąwszy po prostu kopertę z godłem ambasady, po czym szedł dalej. Ten sam talizman pokazał lokajowi, który otworzył drzwi i cofnął się aby go wpuścić do hallu.

 Jasny ogień palił się na dużym kominku; zwrócony tyłem do ognia stał starszy mężczyzna we fraku, z łańcuchem na szyi i popatrzył na pana Verloca znad rozpostartej gazety, którą trzymał oburącz przed spokojną, surową twarzą. Nie poruszył się wcale. Drugi lokaj w brunatnych spodniach i fraku obrzeżonym cienkim żółtym sznurkiem zbliżył się do pana Verloca; usłyszawszy wyszeptane przez niego nazwisko, zawrócił na pięcie i zaczął iść, nie oglądając się wcale. Prowadził tak pana Verloca parterowym korytarzem na lewo od wielkich schodów pokrytych dywanem i nagle wskazał mu wejście do małego pokoju, gdzie stało ciężkie biurko oraz kilka krzeseł. Drzwi się zamknęły i pan Verloc został sam. Nie usiadł. Rozglądał się, przeciągając pulchną, krótką ręką po gładko uczesanej głowie; w drugiej ręce trzymał kapelusz i laskę.

 Jakieś drzwi otwarły się bez szelestu; pan Verloc, skierowawszy wzrok w tamtą stronę, zobaczył zrazu tylko czarne ubranie, łysy czubek głowy i obwisłe ciemnosiwe bokobrody po obu stronach pomarszczonych rąk. Człowiek, który wszedł, trzymał przed oczami plikę papierów; przeglądając je, zbliżał się do stołu drobnymi krokami. Tajny radca Wurmt, chancelier d’ambassade, miał wzrok dość krótki. Zasłużony ten urzędnik złożył papiery na stole, odsłaniając nalaną, bladą twarz o melancholijnej brzydocie, otoczoną gąszczem cienkich, długich ciemnosiwych włosów; przekreślała tę twarz gruba linia brwi gęstych i krzaczastych. Wurmt włożył na tępy, bezkształtny nos binokle w czarnej oprawie i wydał się zaskoczony widokiem pana Verloca. Pod ogromnymi brwiami krótkowzroczne oczy radcy mrugały bezradnie zza szkieł.

 Nie przywitał się wcale, podobnie jak i pan Verloc, który oczywiście wiedział jak się zachować; lecz nieznaczna zmiana w zarysie bark i pleców pana Verloca nasunęła myśl, że jego grzbiet pochylił się z lekka pod obszerną powierzchnią palta. Robiło to wrażenie dyskretnego szacunku.

 — Mam tu kilka pańskich raportów — rzekł biurokrata nadspodziewanie miękkim, jakby znużonym głosem, przyciskając mocno papiery końcem wskazującego palca. Umilkł, a pan Verloc, który poznał od razu własne pismo, czekał z zapartym tchem. — Nie jesteśmy zadowoleni z zachowania się tutejszej policji — ciągnął Wurmt z wszelkimi pozorami umysłowego wyczerpania.

 Plecy pana Verloca właściwie nawet nie drgnęły, a jednak wydało się, że wzruszył ramionami. Usta jego otworzyły się po raz pierwszy od chwili gdy wyszedł z domu.

 — Każdy kraj ma swoją policję — rzekł filozoficznie. Lecz urzędnik ambasady patrzył na niego w dalszym ciągu, mrugając oczami i pan Verloc dorzucił jakby pod przymusem: — Niech pan pozwoli mi zauważyć, że nie mam wpływu na tutejszą policję.

 — Pożądane jest, aby zaszedł jakiś określony wypadek, który by pobudził jej czujność — rzekł biurokrata. — To wchodzi w zakres pana obowiązków — nieprawdaż?

 Pan Verloc odpowiedział na to tylko westchnieniem, które wyrwało mu się niechcący, bo postarał się zaraz nadać twarzy wyraz wesoły. Urzędnik mrugał niepewnie, jakby mu dokuczało przyćmione światło pokoju. Powtórzył ogólnikowo:

 — Wypadek, który by pobudził czujność policji — i surowość urzędników. Zasadnicza łagodność tutejszej procedury sądowej oraz absolutny brak wszelkich środków represyjnych są zgorszeniem dla Europy. Czego nam teraz potrzeba, to wzmożonego niepokoju — wrzenia, które niewąpliwie istnieje.

 — Oczywiście, oczywiście — wtrącił pan Verloc, pełnym szacunku, niskim basem typu krasomówczego, różniącym się tak dalece od tonu, którym mówił dotychczas, że radca się zdumiał. — Istnieje i to w stopniu niebezpiecznym. Moje raporty z ostatnich dwunastu miesięcy wyjaśniają to dostatecznie.

 — Pana raporty z ostatnich dwunastu miesięcy — zaczął radca stanu Wurmt swym łagodnym, beznamiętnym głosem — zostały przeze mnie przeczytane. Nie mogę zrozumieć, po co je pan w ogóle pisał.

 Smutne milczenie zapadło na chwilę. Zdawało się że pan Verloc zapomniał języka w gębie, radca zaś utkwił wzrok w leżących na stole papierach. Wreszcie odsunął je z lekka.

 — Ze stanu rzeczy, który pan tutaj przedstawia, wypływa jedynie to, że w ogóle pana zatrudniamy. A teraz chodzi nam nie o pisaninę, lecz o wykrycie znaczącego, wybitnego faktu — powiedziałbym nawet faktu niepokojącego.

 — Nie potrzebuję mówić, że ten cel będzie przyświecał wszystkim moim wysiłkom — rzekł pan Verloc, nadając ton przeświadczenia swemu ochrypłemu głosowi od codziennego użytku. Ale zmieszał się, czując, że jest bacznie śledzony zza ślepego połysku okularów po drugiej stronie stołu. Umilkł nagle z gestem bezwzględnego oddania. Pożyteczny i zapracowany lecz skromny członek ambasady przybrał nagle taki wyraz twarzy, jakby nowa jakaś myśl mu błysnęła.

 — Pan jest bardzo otyły — rzekł.

 Ta uwaga, treści właściwie psychologicznej, uraziła pana Verloca jak niegrzeczny przytyk, choć została wypowiedziana ze skromnością i wahaniem urzędnika lepiej obznajmionego z piórem i atramentem niż z wymaganiami czynnego życia. Pan Verloc odstąpił o krok.

 — Jak to? Co pan był łaskaw powiedzieć? — wykrzyknął urażonym, chrypliwym głosem.

Chancelier d’ambassade, któremu powierzono przeprowadzenie owej rozmowy, był widać zdania, że ta misja przekracza jego siły.

 — Chyba będzie najlepiej, jeśli pan się zobaczy z panem Władimirem. Tak, powinien pan stanowczo rozmówić się z panem Władimirem. Niech pan tu poczeka — dodał i wyszedł drobnymi krokami.

 Pan Verloc przesunął natychmiast ręką po włosach. Drobne krople potu wystąpiły mu na czoło. Wypuścił powietrze przez ściągnięte usta jak człowiek dmuchający na łyżkę gorącej zupy. A gdy lokaj w brązowej liberii ukazał się cicho we drzwiach, pan Verloc stał dosłownie na tym samym miejscu, gdzie się znajdował poprzednio. Stał bez ruchu, jakby czuł że jest otoczony wilczymi dołami.

 Poszedł za lokajem przejściem oświetlonym przez samotny płomień gazowy, potem kręconymi schodami i wreszcie oszklonym, wesołym korytarzem na pierwszym piętrze. Lokaj otworzył jakieś drzwi i usunął się na bok. Pan Verloc poczuł pod nogami gruby dywan. Pokój był obszerny, trzyokienny; młody człowiek o wygolonej, dużej twarzy, siedzący w obszernym fotelu przed wielkim mahoniowym biurkiem, rzekł po francusku do chancelier d’ambassade, który odchodził z papierami w ręku:

 — Masz rację, mon cher. Bestia tłusta bo tłusta.

 Pan Władimir, pierwszy sekretarz, cieszył się w salonach opinią człowieka przyjemnego i zajmującego. Był poniekąd ulubieńcem towarzystwa. Jego dowcip polegał na odkrywaniu zabawnych związków między sprzecznymi sobie pojęciami; rozprawiając w tym duchu, przysiadał na samym brzegu krzesła i podnosił lewą rękę, jakby wystawiał na pokaz swe ucieszne wywody, trzymając je między palcem wielkim i wskazującym; wygolona, okrągła twarz sekretarza przybierała wtedy wyraz wesołego zdziwienia.

 Lecz w oczach, zwróconych na pana Verloca, nie było śladu wesołości ani zdziwienia. Rozparł się w głębokim fotelu, rozstawiwszy szeroko łokcie i zarzucił nogę na grube kolano; gładka jego, różowa twarz nadawała mu wygląd przedwcześnie rozwiniętego niemowlęcia, które nikomu gadać głupstw nie pozwoli.

 — Pan chyba rozumie po francusku? zapytał.

 Pan Verloc potwierdził ochrypłym głosem, że rozumie. Cała jego tłusta postać kłoniła się ku przodowi. Stał na dywanie w środku pokoju, trzymając w jednej ręce kapelusz i laskę; druga ręka wisiała bezwładnie u boku. Mruknął skromnie z głębi gardła, że odbył służbę wojskową w artylerii francuskiej. Naraz pan Władimir, wiedziony pogardliwą przekorą, przerzucił się na inny język i zaczął mówić nieskazitelną angielszczyzną bez śladu cudzoziemskiego akcentu.

 — Hm! Tak. Naturalnie. No, zobaczymy. Ile panu wlepili za to, że pan wykradł rysunek udoskonalonego zamka tej ich nowej armaty polowej?

 — Pięć lat obostrzonego więzienia w fortecy — odrzekł niespodzianie pan Verloc bez najlżejszego przejawu uczuć.

 — Wyszedł pan obronną ręką — zauważył pan Władimir. — I dobrze tak panu za to, że się pan dał nakryć. A co pana skłoniło do tego rodzaju roboty?

 W odpowiedzi rozległ się ochrypły głos pana Verloca, ten od codziennego użytku, mówiący o młodości, o nieszczęsnym zadurzeniu się — —

 — Aha! Cherchez la femme — raczył przerwać pan Władimir, trochę przystępniejszy lecz bynajmniej nie uprzejmy; wręcz przeciwnie, jego łaskawość miała w sobie coś okrutnego. — Jak dawno jest pan na służbie naszej ambasady?

 — Już od czasów nieboszczyka barona Stott-Wartenheima — odrzekł pan Verloc stłumionym głosem, wysuwając wargi ze smutkiem na znak żalu za zmarłym dyplomatą. Pierwszy sekretarz obserwował spokojnie grę jego fizjonomii.

 — Aha! już od czasu... No! Co pan powie na swoje usprawiedliwienie ? — spytał ostro.

 Pan Verloc odrzekł nieco zdziwiony, że nie sądzi aby miał coś szczególnego do powiedzenia. Wezwano go listem... — I zagłębił szybko rękę w bocznej kieszeni palta, lecz wobec szyderczej, cynicznej czujności pana Władimira postanowił listu nie wyjmować.

 — Phy! Jak pan mógł tak wyjść z fasonu? — rzekł pan Władimir. — Pan nie ma nawet powierzchowności, jakiej pana zawód wymaga. I pan ma być członkiem zagłodzonego proletariatu? Cóż znowu! Pan ma być zaciekłym socjalistą — czy też anarchistą — bo nie wiem?

 — Anarchistą — stwierdził głucho pan Verloc.

 — Bzdury! — ciągnął pan Władimir, nie podnosząc głosu. — Nawet stary Wurmt był zaskoczony pana wyglądem. Nie oszukałby pan idioty. Nawiasem mówiąc, oni wszyscy to banda idiotów, ale pański wygląd jest po prostu niemożliwy. A więc pana stosunki z nami zaczęły się od kradzieży tych rysunków francuskich armat. I dał się pan nakryć. To musiało być bardzo nieprzyjemne dla naszego rządu. Nie wygląda mi pan na sprytnego.

 Pan Verloc starał się usprawiedliwić zachrypłym głosem:

 — Jak miałem już sposobność zaznaczyć, zadurzyłem się najfatalniej w niegodnej...

 Pan Władimir podniósł białą, pulchną rękę.

 — Ach tak. Tamto nieszczęsne uczucie — z czasów pana młodości. Wzięła pańskie pieniądze, a potem sprzedała pana policji — co?

 Bolesna zmiana w wyrazie twarzy pana Verloca i nagłe obwiśnięcie całej jego postaci świadczyły, że ten fakt godny pożałowania zaszedł istotnie. Pan Władimir objął w kostce swą nogę założoną na kolano. Skarpetka była jedwabna, granatowa.

 — W tym wypadku sprytu pan nie wykazał. Może pan jest zanadto wrażliwy na płeć piękną?

 Pan Verloc dał do zrozumienia gardłowym, głuchym szeptem, że nie jest już młody.

 — Hm! Ta wada z wiekiem nie ustępuje — zauważył pan Władimir ze złowrogą poufałością. — Ale nie! Za tłusty pan na to. Nigdy by pan tak nie wyglądał, gdyby pan był choć trochę wrażliwy na kobiety. Powiem panu w czym rzecz: pan jest wałkoń. Jak dawno wyciąga pan od nas pieniądze?

 — Od jedenastu lat — zabrzmiała odpowiedź po chwili posępnego wahania. — Powierzono mi w Londynie kilka zleceń, gdy jego ekscelencja baron Stott-Wartenheim był jeszcze ambasadorem w Paryżu. Potem na skutek wskazówek jego ekscelencji osiedliłem się w Londynie. Jestem Anglikiem.

 — Pan jest Anglikiem! Co też pan mówi! Naprawdę?

 — Urodziłem się poddanym brytyjskim — rzekł niezwruszenie pan Verloc. — Ale ojciec mój był Francuzem i stąd...

 — Dość tych wyjaśnień — przerwał tamten. — Więc pan mógł według prawa zostać marszałkiem Francji lub posłem do angielskiego parlamentu — a wówczas byłby pan istotnie oddał naszej ambasadzie pewne usługi.

 Ten wybryk fantazji przywołał coś na kształt słabego uśmiechu na twarz Verloca. Pan Władimir zachował niewzruszoną powagę.

 — Ale, jakem powiedział, wałkoń z pana; nie wyzyskuje pan nasuwających się sposobności. Za barona Stott-Wartenheima wielu półgłówków pracowało w tej ambasadzie. Z ich winy ludzie tacy jak pan wyrobili sobie fałszywe pojęcie o tym, czym jest fundusz tajnego wywiadu. Obowiązek każe mi tę pomyłkę sprostować: muszę panu wyjaśnić, czym tajny wywiad nie jest. Otóż nie jest instytucją filantropijną. Wezwałem pana umyślnie aby to panu powiedzieć.

 Pan Władimir zauważył wymuszone zdumienie na twarzy Verloca i uśmiechnął się szyderczo.

 — Widzę że pan mię świetnie rozumie. Zdaje się, że pan jest wystarczająco inteligentny na swój fach. Czego nam teraz potrzeba, to czynów — czynów.

 Powtarzając ostatnie słowo, pan Władimir położył biały palec wskazujący na brzegu biurka. Najlżejszy ślad chrypki znikł z głosu Verloca. Gruby jego kark nabiegł purpurą nad aksamitnym kołnierzem palta. Wargi mu zadrżały i otworzyły się szeroko.

 — Jeśli pan tylko zechce przejrzeć moje sprawozdanie — zahuczał swym tubalnym, dźwięcznym basem od krasomówczych występów — przekona się pan, że ostrzegałem ambasadę jeszcze przed trzema miesiącami, gdy wielki książę Romuald miał przyjechać do Paryża; telegrafowano stąd o mych ostrzeżeniach do policji francuskiej i...

 — Ciszej ! — wybuchnął pan Władimir, krzywiąc się i marszcząc. — Francuska policja nic sobie nie robiła z pana ostrzeżeń. Niech pan tak nie ryczy. O cóż panu chodzi do diabła?

 Pan Verloc przeprosił tonem wyniosłej pokory za to, że tak się zapomniał. Oświadczył iż jego głos — słynny od szeregu lat z mów na zebraniach pod wolnym niebem i na wiecach robotniczych w wielkich salach — przyczynił się niemało do ustalenia jego reputacji jako solidnego, zaufanego towarzysza. Głos wchodził więc w skład jego użyteczności. Budził zaufanie do jego zasad. „Przywódcy wysuwali mnie zawsze na mówcę w chwili krytycznej“ — oświadczył Verloc z nieukrywanym zadowoleniem. Dodał, że potrafi przekrzyczeć każdy hałas i nagle to zademonstrował.

 — Proszę, niech pan mi pozwoli — rzekł.

 Z głową spuszczoną, nie podnosząc oczu, przeszedł przez pokój szybkim, ciężkim krokiem, zmierzając ku drzwiom balkonowym i uchylił ich jakby pod wpływem nieodpartego impulsu. Pan Władimir porwał się zdumiony z głębi fotela i spojrzał przez ramię Verloca; w dole, za dziedzińcem ambasady, dobry jeszcze kawał za otwartą bramą, widać było szerokie plecy policjanta, który stał bezczynnie i śledził wspaniały wózek z jakimś dzieckiem, przejeżdżający pompatycznie przez skwer.

 — Policja! — rzekł Verloc bez najmniejszego wysiłku, jak gdyby szeptał; pan Władimir zaś wybuchnął śmiechem, zobaczywszy że policjant odwrócił się na pięcie niby żgnięty z tyłu. Verloc zamknął spokojnie okno i wrócił na środek pokoju.

 — Dzięki temu głosowi — rzekł, zniżywszy ton do konwersacyjnego, chrypliwego brzmienia — wierzono mi z reguły. A przy tym wiedziałem co mówić!

 Pan Władimir, poprawiając krawat, śledził Verloca w lustrze nad kominkiem.

 — Nie wątpię że pan wyuczył się na pamięć socjalistyczno-rewolucyjnego żargonu — rzekł pogardliwie. Vox et... Pewno nie studiował pan nigdy łaciny, co?

 — Nie — burknął pan Verloc — Chyba tego się pan po mnie nie spodziewał. Jestem jednym z miliona. Któż zna łacinę? Zaledwie kilkuset durniów, którzy nie potrafią dbać o własną skórę.

 Jeszcze przez jakie pół minuty obserwował pan Władimir w lustrze mięsisty profil i wielką tuszę człowieka, który stał za nim. Jednocześnie zaś widział także własną twarz, okrągłą, wygoloną, różową w okolicy podbródka, o wąskich wrażliwych ustach stworzonych do wypowiadania subtelnych dowcipów, dzięki którym stał się ulubieńcem najwyższych sfer. Wreszcie zawrócił na pięcie i ruszył przez pokój z taką stanowczością, iż nawet końce jego niebanalnego staroświeckiego krawata zdawały się jeżyć od niewysłowionych gróźb. Ruchy miał tak szybkie i dzikie, że pan Verloc, który spojrzał na niego z ukosa, zadrżał w duchu.

 — Oho! Pan sobie pozwala na czelność — zaczął pan Władimir zdumiewająco gardłowym tonem, nie tylko nie angielskim ale wręcz nie europejskim, co przestraszyło nawet Verloca, doświadczonego bywalca międzynarodowych zaułków. — Pan się ośmiela... Więc przemówię panu do słuchu. Nic tu z pana głosu nie przyjdzie. Nie potrzeba nam pana głosu. Potrzeba nam faktów — przerażających faktów — do jasnej cholery — dodał z opanowaną dzikością, mówiąc Verlocowi prosto w twarz.

 — Nie zastraszy mnie pan swym barbarzyńskim obejściem — bronił się ochrypłym głosem pan Verloc, patrząc w dywan. W odpowiedzi na to jego interlokutor, uśmiechając się kpiąco znad zjeżonego fontazia, przeszedł na język francuski.

 — Pan się podaje za „agent provocateur“. Zajęciem odpowiednim dla „agent provocateur“ jest prowokacja. O ile wiem z informacyj, które mamy o panu, przez trzy ostatnie lata nie zrobił pan nic żeby na swój chleb zarobić.

 — Nic nie zrobiłem! — wykrzyknął Verloc, nie poruszając się wcale i nie podnosząc oczu, choć jego głos drgał szczerym uczuciem. — Kilka razy zapobiegałem temu co mogło było się stać.

 — Jest w tym kraju przysłowie, które mówi że lepiej zapobiec chorobie niż ją leczyć — przerwał pan Władimir, rzucając się na fotel. — W gruncie rzeczy to absurd. Tutaj wiecznie czemuś zapobiegają. Ale to przysłowie jest charakterystyczne. W Anglii nie lubią środków energicznych. Niech no pan nie będzie zanadto angielski. A w tym poszczególnym wypadku niech pan nie będzie głupi. Zło już tu przeniknęło. My nie chcemy zapobiegać — my chcemy leczyć.

 Urwał, zwrócił się do biurka i przeglądając jakieś papiery, odezwał się już innym, rzeczowym tonem, nie patrząc na Verloca.

 — Pan wie naturalnie o międzynarodowej konferencji odbywającej się w Mediolanie?

 Pan Verloc oznajmił ochrypłym głosem, że ma zwyczaj czytywać gazety. Na dalsze pytanie odpowiedź jego brzmiała, że oczywiście rozumie co czyta. Pan Władimir, uśmiechając się z lekka do dokumentów, które przeglądał wciąż jeden za drugim, mruknął:

 — O ile to nie jest po łacinie.

 — Albo po chińsku — dodał niewzruszenie pan Verloc.

 — Hm. Niektóre z wynurzeń pańskich przyjaciół to bzdury równie niezrozumiałe jak chińszczyzna. — Pan Władimir odrzucił pogardliwie szary arkusz zadrukowanego papieru. — Cóż to za świstki z literami P. P. w nagłówku, ze skrzyżowanymi młotkiem, piórem i pochodnią? Cóż to znaczy, P. P.?

 Pan Verloc zbliżył się do imponującego biurka.

 — Przyszłość proletariatu. To jest stowarzyszenie — wyjaśnił, stanąwszy ciężko obok fotela — w zasadzie nie tylko anarchistyczne, otwarte dla wszelkich odcieni przekonań rewolucyjnych.

 — Czy pan do niego należy?

 — Jestem jednym z wiceprezesów — wysapał pan Verloc. Pierwszy sekretarz ambasady podniósł głowę i spojrzał na niego.

 — Więc powinien