Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Przed wyruszeniem z Bastii dowódca zespołu, złożonego zaledwie z dwóch jednostek, szczegółowo omówił nawigację na całej trasie. Około północy okręty osiągnęły strefę Wysp Toskańskich i omijając szerokim łukiem największą z nich, Elbę, skierowały się wprost na wschód. Na wodach przybrzeżnych, zazwyczaj patrolowanych przez nieprzyjaciela, przeszły na minimalną szybkość marszową. Dzięki temu istniała większa szansa skrytego podejścia do plaży na południe od Piombino. Tam na przybyszów z morza miał oczekiwać łącznik. Tak zaczęła się jedna z amerykańskich akcji wywiadowczych, przeprowadzonych we Włoszech na przełomie lat 1943/1944, której kulisy odsłania autor w tej książce.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 3 godz. 30 min
Lektor: Jacek Jońca
Około północy okręty osiągnęły strefę Wysp Toskańskich w połowie drogi między Korsyką a Włochami i omijając szerokim łukiem największą z nich, Elbę, skierowały się wprost na wschód. Silniki pracowały na zmniejszonych obrotach, żeby nie czynić hałasu. Jeszcze przed wyruszeniem z Bastii dowódca tego zespołu, złożonego zaledwie z dwóch jednostek, szczegółowo omówił nawigację na całej trasie. Uzgodniono wówczas, że na wodach przybrzeżnych, zazwyczaj patrolowanych przez nieprzyjaciela, przejdą na minimalną szybkość marszową. Dzięki temu istniała większa szansa skrytego podejścia do plaży na południe od Piombino, gdzie na przybyszów z morza miał oczekiwać łącznik. Do tego punktu właśnie zdążali.
Dziwne okręty, dziwne załogi, dziwni pasażerowie…
Fachowiec rozpoznałby w nich bez trudu włoskie kutry torpedowe typu MAS, używane też po zmianie uzbrojenia do tropienia i zwalczania jednostek podwodnych, ale na ich masztach nie powiewały trójkolorowe bandery zielono-biało-czerwone. Nie miały żadnych flag ani znaków taktycznych. Zamiast torped lub bomb głębinowych na ich dziobach i rufach sterczały szybkostrzelne działka małokalibrowe z obsługą w charakterystycznych płaskich hełmach. Na pomoście bojowym prowadzącego kutra, który otwierał drogę bliźniaczej łupince, stał w nieprzemakalnym płaszczu oficer Royal Navy, typ wyjęty jakby żywcem z przygodowego filmu, a obok niego kilku innych marynarzy w kapturach naciągniętych na głowy. Nie padało tam ani jedno słowo, porozumiewali się oszczędnymi ruchami rąk, owym językiem ludzi wtajemniczonych i znających na wylot swe obowiązki. Nie rozmawiano także pod pokładem w wibrującej od huku maszynowni, w kabinie radiowej i w ciasnym pomieszczeniu dziobowym, które w normalnych rejsach służyło za mesę. Tu zebrali się pasażerowie, grupka ludzi przebranych już w cywilne garnitury z bagażem w turystycznych walizkach, a wśród nich – wypadek zgoła osobliwy na kutrach marynarki wojennej – dwie młode kobiety o urodzie aż nadto kontrastującej z ponurymi gębami marynarzy.
Gdyby ktoś ciekawski mógł zajrzeć do walizek, zadrżałby z wrażenia. Obok wepchniętych byle jak koszul, skarpetek i przyborów toaletowych leżały spłonki, zapalniki czasowe, szpule lontu, plastikowe miny, suche baterie, naboje pistoletowe… Po prostu podręczny arsenał, który zdradzał, kim są jego właściciele i po co wybierają się na ląd w środku styczniowej nocy. Załogi dwóch kutrów nie okazywały jednak szczególnego zainteresowania ani pasażerami, ani ich bagażem. Role w tej wyprawie były ściśle podzielone. Marynarze mieli zapewnić tylko bezpieczny przerzut z bazy do wyznaczonego punktu. Od momentu wysadzenia grupy dla jednych zadanie kończyło się, dla innych dopiero zaczynało. Nie pierwszy raz zdobyczne kutry wykonywały takie rejsy. O cóż tu zresztą pytać, skoro wszystkich w równym stopniu obowiązywała tajemnica, skoro specjalnie dobierano do tej służby umiejących trzymać język za zębami. Już sam fakt pływania bez bandery na nieprzyjacielskich okrętach mówił sam za siebie. Panowała więc i na pokładzie, i pod nim cisza, stan gotowości alarmowej znany ludziom, którzy dobrowolnie zgodzili się na ryzyko.
Wachtowi na pomoście omiatali lornetkami horyzont w swoich sektorach obserwacji. Od dziobu do rufy i z powrotem, ciągle ten sam ruch głowy i ciągłe uczucie zawodu. Najgroźniejszy jest nieprzyjaciel, którego się nie widzi, a tu nic, pustka. Ci przy sprzężonych działkach też krążyli jak na karuzeli kierując wzrok zwłaszcza do tyłu, skąd najczęściej atakował wróg. I tam nie dostrzegali nikogo, kto zasługiwałby na serię. Kotłowała się tylko woda w długim kilwaterze, roztańczonym i połyskującym w blasku gwiazd hojnie rozrzuconych na szerokim nieboskłonie.
Od czoła powoli zbliżał się ląd. Najpierw był tylko czarną smugą na styku wody z firmamentem, potem na jej grzbiecie zaczęły wyrastać masywne bryły wzgórz i w kilku miejscach mrugnęły punkty świateł. Wiatr przyniósł odór dymu i spalonej oliwy. To był już uchwytny dowód bliskości ziemi, dały o sobie znać rybackie osady.
O godzinie 1.40 kutry podeszły burtami do siebie i zastopowały. Zewsząd rozlegał się tylko intensywny szum morza. Z mapy i widocznych gołym okiem drzew wynikało, że osiągnęli dokładnie co do stopnia i minuty docelową pozycję: plaża znajdowała się w odległości pół kilometra. Dalej nie mogli już podpłynąć, pod stępką czuło się płyciznę.
Nadszedł najważniejszy moment wyprawy. Czy będzie sygnał z brzegu? Spóźnili się nieco, ale w granicach ustalonego czasu. Rejs przez nieprzyjacielskie wody to nie podróż pasażerskim motorowcem według godzinowego rozkładu, na trasie wiele mogło się zdarzyć, o czym ci na brzegu powinni wiedzieć. Łączność miała być tylko jednostronna – z ziemi do nich, a nie odwrotnie. Kutry stały ukryte w mroku, obowiązywał surowy zakaz używania jakichkolwiek świateł i palenia tytoniu na pokładzie. Gdyby nieprzyjaciel przyłapał je tuż przy brzegu z wyłączonymi silnikami, los wyprawy byłby przypieczętowany. Obronnym walorem kutra jest jego szybkość i zwrotność, unieruchomiony łatwo pada łupem, bo jego lekka drewniano-aluminiowa konstrukcja rozsypuje się po kilku celnych pociskach z działa, można ją posiekać nawet seriami karabinów maszynowych.
Sygnału nie było. Dziesięć minut przymusowej bezczynności to czas wystarczająco długi, żeby zebranych na pokładach ludzi zaczął ogarniać niepokój. Zawracać czy lądować na własne ryzyko? Zastanawiali się nad tym pytaniem jeszcze w Bastii, ale teoretycznie, bo tak nakazywał regulamin i zdrowy rozsądek. Teraz trzeba było podjąć ostateczną decyzję, rozstrzygnąć irytująco prosty dylemat. Wysokość stawki znali wszyscy. Jeśli na brzegu zaczaił się wróg i obserwuje każdy ich ruch, grupa przepadnie. Po cóż było szkolić się, trenować, budować zamki na lodzie, skoro na pierwszych metrach włoskiej ziemi wszystko weźmie w łeb! Zgarną ich do więziennej budy z dowodami, za które na tyłach frontu stawia się pod ścianę. Najłatwiej byłoby wrócić na Korsykę. Wyjście pozornie usprawiedliwione, ale tak czy inaczej wkrótce czekałby ich podobny rejs. Zaczynać od początku to, co można zrobić już dziś?
Trudną chwilę wahań kończy błysk zielonego światła na plaży z lewej od stojących kutrów. Trzy krótkie i dwa długie, przerwa i znowu trzy krótkie. Powtórzony w odstępach kilku sekund sygnał wyklucza prawdopodobieństwo pomyłki. Można zaczynać.
Marynarze rozkładają ciężkie pontony z impregnowanego płótna, powszechnie używane w lotnictwie bombowym dinghy świetnie trzymające się na wodzie nawet przy dużej fali. Otwarte krany sprężonego w butlach powietrza w mgnieniu oka nadają im okrągły, wypukły na brzegach kształt. Pierwszy z pluskiem ląduje tuż przy burcie i od razu przyjmuje czwórkę pasażerów. Za nimi zjeżdżają na linkach walizki, które trzeba odpowiednio ułożyć, żeby ponton zachował stateczność.
Jeszcze ostatni rzut oka na rozmieszczenie bagażu, podział gumowych wioseł i grupa odbija od burty. Z pokładu ktoś rzuca cichym głosem good luck! i jak na komendę wszyscy pokazują wyciągnięte kciuki. Na drugim kutrze podobna scena, trwająca znacznie dłużej, bo kobiety same nie chcą zejść do kołyszących się pontonów. Zamiana desek pokładu na wypchane powietrzem płótno, uginające się pod naciskiem stopy, nie działa zbyt pokrzepiająco na ich wyobraźnię. Pół kilometra nocnej wędrówki po czarnej jak smoła wodzie stanowiło dla nich ciężką próbę.
Wiadomość o pomyślnym wylądowaniu grupy dotarła do oddziału OSS1 przy sztabie amerykańskiej 5 Armii już przed godziną trzecią rano. Przekazał ją wprost z morza szyfrem dowódca zespołu kutrów do bazy w Bastii, a stamtąd sekcja łączności dalekiego zasięgu nadała depeszę do Neapolu. Dyżurny radiotelegrafista nie zdziwił się wcale, gdy szef wydziału kodowego wyrwał mu ją z rąk i sam dopilnował, żeby natychmiast po przepisaniu na maszynie trafiła do adresata. Od połowy stycznia 1944 roku w całym sztabie trwał stan gorączkowego pośpiechu. Łącznościowcy padali z nóg, przyjmując setki radiogramów. Takiego galopu nie pamiętano od czasu wylądowania we Włoszech połączonych sił anglo-amerykańskich. Coś wisiało w powietrzu, ale tylko wąska grupa wtajemniczonych na najwyższych szczeblach sztabowej piramidy znała kulisy przyspieszonego rytmu pracy, wiedziała, co nastąpi w najbliższych dniach. Personel wykonawczy, dopuszczany wycinkowo w zakresie własnej specjalności do bieżących czynności, mógł tylko domyślać się, że już wkrótce wybuchnie jakaś nowa bomba. Tak zwykle było przed każdą operacją zaczepną, ale zimą na przełomie 1943 i 1944 roku front zamarł we Włoszech na linii rzek Garigliano, Rapido i Sangro przed przegradzającą półwysep potężną barykadą gór ze szczytami Abruzzów sięgających 2800 metrów wysokości. Przełamanie tej przeszkody, która zamykała drogę na Rzym, w warunkach deszczów, chłodów i mgieł typowych dla stycznia w Apeninach, zakrawało wręcz na utopię. Czyżby więc nie ta linia wywołała tyle sztabowej krzątaniny?
Tego dnia szef Urzędu Służby Strategicznej, generał William J. Donovan, zjawił się w siedzibie oddziału parę minut po ósmej. Czujnie strzeżony gmach na peryferiach Neapolu, do niedawna zajmowany jeszcze przez kwatermistrzostwo miejscowej bazy włoskiej marynarki, stwarzał niezłe warunki do pracy. Tu rozlokowały się liczne komórki niezwykle rozgałęzionej machiny wywiadowczej z archiwami, kartotekami, bogatym materiałem do działań bieżących i zapleczem technicznym, którego centralnym ośrodkiem był wydział łączności radiowej i szyfrów oraz pracownia kartograficzna. Oddział OSS formalnie wchodził w skład sztabu 5 Armii generała M. Clarka, przebywającego najczęściej na swym stanowisku dowodzenia w Casercie, było to jednak podporządkowanie iluzoryczne. Jedyna praktyczna korzyść z tej „podległości”, sprowadzała się do regularnych dostaw benzyny, produktów żywnościowych, zagwarantowania stałej ochrony siłami Militari Police i wygodnych kwater dla personelu służbowego. Właściwe dyrektywy regulujące tok pracy oddziału wydawał sam Donovan na podstawie wytycznych sekretarza obrony departamentu stanu oraz pewnych wskazówek pomocniczych szefów połączonych sztabów. Centrala OSS mieściła się w Waszyngtonie na prawach doradczego urzędu prezydenta Stanów Zjednoczonych, Franklina D. Roosevelta. Jej szef miał nieograniczoną swobodę poruszania się po krajach sojuszniczych i tych, gdzie interesy amerykańskiej polityki łączyły się z prowadzoną wojną. Zdążył już być w Sydney, Londynie, Kairze, Algierze, Casablance. Neapol stanowił kolejny etap jego powietrznych podróży. Przyjazd do tego miasta dyktowały ważne względy wojskowe. Tu od listopada 1943 roku powstawał w ścisłej tajemnicy plan dużej operacji desantowej, która – jak optymistycznie przewidywali sztabowcy – powinna radykalnie zmienić kiepskie położenie na włoskim froncie. Zbliżał się właśnie dzień jej rozpoczęcia i Donovan musiał z bliska śledzić tok przygotowań w swoim wywiadowczym sektorze, jak zwykle pełnym zagadek, potknięć i przykrych niespodzianek.
Już pierwszy meldunek, który mu przedstawił kapitan Harold Graves – adiutant i prawa ręka w sprawach tajnych najwyższej wagi, nasuwał niepokojące refleksje.
– Otrzymaliśmy w nocy radiowe potwierdzenie udanego przerzutu naszych ludzi pod Piombino – powiedział, nie wykładając od razu wszystkich kart na stół. – Czas operacyjny liczy się od godziny drugiej czterdzieści cztery dwudziestego stycznia. Sekcja łączności odnotowała go w kartotekach Lucasa Brooke’a i Roba Stuarta jako godzinę „zero”.
– Dobry wstęp, Harold – przyznał generał. – Co jeszcze?
– Nie skończyłem. Razem z dwójką naszych wysadzono sześcioosobową grupę Włochów, w tym dwie kobiety. Mają wykonać jakieś zadanie dywersyjne na zapleczu. Wyposażono ich w komplet środków minerskich i broń…
– Kto wydał taki rozkaz? – przerwał zdumiony Donovan.
– Kapitan Desiniac z oddziału OSS na Korsyce. Przypuszczam, że działał z własnej inicjatywy.
– To niedopuszczalne! Karygodna lekkomyślność!
– Niestety – zgodził się Graves. – Nic już nie poradzimy, stało się. Pozostaje nam tylko czekać teraz na pierwszy meldunek Brooke’a. Jeśli nie otrzymamy żadnej wiadomości w ciągu najbliższej doby…
– Nie uprzedzajmy faktów! – uciął generał.
Łączenie dwóch odrębnych zespołów ludzi przerzucanych na tyły nieprzyjaciela było jaskrawym naruszeniem elementarnych zasad konspiracji. Misji Brooke’a i Stuarta w żaden sposób nie dało się pogodzić z podkładaniem min pod wiadukty czy tory kolejowe. Powierzono im bardziej finezyjną robotę na zapleczu.
Donovan nie pierwszy już raz zetknął się z niefrasobliwością podległego personelu, nie wykluczając oficerów piastujących poważne funkcje. Praktyka dowodziła, że znakomite wyposażenie techniczne i przyznawane lekką ręką fundusze często nie mogły zastąpić poczucia odpowiedzialności, rozwagi, wyobraźni i sprytu w działalności wywiadowczej, w penetrowaniu zaplecza niebezpiecznego przeciwnika, który dysponował potężnym aparatem kontrwywiadu i służbami policyjnymi o dużym zasięgu przenikania do różnych kręgów własnego społeczeństwa i krajów okupowanych. Sam Donovan popełnił też zresztą wiele błędów i uproszczeń w swej pracy. Z wykształcenia prawnik z dobrze prosperującym biurem adwokackim nieoczekiwanie wskoczył dwa lata temu, dzięki poparciu wpływowych przyjaciół z FBI, na fotel szefa służby strategicznej, która według życzenia prezydenta i Kongresu miała pomóc w przywróceniu zdruzgotanego prestiżu Stanów Zjednoczonych jako mocarstwa po kompromitującej klęsce na Hawajach. Przyznany mu nominalny stopień generała dywizji zapewnił wprawdzie formalny autorytet i ułatwił kontakty na wysokich szczeblach sił zbrojnych i administracji, ale nie podniósł automatycznie kwalifikacji wymaganych na tym stanowisku. Ufny w potęgę dolara i amerykańskiego zaplecza, pracującego pełną parą na potrzeby wojny, miał nadzieję, że odwołanie się do tych atutów będzie złotym środkiem łamiącym wszelkie przeszkody w różnych operacjach na tajnym froncie. W ciągu dwóch lat doznał jednak wielu gorzkich rozczarowań, i to nie tylko na styku z nieprzyjacielem w Europie, Afryce i na Dalekim Wschodzie. Był świadkiem i uczestnikiem ostrych tarć i ambicjonalnych sporów w łonie samego urzędu niemal od dnia jego powołania. Kłopoty sięgały zresztą dalej. Zreorganizowane lub od nowa utworzone organy wywiadu wojskowego, morskiego i sił powietrznych – mimo formalnego uznawania zwierzchnictwa OSS w kwestiach ściśle operacyjnych – pracowały w istocie każdy na własną rękę, nie licząc się ze zdaniem Donovana czy też lekceważąc jego koncepcje. Nawet pomiędzy nimi dochodziło do spięć i nieporozumień. Innym wcale niełatwym problemem była współpraca na tajnym froncie z Brytyjczykami. Ich kpiarsko-ironiczny stosunek do wielu amerykańskich pomysłów, żądań, nadziei, a także hałaśliwie demonstrowanej pewności siebie ciążył na wzajemnych kontaktach i wręcz przeszkadzał w podejmowaniu wspólnych operacji.
Donovan miał więc nie lada orzech do zgryzienia, gdy adiutant zapoznał go z niefortunną organizacją przerzutu pod Piombino. Spodziewał się, że Brooke wiele zrobi w Rzymie. Na dokładne informacje o ruchach wojsk niemieckich i sytuacji ogólnej w rejonie okupowanej stolicy Włoch w okresie prowadzonych działań desantowych liczył dowódca 5 Armii, nie znając oczywiście ich źródła. Najbliższa doba miała dać odpowiedź, czy Brooke nie wpadł w jakąś pułapkę. Wsypa członków grupy dywersyjnej – a były to zjawiska częste, bo Amerykanie nie troszczyli się o należyte przygotowanie tych ludzi, werbując kandydatów na chybił trafił spośród Włochów – mogła naprowadzić Niemców na ślad człowieka, z którym Donovan wiązał duże nadzieje. Nie widząc na razie sposobu rozwiązania tej drażliwej sprawy, zażądał, aby szef lokalnego oddziału OSS, pułkownik George Courtenay, osobiście zbadał okoliczności przerzutu i przedstawił wnioski.
Graves sam chciał mu to zaproponować, ale uprzedzony przez przełożonego uznał, że może przejść do referowania pozostałych spraw. Najwięcej czasu zajęło mu omówienie ostatniego komunikatu sytuacyjnego o ruchach niemieckich okrętów podwodnych. Od początku stycznia U-Booty cieszyły się szczególnym zainteresowaniem Amerykanów. Lotnictwo rozpoznawcze i wywiad morski nie spuszczały oka z baz Kriegsmarine w basenie Morza Śródziemnego, zwłaszcza w Grecji i północnych Włoszech. Prowadzono skrupulatną ewidencję tych jednostek i każdy sygnał o zniknięciu okrętu z pola widzenia przyjmowany był jak dzwonek alarmowy. Nieprzyjaciel nauczył się jednak sztuki maskowania i dezinformacji.
– Należy oczekiwać – mówił kapitan, podchodząc do zawieszonej na ścianie ogromnej mapy – że w strefie Morza Tyrreńskiego, a więc na głównych trasach przerzutu sił desantowych, Niemcy mogą skoncntrować co najmniej dwanaście U-Bootów…
– O których ciągle wiemy za mało – dokończył Donovan. – Dopóki nie uda nam się rozpoznać baz zastępczych w Grecji, marynarka może mieć do nas sporo pretensji. Od kilku miesięcy słyszę te krytyczne głosy. Teoretycznie trzymamy w szachu przejście gibraltarskie, a tymczasem U-Bootów w rejonie Włoch jest więcej niż powinno. Luki w naszej ewidencji są oczywiste.
Adiutant nie pozwolił sobie na komentowanie opinii szefa. Ostatecznie marynarka miała swój wywiad, mogła również korzystać z informacji Brytyjczyków znacznie lepiej zorientowanych w położeniu podwodnych sił Kriegsmarine na Morzu Śródziemnym. Na rywalizacji obu służb wywiadowczych, które nawzajem chciały sobie udowodnić, że dysponują bardziej wiarygodnym zestawem danych, w końcowym bilansie najlepiej wychodził nieprzyjaciel.
Kończąc poranny raport, nieco dłuższy od dotychczasowych, Graves sięgnął po leżący na biurku blankiet radiogramu z nagłówkiem top secret.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Office of Strategic Service – Urząd Służby Strategicznej, utworzony w Stanach Zjednoczonych po klęsce pod Pearl Harbour w celu koordynowania działalności wywiadowczej wszystkich amerykańskich organów rozpoznania politycznego i wojskowego w latach wojny. [wróć]