Tajna misja - Jacek Pałkiewicz - ebook + audiobook + książka

Tajna misja audiobook

Jacek Pałkiewicz

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Przed wyruszeniem z Bastii dowódca zespołu, złożonego zaledwie z dwóch jednostek, szczegółowo omówił nawigację na całej trasie. Około północy okręty osiągnęły strefę Wysp Toskańskich i omijając szerokim łukiem największą z nich, Elbę, skierowały się wprost na wschód. Na wodach przybrzeżnych, zazwyczaj patrolowanych przez nieprzyjaciela, przeszły na minimalną szybkość marszową. Dzięki temu istniała większa szansa skrytego podejścia do plaży na południe od Piombino. Tam na przybyszów z morza miał oczekiwać łącznik. Tak zaczęła się jedna z amerykańskich akcji wywiadowczych, przeprowadzonych we Włoszech na przełomie lat 1943/1944, której kulisy odsłania autor w tej książce.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 30 min

Lektor: Jacek Jońca

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Godzina „Zero”

Około pół­nocy okręty osią­gnęły strefę Wysp Toskań­skich w poło­wie drogi mię­dzy Kor­syką a Wło­chami i omi­ja­jąc sze­ro­kim łukiem naj­więk­szą z nich, Elbę, skie­ro­wały się wprost na wschód. Sil­niki pra­co­wały na zmniej­szo­nych obro­tach, żeby nie czy­nić hałasu. Jesz­cze przed wyru­sze­niem z Bastii dowódca tego zespołu, zło­żo­nego zale­d­wie z dwóch jed­no­stek, szcze­gó­łowo omó­wił nawi­ga­cję na całej tra­sie. Uzgod­niono wów­czas, że na wodach przy­brzeż­nych, zazwy­czaj patro­lo­wa­nych przez nie­przy­ja­ciela, przejdą na mini­malną szyb­kość mar­szową. Dzięki temu ist­niała więk­sza szansa skry­tego podej­ścia do plaży na połu­dnie od Piom­bino, gdzie na przy­by­szów z morza miał ocze­ki­wać łącz­nik. Do tego punktu wła­śnie zdą­żali.

Dziwne okręty, dziwne załogi, dziwni pasa­że­ro­wie…

Facho­wiec roz­po­znałby w nich bez trudu wło­skie kutry tor­pe­dowe typu MAS, uży­wane też po zmia­nie uzbro­je­nia do tro­pie­nia i zwal­cza­nia jed­no­stek pod­wod­nych, ale na ich masz­tach nie powie­wały trój­ko­lo­rowe ban­dery zie­lono-biało-czer­wone. Nie miały żad­nych flag ani zna­ków tak­tycz­nych. Zamiast tor­ped lub bomb głę­bi­no­wych na ich dzio­bach i rufach ster­czały szyb­ko­strzelne działka mało­ka­li­browe z obsługą w cha­rak­te­ry­stycz­nych pła­skich heł­mach. Na pomo­ście bojo­wym pro­wa­dzą­cego kutra, który otwie­rał drogę bliź­nia­czej łupince, stał w nie­prze­ma­kal­nym płasz­czu ofi­cer Royal Navy, typ wyjęty jakby żyw­cem z przy­go­do­wego filmu, a obok niego kilku innych mary­na­rzy w kap­tu­rach nacią­gnię­tych na głowy. Nie padało tam ani jedno słowo, poro­zu­mie­wali się oszczęd­nymi ruchami rąk, owym języ­kiem ludzi wta­jem­ni­czo­nych i zna­ją­cych na wylot swe obo­wiązki. Nie roz­ma­wiano także pod pokła­dem w wibru­ją­cej od huku maszy­nowni, w kabi­nie radio­wej i w cia­snym pomiesz­cze­niu dzio­bo­wym, które w nor­mal­nych rej­sach słu­żyło za mesę. Tu zebrali się pasa­że­ro­wie, grupka ludzi prze­bra­nych już w cywilne gar­ni­tury z baga­żem w tury­stycz­nych waliz­kach, a wśród nich – wypa­dek zgoła oso­bliwy na kutrach mary­narki wojen­nej – dwie młode kobiety o uro­dzie aż nadto kon­tra­stu­ją­cej z ponu­rymi gębami mary­na­rzy.

Gdyby ktoś cie­kaw­ski mógł zaj­rzeć do wali­zek, zadrżałby z wra­że­nia. Obok wepchnię­tych byle jak koszul, skar­pe­tek i przy­bo­rów toa­le­to­wych leżały spłonki, zapal­niki cza­sowe, szpule lontu, pla­sti­kowe miny, suche bate­rie, naboje pisto­le­towe… Po pro­stu pod­ręczny arse­nał, który zdra­dzał, kim są jego wła­ści­ciele i po co wybie­rają się na ląd w środku stycz­nio­wej nocy. Załogi dwóch kutrów nie oka­zy­wały jed­nak szcze­gól­nego zain­te­re­so­wa­nia ani pasa­że­rami, ani ich baga­żem. Role w tej wypra­wie były ści­śle podzie­lone. Mary­na­rze mieli zapew­nić tylko bez­pieczny prze­rzut z bazy do wyzna­czo­nego punktu. Od momentu wysa­dze­nia grupy dla jed­nych zada­nie koń­czyło się, dla innych dopiero zaczy­nało. Nie pierw­szy raz zdo­byczne kutry wyko­ny­wały takie rejsy. O cóż tu zresztą pytać, skoro wszyst­kich w rów­nym stop­niu obo­wią­zy­wała tajem­nica, skoro spe­cjal­nie dobie­rano do tej służby umie­ją­cych trzy­mać język za zębami. Już sam fakt pły­wa­nia bez ban­dery na nie­przy­ja­ciel­skich okrę­tach mówił sam za sie­bie. Pano­wała więc i na pokła­dzie, i pod nim cisza, stan goto­wo­ści alar­mo­wej znany ludziom, któ­rzy dobro­wol­nie zgo­dzili się na ryzyko.

Wach­towi na pomo­ście omia­tali lor­net­kami hory­zont w swo­ich sek­to­rach obser­wa­cji. Od dziobu do rufy i z powro­tem, cią­gle ten sam ruch głowy i cią­głe uczu­cie zawodu. Naj­groź­niej­szy jest nie­przy­ja­ciel, któ­rego się nie widzi, a tu nic, pustka. Ci przy sprzę­żo­nych dział­kach też krą­żyli jak na karu­zeli kie­ru­jąc wzrok zwłasz­cza do tyłu, skąd naj­czę­ściej ata­ko­wał wróg. I tam nie dostrze­gali nikogo, kto zasłu­gi­wałby na serię. Kotło­wała się tylko woda w dłu­gim kil­wa­te­rze, roz­tań­czo­nym i poły­sku­ją­cym w bla­sku gwiazd hoj­nie roz­rzu­co­nych na sze­ro­kim nie­bo­skło­nie.

Od czoła powoli zbli­żał się ląd. Naj­pierw był tylko czarną smugą na styku wody z fir­ma­men­tem, potem na jej grzbie­cie zaczęły wyra­stać masywne bryły wzgórz i w kilku miej­scach mru­gnęły punkty świa­teł. Wiatr przy­niósł odór dymu i spa­lo­nej oliwy. To był już uchwytny dowód bli­sko­ści ziemi, dały o sobie znać rybac­kie osady.

O godzi­nie 1.40 kutry pode­szły bur­tami do sie­bie i zasto­po­wały. Zewsząd roz­le­gał się tylko inten­sywny szum morza. Z mapy i widocz­nych gołym okiem drzew wyni­kało, że osią­gnęli dokład­nie co do stop­nia i minuty doce­lową pozy­cję: plaża znaj­do­wała się w odle­gło­ści pół kilo­me­tra. Dalej nie mogli już pod­pły­nąć, pod stępką czuło się pły­ci­znę.

Nad­szedł naj­waż­niej­szy moment wyprawy. Czy będzie sygnał z brzegu? Spóź­nili się nieco, ale w gra­ni­cach usta­lo­nego czasu. Rejs przez nie­przy­ja­ciel­skie wody to nie podróż pasa­żer­skim moto­row­cem według godzi­no­wego roz­kładu, na tra­sie wiele mogło się zda­rzyć, o czym ci na brzegu powinni wie­dzieć. Łącz­ność miała być tylko jed­no­stronna – z ziemi do nich, a nie odwrot­nie. Kutry stały ukryte w mroku, obo­wią­zy­wał surowy zakaz uży­wa­nia jakich­kol­wiek świa­teł i pale­nia tyto­niu na pokła­dzie. Gdyby nie­przy­ja­ciel przy­ła­pał je tuż przy brzegu z wyłą­czo­nymi sil­ni­kami, los wyprawy byłby przy­pie­czę­to­wany. Obron­nym walo­rem kutra jest jego szyb­kość i zwrot­ność, unie­ru­cho­miony łatwo pada łupem, bo jego lekka drew­niano-alu­mi­niowa kon­struk­cja roz­sy­puje się po kilku cel­nych poci­skach z działa, można ją posie­kać nawet seriami kara­bi­nów maszy­no­wych.

Sygnału nie było. Dzie­sięć minut przy­mu­so­wej bez­czyn­no­ści to czas wystar­cza­jąco długi, żeby zebra­nych na pokła­dach ludzi zaczął ogar­niać nie­po­kój. Zawra­cać czy lądo­wać na wła­sne ryzyko? Zasta­na­wiali się nad tym pyta­niem jesz­cze w Bastii, ale teo­re­tycz­nie, bo tak naka­zy­wał regu­la­min i zdrowy roz­są­dek. Teraz trzeba było pod­jąć osta­teczną decy­zję, roz­strzy­gnąć iry­tu­jąco pro­sty dyle­mat. Wyso­kość stawki znali wszy­scy. Jeśli na brzegu zaczaił się wróg i obser­wuje każdy ich ruch, grupa prze­pad­nie. Po cóż było szko­lić się, tre­no­wać, budo­wać zamki na lodzie, skoro na pierw­szych metrach wło­skiej ziemi wszystko weź­mie w łeb! Zgarną ich do wię­zien­nej budy z dowo­dami, za które na tyłach frontu sta­wia się pod ścianę. Naj­ła­twiej byłoby wró­cić na Kor­sykę. Wyj­ście pozor­nie uspra­wie­dli­wione, ale tak czy ina­czej wkrótce cze­kałby ich podobny rejs. Zaczy­nać od początku to, co można zro­bić już dziś?

Trudną chwilę wahań koń­czy błysk zie­lo­nego świa­tła na plaży z lewej od sto­ją­cych kutrów. Trzy krót­kie i dwa dłu­gie, prze­rwa i znowu trzy krót­kie. Powtó­rzony w odstę­pach kilku sekund sygnał wyklu­cza praw­do­po­do­bień­stwo pomyłki. Można zaczy­nać.

Mary­na­rze roz­kła­dają cięż­kie pon­tony z impre­gno­wa­nego płótna, powszech­nie uży­wane w lot­nic­twie bom­bo­wym din­ghy świet­nie trzy­ma­jące się na wodzie nawet przy dużej fali. Otwarte krany sprę­żo­nego w butlach powie­trza w mgnie­niu oka nadają im okrą­gły, wypu­kły na brze­gach kształt. Pierw­szy z plu­skiem ląduje tuż przy bur­cie i od razu przyj­muje czwórkę pasa­że­rów. Za nimi zjeż­dżają na lin­kach walizki, które trzeba odpo­wied­nio uło­żyć, żeby pon­ton zacho­wał sta­tecz­ność.

Jesz­cze ostatni rzut oka na roz­miesz­cze­nie bagażu, podział gumo­wych wio­seł i grupa odbija od burty. Z pokładu ktoś rzuca cichym gło­sem good luck! i jak na komendę wszy­scy poka­zują wycią­gnięte kciuki. Na dru­gim kutrze podobna scena, trwa­jąca znacz­nie dłu­żej, bo kobiety same nie chcą zejść do koły­szą­cych się pon­to­nów. Zamiana desek pokładu na wypchane powie­trzem płótno, ugi­na­jące się pod naci­skiem stopy, nie działa zbyt pokrze­pia­jąco na ich wyobraź­nię. Pół kilo­me­tra noc­nej wędrówki po czar­nej jak smoła wodzie sta­no­wiło dla nich ciężką próbę.

Wia­do­mość o pomyśl­nym wylą­do­wa­niu grupy dotarła do oddziału OSS1 przy szta­bie ame­ry­kań­skiej 5 Armii już przed godziną trze­cią rano. Prze­ka­zał ją wprost z morza szy­frem dowódca zespołu kutrów do bazy w Bastii, a stam­tąd sek­cja łącz­no­ści dale­kiego zasięgu nadała depe­szę do Neapolu. Dyżurny radio­te­le­gra­fi­sta nie zdzi­wił się wcale, gdy szef wydziału kodo­wego wyrwał mu ją z rąk i sam dopil­no­wał, żeby natych­miast po prze­pi­sa­niu na maszy­nie tra­fiła do adre­sata. Od połowy stycz­nia 1944 roku w całym szta­bie trwał stan gorącz­ko­wego pośpie­chu. Łącz­no­ściowcy padali z nóg, przyj­mu­jąc setki radio­gra­mów. Takiego galopu nie pamię­tano od czasu wylą­do­wa­nia we Wło­szech połą­czo­nych sił anglo-ame­ry­kań­skich. Coś wisiało w powie­trzu, ale tylko wąska grupa wta­jem­ni­czo­nych na naj­wyż­szych szcze­blach szta­bo­wej pira­midy znała kulisy przy­spie­szo­nego rytmu pracy, wie­działa, co nastąpi w naj­bliż­szych dniach. Per­so­nel wyko­naw­czy, dopusz­czany wycin­kowo w zakre­sie wła­snej spe­cjal­no­ści do bie­żą­cych czyn­no­ści, mógł tylko domy­ślać się, że już wkrótce wybuch­nie jakaś nowa bomba. Tak zwy­kle było przed każdą ope­ra­cją zaczepną, ale zimą na prze­ło­mie 1943 i 1944 roku front zamarł we Wło­szech na linii rzek Gari­gliano, Rapido i San­gro przed prze­gra­dza­jącą pół­wy­sep potężną bary­kadą gór ze szczy­tami Abruz­zów się­ga­ją­cych 2800 metrów wyso­ko­ści. Prze­ła­ma­nie tej prze­szkody, która zamy­kała drogę na Rzym, w warun­kach desz­czów, chło­dów i mgieł typo­wych dla stycz­nia w Ape­ni­nach, zakra­wało wręcz na uto­pię. Czyżby więc nie ta linia wywo­łała tyle szta­bo­wej krzą­ta­niny?

Tego dnia szef Urzędu Służby Stra­te­gicz­nej, gene­rał Wil­liam J. Dono­van, zja­wił się w sie­dzi­bie oddziału parę minut po ósmej. Czuj­nie strze­żony gmach na pery­fe­riach Neapolu, do nie­dawna zaj­mo­wany jesz­cze przez kwa­ter­mi­strzo­stwo miej­sco­wej bazy wło­skiej mary­narki, stwa­rzał nie­złe warunki do pracy. Tu roz­lo­ko­wały się liczne komórki nie­zwy­kle roz­ga­łę­zio­nej machiny wywia­dow­czej z archi­wami, kar­to­te­kami, boga­tym mate­ria­łem do dzia­łań bie­żą­cych i zaple­czem tech­nicz­nym, któ­rego cen­tral­nym ośrod­kiem był wydział łącz­no­ści radio­wej i szy­frów oraz pra­cow­nia kar­to­gra­ficzna. Oddział OSS for­mal­nie wcho­dził w skład sztabu 5 Armii gene­rała M. Clarka, prze­by­wa­ją­cego naj­czę­ściej na swym sta­no­wi­sku dowo­dze­nia w Caser­cie, było to jed­nak pod­po­rząd­ko­wa­nie ilu­zo­ryczne. Jedyna prak­tyczna korzyść z tej „pod­le­gło­ści”, spro­wa­dzała się do regu­lar­nych dostaw ben­zyny, pro­duk­tów żyw­no­ścio­wych, zagwa­ran­to­wa­nia sta­łej ochrony siłami Mili­tari Police i wygod­nych kwa­ter dla per­so­nelu służ­bo­wego. Wła­ściwe dyrek­tywy regu­lu­jące tok pracy oddziału wyda­wał sam Dono­van na pod­sta­wie wytycz­nych sekre­ta­rza obrony depar­ta­mentu stanu oraz pew­nych wska­zó­wek pomoc­ni­czych sze­fów połą­czo­nych szta­bów. Cen­trala OSS mie­ściła się w Waszyng­to­nie na pra­wach dorad­czego urzędu pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Fran­klina D. Roose­velta. Jej szef miał nie­ogra­ni­czoną swo­bodę poru­sza­nia się po kra­jach sojusz­ni­czych i tych, gdzie inte­resy ame­ry­kań­skiej poli­tyki łączyły się z pro­wa­dzoną wojną. Zdą­żył już być w Syd­ney, Lon­dy­nie, Kairze, Algie­rze, Casa­blance. Neapol sta­no­wił kolejny etap jego powietrz­nych podróży. Przy­jazd do tego mia­sta dyk­to­wały ważne względy woj­skowe. Tu od listo­pada 1943 roku powsta­wał w ści­słej tajem­nicy plan dużej ope­ra­cji desan­to­wej, która – jak opty­mi­stycz­nie prze­wi­dy­wali szta­bowcy – powinna rady­kal­nie zmie­nić kiep­skie poło­że­nie na wło­skim fron­cie. Zbli­żał się wła­śnie dzień jej roz­po­czę­cia i Dono­van musiał z bli­ska śle­dzić tok przy­go­to­wań w swoim wywia­dow­czym sek­to­rze, jak zwy­kle peł­nym zaga­dek, potknięć i przy­krych nie­spo­dzia­nek.

Już pierw­szy mel­du­nek, który mu przed­sta­wił kapi­tan Harold Gra­ves – adiu­tant i prawa ręka w spra­wach taj­nych naj­wyż­szej wagi, nasu­wał nie­po­ko­jące reflek­sje.

– Otrzy­ma­li­śmy w nocy radiowe potwier­dze­nie uda­nego prze­rzutu naszych ludzi pod Piom­bino – powie­dział, nie wykła­da­jąc od razu wszyst­kich kart na stół. – Czas ope­ra­cyjny liczy się od godziny dru­giej czter­dzie­ści cztery dwu­dzie­stego stycz­nia. Sek­cja łącz­no­ści odno­to­wała go w kar­to­te­kach Lucasa Bro­oke’a i Roba Stu­arta jako godzinę „zero”.

– Dobry wstęp, Harold – przy­znał gene­rał. – Co jesz­cze?

– Nie skoń­czy­łem. Razem z dwójką naszych wysa­dzono sze­ścio­oso­bową grupę Wło­chów, w tym dwie kobiety. Mają wyko­nać jakieś zada­nie dywer­syjne na zaple­czu. Wypo­sa­żono ich w kom­plet środ­ków miner­skich i broń…

– Kto wydał taki roz­kaz? – prze­rwał zdu­miony Dono­van.

– Kapi­tan Desi­niac z oddziału OSS na Kor­syce. Przy­pusz­czam, że dzia­łał z wła­snej ini­cja­tywy.

– To nie­do­pusz­czalne! Kary­godna lek­ko­myśl­ność!

– Nie­stety – zgo­dził się Gra­ves. – Nic już nie pora­dzimy, stało się. Pozo­staje nam tylko cze­kać teraz na pierw­szy mel­du­nek Bro­oke’a. Jeśli nie otrzy­mamy żad­nej wia­do­mo­ści w ciągu naj­bliż­szej doby…

– Nie uprze­dzajmy fak­tów! – uciął gene­rał.

Łącze­nie dwóch odręb­nych zespo­łów ludzi prze­rzu­ca­nych na tyły nie­przy­ja­ciela było jaskra­wym naru­sze­niem ele­men­tar­nych zasad kon­spi­ra­cji. Misji Bro­oke’a i Stu­arta w żaden spo­sób nie dało się pogo­dzić z pod­kła­da­niem min pod wia­dukty czy tory kole­jowe. Powie­rzono im bar­dziej fine­zyjną robotę na zaple­czu.

Dono­van nie pierw­szy już raz zetknął się z nie­fra­so­bli­wo­ścią pod­le­głego per­so­nelu, nie wyklu­cza­jąc ofi­ce­rów pia­stu­ją­cych poważne funk­cje. Prak­tyka dowo­dziła, że zna­ko­mite wypo­sa­że­nie tech­niczne i przy­zna­wane lekką ręką fun­du­sze czę­sto nie mogły zastą­pić poczu­cia odpo­wie­dzial­no­ści, roz­wagi, wyobraźni i sprytu w dzia­łal­no­ści wywia­dow­czej, w pene­tro­wa­niu zaple­cza nie­bez­piecz­nego prze­ciw­nika, który dys­po­no­wał potęż­nym apa­ra­tem kontr­wy­wiadu i służ­bami poli­cyj­nymi o dużym zasięgu prze­ni­ka­nia do róż­nych krę­gów wła­snego spo­łe­czeń­stwa i kra­jów oku­po­wa­nych. Sam Dono­van popeł­nił też zresztą wiele błę­dów i uprosz­czeń w swej pracy. Z wykształ­ce­nia praw­nik z dobrze pro­spe­ru­ją­cym biu­rem adwo­kac­kim nie­ocze­ki­wa­nie wsko­czył dwa lata temu, dzięki popar­ciu wpły­wo­wych przy­ja­ciół z FBI, na fotel szefa służby stra­te­gicz­nej, która według życze­nia pre­zy­denta i Kon­gresu miała pomóc w przy­wró­ce­niu zdru­zgo­ta­nego pre­stiżu Sta­nów Zjed­no­czo­nych jako mocar­stwa po kom­pro­mi­tu­ją­cej klę­sce na Hawa­jach. Przy­znany mu nomi­nalny sto­pień gene­rała dywi­zji zapew­nił wpraw­dzie for­malny auto­ry­tet i uła­twił kon­takty na wyso­kich szcze­blach sił zbroj­nych i admi­ni­stra­cji, ale nie pod­niósł auto­ma­tycz­nie kwa­li­fi­ka­cji wyma­ga­nych na tym sta­no­wi­sku. Ufny w potęgę dolara i ame­ry­kań­skiego zaple­cza, pra­cu­ją­cego pełną parą na potrzeby wojny, miał nadzieję, że odwo­ła­nie się do tych atu­tów będzie zło­tym środ­kiem łamią­cym wszel­kie prze­szkody w róż­nych ope­ra­cjach na taj­nym fron­cie. W ciągu dwóch lat doznał jed­nak wielu gorz­kich roz­cza­ro­wań, i to nie tylko na styku z nie­przy­ja­cie­lem w Euro­pie, Afryce i na Dale­kim Wscho­dzie. Był świad­kiem i uczest­ni­kiem ostrych tarć i ambi­cjo­nal­nych spo­rów w łonie samego urzędu nie­mal od dnia jego powo­ła­nia. Kło­poty się­gały zresztą dalej. Zre­or­ga­ni­zo­wane lub od nowa utwo­rzone organy wywiadu woj­sko­wego, mor­skiego i sił powietrz­nych – mimo for­mal­nego uzna­wa­nia zwierzch­nic­twa OSS w kwe­stiach ści­śle ope­ra­cyj­nych – pra­co­wały w isto­cie każdy na wła­sną rękę, nie licząc się ze zda­niem Dono­vana czy też lek­ce­wa­żąc jego kon­cep­cje. Nawet pomię­dzy nimi docho­dziło do spięć i nie­po­ro­zu­mień. Innym wcale nie­ła­twym pro­ble­mem była współ­praca na taj­nym fron­cie z Bry­tyj­czy­kami. Ich kpiar­sko-iro­niczny sto­su­nek do wielu ame­ry­kań­skich pomy­słów, żądań, nadziei, a także hała­śli­wie demon­stro­wa­nej pew­no­ści sie­bie cią­żył na wza­jem­nych kon­tak­tach i wręcz prze­szka­dzał w podej­mo­wa­niu wspól­nych ope­ra­cji.

Dono­van miał więc nie lada orzech do zgry­zie­nia, gdy adiu­tant zapo­znał go z nie­for­tunną orga­ni­za­cją prze­rzutu pod Piom­bino. Spo­dzie­wał się, że Bro­oke wiele zrobi w Rzy­mie. Na dokładne infor­ma­cje o ruchach wojsk nie­miec­kich i sytu­acji ogól­nej w rejo­nie oku­po­wa­nej sto­licy Włoch w okre­sie pro­wa­dzo­nych dzia­łań desan­to­wych liczył dowódca 5 Armii, nie zna­jąc oczy­wi­ście ich źró­dła. Naj­bliż­sza doba miała dać odpo­wiedź, czy Bro­oke nie wpadł w jakąś pułapkę. Wsypa człon­ków grupy dywer­syj­nej – a były to zja­wi­ska czę­ste, bo Ame­ry­ka­nie nie trosz­czyli się o nale­żyte przy­go­to­wa­nie tych ludzi, wer­bu­jąc kan­dy­da­tów na chy­bił tra­fił spo­śród Wło­chów – mogła napro­wa­dzić Niem­ców na ślad czło­wieka, z któ­rym Dono­van wią­zał duże nadzieje. Nie widząc na razie spo­sobu roz­wią­za­nia tej draż­li­wej sprawy, zażą­dał, aby szef lokal­nego oddziału OSS, puł­kow­nik Geo­rge Cour­te­nay, oso­bi­ście zba­dał oko­licz­no­ści prze­rzutu i przed­sta­wił wnio­ski.

Gra­ves sam chciał mu to zapro­po­no­wać, ale uprze­dzony przez prze­ło­żo­nego uznał, że może przejść do refe­ro­wa­nia pozo­sta­łych spraw. Naj­wię­cej czasu zajęło mu omó­wie­nie ostat­niego komu­ni­katu sytu­acyj­nego o ruchach nie­miec­kich okrę­tów pod­wod­nych. Od początku stycz­nia U-Booty cie­szyły się szcze­gól­nym zain­te­re­so­wa­niem Ame­ry­ka­nów. Lot­nic­two roz­po­znaw­cze i wywiad mor­ski nie spusz­czały oka z baz Krieg­sma­rine w base­nie Morza Śród­ziem­nego, zwłasz­cza w Gre­cji i pół­noc­nych Wło­szech. Pro­wa­dzono skru­pu­latną ewi­den­cję tych jed­no­stek i każdy sygnał o znik­nię­ciu okrętu z pola widze­nia przyj­mo­wany był jak dzwo­nek alar­mowy. Nie­przy­ja­ciel nauczył się jed­nak sztuki masko­wa­nia i dez­in­for­ma­cji.

– Należy ocze­ki­wać – mówił kapi­tan, pod­cho­dząc do zawie­szo­nej na ścia­nie ogrom­nej mapy – że w stre­fie Morza Tyr­reń­skiego, a więc na głów­nych tra­sach prze­rzutu sił desan­to­wych, Niemcy mogą skoncn­tro­wać co naj­mniej dwa­na­ście U-Bootów…

– O któ­rych cią­gle wiemy za mało – dokoń­czył Dono­van. – Dopóki nie uda nam się roz­po­znać baz zastęp­czych w Gre­cji, mary­narka może mieć do nas sporo pre­ten­sji. Od kilku mie­sięcy sły­szę te kry­tyczne głosy. Teo­re­tycz­nie trzy­mamy w sza­chu przej­ście gibral­tar­skie, a tym­cza­sem U-Bootów w rejo­nie Włoch jest wię­cej niż powinno. Luki w naszej ewi­den­cji są oczy­wi­ste.

Adiu­tant nie pozwo­lił sobie na komen­to­wa­nie opi­nii szefa. Osta­tecz­nie mary­narka miała swój wywiad, mogła rów­nież korzy­stać z infor­ma­cji Bry­tyj­czy­ków znacz­nie lepiej zorien­to­wa­nych w poło­że­niu pod­wod­nych sił Krieg­sma­rine na Morzu Śród­ziem­nym. Na rywa­li­za­cji obu służb wywia­dow­czych, które nawza­jem chciały sobie udo­wod­nić, że dys­po­nują bar­dziej wia­ry­god­nym zesta­wem danych, w koń­co­wym bilan­sie naj­le­piej wycho­dził nie­przy­ja­ciel.

Koń­cząc poranny raport, nieco dłuż­szy od dotych­cza­so­wych, Gra­ves się­gnął po leżący na biurku blan­kiet radio­gramu z nagłów­kiem top secret.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Office of Stra­te­gic Service – Urząd Służby Stra­te­gicznej, utwo­rzony w Sta­nach Zjed­no­czo­nych po klę­sce pod Pearl Har­bour w celu koor­dy­no­wa­nia dzia­łal­no­ści wywia­dow­czej wszyst­kich ame­ry­kań­skich orga­nów roz­po­zna­nia poli­tycz­nego i woj­sko­wego w latach wojny. [wróć]