Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett - ebook

Tajemniczy ogród ebook

Frances Hodgson Burnett

3,3

Opis

Tajemniczy ogród“ to powieść Frances Hodgson Burnett, słynnej brytyjskiej powieściopisarki i autorki sztuk teatralnych.

Książka ta uważana jest za najlepszą powieść tej wyjątkowej autorki i zaliczana jest do klasyki literatury dziecięcej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
0
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-349-7
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

NIKT SIĘ NIE OSTAŁ.

W chwili, gdy Mary Lennox została wysłana do Misselthwaite Manor dla zamieszkania tam przy wuju, twierdzono ogólnie, że było to najniesympatyczniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek widziano. I było to szczerą prawdą. Twarz jej była mała i chuda, postać mała i chuda, włosy miała jasne, rzadkie, skwaszony wyraz twarzy. Włosy jej były żółte, jak żółta również była twarzyczka, ponieważ Mary urodziła się w Indjach i wiecznie zapadała na zdrowiu — to na to, to na owo. Ojciec jej był na stanowisku rządowem, wiecznie zapracowany i sam chory; matka zaś, słynna piękność, dbająca jedynie o siebie, lubiąca zebrania, zabawy, otaczająca się młodem, wesołem towarzystwem. Nie pragnęła ona zupełnie dziecka; to też, gdy Mary na świat przyszła, oddała ją pod opiekę niańki Hinduski, zwanej w narzeczu tamecznem Ayah, której dano do zrozumienia, że jeśli jej chodzi o względy pani, to powinna dziecko trzymać ile możności jak najdalej od jej oczu. Kiedy zatem Mary była chorowitem, nieznośnem, brzydkiem niemowlęciem, usuwano ją matce z drogi; a gdy stała się chorowitem, nieznośnem, zaczynającem chodzić dzieckiem, usuwano ją również z przed oczu matki. Mary nie pamiętała, by zbliska widziała kogokolwiek innego, prócz ciemnych twarzy swojej Ayah i reszty służby hinduskiej, a ponieważ byli jej posłuszni we wszystkiem ze względu na to, że wrzaskami swemi mogła w razie oporu rozgniewać panią, przeto Mary w szóstym roku życia była najdespotyczniejszem i najsamolubniejszem zwierzątkiem, jakie kiedykolwiek żyło na kuli ziemskiej. Młoda nauczycielka, Angielka, która ją miała nauczyć czytać i pisać, tak trudne miała zadanie, że po trzech miesiącach porzuciła miejsce, a inne jej następczynie uciekały po krótszym jeszcze przeciągu czasu. To też, gdyby Mary nie była przyszła poprostu fantazja i chęć poznać książki, nie byłaby się chyba nigdy zapoznała z alfabetem.  Pewnego rozpaczliwie upalnego rana, gdy miała lat około dziewięciu, zbudziła się w bardzo złym humorze, a humor jej jeszcze o wiele się pogorszył, skoro spostrzegła, że służącą, stojącą przy jej łóżku, nie była jej Ayah.  — Pocoś przyszła? — rzekła do obcej kobiety. — Nie pozwalam ci tutaj zostać. Przyślij mi moją Ayah!  Kobieta patrzyła na Mary wystraszonym wzrokiem i wyjąkała, że Ayah przyjść nie może, a kiedy Mary wpadła w pasję, biła ją i szczypała, Hinduska patrzała na nią coraz bardziej wystraszona i powtarzała, że Ayah w żaden sposób do panienki przyjść nie może.  Owego ranka było coś tajemniczego w powietrzu. Nic nie było wykonane w zwykłym porządku, a kilku hinduskich sług brakowało, ci zaś, których Mary widziała, skradali się lub uciekali z twarzami przerażonemi. Lecz nikt jej nic nie chciał powiedzieć, a jej Ayah nie przychodziła. Mary zostawiona była sama sobie w dalszym ciągu, wreszcie wyszła do ogrodu i zaczęła bawić się sama pod drzewami wpobliżu werandy. Udawała, że urządza klomby z kwiatów, i zatykała wielkie, szkarłatne pęki kwiatów w małe kupki ziemi, przyczem złość jej rosła, i dziewczynka mruczała do siebie pod nosem wszystko, co powie niani, gdy ta powróci.  — Świnia! świnia! córka świni! — mówiła, bo nazwać Hindusa świnią jest najstraszniejszą obelgą.  Zgrzytała zębami ze złości i wciąż powtarzała to samo, gdy wtem usłyszała, że matka jej jest z kimś drugim na werandzie. Była tam z młodym blondynem, i stali tak oboje, rozmawiając przyciszonym, dziwnym głosem. Mary znała młodego blondyna, wyglądającego na chłopca. Słyszała, iż był to bardzo młody oficer, świeżo z Anglji przybyły. Dziecko patrzało na niego, ale patrzało i na matkę. Mary przyglądała się zawsze matce, ilekroć udało jej się ją widzieć, ponieważ «pani» — Mary tem mianem najczęściej nazywała matkę — była taką wysoką, smukłą, śliczną osóbką i nosiła takie urocze suknie. Włosy jej były niby faliste przędze jedwabne; miała mały, wykwintny nosek i wielkie, śmiejące się oczy. Wszystkie jej suknie były cienkie i powłóczyste, a Mary mówiła, że «pełno na nich było koronek». Dzisiaj wydawało się, że więcej na niej koronek, niż zazwyczaj, lecz oczy jej nie śmiały się wcale. Były szeroko otwarte i błagalnie wzniesione ku twarzy młodego oficera.  Mary usłyszała jej słowa: — Czyż tak bardzo źle? tak bardzo?  — Strasznie — odrzekł młody człowiek drżącym głosem. — Strasznie, pani. Powinna pani była wyjechać w góry przed dwoma tygodniami.  Wtedy pani Lennox ręce załamała.  — Och! wiem, żem powinna była wyjechać — zaszlochała, — Wszak zostałam jedynie dla tego niemądrego pikniku. Jakże byłam szalona!  W tejże chwili doszedł ich uszu z baraków dla służby taki lament rozpaczliwy, że pani Lennox gorączkowo uchwyciła za ramię młodego oficera, Mary zaś drżeć poczęła na całem ciele. Lament i jęki stawały się coraz głośniejsze.  — Co to? co to? — szeptała przerażona pani Lennox.  — Ktoś znów umarł — odpowiedział młodzieńczy oficer. — Nie mówiłaś, pani, że zaraza wybuchła między służbą pani.  — Nic o tem nie wiedziałam! — zawołała. — Chodź pan ze mną, chodź! — i, odwróciwszy się, wbiegła do wnętrza domu.  Nastąpiły potem rzeczy okropne, i tajemniczość poranka tego wytłumaczona została małej Mary. Oto cholera wybuchła w najgroźniejszej swej formie, i ludzie padali, jak muchy. Jej Ayę zabrano w nocy chorą, a lament ów w zabudowaniach służby powstał był właśnie wskutek jej śmierci. Do dnia następnego zmarło jeszcze troje służby, reszta w trwodze i popłochu uciekła. Paniczny strach opanował wszystkich, a ludzie marli jeden po drugim.  W zamęcie i przerażeniu następnego dnia, zapomniana przez wszystkich, Mary ukryła się w dziecinnym pokoju. Nikt o niej nie pomyślał, nikt jej nie pragnął, a tymczasem wydarzyły się dziwne a straszne rzeczy, o których nie wiedziała nic zgoła. Mary naprzemiany płakała lub spała. Wiedziała tylko, że ludzie chorowali, i że słychać było tajemnicze, przerażające jakieś głosy. W pewnej chwili wśliznęła się do jadalni, którą znalazła pustą, jakkolwiek częściowo dopiero opróżnione półmiski stały na stole, a talerze i krzesła wyglądały tak, jakgdyby je poodsuwano w pośpiechu. Dziewczynka zjadła owoce i biszkopty, a dla ugaszenia pragnienia wypiła szklankę całą stojącego opodal wina. Wino było słodkie, lecz Mary nie znała jego mocy. Po małej chwili uczuła odurzenie, wróciła do swego pokoju i znów się zamknęła, przestraszona krzykami i odgłosami uciekających kroków. Uczuła ogarniającą ją nieprzezwyciężoną senność, położyła się na łóżeczku i na bardzo długo straciła świadomość tego, co się wokoło niej działo.  Tymczasem zaszło bardzo wiele, ale Mary spała snem tak twardym, że jej już nie budziły ani jęki, ani odgłosy wnoszonych i wynoszonych przedmiotów.  Po przebudzeniu Mary leżała jeszcze, patrząc w sufit. W domu panowała cisza zupełna. Nie znała ona takiej ciszy nigdy przedtem. Nie słyszała ani głosów, ani kroków niczyich i ciekawa była, czy już wszyscy wyzdrowieli, i czy obawa minęła. Ciekawa też była, kto się nią będzie opiekował po śmierci jej Ayah. Będzie zapewne nowa Ayah i może nawet umieć będzie nowe bajeczki. Mary była już, coprawda, znudzona dawnemi. Nie płakała ona wcale z powodu śmierci swej niani. Nie było to dziecko tkliwe i nie dbało nigdy o nikogo. Hałasy, bieganina, jęki i lament z powodu cholery straszyły ją, a teraz była zła, bo nikt nie zdawał się pamiętać o jej istnieniu. Zanadto wszyscy byli przerażeni, by myśleć o dziecku, którego nikt nie lubił. Kiedy cholera wybuchła, każdy zdawał się myśleć tylko o sobie. Ale teraz, gdy już wszystko minęło, przyjdzie zapewne ktoś zobaczyć, co się dzieje z Mary.  Lecz nikt się nie zjawiał, a podczas gdy dziewczynka leżała, wyczekując, dom cały zdawał się zapadać w coraz to głębszą ciszę. Usłyszała, że coś się czołga po matach na podłodze i, spojrzawszy wdół, ujrzała małego żółwia, posuwającego się wzdłuż muru i patrzącego na nią oczkami jak brylanty. Nie zlękła się wcale, gdyż wiedziała, że to stworzonko niewinne, które jej krzywdy nie zrobi, a tymczasem żółwik zdawał się śpieszyć, by się jak najprędzej z pokoju wydostać. Wyśliznął się wreszcie przez szparę pod drzwiami.  — Jakże jest cicho i spokojnie! — rzekła do siebie. — Zdawaćby się mogło, że prócz mnie i żółwia nikogo w domu całym niema.  W tymże samym momencie usłyszała kroki w ogrodzie, a następnie na werandzie. Były to kroki męskie, i kilku mężczyzn weszło do domu, rozmawiając przyciszonym głosem. Nikt nie wyszedł na ich powitanie, nikt do nich nie przemówił, a oni zdawali się otwierać jedne drzwi po drugich i zaglądać do pokojów.  «Cóż za spustoszenie!» usłyszała Mary. «Ta śliczna, urocza kobieta! Sądzę, że i dziecko; bo słyszałem, że miała córeczkę, choć jej nigdy nikt nie widział».  Mary stała w pośrodku swego pokoju, gdy w kilka minut później drzwi do niego się otwarły. Wyglądała na brzydką, niesforną dziewczynkę, drżała przytem z głodu i oburzenia, że o niej tak niegodziwie zapomniano. Pierwszym, który wszedł, był starszy oficer, którego Mary widziała niegdyś rozmawiającego z ojcem. Wyglądał na zmęczonego i wzruszonego, ale gdy spostrzegł Mary, tak się przeraził, że literalnie skoczył wstecz.  — Barneyu! — wykrzyknął. — Tutaj jest dziecko! Dziecko zupełnie samo! W takiem miejscu! Na miłość Boską, kto ona?  — Jestem Mary Lennox — rzekła dziewczynka, prostując się sztywno. Pomyślała sobie, iż ten pan jest bardzo niegrzeczny, że dom jej ojca nazywa «takiem miejscem!» — Zasnęłam, gdy wszyscy chorowali na cholerę, i właśnie teraz się obudziłam. Czemu nikt do mnie nie przychodzi?  — To jest to dziecko, którego nikt nigdy nie widział! — zawołał oficer, zwracając się do swych towarzyszy. — Zapomnieli o niej wszyscy!  — Dlaczego o mnie zapomnieli? — zapytała Mary, tupiąc nogami. — Czemu nikt nie przychodzi?!  Młody człowiek, którego nazwano Barneyem, spojrzał na nią z ogromnym smutkiem. Mary zdawało się nawet, że mu powieki zadrgały, jakby od łez.  — Biedne maleństwo! — rzekł. — Nie ostał się nikt — więc nikt przyjść nie może.  I w ten oto dziwny i nieoczekiwany sposób Mary dowiedziała się, że nie ma już ojca, ni matki, że umarli oboje, i że ich w nocy pochowano, a nieliczni słudzy, którzy uniknęli śmierci, opuszczali dom, jak mogli, najśpieszniej, zapominając o istnieniu «panienki». To była przyczyna tej głuchej ciszy, otaczającej Mary. W całym domu zostali przy życiu istotnie tylko ona i mały żółw.

II

PANNA MARY KAPRYŚNICA.

Mary lubiła zdaleka patrzeć na swą matkę; wydawała jej się uroczą, ale nie znała jej prawie wcale, nic też dziwnego, że nie mogła jej kochać, ani tęsknić po niej, gdy ją straciła. I nie tęskniła wcale, a ponieważ była zawsze dzieckiem nader samolubnem, przeto wszystkie swe myśli skierowała ku sobie, jak zresztą zawsze zwykła była czynić. Gdyby była starsza, możeby przeraziła ją myśl, że została całkiem sama na świecie, ale przecież była jeszcze mała, i inni o niej myśleli, sądziła zatem, że tak zawsze być musi. Chciała tylko wiedzieć, czy znajdzie się teraz między ludźmi miłymi, którzy będą dla niej grzeczni i pozwolą jej na wszystkie wybryki, jak to czyniła jej Ayah i reszta służby.  Wiedziała o tem, że nie pozostanie w domu pastora, gdzie ją narazie umieszczono. Nie życzyła sobie tam pozostać. Pastor był biedny, miał pięcioro dzieci, wszystkie prawie w równym wieku; sukienki ich były brudne, a dzieciaki kłóciły się ciągle i wydzierały sobie zabawki. Mary nienawidziła brudnego domu pastora i taka nieznośna była dla wszystkich, że po dwóch dniach żadne z dzieci nie chciało się z nią bawić. Drugiego zaraz dnia dały jej przezwisko, które ją wprawiało w szaloną złość.  Pierwszy pomyślał o tem Bazyli. Był to mały chłopczyk o bladoniebieskich oczach i zadartym nosie, i Mary go niecierpiała. Bawiła się sama pod drzewami, tak samo zupełnie, jak owego dnia fatalnego. Robiła klombiki z ziemi, ścieżki — a Bazyli stał wpobliżu i przyglądał się. Naraz zajęła go zabawa, i podał projekt.  — Czemu nie ustawisz kupki kamieni, niby, żeby to były skały? — rzekł do niej. — O! tutaj, w środku — i pochylił się, by wskazać miejsce.  — Idź precz! Niecierpię chłopców, idź precz! — wołała Mary.  Przez chwilkę Bazyli był zły, potem zaczął się droczyć. Droczył się zawsze z siostrami. Zaczął około niej tańczyć i podskakiwać, śmiał się i śpiewał:

«Panno Mary, kapryśnico, Odwróć zagniewane lico! Czy w ogródku rosną kwiatki, Róże, dzwonki i bławatki?»

 Śpiewał dopóty, dopóki reszta dzieci nie posłyszała i nie zaczęła śmiać się z nim razem. A im gorzej Mary się złościła, tem więcej śpiewali: «Panno Mary, kapryśnico», nazywając ją tak później między sobą, a nawet i wtedy, gdy do niej się zwracali.  — W końcu tego tygodnia pojedziesz do domu — rzekł do niej Bazyli. — A my się strasznie z tego cieszymy.  — Ja też cieszę się strasznie — odparła Mary. — Ale gdzie jest «dom»?  — Ona nie wie, co znaczy «dom!» — rzekł Bazyli z oburzeniem. — To znaczy oczywiście Anglja. Nasza babunia tam mieszka, a siostra nasza, Mosel, pojechała do niej w zeszłym roku. Ale ty nie masz babuni, ty pojedziesz do wuja, który się nazywa pan Archibald Craven.  — Nie wiem nic o nim — jąkała Mary.  — Wiem, że nic nie wiesz — odparł Bazyli. — Dziewczęta wogóle nic nie wiedzą. Słyszałem, jak rodzice o nim mówili. Otóż wuj twój mieszka w ogromnym, rozległym, opuszczonym domu na wsi, i nikt u niego nie bywa. Taki jest niemiły, że nikogoby nie przyjął, a gdyby chciał przyjąć, toby znów nikt do niego nie pojechał. Jest w dodatku garbaty i okropny.  — Nic ci nie wierzę — rzekła Mary; odwróciła się tyłem i zatkała uszy palcami, bo nie chciała już nic słyszeć.  Długo jednakże myślała później o wszystkiem, co słyszała, a gdy pani Crawford powiedziała jej tegoż wieczora, że za kilka dni pojedzie do Anglji, do wuja, p. Archibalda Craven’a, mieszkającego w Misselthwaite Manor, Mary wydawała się tak kamiennie i uparcie obojętną, że nie wiedziano, co o niej myśleć. Starano się traktować ją serdecznie, lecz ona odwracała twarz, ilekroć pani Crawford usiłowała ją pocałować, i stała sztywna, jak kij, gdy pan Crawford poklepał ją po ramieniu.  — Dziwne jakieś dziecko — rzekła później pani Crawford z politowaniem. — Matka jej była taka urocza istota i takie miała miłe obejście, a Mary to najniesympatyczniejsze dziecko, jakie w życiu widziałam. Dzieci nazywają ją «panną Mary, kapryśnicą», a choć to niepoczciwie z ich strony, wcale im się nie dziwię.  — Być może, że gdyby jej matka była częściej zaglądała do dziecinnego pokoju, i Mary byłaby nabrała miłego obejścia. Smutno to wspominać obecnie, gdy to urocze stworzenie nie żyje, że większość otaczającego ją towarzystwa nie wiedziała nawet, iż ma dziecko.  — Sądzę, że nawet nie spojrzała na córkę — z westchnieniem odparła pani Crawford. — Wszak gdy jej Ayah umarła, nikt zgoła nie pomyślał o tem biedactwie. Pomyśl wszystko się rozbiegło zostawiając to maleństwo samiuteńkie w całym opustoszałym domu. Kapitan Mac Grew mówił mi, że po prostu osłupiał, gdy otworzywszy drzwi, znalazł ją samą na środku pokoju.

*

 Długą podróż do Anglii Mary odbyła pod opieką żony pewnego oficera, która dzieci swoje odwoziła do szkół. Bardzo ją absorbowały własne dzieci, toteż niezmiernie była rada, gdy w Londynie mogła oddać Mary jejmości, którą Archibald Craven przysłał po siostrzenicę. Jejmość ta była gospodynią w Misselthwaite Manor i nazywała się pani Medlock. Była to kobieta tęga, o bardzo czerwonych policzkach i przenikliwych, czarnych oczach. Miała na sobie jaskrawą, czerwoną suknię, czarną, jedwabną mantylkę z dżetową frędzlą i czarny kapelusz z czerwonymi, welwetowymi kwiatami, które przy każdym poruszeniu głową chwiały się na wszystkie strony i trzęsły. Mary nie poczuła sympatii do niej, ale ponieważ nigdy do nikogo sympatii nie czuła, przeto nie było w tym nic dziwnego; zresztą widać było od razu, że pani Medlock niewiele sobie z Mary robiła.  — Słyszeliśmy, że matka jej była piękna — odezwała się nowa opiekunka Mary. — Ale nie dała córce urody w spuściźnie, prawda, proszę pani?  — Może wyładnieje, gdy będzie starsza — odparła dobrotliwie żona oficera. — Gdyby tylko nie była taka niegrzeczna i miała trochę milszy wyraz twarzy, bo rysy jej są raczej ładne. Zresztą dzieci tak się zmieniają!  — No, będzie się musiała bardzo zmienić — odparła pani Medlock. — A nie mogę powiedzieć, by Misselthwaite wywierało dobry wpływ na dzieci!  Obie panie sądziły, że Mary ich nie słyszy, gdyż dziewczynka stała trochę z dala przy oknie w hotelu, w którym się zatrzymali. Przyglądała się ruchowi ulicznemu, lecz słyszała każde słowo i strasznie była ciekawa, jaki jest ten wuj i dom, w którym mieszkał. Co to znaczy „garbaty“? Nie widziała nigdy garbatego. Może w Indiach nie ma garbatych?  Odkąd Mary żyła między obcymi ludźmi i nie miała przy sobie swej niani, zaczęła czuć się samotna i myśleć o dziwnych rzeczach, całkiem nowych dla niej. Poczęła się teraz zastanawiać, dlaczego ona nigdy nie była czyjaś, nawet wtedy, gdy ojciec i matka jej jeszcze żyli. Inne dzieci należały zawsze do swego tatusia i swej mamusi, a tylko ona była niczyją córeczką. Miała służbę, jedzenie i sukienki. Ale nikt na nią nie zwracał uwagi. Mary nie wiedziała, że wszyscy uważali ją za niemiłe dziecko. Przeciwnie — sądziła, że inni są nieprzyjemni, lecz nigdy nie pomyślała tego o sobie.  Pani Medlock wydawała się jej najnieprzyjemniejszą ze wszystkich — raziła ją swoimi czerwonymi policzkami i niegustownym, pretensjonalnym kapeluszem. Gdy następnego dnia wyjeżdżały w dalszą drogę do Yorkshire, Mary szła przez stację do pociągu z odwróconą głową i trzymała się jak najdalej od pani Medlock, bo nie chciała, żeby widziano, że jadą razem. Była zła na samą myśl, że ludzie mogliby ją wziąć za córeczkę pani Medlock.  Ale pani Medlock nie przejmowała się ani Mary, ani tym, co ona o niej myśli. Była to kobieta, która „nie zawracała sobie głowy wybrykami dzieci“. W każdym razie, gdyby ją zapytano, tak byłaby odpowiedziała. Nie chciała jechać do Londynu nawet wtedy, gdy siostra jej, Maria, wydawała za mąż córkę, lecz zbyt ceniła sobie wygodne, dobrze płatne miejsce ochmistrzyni w Misselthwaite Manor, które mogłaby stracić, gdyby nie wykonała natychmiast rozkazu pana Archibalda Cravena. Nie śmiałaby nawet wyrazić najlżejszego sprzeciwu.  — Kapitan Lennox i żona jego zmarli na cholerę — rzekł pan Craven, jak zwykle oschle i chłodno. — Kapitan Lennox był bratem mojej żony, jestem więc opiekunem jego córki. Dziecko winno być przywiezione tutaj. Pojedzie pani do Londynu i przywiezie je do mnie.  Pani Medlock spakowała więc manatki i udała się w podróż.  Mary wtuliła się w kąt wagonu z miną kwaśną i złą. Nie miała co czytać, nie miała na co patrzeć, złożyła swoje cienkie, w czarne rękawiczki obciągnięte rączki na kolanach i siedziała cicho. Czarna jej sukienka podnosiła i uwydatniała żółtość cery, a jej sztywne, jasne włosy wymykały się kosmykami spod krepowego kapelusika.  „W życiu swoim nie widziałam takiego niemiłego dziecka jak to!“ — myślała pani Medlock. Nie mogła sobie wyobrazić, żeby dziecko siedziało tak długo na jednym miejscu w zupełnej bezczynności; toteż znużyło ją przyglądanie się dziewczynce i zaczęła mówić ostrym, twardym głosem.  — Opowiem ci coś niecoś o miejscu, do którego jedziesz — rzekła. — Czy wiesz coś o swoim wuju?  — Nie — odparła Mary.  — Nie słyszałaś nigdy, by rodzice o nim mówili?  — Nie — odrzekła Mary i zadrżała. Zadrżała przypomniawszy sobie, że ojciec i matka nigdy w ogóle o niczym z nią nie mówili. Nigdy nie opowiadali jej o niczym.  — Hm! — mruczała pani Medlock patrząc na jej zamkniętą w sobie, złą twarzyczkę. Zamilkła na czas jakiś, po czym mówiła dalej:

 — Sądzę, że jednak trzeba cię przygotować. Jedziesz do miejsca bardzo dziwnego.  Mary nic na to nie rzekła, a pani Medlock, rozczarowana jej obojętnością, dopiero po chwili zaczerpnęła powietrza i ciągnęła dalej:  — Trzeba przyznać, że dom jest ogromny, lecz ponury. Pan Craven jest z niego dumny na swój sposób, to znaczy również ponury. Dom ten liczy już sześćset lat. Stoi na krańcu rozległego wrzosowiska; ma blisko sto pokoi, chociaż większość z nich jest zamknięta na klucz i od lat całych wiszą tam tylko obrazy, stoją piękne stare meble i różne antyki; wokoło jest ogromny park, ogrody i drzewa z gałęziami sięgającymi do ziemi. — Odpoczęła, zaczerpnęła oddechu. — Tyle ci chciałam powiedzieć — zakończyła nagle.  Mary mimo woli poczęła się przysłuchiwać. Wszystko, co słyszała, było odmienne od tego, co było w Indiach, a każda nowość miała dla niej urok. Lecz nie chciała dać po sobie poznać, że ją cokolwiek zaciekawia. Był to jeden z jej nieprzyjemnych, drażniących narowów. Siedziała zatem cicho.  — No i cóż? — rzekła pani Medlock. — Co panienka o tym myśli?  — Nic — odparła. — Nie znam się na takich domach.  Odpowiedź ta wywołała krótki, urywany śmiech pani Medlock.  — Ech! Panienka jest zupełnie jak staruszka — powiedziała. — Czy to wszystko panienkę nic nie obchodzi?  — Co za różnica, czy mnie obchodzi, czy nie — odparła Mary.  — Co do tego, to panienka ma rację — potwierdziła pani Medlock. — Dlaczego panienkę biorą do Misselthwaite Manor, tego naprawdę nie wiem. Może to po prostu najłatwiejszy sposób opiekuństwa. Że on się nie będzie o panienkę troszczył, to więcej niż pewne. On się nigdy o nikogo nie troszczy.  Zatrzymała się, jak gdyby sobie coś w porę przypomniała.  — On ma krzywe plecy — rzekła — dlatego jest taki zły. Jako młody człowiek był zgryźliwy i mimo swej fortuny niczego dobrego nie zaznał, dopóki się nie ożenił.  Mary zwróciła oczy na mówiącą, mimo że usiłowała udać obojętną. Nie myślała nigdy o tem, że garbus mógł się ożenić, i była nieco zdziwiona. Spostrzegła to pani Medlock, a jako niewiasta bardzo gadatliwa ciągnęła dalej z większym zapałem. Był to jedyny sposób skrócenia nudnej podróży.  — Ona — to było słodkie, śliczne stworzenie, a on byłby dla niej na kraniec świata poszedł po źdźbło trawy, gdyby tego zapragnęła. Nikt nie przypuszczał, że go zaślubi, a jednak zaślubiła. Ludzie mówili, że to zrobiła dla pieniędzy, ale to nieprawda, nieprawda! — dodała z przeświadczeniem. — Gdy umarła...  Mary mimowoli poruszyła się.  — Ach! Więc umarła! — wykrzyknęła, niewiele myśląc. Przypomniała sobie była bajkę francuską, którą niegdyś czytała «Riquet à la Houpe». Bajka mówiła o biednym garbusku i cudnej księżniczce, i naraz zrobiło jej się żal pana Archibalda Craven’a.  — Tak, umarła — powiedziała pani Medlock — i odtąd zdziwaczał jeszcze więcej. Nie dba już o nikogo. Ludzi widzieć wcale nie chce. Po największej części wyjeżdża, a gdy jest w Misselthwaite Manor, to zamyka się w skrzydle zachodniem domu i tylko Pitchera dopuszcza do siebie. Pitcher to już stary dziad, ale opiekował się nim niegdyś, gdy był dzieckiem jeszcze, i zna dobrze jego usposobienie.  Było to wszystko dziwne, jak w bajce, i Mary wcale wesoło nie usposobiło. Dom o stu pokojach, wszystkich prawie zamkniętych i zaryglowanych — dom na krańcu wrzosowiska, wszystko to było dziwnie niewesołe. I ten człowiek, garbaty, który się także zamykał na dziesięć spustów! Mary patrzyła oknem z zaciśniętemi wargami, i zdało jej się rzeczą całkiem naturalną, że w tej chwili deszcz począł siec ukośnemi strugami i bić o szyby wagonu. Gdyby żyła ta śliczna kobieta, byłaby rozweselała swoje otoczenie, tak jak jej mamusia, szczebiotem, ruchliwością, chodzeniem z jednej zabawy na drugą w cudnej, ozdobionej koronkami sukni. Ale i ta już nie żyła.  — Niech się panienka nie spodziewa ujrzeć pana, daję szyję, że go panienka nie zobaczy — rzekła pani Medlock. — I nie trzeba się spodziewać, że tam ktokolwiek będzie z panienką rozmawiał. Trzeba będzie samej się bawić i myśleć o sobie. Powiedzą panience, do których pokojów wolno jej wchodzić, a od których należy trzymać się zdaleka. Ogrodów tam poddostatkiem. Ale nie trzeba kręcić się po domu i nosa wszędzie wścibiać. Pan Craven nie życzy sobie tego.  — Wcale nie pragnę wścibiać wszędzie nosa — odparła nasza mała Mary; i jak nagle zrobiło jej się żal pana Archibalda, tak teraz nagle przestała go żałować, myślała natomiast, iż był taki niedobry, że zasłużył na to wszystko, co go spotkało.  I zwróciła twarzyczkę ku oknu, patrząc na strugi ściekającego po szybach deszczu, który padał nieprzerwanie, jakby nigdy ustać nie miał. Patrzyła tak długo i uparcie, dopóki wszystko nie zaczęło jej przed oczyma szarzeć, szarzeć, aż wreszcie znużona zasnęła.

III

PRZEZ WRZOSOWISKO.

Mary długo tak spała. Po przebudzeniu się jej pani Medlock kupiła na jednej ze stacyj koszyk ze śniadaniem, w którym były kurczęta i wołowina na zimno, chleb z masłem i gorąca herbata. Deszcz padał zawzięciej, niż przedtem, a na stacjach wszyscy poubierani byli w płaszcze gumowe, lśniące i ociekające od deszczu. Konduktor zapalił lampy w wagonie, a pani Medlock rozkoszowała się swoją herbatą, kurczętami i wołowiną. Zjadła dużo, poczem sama zasnęła, a Mary siedziała, przyglądając się jej i jej kapeluszowi, który się smętnie zsunął na prawe ucho, aż wreszcie i ona zasnęła powtórnie, wtulona w kąt wagonu i ukołysana jednostajnem biciem deszczu o szyby. Było już zupełnie ciemno, gdy się zbudziła. Pociąg zatrzymał się na stacji, a pani Medlock zaczęła nią trząść.  — No, ale też panienka spała! — wykrzyknęła. — Wszakże czas już otworzyć oczy! Jesteśmy już w Thwaite, a jeszcze długa jazda przed nami.  Mary wstała i usiłowała otworzyć oczy, gdy tymczasem pani Medlock zbierała pakunki. Dziewczynce na myśl nie przyszło pomóc jej w tej czynności, gdyż w Indjach tubylcza służba zawsze wszystko za nią robiła, i zdawało jej się rzeczą zupełnie naturalną, żeby jej usługiwano.  Była to mała jakaś stacyjka, i nikt inny nie wysiadł tu prócz nich. Naczelnik stacji zaczął rozmawiać z panią Medlock w szorstki, ale poczciwy sposób, wymawiając wyrazy dziwnie rozwlekle, tak jak Mary później spostrzegła, że mówią w Yorkshire.  — Co to, już pani zpowrotem? I przywiozła pani tę małą?  — Aha, to ona — odparła pani Medlock, mówiąc też w narzeczu jorkszyrskiem i wskazując ruchem głowy Mary. — Jakże się ma żona?  — Nieźle, dziękuję. Powóz czeka po drugiej stronie.  Powóz stał istotnie przez zajazdem stacji. Mary spostrzegła, że powóz jest wykwintny, i że służący, który pomógł jej wsiąść do niego, również jest wykwintny. Długi jego płaszcz gumowy i pokrycie głowy lśniły i ociekały od deszczu, jak wszystko bez wyjątku, nie wyłączając grubego naczelnika.  Gdy służący zatrzasnął drzwiczki i usiadł obok stangreta na koźle, dziewczynka usadowiła się w wygodnym, miękkim kąciku, lecz senność całkiem ją odeszła. Siedziała, wyglądając oknem i pragnąc zobaczyć cośkolwiek na tej drodze, wiodącej do dziwnego domu, o którym mówiła jej pani Medlock. Nie było to dziecko lękliwe, i nie można powiedzieć, by była wystraszona, lecz czuła, że Bóg wie, co może się jej zdarzyć w domu, w którym jest sto zamkniętych pokojów, w domu, stojącym na krańcu wrzosowiska.  — Co to jest wrzosowisko? — spytała nagle panią Medlock.  — Patrz wciąż oknem, a za jakie dziesięć minut sama zobaczysz — odparła kobieta. — Musimy pięć mil jechać wrzosowiskiem, zanim dojedziemy do domu. Wiele panienka nie zobaczy, bo noc ciemna, ale cośkolwiek będzie można dostrzec.  Mary nie zadawała już więcej pytań, lecz czekała w swym kąciku, wpatrzona uparcie w okno. Latarnie rzucały przed powozem smugi światła, i Mary dostrzegała zarysy przedmiotów mijanych. Po opuszczeniu stacji, gdy przejeżdżali przez małą wioskę, dostrzegła białe domki i światła w domu ludowym. Potem minęli kościół, probostwo i domek z rodzajem okna wystawowego z zabawkami, słodyczami i rozmaitemi przedmiotami na sprzedaż. Później wyjechali na trakt, i Mary dostrzegła żywopłoty i drzewa. Potem długo nie było nic godnego uwagi, a Mary czas począł się dłużyć.  Wkońcu konie zwolniły biegu, jakgdyby wjeżdżały na wzgórek, i zdawało się, że już niema ani żywopłotów, ani drzew. W istocie Mary nie mogła dostrzec nic, prócz nieprzeniknionej ciemności po obu stronach. Pochyliła się naprzód i przytuliła twarz do szyby, kiedy naraz powóz podskoczył.  — No, teraz to już na pewno jesteśmy na wrzosowisku — powiedziała pani Medlock.  Latarnie rzucały trochę światła na nierówną, złą drogę, która była jakby poprzecinana krzakami i czemś nisko rosnącem, czemś, co się kończyło dokoła gdzieś na krańcu horyzontu. Powstał wiatr, który wydawał dziwne, dzikie, szumiące odgłosy.  — Czy to... czy to morze, czy nie? — spytała Mary swą towarzyszkę.  — Nie, to nie morze — odparła pani Medlock — ale też nie pola, ani góry, tylko mile całe, długie mile dzikiego pastwiska, gdzie nic nie rośnie, prócz wrzosów, i gdzie nic nie żyje, prócz dzikich koników, zwanych ponney, i owiec.  — A jednak czuję, że toby mogło być morze, gdyby była woda — powiedziała Mary. — Takie to zupełnie wydaje odgłosy, jak morze.  — To wiatr jęczy w zaroślach. Dla mnie to dosyć dzikie i samotne miejsce, choć mnóstwo ludzi je lubi, zwłaszcza gdy wrzosy kwitną.  Jechały tak coraz dalej w ciemności, a choć deszcz ustał, zerwał się silny wiatr, który świszczał i niemiłe wydawał dźwięki. Droga prowadziła to wgórę, to znów nadół, a kilka razy powóz przejeżdżał mostki, pod któremi z łoskotem szumiały spienione wody strumyków. Mary miała uczucie, że jazda ta nigdy się nie skończy, i że wielka zimna wydma to ciemny ocean, a ona jedzie przezeń wąskim pasem lądu.  — Nie lubię tej wydmy — powiedziała sobie w duchu i silniej zacisnęła cienkie wargi.  Konie pięły się wgórę drogi, gdy Mary pierwsza dostrzegła światełko. Pani Medlock spostrzegła je również i odetchnęła z uczuciem wielkiej ulgi.  — Kontenta jestem z tego światełka — zawołała — to światło w domku portjera. No, za chwilkę napijemy się gorącej herbaty.  Było to szczególne «za chwilkę», jak rzekła, bo powóz, przejechawszy bramę parku, musiał przebyć jeszcze dwie mile angielskie alei, a drzewa, które niemal zupełnie stykały się czubami, tworzyły nad niemi jakby długie, ciemne sklepienie.  Wyjechali zeń wreszcie na jaśniejsze miejsce i zatrzymali się przed ogromnie długim, nisko i nieregularnie zbudowanym domem. Narazie zdawało się Mary, że dom cały jest ciemny, dopiero gdy wysiadła, dostrzegła słabe światło w jednem z okien na piętrze.  Wchodowe drzwi olbrzymie, ciężkie, były zbite z masywnych, dziwnie rżniętych desek dębowych, nabijane wielkiemi, żelaznemi gwoździami i powiązane żelaznemi sztabami. Przez nie wchodziło się do olbrzymiego hall’u, który był tak słabo oświetlony, że Mary wcale nie czuła ochoty przyglądać się starym portretom pań i panów w całkowitem uzbrojeniu. Gdy tak stała na kamiennej posadzce olbrzymiego hall’u, wydawała się bardzo drobną i bardzo niezwykłą, czarną figurką i czuła się dziwnie nikłą i osamotnioną.  Ubrany bez zarzutu chudy, stary człowiek stał wpobliżu lokaja, który mu drzwi otwierał.  — Ma ją pani wziąć zaraz do jej pokoju — rzekł głosem zachrypniętym. — Pan nie życzy sobie jej widzieć. Rano wyjeżdża do Londynu.  — Doskonale, panie Pitcher — odparła pani Medlock. — O ile wiem, czego chcą ode mnie, to z pewnością wykonam.  — Czego od pani chcą, mościa dobrodziejko? — rzekł Pitcher. — Jedynie tego, aby on miał zupełny spokój i aby nie widział tego, czego widzieć nie pragnie.  Potem zaprowadzono Mary Lennox przez szeroką klatkę schodową i długi korytarz, i znów wgórę po kilku stopniach, i przez inny korytarz, i jeszcze przez jeden, póki nie natrafiono na drzwi, prowadzące do jej pokoju, gdzie znalazła ogień na kominku i kolację na stole.  Pani Medlock odezwała się bez ceremonji:  — No, jesteśmy na miejscu! Ten oto pokój i ten sąsiedni przeznaczone dla panienki — muszą panience wystarczyć. Proszę o tem nie zapominać.  W taki sposób panna Mary znalazła się w Misselthwaite Manor i chyba nigdy w życiu nie czuła się taką prawdziwą «kapryśnicą», jak w owej chwili.

IV

MARTA.

Nazajutrz z rana Mary otworzyła oczy, gdy młoda dziewczyna, która weszła do jej pokoju rozniecić ogień, klęczała przed kominkiem, hałaśliwie wygarniając niedopalone węgle. Mary przyglądała jej się chwilkę, leżąc, poczem zaczęła rozglądać się po pokoju. Nigdy jeszcze nie widziała nic podobnego: pokój wydał się jej i dziwny, i ponury. Ściany pokryte były tkaniną, na której wyhaftowano sceny leśne. Byli tam dziwnie ubrani ludzie wśród drzew, a wdali widniały wierzchołki wieżyc zamkowych. Byli tam myśliwi, konie i psy, i piękne panie. Mary miała uczucie, że się wraz z nimi w lesie znajduje. Przez okno dostrzegła wielką przestrzeń falistego gruntu, który był całkiem ogołocony z drzew i wyglądał jak bezbrzeżne, krwawopurpurowe morze.  — Co to takiego? — spytała, wskazując przez okno.  Młoda służąca, Marta, która właśnie powstała była z klęczek, wskazała również w tym kierunku i rzekła:  — To?  — Tak.  — To wrzosowisko — rzekła z poczciwym uśmiechem. — Czy panienka lubi wrzosowiska?  — Niecierpię — odparła Mary.  — Bo panienka jeszcze nie przywykła — rzekła Marta, wracając do kominka. — Panience się ono teraz wydaje takie wielkie i takie gołe. Ale ja wiem, że panienka strasznie je polubi.  — A ty lubisz je? — zagadnęła Mary.  — Ojoj! i jak jeszcze — odparła Marta, czyszcząc zawzięcie kratę kominka. — Ja moje wrzosowisko poprostu kocham. A nie jest ono nagie — o, nie! Całe ono roślinek cudnych pełne, a pachną ci one — oj, pachną! Toż ono śliczniuchne takie na wiosnę i latem, jak ono kwiecie zakwitnie, one wrzosy różowe. Pachnie, jakby miód rozlał! A tyle tam powietrza, że się upić można; a niebo to tak het — het wysoko nad niem, a pszczoły i pasikoniki taki miły gwar czynią, tak brzęczą a dzwonią! Za nicbym nie chciała żyć zdala od mego wrzosowiska!  Mary słuchała jej słów z powagą i zdumieniem. Tubylcza służba w Indjach nic a nic podobna nie była do niej. Tamci byli uniżeni, służalczy i nigdy nie ośmieliliby się odzywać się do państwa, jak do równych sobie. Bili im pokłony, nazywając ich «opiekunami biednych» i inne jeszcze nadając im nazwy. Indyjskiej służbie rozkazywano, nie proszono ich. Nie było zwyczaju mówić «proszę» i «dziękuję», a Mary biła swą Ayah po twarzy, gdy się rozzłościła. I pomyślała sobie, coby też ta oto dziewczyna zrobiła, gdyby jej dano policzek? Było to rumiane, pulchne, miłe stworzenie, ale miała dziwnie ostre obejście, i panna Mary zastanawiała się, czyby ona poprostu nie «oddała», gdyby ją uderzono w twarz, i gdyby uderzającą była mała dziewczynka.  — Dziwna jakaś jesteś służąca — rzekła wyniośle.  Marta usiadła na piętach ze szczotką do czyszczenia w ręce i śmiała się, niezagniewana zupełnie.  — Dobrze to wiem — odparła, śmiejąc się. — Żeby sama jaśnie pani była w Misselthwaite, tobym przecie i pomocnicą pokojowej być nie mogła. Możeby mi pozwolili być przy kuchni, ale nie do posługi w pokoju. Zanadtom prosta i mówić pięknie nie potrafię. Ale to dziwny jakiś dom, choć taki wielki. Rzekłby kto, że tu ni dziedzica, ni pani niema, a jeno pan Pitcher i pani Medlock. Jak jaśnie pan w domu, to i wiedzieć o niczem nie chce, a wreszcie on ciągle w podróży. To pani Medlock z dobroci swojej dała mi to miejsce. Ale mi powiedziała, że gdyby Misselthwaite było takie, jak inne dwory, to nigdy nie byłaby mogła przypuścić mnie do dworskiej służby.  — Czy ty będziesz moją służącą? — spytała Mary, zawsze tym samym wyniosłym, w Indjach nabytym tonem.  Marta poczęła znów czyścić kominek.  — Ja, proszę panienki, jestem służącą pani Medlock — odparła z godnością. — A ona służy jaśnie panu, ale ja niby mam robić robotę pokojowej i panience w tem i owem usłużyć. Aleć panienka nie potrzebuje znów tak dużo obsługi.  — Któż mnie będzie ubierał? — zagadnęła Mary.  Marta znów przysiadła na piętach, przyglądała się Mary, nie rozumiejąc, wreszcie ze zdumieniem spytała:  — To panienka sama nie potrafi?  — Cóżto ma znaczyć? Nie rozumiem cię.  — Chciałam powiedzieć, że panienka chyba umie sama się ubrać.  — Nie — rzuciła Mary z zupełną pogardą. — Nigdy w życiu nie ubierałam się sama. Ayah zawsze mnie całą ubierała.  — W takim razie wielki czas, żeby się panienka nauczyła sama to robić — rzekła Marta, nie zdając sobie sprawy ze swego zuchwalstwa. — Trzeba było młodziej zacząć. To panience dobrze zrobi, gdy sama koło swoich rzeczy pochodzi. Moja matka to zawsze się dziwuje, że dzieci bogatych

państwa nie są docna głupie, kiedy od maleńkości niańki je myją i ubierają, i na spacer prowadzą, jak te lalki!  — W Indjach są zupełnie inne zwyczaje — rzekła Mary pogardliwie. Już jej to gderanie kością w gardle poczęło stawać.  Lecz Marta niełatwo się detonowała.  — Hm, ja zaraz spostrzegłam, że to tam całkiem musi być inaczej — odrzekła serdecznie. — A ja myślę, że to wszystko przez to, że tam tyle tych czarnych, zamiast poczciwych, białych ludzi. Jakem usłyszała, że panienka z Indyj przyjeżdża, tom myślała, że panienka też jest czarna.  Mary wściekła usiadła na łóżku.  — Co! — zawołała — co! Myślałaś, żem Hinduska! — ty — ty, córko świni!  Marta spojrzała przelękła i sponsowiała.  — Na kogo panienka tak mówi? — rzekła. — Nie wolno panience tak się złościć, i nie powinna panienka tak brzydko mówić. A ja przeciw tym czarnym to nic nie mam. Księża to nam mówią i piszą, że oni są nawet bardzo pobożni. A mówią i to, że choć to czarny, ale zawsze on też człowiek i bliźni. Jeszczem nigdy w życiu nie widziała czarnego człowieka i okrutniem się cieszyła, że nareszcie zobaczę choć jednego zbliska. Jakem tu rano weszła zapalić na kominku, tom się do panienki łóżka przyczołgała cichutko i kołderki cichutko uchyliłam, żeby na panienkę spojrzeć. A tu panienka biała! — rzekła z rozczarowaniem — nie czarniejsza, niż ja — choć panienka ode mnie znów żółciejsza.  Mary już nie usiłowała nawet zapanować na swą wściekłością i upokorzeniem.  — I ty myślałaś, żem Hinduska! I ty śmiałaś! Nie masz żadnego pojęcia o Hindusach! To nie są ludzie, to są sługi, którzy ci się muszą kłaniać. Nic nie wiesz o Indjach — i wogóle o niczem pojęcia nie masz.  Wpadła w taką pasję i czuła się taką bezbronną przed szczerem spojrzeniem Marty, przytem tak strasznie osamotnioną i tak oddaloną od wszystkiego, co rozumiała, i co ją rozumiało, że rzuciła się twarzą do poduszki i wybuchnęła szalonym szlochem. Płakała tak rozpaczliwie, że poczciwej Marcie strasznie się jej żal zrobiło. Podeszła do łóżka i prosiła, pochylając się nad dziewczynką:  — Panienko! nie trzeba tak płakać; doprawdy nie trzeba. Nie wiedziałam, że taką przykrość paniusi sprawię. Wogóle głupia jestem i nic nie wiem — jak panienka słusznie powiedziała. Bardzo panienkę przepraszam i proszę przestać płakać.  Było coś dodającego otuchy, coś rzeczywiście przyjacielskiego w jej mowie prostej a szczerej, coś, co na Mary dodatni wpływ wywarło. Przestała płakać i zwolna uspokoiła się zupełnie. Marta była uradowana.  — No, a teraz, panienko, czas wstawać — trzeba... — Pani Medlock kazała mi podać śniadanie, herbatę i obiad tu, do przyległego pokoju. Tam jest urządzony dziecinny pokój dla panienki. Pomogę się panience ubrać, jeśli panienka z łóżeczka wyjdzie. A jeśli sukienki zapinane na plecach, to naturalnie sama panienka zapiąć nie może.  Kiedy się Mary zdecydowała nareszcie wyjść z łóżka, Marta podała jej z szafy suknię inną, niż ta, w której Mary przyjechała.  — To nie moja sukienka. Moja jest czarna — rzuciła Mary.  Przyjrzała się ładnej sukience z grubej, miękkiej, białej wełny z chłodnem uznaniem.  — Ale ta sukienka ładniejsza od mojej — dodała.  — A panienka musi się w nią ubrać — odrzekła Marta. — Pan Craven kazał ją kupić w Londynie. Powiedział przytem: «Nie chcę, by mi po domu chodziło czarno ubrane dziecko, jak dusza potępiona» — tak powiedział. «Toby ten dom czyniło jeszcze smutniejszym, niż jest. Ubierajcie ją w jasne kolory!» Moja matka mówi, że wie, o co mu chodziło. Matka zawsze wie, o co komu chodzi. Ona też nie lubi czarnego koloru.  — Niecierpię czarnych rzeczy — zawołała Mary.  W czasie ubierania się obie nauczyły się nowych rzeczy, Marta «zapinała» wprawdzie swoje rodzeństwo nieraz, ale nie widziała jeszcze dziecka, któreby stało jak pień, pozwoliło robić za siebie wszystko, jakby nie miało własnych rąk i nóg.  — Czemu panienka się sama nie obuje? — spytała, gdy Mary spokojnie wystawiła nogę.  — Ayah mi zawsze nakładała buciki — odparła Mary ze zdziwieniem. — Taki był zwyczaj.  Mary często powtarzała: «Taki był zwyczaj». Służba hinduska zawsze zwykła była tak mówić. Gdy im kazano zrobić coś, czego ich przodkowie przed tysiącem lat nie robili, spoglądali z słodkim uśmiechem, mówiąc: «Tego nie było w zwyczaju», i wiadomo już było, że sprawa skończona.  Nie było też w zwyczaju, by Mary robiła cośkolwiek; umiała stać tylko i pozwalała łaskawie, by ją ubierano, jak lalkę; zanim wszakże gotowa była do śniadania, zaczęła domyślać się, że ją życie w Misselthwaite Manor nauczy wielu rzeczy, całkiem dla niej nowych — jak oto: wkładania na nogi bucików, pończoch, zbierania porozrzucanych rzeczy i t. d. Gdyby Marta była dobrze wytresowaną panną służącą jakiej wielkiej pani, byłaby więcej służbistą i byłaby wiedziała, że do niej należało wyszczotkować włosy, zapiąć buciki, pozbierać i poskładać rzeczy. Była ona wszakże tylko prostą, wiejską dziewczyną, wychowaną w chacie wraz z gromadką rodzeństwa, i myślała jedynie o tem, jak im usłużyć, jak się zająć maleństwami, które zaczynały stawiać pierwsze kroki.  Gdyby Mary miała w sobie więcej wesołości, byłaby się z pewnością uśmiała z gadulstwa Marty. Ale Mary przysłuchiwała się tylko wyniośle i dziwiła się jej śmiałości. Zrazu nie zwracała uwagi na dziewczynę, ale gdy ta gadała i gadała bez końca, zaczęła zwolna uważać na jej opowiadanie.  — Oj, żeby panienka wiedziała! — rzekła. — Jest nas dwanaścioro, a ojciec zarabia tylko szesnaście szylingów na tydzień. Mówię panience, że matka to nie wie czasem, skąd wziąć na chleb dla nich. Cały dzień biegają po wrzosowisku, a matka mówi, że powietrze tutejsze ich tak tuczy, i że pewna jest, iż wszystkie bębny trawę jedzą, jak te dzikie konie. A nasz Dick to ma już dwanaście lat i oswoił sobie małego pony, i mówi, że to jego.  — Gdzie sobie oswoił? — spytała Mary.