Tajemnicze krainy. The Land of Mist - Arthur Conan Doyle - ebook

Tajemnicze krainy. The Land of Mist ebook

Arthur Conan Doyle

0,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. „Kraina mgieł” jest trzecią z cyklu książką opowiadającą o perypetiach profesora Challengera, jego współtowarzysza dziennikarza Malone’a i miłośnika przygód lorda Roxtona, których można było wcześniej spotkać w powieściach „Zaginiony świat” i „Trujące pasmo”. W tej powieści wkroczymy jednak nie w świat materialny, chociaż różniący się od tego, w którym żyjemy, lecz w świat duchowy, stając oko w oko ze zjawiskami parapsychologicznymi, widmami i złym duchem...

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 708

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Arthur Conan Doyle

 

Tajemnicze krainy

 

The Land of Mist

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

  

przekład anonimowy

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

Wydanie według edycji z roku 1927.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27- 600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-575-3

 

Tajemnicze krainy

 

ROZDZIAŁ I. WYWIADOWCY NASI RUSZAJĄ W DROGĘ.

 

Nazwisko znakomitego profesora Challengera całkiem niewłaściwie wymienione zostało w paru fantastycznych opowieściach. Pewien zbyt śmiały autor pozwolił sobie wplątać profesora w jakieś nieprawdopodobne i romantyczne awantury, chcąc się przekonać, jak on sam na to zareaguje. Jakoż profesor zareagował bardzo energicznie, a kolejnym rezultatem tego wyładowania energji był paszkwil na autora powieści, potem daremna próba konfiskaty owych utworów, dalej kłótnia na ulicy Iloane, dwie osobiste napaści, co wszystko spowodowało utratę posady docenta fizjologji w londyńskiej Akademji Podzwrotnikowej Higjeny. Zresztą całe to nieporozumienie skończyło się bardziej spokojnie niż można było oczekiwać.

Szanowny profesor stracił jednak cokolwiek dawnego ognia. Czarna jego po asyryjsku w kształt łopaty ostrzyżona broda posiwiała, wyraz oczu stał się mniej prowokacyjny, uśmiech nie tak wyzywający, głos, zawsze potężny, coraz rzadziej dawał się słyszeć, by grzmotem swoim zahuczeć wszelką opozycję. Mimo to był jednak niebezpieczny, jak to z troską stwierdziło jego najbliższe otoczenie. Wulkan jeszcze nie wygasł i ustawiczne wrzenia groziły ciągle nowym wybuchem. Życie miało go jeszcze wielu rzeczy nauczyć, on zaś skłonniejszy się stał do przyjęcia tej nauki.

Można ustalić datę tej zmiany, która w nim zaszła. Była to śmierć jego żony. Cicha ta kobieta jak ptaszyna uwiła sobie gniazdko w sercu olbrzyma. On sam posiadał tę rycerskość i łagodność, którą człowiek silny ma zwykle dla słabych. Ustępując mu we wszystkiem, zyskiwała wszystko, co tylko zyskać może pełna słodyczy i taktu kobieta. A gdy zmarła prawie nagle na złośliwe zapalenie płuc po influency, olbrzym ugiął się i zachwiał. Powstał znowu z uśmiechem, jak powalony bokser, gotów do niejednej jeszcze utarczki z losem. Ale nie był to już ten sam człowiek i, gdyby nie pomoc i towarzystwo córki Enidy, możeby już nigdy nie dźwignął się po tym ciosie. Ona to zręcznie i nie bez czysto kobiecej chytrości umiała wyszukać mu i podsunąć kwestje, które podniecały jego zapalczywy, żądny walki temperament i rozgrzewały jego umysł tak, że począł żyć chwilą obecną, a nie pogrążył się w przeszłości. A kiedy spostrzegła, że znów staje się burzliwy w dyskusji, gwałtowny wobec dziennikarzy i zaczepny dla swego otoczenia, wówczas poznała, że ojciec jest na drodze do zupełnego odzyskania zdrowia.

Enid Challenger nie była przeciętną dziewczyną i zasługuje, byśmy się jej przypatrzyli bliżej. Po ojcu odziedziczyła kruczy włos, po matce niebieskie oczy i świeżość cery; była bardzo przystojna, jeżeli nie uderzająco piękna, spokojna lecz bardzo silnej kompleksji. Już w dzieciństwie miała do wyboru albo utrzymać swoją niezależność zdania wobec ojca, lub też stać się automatem i woskiem jego palców. Na szczęście była dość silna, by utrzymać swą niepodległość w sposób łagodny i elastyczny, uginając się jak trzcina przed chwilowemi kaprysami, a prostując, gdy burza minęła. Później, gdy nacisk woli ojca stał się dla niej zbyt uciążliwy, szukała ulgi w zajęciu, które dawało jej pewną niezależność. Dostarczała mianowicie londyńskiej prasie sensacyjnych wiadomości, a czyniła to w sposób tak oryginalny, że imię jej poczynało nabierać rozgłosu w ajencji dziennikarskiej. W znalezieniu tego zajęcia okazał się jej wielce pomocny stary przyjaciel jej ojca, a może i dobry znajomy czytelników – Edward Malone, współpracownik Gazety Codziennej.

Malone był to jeszcze ten sam atletycznie zbudowany Irlandczyk, który niegdyś zdobył sławę w międzynarodowym turnieju w Rugby, jednak życie utemperowało go nieco, zrównoważyło i zmusiło do myślenia. Stracił wiele na żywości od czasu, gdy zdecydował się spakować i wynieść na strych cały swój footbalowy garnitur. Mięśnie jego osłabły nieco, członki zesztywniały, natomiast umysł pogłębił się i ożywił. Zmarł chłopiec, narodził się mężczyzna. Wygląd jego zewnętrzny zmienił się niewiele, zgęstniał wąs, zaokrągliły się ramiona, a w rysach twarzy myśl o nowych powojennych problemach życia wyryła swe charakterystyczne linje. W świecie dziennikarskim zyskiwał sobie coraz lepsze imię, a poniekąd i w literackim. Był dotąd kawalerem, choć wielu jego znajomych twierdziło, że ten wolny stan potrwa niedługo i że niebawem białe paluszki Enidy Challenger ujmą cugle żywota nieokiełznanego niegdyś rumaka. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że oboje byli z sobą w bardzo dobrej komitywie.

Był niedzielny wieczór w październiku. Właśnie światła latarni zaczęły błyskać poprzez mgłę, która dzierżyła w spowiciu cały Londyn od wczesnego rana. Mieszkanie profesora Challengera przy ulicy Victoria West Gardens było na trzeciem piętrze. Mgła leżała grubo na oknach. Stłumiony odgłos niedzielnego, mniejszego niż w dni powszednie ruchu ulicznego dochodził z niewidzialnych na dole chodników, naszkicowanych tylko linjami mgłą przyćmionych świateł. Profesor Challenger siedział przy kominku wyciągnąwszy ku ogniowi swe grube i krzywe nieco nogi, z rękami głęboko wsuniętemi w kieszenie od spodni. Ubranie jego nie było nacechowane ekscentrycznością genjusza; miał na sobie koszulę z wolno wykładanym kołnierzem, szeroki wiązany jedwabny krawat, czarny welwetowy żakiet, który wraz z rozwidloną brodą, dawał mu wygląd podstarzałego cygana– artysty. Tuż obok niego gotowa do wyjścia w toczkowym kapeluszu, w krótkim czarnym kostjumie i innemi modnemi częściami ubrania, któremi kobiety usiłują zniekształcić swoje przyrodzone wdzięki, siedziała jego córka. Malone z kapeluszem w ręku czekał przy oknie.

– Już czas, żebyśmy poszli Enid, siódma dochodzi – rzekł Irlandczyk.

Oboje pisali wspólnie artykuły na temat religijnych obrzędów w Londynie i w każdą niedzielę wychodzili razem, by zachwycić coś nowego i przygotować do następnego niedzielnego numeru gazety.

– Dopiero o ósmej Ted – mamy jeszcze sporo czasu.

– Siadaj pan – siadaj – zagrzmiał Challenger, gładząc ręką brodę, jak to miał zwyczaj czynić wówczas, gdy był podniecony.

– Nic mnie tak nie wyprowadza z równowagi, jak gdy kto stoi za mną ztyłu. Szczątek atawizmu, obawa zdradzieckiego sztyletu. Tak, to napewno. Połóż pan u licha ten kapelusz. Pan masz ciągle minę człowieka spieszącego na pociąg.

– Takie też i życie dziennikarza – odparł Malone. – Jeżeli się nie złapie odchodzącego pociągu, zostajemy na lodzie. Już i Enid zaczyna to rozumieć. Ale istotnie mamy jeszcze dosyć czasu.

– Ileście miejsc zwiedzili?...

Enid zajrzała do małego notatnika.

– Już siedem. Opactwo Westminsterskie, kościół Św. Agaty, plac Tudorów, katedrę Westminsterską dla katolików, ulicę Endell dla prezbiterjanów i Gloncester Square dla unitarjuszów. Lecz dziś zamierzamy wprowadzić pewną zmianę w naszym programie, chcemy odwiedzić spirytystów.

Challenger parsknął jak rozjuszony bawół.

– A w następnym tygodniu szpital obłąkanych, zapewne – ryknął – chyba nie wmówisz we mnie Malone, że ci upiorni ludzie mają swe własne kościoły.

– Dowiadywałem się o tem – rzekł Malone. – Ja zwykle zbieram pewne fakty i zasięgam informacji, zanim wezmę się do roboty. Oni mają zgórą 400 zarejestrowanych kościołów w monarchji wielko– brytańskiej.

Challenger zaryczał jak całe stado bawołów.

– Zdaje mi się, że ludzka głupota i łatwowierność nie mają granic. Homo sapiens! Homo idioticus! A do kogóż się oni modlą, ci upiornicy?

– To właśnie mamy zbadać. Musimy porobić na miejscu pewne notatki. Nie potrzebuję powtarzać, profesorze, że w zupełności podzielam pańskie zapatrywania na tę sprawę, lecz niedawno rozmawiałem w tej kwestji z doktorem Atkinsonem ze szpitala Św. Marji. Jest to, jak pan wie, chirurg o coraz bardziej rosnącem wzięciu.

– Słyszałem o nim – specjalista od chorób kręgosłupa.

– Właśnie. To głowa otwarta, uważają go za powagę w psychicznych badaniach, jak zowią teraz nową naukę, zajmującą się temi sprawami.

– Nauka, zaiste!

– Tak ją nazywają. Otóż Atkinson traktuje tych ludzi całkiem poważnie. Pytałem go raz w tej materji, ponieważ on zna na palcach odnośną literaturę. Nazwał ich pionierami rodu ludzkiego.

– Pionierami torującymi ludziom drogę do domu warjatów – zaszydził Challenger. – A literatura? Cóż oni mogą mieć za literaturę?

– Otóż tu mnie właśnie zadziwił. Atkinson ma zgórą pięćset tomów i skarży się, że jego bibljoteka psychiczna jest jeszcze bardzo niekompletna. Są tam dzieła francuskie, niemieckie, włoskie a także i nasze.

– Dzięki Bogu, że to błazeństwo nie ogranicza się do samej biednej starej Anglji. Zaraźliwa głupota!...

– Czyś czytał to wszystko ojcze? – zapytała Enid.

– Czytał? Czyż ja mam czas na to wśród nawału mej pracy naukowej? Chybaś szalona, moja Enid...

– Przepraszam ojca. Ojciec mówił z taką stanowczością... myślałam, że ojciec zna trochę tę literaturę.

Challenger pokręcił swą potężną głową a lwi jego wzrok spoczął na córce.

– Czy ty nie rozumiesz tego, że umysł logiczny, umysł badawczy nie potrzebuje czytać, ani też studjować, by skonstatować fakt, że jest to oczywiste głupstwo. Czyż muszę przechodzić specjalne studja matematyczne, aby odeprzeć twierdzenie człowieka, który dowodzi, że dwa a dwa jest pięć? Czyż trzeba mi na nowo zabrać się do fizyki i odrzucić dawniej poznane prawdy, dlatego, że jakiś oszust czy głupiec utrzymuje, iż stół może sam wznieść się wgórę, wbrew prawu ciążenia? Czyż trzeba na to aż pięciuset tomów, ażeby poinformować nas o kwestji, która sama przez się jest dość jasna i wyświetlona w każdym komisarjacie policji, ilekroć ma się do czynienia z aresztowanym oszustem... Enid, wstydzę się za ciebie.

Dziewczyna roześmiała się głośno i wesoło.

– No już dobrze, dobrze, tatusiu, nie potrzebujesz gniewać się na mnie, składam broń, w gruncie rzeczy jestem tego samego zdania co i ty.

– Niemniej przeto – wtrącił Malone – niektórzy bardzo uczeni ludzie podtrzymują tę teorję. Nie sądzę naprzykład, aby pan mógł śmiać się z takiego Lange’a Crookesa lub innych.

– Nie bądź dzieckiem Malone. Każdy wielki umysł ma swe słabostki. Jest to pewien rodzaj reakcji przeciw rozsądkowi. Trafia się nagle na jakąś żyłkę pozytywnego głupstwa. Tak się ma sprawa i z tymi panami. Nie, Enid, ja nie czytałem ich argumentów i bynajmniej nie myślę ich zgłębiać, są pewne kwestje dostatecznie przez naukę wyświetlone. Gdybyśmy poczęli wracać do starych zagadnień, jakżebyśmy mogli dać sobie radę z nowemi. Ta sprawa jest ustalona zarówno przez zdrowy rozsądek, jak prawo i przez jednomyślną zgodę wszystkich trzeźwych mieszkańców Europy.

– Tak, to prawda – rzekła Enid.

– Chociaż – ciągnął dalej – chociaż muszę przyznać, że zdarzają się pewne wypadki, które mogą być źródłem nieporozumienia na tym punkcie... Zniżył głos i wielkie swe oczy utkwił nieruchomo w przestrzeni.

– Znam wypadki, gdzie najbardziej trzeźwy intelekt – nawet mój własny, może być na chwilę wstrząśnięty.

Malone nadstawił uszu, czując jakiś ciekawy temat do artykułu.

– Cóż to za wypadki? – zapytał. Challenger milczał, zdając się walczyć ze sobą.

Widocznie miał ochotę mówić, lecz wspomnienie sprawiało mu przykrość. Wreszcie uczynił niecierpliwy ruch ręką i począł:

– Nigdym ci o tem nie wspominał, Enid. Było to zbyt przykre, a może zbyt głupie. Wstydziłem się sam przed sobą swego wzruszenia. Jest to dowodem, że nawet najbardziej zrównoważony umysł może być zaskoczony znienacka.

– Cóż takiego?

– Było to bezpośrednio po śmierci mej żony. Znałeś ją pan, wiesz jak bardzo mnie ta śmierć dotknęła. Było to właśnie tej nocy, kiedy jej zwłoki zostały spalone. To straszne, straszne... Widziałem, jak to drogie ciało zsuwało się niżej, coraz niżej, potem błysk płomienia i szczęk żelaznych drzwiczek...

Olbrzym wzdrygnął się i potężną, włochatą ręką przysłonił na chwilę oczy.

– Nie wiem, czemu panu o tem mówię, ot wyszło to jakoś z naszej obecnej rozmowy. Niechaj to będzie ostrzeżeniem dla pana. Otóż tej nocy – właśnie po spaleniu zwłok siedziałem w sali. I ona tam była – dodał, wskazując ruchem głowy Enidę. – Zasnęło biedactwo w fotelu. Pan znasz moje dawne mieszkanie na Rotherfield. Było to w dużej sali. Siedziałem, jak teraz przy kominku. Cały pokój pogrążony był w mroku, jak i mój umysł podówczas. Powinienem był posłać ją do łóżka, lecz ona spała mocno z odchyloną wtył głową, nie chciałem budzić biedaczki. Było to koło pierwszej po północy. Pamiętam, księżyc świecił mglisto przez matowe szyby. Siedziałem pogrążony w myślach. Nagle usłyszałem szelest.

– Co to było?

– Zrazu było to ciche, jak stukanie zegaru, potem wyraźniejsze i prawie głośne – całkiem określone pukanie. A teraz właśnie ten dziwny zbieg okoliczności, rzecz z której powstają legendy, gdy łatwowierny lud pocznie je w swym umyśle kształtować. Musi pan wiedzieć, że moja żona miała swój specjalny sposób stukania do drzwi. Był to w istocie rytm krótkiej melodji wybębnianej palcami. Ja również używałem tego sposobu, tak, żeśmy się poznawali, gdy które z nas do drzwi zastukało. Otóż zdawało mi się – oczywiście zmysły moje były podniecone i nienormalne – że te odgłosy układały się w dobrze mi znany rytm jej stukania. I nie mogłem zlokalizować tego odgłosu, chociaż może pan sobie wyobrazić, jak bardzo się o to starałem. Było to, jakby tuż nade mną, jakby w drewniane obicie ściany. Straciłem rachubę czasu. Lecz śmiało mogę twierdzić, że powtórzyło się to przynajmniej dwanaście razy.

– Oh, ojcze, nic mi o tem nie mówiłeś!

– Nie, lecz wkońcu obudziłem się. Kazałem ci ze mną siedzieć cicho...

– Tak, przypominam sobie.

– Siedzieliśmy dobrą chwilę, lecz nic się nie przytrafiło. Pukanie ustało. Oczywiście było to złudzenie. Może jakiś owad ukryty w drzewie, może bluszcz trącony wiatrem o zewnętrzną ścianę. Mój własny mózg wyroił sobie ten rytm. Tak to my sami robimy się głupcami lub dziećmi. Lecz to zdarzenie pozwoliło mi wejrzeć w siebie. Przekonałem się, jak zdrowy i logicznie myślący człowiek może być oszukany przez własne podniecone zmysły.

– Ale skąd pan wie, że to nie była pańska żona?

– Absurd, Malone, absurd... Wszak ci mówiłem, żem widział, jak jej ciało objęły płomienie. Cóż się zostało z niej...

– Jej duch...

Challenger smutnie potrząsnął głową.

– Kiedy te drogie zwłoki rozłożyły się na swe elementy, gdy gazy uleciały w powietrze, a z ziemskich szczątków pozostała garstka szarego prochu, to już był i koniec wszystkiego. Odegrała swą rolę na ziemi pięknie i szlachetnie. I po wszystkiem. Śmierć wszystko kończy, Malone. To gadanie o duszy jest to animizm dzikich ludów. Mit, przesąd. Jako fizjolog mogę się podjąć wywołać czyn cnotliwy, lub zbrodnię przez opanowanie naczyń krwionośnych, lub podniecenia ośrodków mózgowych. Mogę zamienić Jekyll na Hyde zapomocą chirurgicznej operacji. Inny uczyni to samo dzięki psychologicznej sugestji. Alkohol to uczyni – trucizna. Głupstwo Malone, głupstwo... Gdy drzewo padnie, to leży. Tam niema już jutra... Noc... wieczna noc i długi odpoczynek dla strudzonego robotnika.

– To bardzo smutna filozofja.

– Lepsza smutna niż fałszywa.

– Być może. Jest coś w tem męskiego patrzeć śmiało w oczy smutnej prawdzie. Nie będę się z panem sprzeczał. Owszem, rozsądek mój godzi się na to.

– Lecz mój instynkt protestuje przeciw temu – zawołała Enid. – Nie, nie, nigdy w to nie uwierzę.

Zarzuciła splecione ramiona na potężny kark ojca.

– Nie mów mi, ojcze, że ty z twoją olbrzymią wiedzą, indywidualnością i przedziwnym umysłem staniesz się kiedyś, i już na zawsze, martwą bryłą, jak potrzaskany zegar...

– Cztery wiadra wody i worek soli – rzekł z uśmiechem Challenger, uwalniając się z objęć córki. – Oto jest cały twój ojciec i musisz się z tem pogodzić, moja panienko. No, ale już ósma dochodzi. Jeśli będziesz miał czas, Malone, wróć i ty – może mi opowiesz swe przygody wśród tych obłąkańców.

 

ROZDZIAŁ II. WIECZÓR W DZIWNYM TOWARZYSTWIE.

 

Miłosna afera Enidy Challenger i Edwarda Malone nie zainteresuje zbytnio czytelnika, dla tej prostej przyczyny, że nie obchodzi ona wcale autora. Miłość to stara historja... Niedostrzegalny powab mającego przyjść na świat dziecięcia, wspólny jest całej młodej ludzkości, to też będziemy się zajmowali w niniejszej opowieści kwestjami, które jako mniej oklepane, mogą zawsze obudzić zaciekawienie. Napomknęliśmy o miłości dlatego, by wyjaśnić ów serdeczny koleżeński stosunek, łączący dwoje osób, o których będzie mowa w dalszym ciągu opowiadania. Jeśli rasa ludzka przeprowadziła w czemkolwiek jakąś reformę – przynajmniej w krajach anglo– celtyckich – to niewątpliwie w tem, że owe przesadne afektacje miłosne i wzajemne oszustwa zmniejszyły się widocznie i, że młodzi ludzie obojga płci mogą obcować z sobą na podstawie i warunkach czystego i uczciwego koleżeństwa.

Dorożka samochodowa wiozła naszą parę wdół gościńca Edgware, w boczną ulicę Helbecke Terrace. W połowie tej ulicy posępna linja murowanych kamienic przecięta była jakąś jasną luką, skąd latarnia łukowa rzucała strumień światła na całą ulicę. Samochód zatrzymał się, szofer otworzył drzwiczki.

– To jest kościół spirytystów, sir – rzekł. A odbierając zapłatę za jazdę, dodał: – głupota, ot, jak ja to nazywam. – Ulżywszy w ten sposób swemu sumieniu, usadowił się przy kierownicy i wkrótce potem czerwona tylna latarnia dorożki znikła w mroku. Malone zaśmiał się...

– Vox populi, Enid. Do takiego określenia tej sprawy doszła opinja publiczna, jak dotąd przynajmniej.

– Równie, jak i my oboje.

– Tak, ale my właśnie gotujemy się sprawę wyświetlić. Na Jowisza, to będzie ładna sprawa, jeśli się do wnętrza nie dostaniemy.

Tłum ludzi cisnął się do drzwi, a jakiś człowiek stojący na schodach u wejścia wymachiwał rękoma, usiłując wstrzymać natrętów.

– Czekajcie przyjaciele, tak nie można. Bardzo mi przykro, ale nic nie poradzę. Już nam dwukrotnie grożono policyjną karą za przepełnienie.. Nigdym nie słyszał, aby jakiś prawowity kościół miał kłopot z takiego powodu – dorzucił żartobliwie. – Nie można, panie, nie można...

– Przyszłam tu pieszo aż z Ammersmith, skarżyła się jakaś kobieta. Światło padało na zapalczywą, stroskaną twarz malutkiej kobieciny z dzieckiem na ręku.

– Pani przyszła pewnie do jasnowidzącej – rzekł odźwierny ze zrozumieniem. – Podaj mi pani swe nazwisko i adres, ja do pani napiszę i poproszę, by Mrs. Debbs dała pani bezpłatny seans. Tak będzie lepiej, niż czekać w tym tłoku. Będzie ją pani miała dla siebie wyłącznie. Nie, panie, tu łapówka nie pomoże... A to znów co? Prasa?

Uchwycił Malone’a za rękaw.

– Powiada pan, prasa? Prasa nas bojkotuje, sir. Popatrz pan na tygodniową listę nabożeństw w sobotnim numerze Times’a, jeśli mi pan wierzyć nie chce. Nie dowie się pan stamtąd, co to za zwierz ten spirytyzm. Jaki dziennik? ˝Gazeta Codzienna˝. No, no, dobrze. Może pan wejść. I ta pani także? Specjalny artykuł – no proszę... Trzymaj się pan mnie, zobaczę, co się da zrobić. Zamknij drzwi Joe... Nic z tego, panowie. Jak zbierzemy większy kapitał na dobudówkę, będzie trochę luźniej: Tędy – proszę pani.

Dziennikarska para, idąc za przewodnikiem doszła do małych drzwi, nad któremi zawieszona była czerwona lampa.

– Zaprowadzę państwo na platformę – tu niema miejsca wśród zgromadzenia na sali.

– Dziękuję – rzekła Enid.

– Będzie miała pani dobry widok, a może otrzyma pani zlecenie dla siebie, jeśli pani ma szczęście. Zwykle bywa, że ci, co są najbliżsi medjum, moją najlepsze szansę. – Tutaj, pani, proszę wejść.

Pokój, do którego weszli, był mały, brudny, zawieszony kapeluszami i paltami. Szczupła o surowym wyglądzie twarzy kobieta z oczyma błyszczącemi z poza binokli grzała swe chude ręce przy kominku. Tyłem zwrócony do ognia stał tłusty, tęgi mężczyzna o ciemnym wąsie i bezkrwistem obliczu z pełnemi ciekawości bladoniebieskiemi oczyma marynarza. Mały, łysy człowieczek w ogromnych rogowych okularach i piękny, atletycznie zbudowany młodzieniec w niebieskiej świątecznej bluzie, dopełniali grupę obecnych osób.

– Inni poszli na platformę, Mr. Peeble. Tam tylko pięć miejsc dla nas zostało – odezwał się otyły mężczyzna.

– Wiem, wiem – rzekł Mr. Peeble, żylasty, wysuszony jegomość. Ale tu są przedstawiciele prasy, Mr. Bolsovez, ˝Gazeta Codzienna˝ – specjalny artykuł... Nazwisko Malone i Challenger. A to Mr. Bolsovez, nasz przewodniczący... To znowu Mrs. Debbs z Liwerpoolu, słynna jasnowidząca. To jest Mr. James, a ten wysoki młody dżentelmen jest to Mr. Harry Williams, nasz energiczny sekretarz. Mr. Williams jest głównym skarbnikiem naszego funduszu budowlanego. Trzeba dobrze uważać na kieszenie, gdy Mr. Williams jest wpobliżu.

Rozśmieli się wszyscy.

– Zbiórka przyjdzie później – rzeki z uśmiechem Mr. Williams.

– Dobry, reklamowy artykuł, to nasza najlepsza zbiórka – odezwał się gruby przewodniczący – czy był pan kiedy na takim seansie?

– Nie – odparł Malone.

– To pan niewiele wie, jak się to odbywa?

– Istotnie, bardzo niewiele.

– No, no, musimy oczekiwać pięknego sprawozdania. Najpierw patrzą się na naszą sprawę z humorystycznego punktu widzenia. Złoży pan sprawozdanie bardzo komiczne. Ja, coprawda, nie widziałem nigdy nic śmiesznego w ukazującym się duchu czyjejś zmarłej żony, ale to kwestja gustu i zapatrywania, no i znajomości rzeczy. Jeśli oni sprawy nie znają, jakże mogą traktować ją poważnie? Zresztą nie mam do dziennikarzy pretensji. My sami byliśmy z początku niedowiarkami, jak oni. Ja byłem jednym ze zwolenników Bradlangha i zasiadałem obok materjalisty Józefa Mac Cabe’a póki nie zjawił się mój zmarły ojciec i nie przepędził mnie z tego towarzystwa.

– Chwała mu za to – rzekło medjum z Liwerpoolu.

– Po raz pierwszy uczułem wtedy, że mam jakąś moc w sobie. Widziałem go tak, jak pana w tej chwili.

– Czas już – odezwał się Mr. Peeble, patrząc na zegarek. Pani siądzie po prawej stronie prezesa, Mrs. Debbs. Niech pani idzie naprzód. Potem pan, prezesie. Potem państwo dwoje i ja. Mr. Harry Williams, usiądzie po lewej i poprowadzi śpiew. Oni potrzebują podniecić się czemś, a pan potrafi wywołać nastrój. No, proszę...

Platforma była już zapełniona, lecz nowoprzybyli przecisnęli się do środka wśród życzliwego szmeru powitań.

Mr. Peeble usuwał cisnących się, aż wkońcu wyłoniły się dwa miejsca, na których zasiedli Enid i Malone.

– Jakiego pan doznaje wrażenia? – zapytała Enid.

– Żadnego dotąd...

– Ja również – rzekła Enid – w każdym razie jest to bardzo ciekawe.

Ludzie nastrojeni poważnie są zwykle interesujący, bez względu na to, czy się dzieli ich przekonania, czy nie, a było rzeczą niewątpliwą, że wszyscy obecni wyglądali bardzo poważnie.

Sala była wypełniona po brzegi i gdy się spojrzało w dół, widziało się całe rzędy twarzy o typie dziwnie jednakowym. Kobiety przeważały, lecz i mężczyzn było sporo. Typ owych twarzy nie odznaczał się oryginalnością, ani też wysoką inteligencją, był to jednak bezsprzecznie typ ludzi zdrowych, trzeźwych i uczciwych. Właściciele sklepików, wędrowni handlarze i handlarki, rzemieślnicy, kobiety z średniej klasy, na których obliczu wyryte były troski codziennego życia, młodzi ludzie poszukujący silniejszych wrażeń – oto był skład audytorjum, jaki przedstawiał się wprawnym oczom Malone’a.

Otyły prezes powstał i wzniósł dłoń do góry.

– Drodzy moi towarzysze – przemówił. – Musieliśmy oddalić całą gromadę ludzi, którzy pragnęli dzisiaj być z nami. Wszystko to jest kwestją funduszu budowlanego, a siedzący tu po mej stronie Mr. Williams bardzo rad będzie usłyszeć coś od was pozytywnego w tej materji. Byłem zeszłego tygodnia w pewnym przepełnionym hotelu, gdzie w biurze wywieszono ogłoszenie. ˝Nie przyjmuje się już zaliczek˝. Otóż takie lekceważenie zaliczek Mr. Williams bardzo surowo potępia, a kto się o tem chce przekonać niech mu zaproponuje zaliczkę.

Śmiech powstał w zgromadzeniu. Nastrój sali był raczej nastrojem auli wykładowej niż kościoła.

– Jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałbym poruszyć zanim usiądę. Mojem zadaniem nie jest właściwie przemawianie do zgromadzonych, lecz przewodniczenie seansom. Chcę jednak prosić członków spirytystów o jedno, a mianowicie, aby wstrzymali się od przychodzenia tu w niedzielę wieczorem, gdyż przez to zabierają miejsce tym, którzy chcą nas poznać. Dla was wystarczy nabożeństwo poranne. Lepiej będzie dla naszej sprawy, jeśli zostawi się obcym ludziom więcej miejsca. Wy już je macie i Bogu dzięki za to. Dajcie i bliźnim możność poznania prawdy.

Prezes ciężko osunął się w swój fotel, natomiast Mr. Peeble żywo zerwał się na nogi. Był to typ człowieka czynu, który często spotkać można w różnych towarzystwach, a który energją swą opanowuje całe zebranie. – Ze swą szczupłą natchnioną twarzą i żywemi gestami był jakby jednym kłębkiem nerwów. Zdawało się, że elektryczność tryska z końca jego palców.

– Zaczynamy hymn – wykrzyknął.

Odezwały się dźwięki fisharmonji i całe audytorjum powstało. Zabrzmiała wesoła nuta hymnu:

 ˝Niebiański prąd powionął już, radując ludzkie plemię, Zwalczywszy śmierć miljony dusz wracają na swą ziemię.˝

 

W głosach śpiewających osób wyczuć było można dźwięki silnej egzaltacji ilekroć śpiewano refren:

 ˝Stoczony więc zwycięski bój, radością brzmi nasz głos, O grobie zły, gdzież triumf twój, o śmierci, gdzie twój cios?!!...˝

 

Tak, ci ludzie naprawdę wierzyli, że śmierć została zwyciężona. Byli to ludzie, którzy wydawali się mniej rozumni od miljonów swych bliźnich. A jednak zarówno Enid jak Malone patrząc na nich uczuli litość w sercu.

Jak to smutnie być oszukiwanym w rzeczach tak doniosłych, zwodzonym przez oszustów, którzy posługiwali się świętemi uczuciami tych ludzi, a ich najdroższych zmarłych używali za narzędzie swego szalbierstwa. Cóż oni wiedzieli o prawach przyrody, o tych zimnych nieubłaganych argumentach ścisłej nauki. Biedni, uczciwi wyzyskiwani ludziska!...

– A teraz – krzyknął znów Mr. Peeble – poprosimy Mr. Munro z Australji, by wygłosił inwokację.

Człowiek o dzikiem wejrzeniu z gęstą brodą i ogniem drzemiącym w oczach podniósł się z krzesła; stał kilka chwil milcząc z wzrokiem utkwionym w ziemię. Potem zaczął odmawiać modlitwę bardzo prostą i widocznie szczerą. Malone zdążył zanotować pierwsze zdanie: ˝Ojcze, jesteśmy ludzie nieuczeni, nie wiemy, jak się mamy zbliżyć ku Tobie, lecz będziem się modlić do Ciebie, jak umiemy˝. Cała inwokacja wypowiedziana była w tym pokornym tonie. Enid i Malone wymienili z sobą szybkie wejrzenie szczerego uznania.

Nastąpił potem drugi hymn, mniej od pierwszego udatny, zaczem przewodniczący oznajmił:

– Bawi tu dzisiaj u nas Mistress Debbs znana jasnowidzącą z Liwerpoolu. Mrs. Debbs jest, jak to wielu z was o tem słyszało, hojnie wyposażona w te dary ducha, o których mówi Św. Paweł. Jednym z nich jest dar spostrzegania duchów niewidzialnych dla reszty otoczenia. Te rzeczy polegają na niezbadanych prawach, wymykających się, jak dotąd z pod kontroli naszego rozumu, w każdym razie niezbędne jest przytem wytworzenie sympatycznego nastroju, dlatego Mrs. Debbs prosi was o dobrą wolę i modlitwy, ona zaś będzie usiłowała wejść w kontakt z temi świetlanemi istotami, które zaszczycą nas dzisiaj swoją obecnością.

Przewodniczący usiadł, a Mrs. Debbs podniosła się z krzesła wśród dyskretnego uznania. Bardzo wysoka i bardzo blada, szczupła, z orlą twarzą i oczyma mocno błyszczącemi z pod szkieł złotych binokli, stała tak przez chwilę, mierząc wzrokiem całe audytorjum. Głowa jej pochyliła się nieco naprzód.

Zdawała się nasłuchiwać.

– Wibracje! – zawołała wkońcu – proszę o pomocnicze wibracje. Zagrajcie coś na fisharmonji...

Rozległy się poważne dźwięki melodji: ˝Jezu, kochanku mej duszy˝...

Słuchacze siedzieli w milczeniu, nieco przelęknieni. Sala nie była dobrze oświetlona, po kątach czaiły się mroki. Medjum stało ciągle z pochyloną głową, jakby słuch wytężając. – Zaczem podniosło rękę – muzyka ucichła.

– Proszę tu, proszę, wszystko w porządku – poczęła mówić, jakby do jakiejś niewidzialnej osoby. Milczała przez chwilę, poczem zwróciła się do audytorjum.

– Czuję, że warunki nie są dzisiaj zbyt dobre. Zrobię, co będę mogła, one też. Muszę jednak do was przemówić.

Jakoż zaczęła przemowę. To, co mówiła, zdało się naszej znajomej parze najzwyczajniejszą paplaniną. Nie było w tem logicznego sensu, choć od czasu do czasu chwytało się jakieś rozumniejsze zdanie. Malone, który początkowo notował szybko jej słowa, włożył ołówek do kieszeni. Co za pożytek notować bełkot obłąkanej! Jakiś spirytysta, siedzący obok niego spostrzegł ten odruch niechęci i pochylił się do ucha dziennikarza.

– Ona tak sobie tylko nuci i chce wydłużyć wibrujące fale – to wszystko zależy od wibracji... Ach! oto już koniec!...

Urwała nagle w środku zdania. Wyciągnęła chude ramię, a wskazujący palec utkwiła w jakimś określonym punkcie. Oczy wszystkich skierowały się na to miejsce. Wskazywała na jakąś starszą kobietę w drugim rzędzie ławek.

– Pani – tak, pani z czerwonem piórem u kapelusza. Nie, nie pani, ta obok niej, tęga na froncie. Tak, pani... Duch się pojawia koło pani. Coraz wyraźniej... Mężczyzna... Wysoki mężczyzna... sześć stóp być może... Czoło szerokie, oczy ciemne, jakieś rysy na twarzy, czy poznaje go pani?

Otyła jejmość widocznie była przerażona, lecz potrząsnęła przecząco głową.

– Nie poznaje pani?... Jeszcze kilka szczegółów... może sobie pani przypomni. Trzyma dużą książkę – brunatna oprawa... z klamrą. Książka handlowa, jakiej używają w biurach... Coś na niej napisane... Czytam... ˝Ubezpieczenia kaledońskie˝! Czy jeszcze pani mało?

Gruba pani wydęła wargi i potrząsała wciąż głowę przecząco.

– Dam jeszcze więcej szczegółów. Zmarł po długiej chorobie... jakaś piersiowa słabość... tak, prawdopodobnie... astma...

Otyła jejmość ciągle kręciła głową, natomiast siedząca o dwa miejsca dalej mała, zaczerwieniona jakby z gniewu kobiecinka, zerwała się na nogi.

– To mój mąż... Czego on chce ode mnie? Powiedz mu pani, że ja z tym drabem nie chcę mieć nic do czynienia.

Usiadła rozsierdzona widocznie, co wywołało szmer wesołości w zgromadzeniu.

– Tak, to prawda, zbliża się teraz do pani. Przed chwilą stał bliżej tamtej. Chce powiedzieć, że mu żal czegoś... Nie trzeba żywić urazy do zmarłych... pani wie... Proszę przebaczyć i zapomnieć. Wszystko minęło. Mam od niego zlecenie dla pani. Brzmi ono: ˝uczyń to, a moje błogosławieństwo będzie z tobą˝... Czy ma to jakie znaczenie dla pani?

Rozsierdzona kobiecina uspokoiła się widocznie i skinęła głową potakująco.

– Doskonale, tak trzeba...

Jasnowidząca obrzuciła gorejącym wzrokiem całe zgromadzenie, jej wskazujący palec przeniósł się w stronę tłumu, stojącego koło drzwi.

– To dla tego żołnierza.

Jakiś żołnierz, najwidoczniej mocno przebiegiem seansu zdumiony, wyróżniał się swym mundurem khaki z pośród grupy ludzi stojących u wejścia.

– Co niby ma być dla mnie? – zapytał.

– Żołnierz... ma paski kaprala... mężczyzna gruby, szpakowaty. Ma żółtą opaskę na ramieniu. Czytam inicjały J. H. Czy go pan zna?

– Tak, ale on nie żyje – rzekł żołnierz.

Poczciwiec nie wiedział, że dom, do którego wszedł przypadkowo, idąc za tłumem, był to kościół spirytystów, to też całe postępowanie, jakiego był świadkiem, było dlań niezrozumiałe.

Wytłumaczyli mu to sąsiedzi.

– Boże mój! – zakrzyknął żołnierz i wymknął się z ciżby wśród ogólnego chichotu.

W czasie powstałej stąd pauzy Malone słyszał ustawiczny szept medjum, które mówiło do niewidzialych osób:

– Tak, tak, czekajcie swojej kolei... Mówcie, kobieto... No, dobrze, stańcie koło niego... Skąd mogę wiedzieć?... Dobrze, zrobię, jeśli będę mogła...

Robiła wrażenie odźwiernego w teatrze, który wprowadza widzów i rozsadza według numeru biletów.

Następny jej występ nie udał się całkowicie. Jakiś zażywny mężczyzna z krzaczastemi faworytami stanowczo zaprzeczał znajomości z pewnym starszym gentlemanem, który przyznawał się z nim do pokrewieństwa. Medjum traktowało sprawę z zadziwiającą cierpliwością, dorzucając coraz to jakiś nowy szczegół, jednakże bezskutecznie.

– Czy pan jesteś spirytystą? – zapytała wreszcie.

– Tak, od dziesięciu lat.

– Wszak pan wie, że są pewne przeszkody.

– Wiem o tem.

– Niech pan pomyśli dobrze. Może pan sobie później przypomni. Tymczasem zostawmy tę kwestję, żal mi tylko pańskiego przyjaciela.

Nastała znów pauza, w czasie której Enid i Malone wymienili szeptem swoje spostrzeżenia.

– Co o tem myślisz, Enid?

– Nie mogę się zorjentować. Wszystko to takie dziwne.

– Ja sądzę, że połowa z tych szczegółów jest odgadywana, a druga połowa, to pomoc współtowarzyszy. Wszyscy ci ludzie żywią te same przekonania i oczywiście znają się dobrze wzajemnie. O ile kogoś nie znają, mogą o nim zasięgnąć informacji.

– Tak, ale ktoś tu mówił, że Mrs. Debbs jest tu po raz pierwszy.

– Mogli ją łatwo przygotować. Wszystko to jest zręcznem szalbierstwem i blagą. Musi nią być, bo czemże innem możnaby to wytłumaczyć.

– Telepatją, może...

– Może i ten element działa tu również. Lecz słuchaj. Mówi znowu...

Następna próba wypadła znacznie pomyślniej. Pewien smutnie wyglądający jegomość, stojący gdzieś w tyle, łatwo z opisu poznał swą nieboszczkę żonę.

– Słyszę z jej ust słowo Walter.

– Tak, to ja...

– Nazywała pana Wat?

– Nie...

– To teraz tak pana nazywa. ˝Powiedz, niech Wat uściska moje dzieci!˝ Domyślam się, że Wat, to pan. Wyraża troskę o dzieci.

– Ona się zawsze o nie troszczyła.

– Tak, duchy się nie zmieniają... Meble... Coś mówi o meblach... Mówi, że je pan sprzedał... Czy to prawda?

– No tak, przecież miałem prawo...

Wśród audytorjum dały się słyszeć śmiechy. Dziwne to było, jak sprawy najbardziej poważne i uroczyste ciągle mieszały się z komicznemi – dziwne, a jednak naturalne i czysto ludzkie...

– Ma do pana zlecenie: ˝Ten człowiek zapłaci i wszystko będzie dobrze. Bądź dobrym Wat, a będziem oboje szczęśliwsi niż byliśmy na ziemi.˝

Wdowiec zakrył rękami oczy. Jasnowidząca stała chwilę jakby niezdecydowana, a w tejże chwili wysoki, młody sekretarz podniósł się nawpół z miejsca i szepnął jej coś do ucha. Kobieta szybko spojrzała na lewo w kierunku świeżo przybyłych gości.

– Wrócę do tego – rzekła.

Dała jeszcze słuchaczom dwa opisy zjaw, obydwa nieco mgliste i rozpoznane przez dotyczące osoby z pewnemi zastrzeżeniami. Było rzeczą zastanawiającą, że podawała nieraz takie szczegóły, jakie normalnie trudno jest zauważyć, jeśli się na nie patrzy z większej odległości. Tak naprzykład kiedy opisywała zjawę, która miała się rzekomo uformować gdzieś na końcu sali, ona podawała kolor jej oczu, lub jakieś szczególne, lecz bardzo drobne znamiona twarzy. Malone skrzętnie zanotował ten fakt, który obok innych spostrzeżeń, miał mu posłużyć do napisania druzgoczącej krytyki. Był tem właśnie zajęty, gdy głos jasnowidzącej zabrzmiał silniej, podniósł głowę i spostrzegł, że zwróciła się na lewo, a szkła jej binokli błysnęły wprost w jego kierunku.

– Rzadko kiedy zwracam się do osób nowoprzybyłych – rzekła patrząc na niego – lecz dzisiaj mamy tu przyjaciół, których może zainteresować wejście w kontakt z duchami. Oto koło tego pana z wąsami, który siedzi obok młodej lady, dostrzegam kształtującą się postać. Tak, tak panie – rzekła, odpowiadając na pytający wzrok Malone’a, właśnie za panem. Jest to człowiek średniego wzrostu nieco przysadzisty. Stary, poza sześćdziesiątkę, włos prawie biały, nos orli i siwa mała kozia bródka. Nie jest to, o ile się domyślam krewny pański, lecz przyjaciel. Nie zgaduje pan kto?

Malone potrząsnął głową z pewnem lekceważeniem.

– Ten opis może się odnosić prawie do każdego starszego człowieka – szepnął do Enid.

– Popróbuję opisać go ściślej. Ma ostro narysowane linje twarzy. Przypuszczam, że był za życia popędliwy i nerwowy. Nie domyśla się pan?

Malone znowu zaprzeczył.

– Pudło! Kompletne pudło – mruknął.

– Wydaje mi się zaniepokojony, musimy coś zrobić dla niego. – Trzyma książkę. Książka naukowa... Otwiera ją, widzę w niej jakieś wykresy. Może on sam jest jej autorem, a może on uczył tego... Tak, on potakuje... On uczył z niej... był profesorem...

Malone milczał.

– Nie wiem, czy potrafię określić bliżej. Ach jeszcze jedno. Ma bliznę nad prawem okiem.

Malone rzucił się, jak żądłem ukłuty.

– Bliznę? – zawołał.

Wśród audytorjum ruch się uczynił.

– Dwie nawet blizny, jedną większą, drugą małą.

– Boże! – wyszeptał Malone. – To profesor Summerlee.

– Ach, poznał pan nareszcie... Mam zlecenie od niego: ˝pozdrowienie dla starego˝... jakieś dłuższe imię, zaczyna się na Ch... nie mogę powtórzyć wyraźnie. Czy ma to jakie znaczenie?

– Tak.

W tejże chwili jasnowidząca zwróciła się w inną stronę i poczęła opisywać jakąś nową zjawę. Dziennikarz nie słuchał już dalej, gdyż czuł się mocno wstrząśnięty.

Tutaj prawidłowo odbywająca się ceremonja seansu doznała nagłej przerwy, co zdziwiło zebraną publiczność, jak nie mniej i naszą parę znajomych. Wywołało ją niespodziane wystąpienie jakiegoś wysokiego, brodatego człowieka o bladej twarzy. Stał tuż za krzesłem prezesa, ubrany jak dostatni rzemieślnik. Człowiek ten wyciągnął rękę do góry gestem spokojnym, lecz nakazującym, jak człowiek przywykły do budzenia posłuchu, zaczem nachylił się do przewodniczącego i szepnął mu słów kilka. Mr. Bolsover powstał i przemówił.

– To jest Mr. Miromar z Dalston. Mr. Miromar ma do nas polecenie. Zawsze bardzo chętnie słuchamy co nam mówi Mr. Miromar.

Znajomi nasi nie mogli ze swoich miejsc przyjrzeć się dokładnie twarzy nowoprzybyłego, oboje byli jednak uderzeni jego szlachetną postawą i pięknym rysunkiem jego czoła, które znamionowało niepospolitą intelektualną siłę. Głos jego brzmiał czysto i wyraźnie, budząc miłe wrażenie.

– Misją moją jest głosić dobrą nowinę, gdzie tylko są jakie uszy do słuchania. – Są tutaj ludzie gotowi do jej przyjęcia i oto dlaczegom tu przybył. Chcą oni, ażeby ludzkość stopniowo rozumiała obecną sytuację, tak, aby światem przestał wstrząsać strach i wielka groza. Jam jest jednym z wybranych do głoszenia dobrej nowiny.

– Jakiś obłąkaniec – szepnął Malone, gryzmoląc na kolanie początek przemówienia.

Wśród audytorjum widoczna była skłonność do wesołości... A jednak, w ruchach tego człowieka i w głosie jego było coś, co zmuszało ludzi do wytężonej uwagi.

– Sprawy tego świata dosięgły kulminacyjnego punktu. Istota wszelkiego postępu stała się wyłącznie materjalną. Postępem dziś nazywa się szybka komunikacja, szybkie przesyłanie wiadomości, budowa nowych maszyn... To wszystko zabawki!... Jest tylko jeden realny postęp – postęp duchowy. Ludzkość uznaje go wprawdzie i sławi, lecz jedynie wargami, czczem słowem, w gruncie kroczy fałszywą drogą materjalnej wiedzy.

– Najwyższa Istota wie, że wśród ogólnej apatji znalazło się wielu uczciwych sceptyków, których nie zadawalniają stare wierzenia, a przeto mają prawo do nowego świadectwa o prawdzie, do nowej ewangelji. Dlatego tym ludziom uczciwym zesłano nowe świadectwo, nowy dowód, który stwierdza pośmiertny żywot człowieka tak jasno, jako słońce na niebie. Wyszydzili ten dowód ludzie ścisłej nauki, potępiły go kościoły, stał się on celem pośmiewiska dzienników, odrzucono go z pogardą. To jest ostatni i może największy błąd ludzkości.

Słuchacze podnieśli teraz głowy. Wszelkie syntezy i ścisłe uogólnienia przerastały ich poziom inteligencji, lecz to, co mówił ów człowiek, było im całkiem zrozumiałe. Rozległ się szmer uznania i sympatji.

– Sprawa stawała się beznadziejna, nikt jej nie wziął w opiekę. Dlatego trzeba było użyć surowego środka, by dar niebios nie został odrzucony. Cios padł. Dziesięć miljonów młodzieży i mężczyzn w sile wieku padło na pobojowisku. Dwakroć tyle okaleczonych. To było pierwsze ostrzeżenie dane przez Boga ludzkości. Lecz i ono przebrzmiało bez echa. Ten sam posępny materjalizm panoszy się w świecie dziś tak samo, jak i przed wojną światową. Dano ludzkości lata miłosiernej zwłoki, lecz prócz odruchów ducha w kościołach, jak ten oto – nigdzie żadnej zmiany dostrzec nie można. Nowe stosy grzechów do starych zbrodni dodały narody, a grzech musi być zawsze odpokutowany. Rosja stała się kloaką. Niemcy nie okazały skruchy, pogrążone w materjalizmie, który był pierwszą przyczyną światowej wojny. Hiszpanja i Włochy zapadały kolejno w ateizm i zabobon. Francja nie ma żadnego religijnego ideału. Anglja grąży się w gmatwaninie pojęć, pełna drewnianych sekt, krzty życia w sobie nie mających. Ameryka przeoczyła swe chlubne posłannictwo i zamiast stać się kochającą młodszą siostrą ciężko dotkniętej Europie, powstrzymuje wszelką ekonomiczną odbudowę przez swe pieniężne pretensje; zlekceważyła podpis swego własnego prezydenta i odmówiła przystąpienia do Ligi Pokoju, który był jedyną nadzieją lepszej przyszłości. Wszyscy zgrzeszyli, jedni więcej, drudzy mniej, to też kara dotknie wszystkich stosownie do wielkości ich zbrodni.

Kara ta nadejdzie wkrótce, to są ściśle te słowa, które kazano mi wam ogłosić.

Czytam je, bym nie uronił żadnego.

Wyjął z kieszeni skrawek papieru i jął odczytywać.

– Nie mamy zamiaru straszyć ludzi, lecz chcemy, by zaczęli się zmieniać w kierunku bardziej duchowym. Nie chcemy podniecać nerwów, lecz póki jeszcze czas, przygotować ludzi na to, co przyjdzie. Ludzkość nie może kroczyć tą drogą, jaką idzie obecnie. Gdyby nie zawróciła z niej, wytępi się wzajemnie. Przedewszystkiem musimy usunąć ciemną chmurę średniowiecznej teologji, która zawisła między ludzkością a Bogiem.

Złożył papier i wsunął go do kieszeni.

– Oto, co miałem wam powiedzieć. Głoście tę nowinę wszędzie, gdzie tylko dostrzeżecie jakieś okienko w duszy. Mówcie ludziom: czyńcie skruchę, poprawcie się, bo czas już najwyższy...

Zamilkł i zbierał się do wyjścia. Czar prysnął. Słuchacze zaczęli się żywiej poruszać i szeptać. Jakiś głos odezwał się wreszcie.

– Czy to zapowiedź końca świata, panie?

– Nie – odrzekł mówca krótko.

– Czy to Powtórne Przyjście?, – zapytał ktoś inny.

– Tak.

Szybko i lekko przesunął się miedzy krzesłami na tarasie i stanął chwilę koło drzwi. Gdy się Malone za nim obejrzał, już go nie było w sali.

– To jeden z tych fanatycznych proroków powtórnego przyjścia Zbawiciela – szepnął do Enidy. – Jest ich całe mnóstwo: Bracia w Chrystusie, Russelici, Bibliści i licho wie kto jeszcze. Ale przyznać trzeba, ten robi wrażenie.

– O, tak – potwierdziła Enid.

Przewodniczący podniósł się z siedzenia i zabrał głos.

– Wysłuchaliśmy z wielkiem zainteresowaniem słów naszego przyjaciela. Mr. Miromar jakkolwiek do zjednoczenia naszego mi należy, lecz ma dla nas szczerą sympatję i dlatego zawsze chętnie go widzimy wśród nas. Co się tyczy jego przepowiedni, to sądzę, że myśmy niczem nie przyczynili się do nędzy moralnej, w jakiej się ludność obecnie znajduje, niewiele też możemy uczynić, by ten stan poprawić. Możemy tylko pełnić uczciwie swoje zajęcia i oczekiwać wypadków w pełnej nadziei pomocy bożej. Jeśli ów Dzień Sądu nastąpić ma jutro – dodał z uśmiechem – to trzeba mi będzie zajrzeć do mego interesu na Hammersmith dzisiaj. Lecz teraz musimy kończyć nasze nabożeństwo.

Przewodniczący usiadł, młody sekretarz wystąpił z silnym apelem do zebranych o składki na budowę nowego kościoła. – To hańba – mówił – że na ulicy zostaje daleko więcej ludzi, niż ich ta sala pomieścić może. My wszyscy chętnie wam służymy, nie biorąc ani jednego penny; Mrs. Debbs żąda tylko zwrotu kosztów podróży, ale potrzeba nam jeszcze tysiąc funtów, zanim coś rozpoczniemy. Znam tu jednego brata, który zastawił swój dom, aby nam pomóc. Oto duch, który zwycięża. No, zobaczymy, jakie dziś będzie żniwo.

Tuzin talerzy zaczęło krążyć, a dźwięki śpiewanego hymnu łączyły się z brzękiem rzucanych monet. Enid i Malone tymczasem rozmawiali przyciszonym głosem.

– Profesor Summerlee zmarł, jak wiesz, zeszłego roku w Neapolu.

– Tak, pamiętam go dobrze.

– A stary ˝Ch˝, to miał być oczywiście twój ojciec.

– Tak, to w istocie zadziwiające.

– Biedny stary Summerlee. Twierdził zawsze, że życie pośmiertne, to absurd. I oto sam istnieje, lub przynajmniej zdaje się istnieć.

Talerze głębokie wróciły, wypełnione przeważnie miedziakami; złożono je na stole, a baczne oko sekretarza oceniało wartość zbiórki. Mały, brodaty człowiek z Australji udzielił zebranym błogosławieństwa, mniej więcej w takich samych słowach, jakiemi nabożeństwo otwarto. I nie potrzeba było podnoszenia rąk, ni innych kościelnych ceremonij, aby zrozumieć, że słowa mówcy płynąc z głębi szczerego serca mogły popłynąć wprost przed tron Stwórcy. Zaczem całe zgromadzenie stojąc zanuciło pożegnalny hymn ze smutnym słodkim refrenem: ˝Niech Bóg nas zachowa, póki się znów nie spotkamy w innym świecie˝. Enid zauważyła z pewnem zdziwieniem, że oczy jej zachodzą łzami. Ci prości, poważni ludzie i ich niewyszukana ceremonja zrobiła na niej silniejsze wrażenie, niż pełne majestatu nabożeństwo i grzmiąca muzyka westminsterskiej katedry.

Mr. Bolsover wraz z Mrs. Debbs czekali u wyjścia na naszą parę znajomych.

– Zdaje mi się, że pan ma zamiar zbyć nas milczeniem w swej gazecie. No, nic nie szkodzi. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, Mr. Malone. Ale kiedyś pan do nas wróci. Takie rzeczy nie przechodzą całkiem bez wrażenia.

– Mogę pana zapewnić, że potraktuję was poważnie i bezstronnie.

– Dobrze, niczego więcej nie żądamy.

Medjum stało milczące, z ręką wspartą o kominek poważne i zamyślone.

– Pani musi być bardzo zmęczona – rzekła do niej Enid.

– Nie, pani, nie jestem nigdy zmęczona, gdy mam do czynienia z duszami zmarłych – one same dbają o to, bym się nie męczyła.

Malone zwrócił się do medjum.

– Pozwoli pani, że zadam jedno pytanie... Czy pani znała profesora Summerlee?

Medjum potrząsnęło głową.

– Nie, sir, wcale nie znałam. Ludzie zawsze myślą, że już znałam te osoby za życia. Ja żadnej nie widziałam. Ot, poprostu przychodzą, ja na nie patrzę i opisuję.

– A jaką drogą pani powtarza ich zlecenia?

– Drogą jasnosłyszenia. Ja je słyszę. Przez cały czas słyszę. Biedne istoty cisną się do mnie, ocierają się o mnie i wprost są dokuczliwe – ja, teraz ja... Czynię, co mogę, ale oczywiście nie wszystkie potrafię zaspokoić.

Malone zwrócił się do przewodniczącego.

– Co mi pan może powiedzieć o tym proroku, który przemawiał? –

Mr. Bolsover wzruszył ramionami z pobłażliwym uśmiechem.

– To jest Sudependent. Spotykamy się z nim od czasu do czasu. Jest to pewien rodzaj komety, która zjawia się nagle i znika również szybko. Przypominam sobie, że ten dziwak przepowiedział wielką wojnę. Ja jestem człowiek praktyczny. Uważam, że i obecne czasy są bardzo złe. Mamy pełną kasę tego zła, nie robimy rachunków na przyszłość. No, dobranoc. Proszę nas tylko traktować sprawiedliwie.

– Dobranoc – rzekła Enid.

– Dobranoc – odparła Mrs. Debbs. Muszę pani coś jednak powiedzieć, com odrazu spostrzegła, gdym na panią spojrzała. Pani sama także jest medjum. Dobranoc.

I tak para nasza znalazła się znów na ulicy, wchłaniając z lubością świeże nocne powietrze po dusznej atmosferze przepełnionej sali. W kilka chwil później Malone najął auto, które ich miało zawieźć zpowrotem do Victoria Gardens.

 

ROZDZIAŁ III. PROFESOR CHALLENGER WYGŁASZA SWOJE ZDANIE.

 

Enid usadowiła się w samochodzie i Malone wchodził już za nią, gdy usłyszał wymówione głośno swoje nazwisko i jakiś człowiek szybko zbliżył się do niego. Był to mężczyzna wysoki w średnim wieku, przystojny, starannie ubrany i gładko ogolony.

– Hola Malone! Stop!

– Ach, doktór... Pozwól Enid, że ci przedstawię. Mr. Atkinson z St. Mary, znany chirurg, o którym wspominałem dziś twojemu ojcu. Może pan wsiądzie z nami, jedziemy w kierunku Victorji.

– Doskonale, jadę!

Chirurg zajął miejsce w dorożce, zaczem zwrócił się do Malone’a.

– Jestem doprawdy zdumiony, widząc państwa wychodzących z meetingu spirytystów.

– Byliśmy tam tylko z obowiązku naszego zawodu. Miss Challenger i ja należymy do prasy.

– Ach, tak... Gazeta Codzienna zapewne... Dostaniecie nowego abonenta, gdyż bardzo jestem ciekaw sprawozdania z dzisiejszego meetingu.

– Musi pan poczekać do następnej niedzieli, sprawozdanie to należy do serji, której ciąg dalszy ukazuje się tylko w niedzielnym numerze.

– Och! nie mam cierpliwości czekać tak długo, wolę teraz zapytać, jakie pan ma o tem zdanie?

– Doprawdy, nie wiem jeszcze. Muszę jutro przeczytać uważnie moje notatki, zastanowić się nad niemi i porównać moje wnioski z wrażeniami obecnej tu koleżanki. Ma ona trafny sąd w kwestjach dotyczących religji.

– A jakiż jest pani sąd?

– Wrażenie odniosłam sympatyczne... Lecz – Boże mój – co za mieszanina...

– Zapewne, ja byłem kilka razy na tych zebraniach i wynoszę z nich prawie zawsze dziwną plątaninę wrażeń i uczuć. Niektóre rzeczy zdają mi się śmiesznie, niektóre szalbierskie, a inne wprost cudowne.

– Tak, ale pan nie jest reporterem, dlaczego pan tam chodzi?

– Ponieważ mnie to bardzo interesuje. Widzi pani, ja studjuję zagadnienia psychiczne, już od kilku lat. Nie jestem przekonany, lecz żywię dla nich sympatję, a mam na tyle poczucie sprawiedliwości, by stwierdzić, że gdy ja zastanawiam się nad tym przedmiotem, by wydać o nim sąd, to właśnie ten przedmiot zastanawia się, jaki sąd wydać o mnie.

Malone skinął głową potakująco.

– To kwestja olbrzymia. Sam pan to skonstatuje, gdy się pan z nią bliżej zetknie. Mieści się w niej pół tuzina innych wielkich kwestyj. I pomyśleć, że spoczywa ona w rękach tych poczciwców ze średnich, lub niższych warstw społeczeństwa, którzy mimo pewnych rozczarowań i osobistych strat, dzierżą ją w rękach zgórą lat siedemdziesiąt. Jest w tem wielkie podobieństwo do pierwszych wieków chrześcijaństwa, które wyznawali i szerzyli początkowo niewolnicy i prostaczkowie, zanim objęło warstwy najwyższe. Przecież upłynęło trzysta lat między niewolnikiem Cezara, a Cezarem, który przyjął światło.

Samochód zatrzymał się przed domem, gdzie mieszkał profesor Challenger. Mr. Atkinson chciał się pożegnać, lecz Malone zatrzymał go.

– Muszę Miss Enid odprowadzić do ojca – rzekł – chodź pan z nami, profesor bardzo rad będzie zobaczyć się z panem.

– O tej porze!? Ależ on mnie zrzuci ze schodów.

– Musiał pan nasłuchać się różnych pięknych historyj o moim ojcu – rzekła z uśmiechem Enid. – W gruncie rzeczy nie jest tak źle. Prawda, że są ludzie, których on znosić nie może, ale pan na pewno do nich nie należy. Proszę się przekonać...

– Ha, jeśli pani każe, idę...

Wszyscy troje weszli przez jasno oświetlony korytarz i zajęli miejsce w windzie.

Challenger ubrany w jasny garnitur niebieski oczekiwał ich z niecierpliwością.

Atkinsona zmierzył oczyma wojowniczego buldoga, który nagle spotka się z jakimś nieznajomym osobnikiem swej rasy, lecz badanie zadowolniło go, gdyż na powitanie zamruczał:

– Słyszałem pańskie nazwisko, które zaczyna być głośne. Pańska szczęśliwa operacja narobiła w zeszłym roku dużo wrzawy.

– Czy pan także był u tych obłąkańców?

– Byłem, ale czemu ich pan tak nazywa? – zapytał śmiejąc się Atkinson.

– Ach, jakże inaczej mam ich nazywać?

– Mój młody przyjaciel obecny tu (Challenger wyrażał się o Malone, jakby on był dziesięcioletnim chłopcem) wspomniał, że pan studjuje poważnie te kwestje.

Zaryczał obrażającym śmiechem.

– Godne ludzkości studjum – strachy! Ha, ha, ha!

– Tatuś w istocie rzeczy nie wie nic o tem bliższego, więc niech się pan nie obraża – rzekła Enid. – Ale zaręczam ci, ojcze, żebyś się sam zainteresował!

Zaczęła zdawać sprawę ze swych wrażeń, nie zważając na złośliwe uwagi ojca, pomrukiwania i szydercze uśmiechy. Gdy jednak doszła do epizodu z profesorem Summerlee, oburzenie Challengera przeszło wszelkie granice. Stary wulkan zadymił i począł wyrzucać na słuchaczów potoki satyrycznych uwag i obelg.

– Łotry przeklęte! – wykrzyknął. – Pomyśleć, że nawet tego biedaka Summerlee wyciągnęli z grobu... Swego czasu sprzeczaliśmy się z nieboszczykiem tak, że byłem zmuszony zmodyfikować nieco swoje pojęcia o jego inteligencji, gdyby jednak wrócił z grobu, to miałby mi pewnie coś lepszego do powiedzenia. To absurd, to chytry, niegodny absurd w całej tej sprawie! I muszę mieć za złe każdemu, kto stał się przedmiotem śmiechu zebrania warjatów. Alboż się oni nie śmieli!... Musieli się śmiać, gdy słyszeli człowieka wykształconego, człowieka, którego ja traktowałem jako równego sobie, mówiącego takie głupstwa. Bo jeszcze raz powiadam, że to było głupstwo. Nie sprzeciwiaj mi się Malone, nie lubię tego. Słowa tego nieboszczyka zwrócone do mnie mogły co najwyżej być postscriptum listu pensjonarki. Czy z takiego źródła może wyjść co mądrego? Chyba się pan zgodzi ze mną, Atkinson. Nie? Spodziewałem się czegoś lepszego od pana.

– Ale ten opis postaci...

– Czyście wy z rozumu obrani? Alboż nazwiska Summerlee i Malone nie były obok mojego wymienione w pewnej fantastycznej opowieści, która nabrała szerokiego rozgłosu? Czy nie jest rzeczą znaną, że wy moje niewiniątka co tydzień piszecie artykuły o kościołach? Czy trudno było przewidzieć, że prędzej, czy później zjawicie się na nabożeństwie spirytystów? Jakaż wyborna sposobność do skaptowania nowych wyznawców. Nasadzili robaczka na wędkę, a poczciwy stary kiełbik, Malone, przypłynął i pochłonął grzecznie przynętę. I oto stoi teraz przed nami jeszcze z haczykiem w pyszczku. Tak, tak, Malone, trzeba ci rąbnąć prawdę prosto w oczy i ja ją rąbię.

Profesor potrząsnął swą lwią grzywą i błyszczącym wzrokiem jął mierzyć kolejno obecnych.

– Dobrze – odparł spokojnie Atkinson. – Nam trzeba poznać wszelkiego rodzaju opinje. Pan, szanowny profesorze, wyraziłeś się o tej sprawie negatywnie. Co do mnie, chciałbym przypomnieć słowa Thackeray’a... Otóż on powiedział do jednego z oponentów: ˝Wszystko co pan mówi jest rozumne i zgodne z poznanemi dotychczas prawami przyrody, gdybyś pan jednak widział to, co ja widziałem, to pewnie zmieniłbyś pan swe przekonanie.˝ Przyjdzie może czas, że pan zechce głębiej wejrzeć w te materje, a wówczas pańskie wysokie stanowisko w świecie uczonym nada tej sprawie wielką wagę.

– Jeśli zajmuję, jak pan powiada, wysokie stanowisko w świecie uczonych, to dlatego, żem wysilił swój umysł na badanie tego, co jest użyteczne, a odrzucił wszystko mgliste i niedorzeczne! Mój umysł nie obrzyna koniuszków materji – tnie prosto przez środek, tak też i teraz przeciął środek i znalazł szalbierstwo i głupstwo.

– Trafi się i oszustwo i głupstwo – rzekł Atkinson – a jednak... No, Malone, mam dość daleko do domu, a godzina późna. Moje uszanowanie panu profesorowi, bardzo mi przyjemnie, że miałem zaszczyt go poznać...

Malone począł się również żegnać i obaj przyjaciele wyszli razem, gawędząc chwilkę, zanim się rozeszli, Atkinson na Wimpole Street, Malone ku Norwood, gdzie mieszkał.

– Stary poczciwiec – rzekł Malone śmiejąc się. – Nie powinien pan obrażać się, mówiąc z nim. Nie ma on zamiaru obrażać, tylko taka już jego natura, a czasem bywa wprost wspaniały.

– Zapewne... Ale jeśli coś może mnie kiedyś zrobić prawdziwym spirytystą, to właśnie tego rodzaju nietolerancja. Jest ona dość powszechna, wyrażana jednak częściej w tonie spokojnego szyderstwa, niż hałaśliwych zaprzeczeń. Wolę to ostatnie. Jeśli chcesz, Malone, wejrzeć nieco głębiej w tę sprawę, mogę ci pomóc. Słyszałeś o Lindenie?

– Linden, to zawodowe medjum? Tak, mówiono mi, że to najsprytniejszy z oszustów.

– Tak o nim często mówią, musisz jednak sam osądzić. Wykręcił sobie zeszłej zimy kolano, a ja mu je nastawiłem i odtąd jesteśmy z sobą w dobrych stosunkach. Nie łatwo go złapać, płaci mu się zwykle gwineę, ale jeśli chcesz mieć z nim seans, mogę zapośredniczyć.

– Sądzisz, że on nie oszukuje?

Atkinson ruszył ramionami.

– Wszyscy oni idą po linji najmniejszego oporu. Tyle jednak mogę o nim powiedzieć, że sam go nigdy na oszustwie nie złapałem. Musisz sam osądzić.

– Dobrze, gdy się ze swemi pracami uporam, napiszę do ciebie i obaj wejrzymy głębiej w tę sprawę...

 

ROZDZIAŁ IV. KTÓRY OPISUJE NIEKTÓRE DZIWNE DZIAŁANIA W HAMMERSMITH.

 

Artykuł drukowany przez reporterską spółkę, obudził żywe zaciekawienie i wywołał spory. Poprzedził go pełen zastrzeżeń wstęp wydawcy dziennika, mający na celu uspokojenie wrażliwości prawowiernych czytelników. Sens tej przedmowy był mniej więcej taki: ˝Te zjawiska miały być dostrzeżone i stwierdzone jako fakty, lecz ty czytelniku i ja widzimy, jak szkodliwe i niedorzeczne jest to wszystko˝.

Malone obrzucony został nagle mnóstwem listów za i przeciw spirytyzmowi, co mu dowiodło, jak żywo ta sprawa interesowała czytelników. Wszystkie poprzednie jego artykuły w kwestji różnych kościołów i wyznań, wywoływały czasem jakiś pomruk niechęci ze strony fanatycznych katolików lub ewangelików, lecz teraz jego skrzynka listowa szczelnie zapełniła się korespondencją. Większość odrzucała wszelką myśl istnienia sił psychicznych, niektórzy uznawali ją w zasadzie, lecz nie mieli o niej pojęcia. I spirytyści nie byli zadowoleni, gdyż Malone – nawet w tych wypadkach, gdy stwierdzał prawdziwość swych spostrzeżeń – skorzystał z przywileju feljetonisty, biorąc rzecz przeważnie ze strony humorystycznej.

Pewnego poranku następnego tygodnia Malone ujrzał w drzwiach swego gabinetu okazałą postać mężczyzny. Posługacz redakcyjny, który poprzedził wejście grubasa, położył na stole bilet wizytowy z napisem: ˝James Bolsover, kupiec spożywczy High Street Hammersmith˝, Był to uprzejmy prezes ostatniego niedzielnego seansu. W ręku trzymał gazetę, którą kiwał grożąco Malone’owi, ale jowialna twarz jego promieniała uśmiechem.

– No, co – odezwał się do dziennikarza – czy nie przepowiadałem, że pan nasze posiedzenie ujmie ze strony komicznej.

– Nie podobało się panu sprawozdanie?

– Owszem, panie Malone. Sądzę, że pan i pańska koleżanka oddaliście nam dużą przysługę. Naturalnie oboje mało się na tem znacie i dlatego, wszystko to wydaje się wam dziwne. Proszę jednak pomyśleć, czy nie byłoby to znacznie dziwniejsze, gdyby wszyscy ci zdolni ludzie, obdarzeni częstokroć potężnym rozumem, którzy tę ziemię opuścili, nie znaleźli jakiegoś sposobu porozumienia się z nami?

– Ale, bo też czasami takie głupstwa plotą...

– Zapewne, niemało głupich ludzi umiera. Oni tam rozumu nie nabierają. A zresztą nigdy nie można wiedzieć, jakiego rodzaju zlecenia umarłych są żyjącym potrzebne. Wczoraj przybył do nas pewien pastor i chciał się zobaczyć z Mrs. Debbs. Był on bardzo przygnębiony z powodu śmierci swej córki. Mrs. Debbs powiedziała mu, że córka czuje się zupełnie szczęśliwą... a jedynem jej zmartwieniem to cierpienie ojca. – To nic nie jest – odpowiedział... Każda mogłaby to powiedzieć – to nie moja córka... Nagle jasnowidząca rzekła – i prosi bardzo pańska córka, aby pan nie nosił kolorowych koszul z wykładanym kołnierzem. – Było to dla nas wszystkich całkiem trywialne zlecenie, ale pastor rozpłakał się jak dziecko. – Tak, to ona – mówił szlochając – ona mnie zawsze wypominała te kolorowe koszule. Otóż widzi pan, panie Malone, to są wprawdzie drobne rzeczy, ale takie swojskie, poufne, a z nich składa się życie jednostek.

Malone potrząsnął głową.

– Każdyby zwrócił uwagę, że kolorowa koszula nie jest odpowiednia do kołnierza, jaki noszą duchowni.

Mr. Bolsover roześmiał się.

– Twardy z pana oponent. I ja takim byłem niegdyś, dlatego się nie dziwię. Ale przyszłem tu w pewnym celu, a że pan jest człowiekiem pracy, jak i ja, więc się krótko streszczę. Po pierwsze chciałem panu powiedzieć, że wszyscy światlejsi członkowie naszego stowarzyszenia są całkiem zadowoleni z pańskiego artykułu. Mr. Algernon Mailey pisał mi, że ten artykuł wyjdzie nam na korzyść, a skoro on tak mówi, to już wszyscy jesteśmy zadowoleni.

– Mailey, ten sławny adwokat?

– Mailey, reformator religijny, na tem polu on głównie szuka rozgłosu.

– I co powtóre?

– Powtóre, że chcemy przyjść panu z pomocą, o ile pan i pańska młoda koleżanka pragniecie bliżej zapoznać się z naszą sprawą. Nie dla dalszych artykułów, ale dla dobra obojga państwo, jakkolwiek i przeciw publikacji nic nie mamy. Odbywają się seanse z fizycznemi zjawiskami w mojem mieszkaniu bez współudziału zawodowego medjum i, jeśliby pan zechciał...

– Niczego bardziej nie pragnę...

– Więc niech pan przyjdzie.. oboje państwo... Nie chcę wielu uczestników, a przedewszystkiem nie życzę sobie widzieć u siebie tych urzędowych badaczy zjawisk psychicznych. Czyż mam zmieniać swoje przygotowania i zwyczajny tryb seansu nato jedynie, by mnie obrażano podejrzeniami oszustwa i stawianiem pułapek? Im się zdaje, że ludzie nie mają poczucia godności. To wszystko o co proszę.

– Tak, ale ja w to nie wierzę. Czy to niedowiarstwo nie będzie przeszkodą?

– Bynajmniej. O ile pan myśli uczciwie, zachowa się spokojnie i nie popsuje warunków – wszystko będzie dobrze. Dusze pozbawione ciała nie znoszą ludzi niesympatycznych tak samo zresztą, jak dusze obleczone w ciało. Bądź pan tylko spokojny i uprzejmy, jak dla każdego z obecnych w towarzystwie.

– To mogę panu przyrzec.

– One są czasem pocieszne – te duchy – mówił dalej Mr. Bolsover. – Dobrze jest nie sprzeciwiać im się. Nie wolno im czynić nic złego ludziom, ale my często czynimy rzeczy, których nam nie wolno, a one są bardzo ludzkie. Pamięta pan, jak współpracownik Times’a wyszedł z seansu Braci Davenport z głową rozciętą tamburynem. Smutne to naturalnie, ale się zdarzyło. Żaden człowiek spokojny nie wychodził z seansu pokiereszowany. Był jeszcze inny wypadek na drodze Stepney. Na seans przyszedł jakiś lichwiarz. Jakaś ofiara, którą on doprowadził do samobójstwa weszła w ciało medjum i chwyciła za gardło lichwiarza tak, że ten o mało życia nie postradał. Ale już muszę uciekać, Mr. Malone. Odbywamy posiedzenia raz w tygodniu już od czterech lat bez przerwy. O ósmej godzinie we czwartki. Niech pan nam da znać na dzień przedtem, a ja zaproszę Mr. Mailey’a i zapoznam z nim pana. On pana lepiej ode mnie objaśni w wielu kwestjach. W przyszły czwartek... dobrze?

Z temi słowy Mr. Bolsover wyszedł z gabinetu. Zarówno Malone jak Enid Challenger byli bardziej przejęci wrażeniami ze swej pierwszej bytności w gronie spirytystów, niż przypuszczali, lecz oboje zgadzali się z tem, że wszelka możliwa naturalna przyczyna zjawiska musi być gruntownie zbadana, zanim się dojdzie do rozszerzenia granic tej możliwości. Oboje żywili wysoki szacunek i podziw dla potężnego intelektu Challengera, którego poglądy silnie na nich wpłynęły, lecz Malone zmuszony był w częstych swych dysputach przyznać, że zdanie najzdolniejszego nawet człowieka, który nie przeszedł przez pewne doświadczenia, faktycznie mniej ma wartości od zdania zwyczajnego prostaka z ulicy, który patrzał na rzeczy własnemi oczyma.

Dysputy te prowadził najczęściej Malone z Merwinem, wydawcą poświęconego psychologji pisma ˝Świt˝, który zajmował się wszystkiemi fazami okultyzmu, począwszy od nauki Różokrzyżowców do tajemniczych dziedzin badaczów piramid lub tych, którzy wyprowadzają początki naszej jasnowłosej rasy anglo– saskiej od żydów. Merwin był małego wzrostu, ruchliwy, niepospolitego umysłu, który mógł mu w dziennikarstwie zapewnić wysokie i bardzo zyskowne stanowisko, on jednak zrezygnował z karjery, by całe życie poświęcić szukaniu tego, co nazywał ˝wielką prawdą˝. Zarówno Malone jak Merwin żądni byli wiedzy i wiedli z sobą długie ożywione dysputy, to też lokaje w literackim klubie niemało mieli trudu, by ich wyprosić z kąta salonu, gdzie przy narożnym stoliku pod oknem mieli zwyczaj siadywać do śniadania. Patrząc wdół na długą krętą linję bulwaru nad rzeką wraz z perspektywą licznych mostów, obaj młodzi ludzie siedzieli przy czarnej kawie paląc cygara i roztrząsając przeróżne zagadnienia tej olbrzymiej a tak ciekawej kwestji, która jak sądził Malone otwierała dla ludzkiej myśli nowe horyzonty.

W toku dyskusji udzielił Merwin swemu koledze przestrogi, która wywołała u Malone’a pewne zniecierpliwienie, graniczące z gniewną przekorą. Miał on szczególny, Irlandczykom właściwy wstręt do wszelkiego moralnego przymusu, a taką właśnie podstępną i zniewalającą do przyjęcia cudzych przekonań wydała mu się owa przestroga.

– Idziesz podobno do Bolsovera na poufny seans w zamkniętem gronie rodzinnem – mówił Merwin. – Znane są dobrze te seansy naszemu towarzystwu spirytystów. Bardzo niewielu na nie dopuszczają, tak że możesz się uważać za uprzywilejowanego wybrańca. Widocznie Bolsover ma jakąś słabość do ciebie.

– Wdzięczny mi jest za mój bezstronnie napisany artykuł.

– Może nie tyle za treść ile za formę artykułu; wśród mnóstwa krótkowzrocznych bezsensownych napaści na nas, ten twój artykuł wyróżnił się tonem umiarkowanym i objektywnym.

– Ach, drobnostka...

– Seanse Bolsovera i tem podobne nie mają oczywiście wielkiego znaczenia dla realnej psychologii. Są one grubo ciosanym zrębem gmachu, który wprawdzie podtrzymuje budynek, ale o którym zapominamy z chwilą, gdy dom gotowy i gdy mamy doń wprowadzić się na mieszkanie. Nam chodzi o tę wyższą nadbudowę. Ty może myślisz, że te fizyczne fenomeny to jest już wszystko – te zjawy, te domy zamieszkałe przez duchy – jeśli mamy wierzyć takim , które polują na sensację. Oczywiście i te fizyczne zjawiska nie są bez pozytywnego pożytku, gdyż, one przykuwają uwagę badacza i zachęcają go do dalszych studjów. Co do mnie, widziałem je wszystkie i nie zadam sobie trudu, by je zobaczyć powtórnie. Natomiast dołożę wszelkich starań i wszelkie poniosę mozoły, by móc otrzymać wysokie poselstwo z pozaświata.

– Tak, ja rozumiem różnicę, patrząc z twojego punktu widzenia. Osobiście nie wierzę ani poselstwom z zaświata, ani zjawiskom.

– Niech będzie... Św. Paweł był dobrym psychikiem. On postawił kwestję tak przejrzyście, że nawet mniej biegli interpretatorzy nie byli zdolni fałszywie zrozumieć i przetłumaczyć istotnego tajemnego znaczenia jego słów, jak to w wielu innych wypadkach uczynili.

– Czy możesz te słowa przytoczyć?

– Znam nieźle Nowy Testament, ale nie umiałbym zacytować dosłownie. To jest właśnie ten rozdział, w którym mówi, że zesłany dar języków był, jako rzecz widoczna i sensacyjna, dla prostaczków, a proroctwa, jako poselstwo czysto duchowe, były dla wybrańców. – Innemi słowy, że doświadczony spirytysta nie dba o zjawiska fizyczne.

– Muszę wyszukać ten rozdział.

– Znajdziesz go w listach do Koryntjan, jeśli się nie mylę. Mówiąc nawiasem, te stare chrześcijańskie kongregacje musiały mieć nieprzeciętną kulturę umysłową, jeśli listy Pawła mogły być im odczytywane głośno i były gruntownie rozumiane.

– Tak powszechnie sądzą...