Tajemnicza wyspa. Część 2. Porzucony - Juliusz Verne - ebook

Tajemnicza wyspa. Część 2. Porzucony ebook

Juliusz Verne

0,0

Opis

W 1865 roku, podczas wojny secesyjnej, pięciu Amerykanom z Północy, uwięzionym w mieście Richmond, udaje się umknąć Południowcom, „pożyczając” od nich rozpoznawczy balon. Pochwyceni przez huragan o ekstremalnej gwałtowności, w ciągu czterech dni pokonują więcej niż sześć tysięcy mil, i w końcu lądują na nieznanej wyspie Oceanu Spokojnego. W całej tej podniebnej odysei stracili wszystko i teraz będą zmuszeni do ponownego tworzenia wszelkich rzeczy własnymi rękoma, zaczynając od ognia. Inżynier Cyrus Smith, wspomagany przez Gedeona Spiletta, dziennikarza, wytwarza pierwsze narzędzia i pierwszą broń. Jego rozległa wiedza pozwala mu wyzyskiwać wszystkie zasoby wyspy, a jego manualna zręczność pozwoli na wykonanie wyrobów metalurgicznych, chemicznych i rolniczych, bez wątpienia prymitywnych, ale niezmiernie cennych. Marynarz Pencroff i służący Nab stają się farmerami, podczas gdy młody Harbert z sukcesami poluje i zbiera różne rośliny. Rozległa granitowa pieczara, którą uczynili zdatną do zamieszkania, ofiaruje im pewne schronienie, w którym będą stawiać czoło swej pierwszej zimie.  Wkrótce koloniści wyspy, którą nazwali Wyspą Lincolna, mogą żyć w dostatku dzięki ich dobrze napełnionym spichlerzom i hodowaniu zwierząt.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja” zawiera obecnie ponad 45 powieści Juliusza Verne’a i każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich oraz o mnóstwo przypisów. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Juliusz Verne

 

 

Tajemnicza wyspa

 

Część druga

Porzucony

 

 

Przełożył i przypisami opatrzył Andrzej Zydorczak

Sześćdziesiąta czwarta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuł oryginału francuskiego: L’Île mysterieuse

 

© Copyright for the Polish translation by Andrzej Zydorczak, 2019

 

155 ilustracji, w tym 18 kolorowych oraz mapka wyspy: Jules-Descartes Férat

Ilustracje i mapkę podkolorował: Dariusz Kocurek

 

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2019

 

ISBN 978-83-66268-00-5 (całość)

ISBN 978-83-66268-02-9 (część druga)

Rozdział I

Sprawa ziarnka ołowiu – Budowa pirogi – Polowania – Na szczycie kauri1 – Nic nie świadczy o obecności człowieka – Połów Naba i Harberta – Odwrócony żółw – Żółw znika – Wyjaśnienie Cyrusa Smitha

 

Upłynęło, dzień po dniu, siedem miesięcy od chwili, kiedy pasażerowie balonu zostali wyrzuceni na Wyspę Lincolna. W tym czasie, pomimo prowadzonych poszukiwań, nie natrafili na żaden ślad ludzkiej istoty. Nigdy żaden dym nie zdradził obecności człowieka na powierzchni wyspy. Nigdzie nie było śladów pracy ludzkich rąk, świadczących o jego choćby chwilowej bytności ani w przeszłości, ani obecnie. Wyspa nie tylko wydawała się bezludna, ale należało też sądzić, że nigdy nie była zamieszkana. Tymczasem teraz całe rusztowanie dedukcyjnych wniosków zawaliło się wobec zwykłego ziarnka metalu znalezionego w ciele nieszkodliwego gryzonia!

Było oczywiste, że ołów musiał pochodzić z broni palnej, a któż inny jak nie człowiek mógłby się nią posłużyć?

Gdy Pencroff położył ziarnko ołowiu na stole, towarzysze przyglądali mu się z wielkim zaskoczeniem. W swych umysłach zdali sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji tego zdarzenia, tak znacznego pomimo swej błahości. Nawet pojawienie się nagle jakiejś nadprzyrodzonej istoty nie wywarłoby na nich większego wrażenia.

Cyrus Smith nie zawahał się przed sformułowaniem hipotez, które od razu mu się nasunęły w związku z tak zadziwiającym i nieoczekiwanym wydarzeniem. Wziął ziarenko ołowiu pomiędzy kciuk a palec wskazujący, poobracał na wszystkie strony, dokładnie pooglądał.

– Czy jest pan w stanie potwierdzić – spytał Pencroffa – że pekari zranione tym ziarnkiem śrutu miało nie więcej niż trzy miesiące?

– Najwyżej tyle, panie Cyrusie – odparł Pencroff. – Gdy znalazłem je w dole, ssało jeszcze mleko swej matki.

– No cóż – powiedział inżynier – to by dowodziło, że nie dalej jak trzy miesiące temu na Wyspie Lincolna strzelano z broni palnej.

– A to ziarnko ołowiu – dodał Gedeon Spilett – dosięgło tego małego zwierzęcia, ale nie raniło go śmiertelnie.

– To nie ulega wątpliwości – stwierdził Cyrus Smith. – A oto jakie konsekwencje można wywnioskować z tego zdarzenia: albo wyspa była zamieszkana już przed naszym przybyciem, albo maksymalnie przed trzema miesiącami pojawili się na niej ludzie. Czy przybyli tutaj dobrowolnie, czy też przypadkiem, z powodu przybicia do brzegu statku lub jego katastrofy? Tę sprawę może uda się nam później wyjaśnić. Jeśli chodzi o to, kim są, Europejczykami czy Malajami2, wrogami czy przyjaciółmi naszej rasy, nic nie pozwala nam tego stwierdzić. Czy mieszkają jeszcze na wyspie, czy też już ją opuścili – tego też nie wiemy. Wszakże te kwestie nazbyt bezpośrednio nas dotyczą, żebyśmy mogli dłużej trwać w niepewności.

– Nie! Po stokroć nie! Po tysiąckroć nie! – zawołał marynarz, zrywając się od stołu. – Na Wyspie Lincolna nie ma innych ludzi! Do diabła! Wyspa nie jest zbyt wielka i gdyby była zamieszkana, już dawno spostrzeglibyśmy kilku jej mieszkańców!

– Istotnie, gdyby bowiem było przeciwnie, byłoby to niezwykle zadziwiające – powiedział Harbert.

– Przypuszczam, że byłoby jeszcze bardziej zadziwiające, gdyby pekari urodziło się z ziarnkiem ołowiu w ciele! – zauważył reporter.

– Chyba że Pencroff je miał… – powiedział poważnie Nab.

– Coś takiego, Nabie! – przerwał mu marynarz. – Czyżbym, zupełnie tego nie zauważając, miał od pięciu czy sześciu miesięcy nosić ziarnko ołowiu w szczęce?! Gdzie miałoby się ono schować? – dodał marynarz, otwierając usta w taki sposób, by pokazać swoje okazałe trzydzieści dwa zęby, które je obramowywały. – Popatrz dobrze, Nabie, a jeśli w tej szczęce znajdziesz jakiś spróchniały ząb, dam ich sobie wyrwać pół tuzina!

 

– Hipoteza Naba jest rzeczywiście nie do przyjęcia – stwierdził Cyrus Smith, który mimo powagi sytuacji nie potrafił się powstrzymać od uśmiechu. – Nie ulega wątpliwości, że w ciągu ostatnich trzech miesięcy strzelano tu z broni palnej. Jednak skłonny jestem przypuszczać, że te ludzkie istoty, które wylądowały na tym wybrzeżu, kimkolwiek były, to nie przebywały tutaj długo i dawno już odpłynęły, gdyż wówczas kiedy oglądaliśmy wyspę ze szczytu Góry Franklina, była ona niezamieszkana. Musielibyśmy bowiem zauważyć te istoty lub sami zostalibyśmy przez nie zauważeni. Jestem zatem prawdopodobne, że zaledwie kilka tygodni temu jacyś rozbitkowie zostali wyrzuceni na to wybrzeże przez burzę. Niezależnie od tego, co się wydarzyło, ważne jest, byśmy się dowiedzieli, jaka jest prawda.

– Myślę, że powinniśmy działać z wielką ostrożnością – powiedział reporter.

– Jestem tego samego zdania – odparł Cyrus Smith – ponieważ na nasze nieszczęście musimy żywić obawy, że na wyspie pojawili się malajscy piraci!

– Panie Cyrusie – spytał wówczas marynarz – czy nie byłoby rozsądniej przed wyruszeniem na rekonesans zbudować łódkę, która pozwoliłaby nam czy to popłynąć w górę rzeki, czy w razie potrzeby opłynąć wyspę? Nie możemy zostać zaskoczeni.

– Twój pomysł jest dobry, Pencroff – odpowiedział inżynier – ale nie możemy czekać. Otóż na zbudowanie łodzi potrzebujemy co najmniej miesiąca…

– Prawdziwej łodzi, tak – zgodził się marynarz. – Ale my nie potrzebujemy statku, który miałby pływać po morzu, a ja w maksymalnie pięć dni jestem w stanie zbudować pirogę mogącą żeglować po Mercy River.

– Zbudować łódź w pięć dni?! – zawołał zdziwiony Nab.

– Tak, Nabie, łódź na modłę indiańską.

– Z drewna? – zapytał Murzyn z niedowierzającym wyrazem twarzy.

– Z drewna – odpowiedział Pencroff – a raczej z kory. Powtarzam, panie Cyrusie, że w pięć dni sprawa będzie załatwiona!

– Jeśli w pięć dni, to zgoda! – odparł inżynier.

– Jednak do tego czasu musimy zachować daleko posuniętą ostrożność! – zauważył Harbert.

– Wielką ostrożność, moi przyjaciele – przytaknął Cyrus Smith. – I bardzo was proszę, byście ograniczyli swoje wyprawy myśliwskie do okolic Granitowego Pałacu.

Obiad skończył się w mniej wesołej atmosferze, niż tego pragnął Pencroff.

Oto więc wyspa jest, lub też była, zamieszkana nie tylko przez osadników, ale i przez innych, obcych ludzi. Od czasu incydentu z ziarnkiem ołowiu stało się to niezaprzeczalnym faktem, a taka prawda wzbudzała żywy niepokój wyspiarzy.

Cyrus Smith i Gedeon Spilett przed udaniem się na spoczynek długo rozmawiali o tych wszystkich sprawach. Zastanawiali się, czy przypadkiem zdarzenie to nie mogło mieć jakiegoś związku z niewytłumaczalnymi okolicznościami ocalenia inżyniera i innymi dziwnymi sytuacjami, które niejednokrotnie dawały im do myślenia. Tymczasem Cyrus Smith, po rozważeniu wszystkich za i przeciw, rzekł:

– Podsumowując, czy chce pan poznać moje zdanie, drogi panie Spilett?

– Tak, Cyrusie.

– Oto ono: nawet jeśli bardzo drobiazgowo przeszukamy wyspę, to i tak niczego nie znajdziemy!

Następnego dnia Pencroff wziął się do pracy. Nie miał zamiaru budować łodzi z wręgami3 i drewnianym poszyciem, lecz po prostu pływające urządzenie o płaskim dnie, które nadawałoby się do pływania po Rzece Dziękczynienia, zwłaszcza w pobliżu jej źródeł, gdzie woda nie była głęboka. Kawałki kory, pozszywane jedne z drugimi, musiały wystarczyć do stworzenia lekkiej łódki, którą w razie potrzeby, w przypadku przeszkód stworzonych przez samą naturę, dałoby się przenieść, więc nie mogła być ani ciężka, ani niewygodna. Pencroff miał zamiar połączyć zanitowanymi gwoździami pasy kory, żeby warstwy, które szczelnie przylegałyby do siebie, uczyniły ten pływający aparat wodoszczelnym.

Teraz chodziło o to, by wybrać drzewa, których kora, giętka i trwała, byłaby odpowiednia do tego celu. Otóż tak się szczęśliwie złożyło, że ostatni huragan powalił pewną liczbę douglasów, które nadawały się idealnie do tego rodzaju konstrukcji. Kilka tych jodeł leżało na ziemi i wystarczyło jedynie zedrzeć z nich korę, ale to właśnie było najtrudniejsze zadanie, biorąc pod uwagę niedoskonałość narzędzi, jakie posiadali koloniści. W końcu jednak udało im się z tym uporać.

Podczas gdy marynarz wspomagany przez inżyniera zajmowali się tą pracą, nie tracąc ani jednej godziny, Gedeon Spilett i Harbert nie pozostawali bezczynni, lecz zajęli się zaopatrzeniem kolonii w żywność. Reporter nie przestawał podziwiać młodego chłopca, który nabył niesłychanej zręczności w posługiwaniu się łukiem i oszczepem. Harbert wykazywał się również sporą odwagą i opanowaniem, co można by nazwać „rozważną brawurą”. Poza tym dwaj myśliwi wzięli pod uwagę zalecenia Cyrusa Smitha i nie oddalali się bardziej niż na dwie mile od Granitowego Pałacu. Na szczęście obrzeża lasu dostarczały wystarczającego haraczu w postaci aguti, kapibar, kangurów i pekari, a nawet jeśli w pułapki łapało się coraz mniej zwierząt ze względu na ustanie mrozów, to przynajmniej królikarnia dostarczała swój zwykły kontyngent mięsa, którym można by wykarmić całą kolonię Wyspy Lincolna.

Podczas tych polowań Harbert często rozmawiał z Gedeonem Spilettem o incydencie z ziarnkiem ołowiu i o wnioskach, jakie wyciągnął z niego inżynier. Pewnego dnia – a było to dwudziestego szóstego października – powiedział do reportera:

– Panie Spilett, czy nie wydaje się panu czymś nadzwyczajnym, że jeśli kilku rozbitków znalazło się na tej wyspie, to do tej pory nie pokazali się oni jeszcze w pobliżu Granitowego Pałacu?

– Byłoby to bardzo zadziwiające, gdyby nadal się tu znajdowali – odpowiedział reporter – lecz jest zupełnie normalne, skoro już ich tu nie ma!

– Zatem myśli pan, że ci ludzie już opuścili wyspę? – dociekał Harbert.

– To bardziej niż prawdopodobne, mój chłopcze, ponieważ gdyby ich pobyt się przedłużył, a zwłaszcza gdyby wciąż tu byli, w końcu jakieś zdarzenie musiałoby zdradzić ich obecność.

– Skoro jednak mogli odpłynąć – zauważył chłopiec – to przecież nie byli rozbitkami.

– Nie, Harbercie, a przynajmniej byliby kimś, kogo nazwałbym tymczasowymi rozbitkami. Rzeczywiście jest bardzo możliwe, że jakiś szkwał rzucił ich na wyspę, ale nie uszkodził statku, i kiedy burza ucichła, ponownie wypłynęli na morze.

– Jedną rzecz należy przyznać – powiedział Harbert – taką mianowicie, że pan Smith zawsze raczej wydawał się obawiać niż życzyć sobie obecności innych ludzi na naszej wyspie.

– Faktycznie – przyznał reporter – uważa bowiem, że tylko Malajowie mogą odwiedzać te morza, a tych dżentelmenów, będących niegodziwymi łotrami, najlepiej unikać.

– Czy nie jest możliwe, panie Spilett – mówił dalej Harbert – że tego czy innego dnia natrafimy na ślady ich wylądowania i będzie wiadomo, jak się sprawa miała?

– Nie mówię nie, mój chłopcze. Opuszczone obozowisko lub zgaszone ognisko pozwoli nam wpaść na trop, a tego właśnie spodziewamy się po naszej najbliższej wyprawie.

Tego dnia, w którym dwaj myśliwi prowadzili tę rozmowę, znajdowali się oni w części lasu sąsiadującej z Rzeką Dziękczynienia, godnej uwagi z powodu przepięknych drzew. Między innymi wznosiło się tam na wysokość niemal dwustu stóp nad ziemię kilka okazałych drzew iglastych, którym tubylcy z Nowej Zelandii nadali nazwę kauri.

– Mam pomysł, panie Spilett – powiedział Harbert. – Gdybym tak wspiął się na szczyt jednego z tych kauri, to czy nie mógłbym przyjrzeć się okolicy w dość dużym promieniu?

– Dobry pomysł – odparł reporter – ale czy rzeczywiście dasz radę wejść aż na wierzchołek jednego z tych olbrzymów?

– Zawsze mogę spróbować – odpowiedział Harbert.

Zwinny i żwawy chłopiec zaraz wspiął się na pierwsze gałęzie, których ułożenie czyniło dość łatwą wspinaczkę po kauri, i po kilku minutach dotarł na sam wierzchołek wysuwający się ponad olbrzymią równinę zieleni utworzonej przez korony drzew.

Z tego wyniosłego punktu mógł ogarnąć spojrzeniem całą południową część wyspy, od Przylądka Pazura na południowym wschodzie po Cypel Gada na południowym zachodzie. Na północnym zachodzie wznosiła się Góra Franklina, która zasłaniała ponad jedną czwartą linii horyzontu.

Jednak Harbert ze swego wysokiego punktu obserwacyjnego mógł dokładnie zobaczyć tę jeszcze nieznaną część wyspy, mogącą dać albo dającą schronienie obcym przybyszom, których obecność na wyspie podejrzewano.

Młody chłopiec rozglądał się z najwyższą uwagą. Początkowo po morzu, nic tam jednak nie zobaczył. Nie było żadnego żagla ani na horyzoncie, ani na wodach przybrzeżnych wyspy. Ponieważ jednak masyw drzew zasłaniał wybrzeże, było możliwe, że jakiś statek, zwłaszcza statek pozbawiony omasztowania, podpłynął bardzo blisko do brzegu i Harbert nie mógł go dostrzec.

Pośrodku Lasów Dzikiego Zachodu również nic nie było widać. Las tworzył nieprzeniknioną kopułę mierzącą wiele mil kwadratowych, bez jakiejkolwiek polany czy prześwitu. Nie można było nawet śledzić biegu Mercy River ani dostrzec tego fragmentu góry, gdzie brała swój początek. Było możliwe, że na zachód płynęły jeszcze jakieś inne strumienie, lecz nic takiego nie udało się stwierdzić.

Nawet gdyby Harbertowi nie udało się dostrzec obozowiska, to może przynajmniej jakiś dym w powietrzu zdradzi obecność człowieka? Atmosfera była czysta, więc najmniejsza mgiełka wyraźnie by się odcinała na tle nieba.

Przez chwilę Harbertowi wydawało się, że widzi lekki dymek unoszący się na zachodzie, lecz gdy przyjrzał się dokładniej, doszedł do wniosku, że się pomylił. Rozglądał się z najwyższą uwagą, a wzrok miał bardzo dobry… Nie, z całą pewnością niczego tam nie było.

Harbert zszedł do podnóża kauri i obaj myśliwi powrócili do Granite House. Tam Cyrus Smith, wysłuchawszy opowieści chłopca, pokręcił głową, lecz nic nie powiedział. Było oczywiste, że nie zamierzał zajmować stanowiska w tej kwestii przed dokładnym zbadaniem całej wyspy.

Dwa dni później – dwudziestego ósmego października – miało miejsce inne tajemnicze zdarzenie, którego nie dało się do końca wyjaśnić.

Przechadzając się po wybrzeżu dwie mile od Granitowego Pałacu, Harbert i Nab mieli trochę szczęścia, gdyż złapali wspaniały okaz żółwia z rzędu żółwi morskich. Był to żółw zielony, ów żółw z gatunku mydas, którego karapaks4 lśnił zachwycającymi zielonymi refleksami.

Harbert dostrzegł to zwierzę, gdy przemykało się pomiędzy skałami, by dotrzeć do morza.

– Do mnie, Nabie! Do mnie! – krzyczał.

Nadbiegł Nab.

– Cóż za piękne zwierzę! – zawołał. – Lecz jak je złapać?

– To bardzo proste, Nabie – odparł Harbert. – Odwrócimy tego żółwia na grzbiet, przez co nie będzie mógł uciec. Weź oszczep i rób to, co ja.

Żółw, przeczuwając niebezpieczeństwo, schował się pomiędzy karapaks a plastron5. Nie widać było ani jego łba, ani łap, a przy tym zastygł w bezruchu niczym skała6.

Wtedy Harbert i Nab wsunęli kije pod mostek zwierzęcia i wspólnymi siłami, choć nie bez trudności, zdołali przewrócić je na grzbiet. Żółw, mający około trzech stóp długości, musiał ważyć przynajmniej czterysta funtów.

– Świetnie! – wykrzyknął Nab. – Ten zwierzak bardzo ucieszy naszego przyjaciela Pencroffa!

 

Rzeczywiście, przyjaciel Pencroff musiałby być zadowolony, gdyż mięso żółwi z tego gatunku, który żywi się trawami morskimi, jest wyjątkowo smaczne. W tej chwili widać było tylko jego mały spłaszczony łeb, rozszerzający się dalej z powodu wielkich dołów skroniowych, ukrytych pod kościstym sklepieniem7.

– Co teraz zrobimy z naszą zdobyczą? – spytał Nab. – Nie damy rady przeciągnąć go do Granitowego Pałacu!

– Zostawmy ją tutaj, skoro i tak nie może się odwrócić – powiedział Harbert. – Wrócimy po nią z wózkiem.

– Rozumiem.

Niemniej jednak Harbert zastosował dodatkowy środek ostrożności i obłożył zwierzę dużymi kamieniami, co Nab uznał za zupełnie zbędne. Następnie dwaj myśliwi powrócili do Granitowego Pałacu, idąc wzdłuż piaszczystego wybrzeża, które odsłoniło się szeroko z powodu postępującego odpływu. Harbert, chcąc zrobić Pencroffowi niespodziankę, nic mu nie wspomniał o wspaniałym okazie żółwia morskiego, którego zostawił przewróconego na piasku. Kiedy dwie godziny później razem z Nabem powrócili na miejsce z wózkiem, po „wspaniałym okazie żółwia morskiego” nie pozostało ani śladu.

Nab i Harbert najpierw popatrzyli na siebie, a później rozejrzeli się wokoło. To było na pewno to miejsce, w którym pozostawili żółwia. Chłopiec znalazł nawet kamienie, którymi go otoczył, więc był przekonany, że nie mógł się pomylić.

– Coś takiego! – powiedział Nab. – Więc te zwierzaki mogą się same odwrócić?

– Na to wygląda – odparł Harbert, nic z tego nie rozumiejąc i przyglądając się porozrzucanym na piasku kamieniom.

– No cóż, nie uszczęśliwimy Pencroffa!

„A panu Smithowi trudno będzie wyjaśnić to tajemnicze zniknięcie!” – pomyślał Harbert.

– Nikomu o tym nie powiemy – rzekł Nab, który chciał ukryć tę niemiłą przygodę.

– Przeciwnie, Nabie, musimy o tym powiedzieć – odrzekł Harbert.

Następnie obaj, ciągnąc wózek, który niepotrzebnie z sobą zabrali, powrócili do Granitowego Pałacu.

Przybywszy do „stoczni”, gdzie inżynier i marynarz zajęci byli pracą, Harbert opowiedział, co im się przydarzyło.

– Ach, co za niezdary! – zawołał marynarz. – Pozwolić uciec co najmniej pięćdziesięciu zupom!

– Ależ, Pencroff – odparł Nab – to nie nasza wina, że zwierzę uciekło! Przecież mówię ci, że odwróciliśmy je na grzbiet!

– Zatem niewystarczająco dobrze je odwróciliście! – odparł nieprzejednany marynarz.

– Nie dość dobrze! – wykrzyknął Harbert, po czym opowiedział, jak dodatkowo obłożył żółwia kamieniami.

– W takim razie stał się cud! – stwierdził Pencroff.

– Sądziłem, panie Cyrusie – powiedział Harbert – że żółwie raz odwrócone na grzbiet nie potrafią ponownie stanąć na łapach, szczególnie jeśli są pokaźnych rozmiarów.

– To prawda, moje dziecko – odparł Cyrus Smith.

– Więc jak to się mogło stać…?

– W jakiej odległości od morza zostawiliście tego żółwia? – zapytał inżynier, który przerwawszy pracę, zaczął się zastanawiać nad tym incydentem.

– Maksymalnie jakieś piętnaście stóp – odrzekł Harbert.

– Czy wówczas był odpływ?

– Tak, panie Cyrusie.

– No cóż – odpowiedział inżynier – to, czego żółw nie potrafi zrobić na piasku, być może zdołał uczynić w wodzie. Kiedy dosięgnęła go fala przypływu, udało mu się odwrócić, i spokojnie popłynął na pełne morze8.

– Ach, ale z nas niezdary! – zawołał Nab.

– Właśnie to miałem zaszczyt wam powiedzieć! – przypomniał Pencroff.

Cyrus Smith podał wyjaśnienie, które niewątpliwie było do przyjęcia. Czy jednak sam był przekonany o jego słuszności? Trudno byłoby tak twierdzić.

 

 

1Kauri (Agatus australis) – wiecznie zielone drzewo z rodziny sosnowatych (Pinaceae) występujące głównie na terenie Nowej Zelandii; także drewno i żywica pozyskiwane z tego drzewa.

2Malajowie – zróżnicowana grupa etniczna zamieszkująca Archipelag Malajski, stanowiąca większość w Malezji, Indonezji, południowej Tajlandii, posługująca się językiem malajskim.

3Wręga – podstawowy element konstrukcyjny statku (poprzeczny), nadający mu sztywność.

4Żółwie morskie stanowią nie rząd, lecz rodzinę Cheloniidae; żółw zielony (żółw jadalny, Chelonia mydas) – gatunek roślinożernego gada o masie do 500 kg, zamieszkujący wszystkie ciepłe morza i oceany strefy równikowej; karapaks – grzbietowa część szkieletu (górna skorupa) żółwi.

5Plastron – prawie płaska brzuszna część pancerza żółwi, zbudowana z płytek kostnych i rogowych; niektóre rodziny mają pomiędzy karapaksem a plastronem zawias pozwalający żółwiowi prawie zupełnie złączyć obie części.

6Żółwie morskie nie mogą wciągnąć łba, odnóży i ogona do skorupy, tak jak to czynią żółwie z innych rodzin.

7Doły skroniowe – wycięcia w kostnej czaszce kręgowców, dzięki którym w toku ewolucji mięśnie żujące mogły zostać przeniesione z wnętrza na zewnątrz czaszki; dzięki temu mogły się rozwinąć duże powierzchnie dla przyczepu mięśni i silny zgryz, a wolna przestrzeń we wnętrzu czaszki mogła być wykorzystana na powiększenie mózgu; żółwie nie posiadają takich wycięć, ale mogą się pojawić „doły skroniowe”, jak przy gruczołach solnych żółwi morskich (otwór podoczodołowy między oczami) i to ostatnie J. Verne miał chyba na myśli.

8Prawie identyczna sytuacja została opisana w powieści Dwa lata wakacji.

Rozdział II

Pierwszy test pirogi – Szczątek na wybrzeżu – Holowanie – Cypel Szczątka – Zawartość skrzyni: narzędzia, broń, instrumenty, odzież, książki, przybory – Czego brakuje Pencroffowi – Ewangelia – Werset z Pisma Świętego

 

Dwudziestego dziewiątego października łódka z kory była ukończona. Pencroff dotrzymał obietnicy i w ciągu pięciu dni zbudował coś w rodzaju pirogi, której kadłub opierał się na szkielecie z giętkich gałęzi crejimby. Jedna ławka w tylnej części, druga pośrodku dla utrzymania rozstawu burt, trzecie siedzenie z przodu, poręcze nadburcia służące do przymocowania dulek9 dla dwóch wioseł oraz śrubówka10 do sterowania stanowiły wyposażenie łódki o długości dwunastu stóp i wadze mniej niż dwieście funtów. Jeśli chodzi o operację wodowania, to sprawa była prosta. Lekka piroga została przeniesiona na piasek i ułożona na skraju wybrzeża przed Granitowym Pałacem, gdzie uniosła się w górę na fali przypływu. Pencroff, który natychmiast wskoczył do środka, zaczął manewrować śrubówką, przy czym stwierdził, że jest bardzo odpowiednia do używania w celu, dla którego ją zbudowano.

– Hurra! – zawołał marynarz, który nie omieszkał się pochwalić swoim triumfem. – Można w niej płynąć dookoła…

– Świata? – spytał Gedeon Spilett.

– Nie, wyspy. Kilka kamieni na balast, maszt z przodu, kawałek żagla, który pewnego dnia zrobi dla nas pan Smith, i popłyniemy daleko! Panie Cyrusie i pan, panie Spilett, i ty, Harbercie, i ty, Nabie, czy nie macie ochoty wypróbować naszej nowej łodzi? Do diabła! Przecież musimy sprawdzić, czy zdoła unieść nas wszystkich pięciu!

Faktycznie należało przeprowadzić taki test. Pencroff jednym ruchem śrubówki podprowadził łódkę do wybrzeża wąskim przesmykiem między skałami i ustalono, że jeszcze tego samego dnia wybiorą się na próbną przejażdżkę pirogą wzdłuż brzegu, aż do pierwszego cypla, gdzie na południu kończyły się nadbrzeżne skały.

W chwili, gdy mieli wsiadać do łódki, Nab zawołał:

– Ależ twoja łódź nieźle nabiera wody, Pencroff!

– To nic takiego, Nabie – odparł marynarz. – Drewno musi nasiąknąć! Za dwa dni wszystko będzie w porządku, a w brzuchu naszej pirogi będzie tyle wody ile w żołądku pijaka. Wsiadajcie!

Wsiedli więc i Pencroff wyprowadził łódź na pełne morze. Pogoda była przepiękna, morze spokojne jak gdyby jego wody zamykały się między brzegami wąskiego jeziora, a piroga mogła się poruszać tak bezpiecznie, jakby unosił ją spokojny nurt Mercy River.

Nab chwycił za jedno wiosło, Harbert za drugie, a Pencroff pozostał w tylnej części łódki, aby sterować śrubówką.

Marynarz przepłynął najpierw przez kanał i skierował ją blisko południowego krańca wysepki. Słaby wiatr wiał od południa. Ani w kanale, ani na pełnym morzu prawie nie było falowania, jedynie kilka długich fal, które piroga zaledwie odczuwała, gdyż była mocno obciążona, regularnie marszczyło powierzchnię wody. Oddalili się przeszło pół mili od brzegu, żeby mogli zobaczyć w całej okazałości Górę Franklina.

Następnie Pencroff skierował łódź w stronę ujścia rzeki. Piroga popłynęła wówczas wzdłuż wybrzeża, które zakręcało łukiem aż po cypel zasłaniający podmokłe tereny Bagien Oharów.

Odległość cypla od Rzeki Dziękczynienia była większa ze względu na zaokrągloną linię brzegową i wynosiła około trzech mil. Koloniści postanowili dopłynąć do jego krańca i nieco się tylko za niego wysunąć, aby zobaczyć, jak wygląda wybrzeże poza tym cyplem aż do Przylądka Pazura.

Łódka posuwała się więc wzdłuż wybrzeża w odległości wynoszącej maksymalnie dwa kable, unikając podwodnych skał, którymi usiane były przybrzeżne wody, i które już zaczął przykrywać przypływ. Od ujścia rzeki aż do cypla skalny mur powoli się obniżał. Było to zwalisko granitowych skał, kapryśnie rozrzuconych, o dzikim wyglądzie, bardzo się różniących od litej ściany tworzącej Płaskowyż Rozległego Widoku. Można by powiedzieć, że opróżniono tu ogromną wywrotkę pełną kamieni. Ostry cypel, ciągnący się na dwie mile w morze od krawędzi lasu i jako żywo przypominający wyglądem łapę wielkoluda wyłaniającą się z rękawa zieleni, był zupełnie pozbawiony roślinności.

Łódka, popychana dwoma wiosłami, bez problemów poruszała się do przodu. Gedeon Spilett, z ołówkiem w jednej ręce i notatnikiem w drugiej, szkicował wybrzeże. Nab, Pencroff i Harbert rozmawiali, przyglądając się nieznanej im dotąd części ich posiadłości, a w miarę jak piroga posuwała się na południe, dwa Przylądki Szczęki zdawały się przemieszczać i zamykać ściślej Zatokę Unii.

Co do Cyrusa Smitha, ten nic nie mówił, tylko patrzył, a nieufność, jaką wyrażało jego spojrzenie, sprawiała wrażenie, jakby obserwował jakąś dziwną, nieznaną krainę.

Tymczasem po trzech kwadransach żeglugi piroga dotarła prawie na sam kraniec cypla i Pencroff już się przymierzał do opłynięcia go, gdy Harbert podniósł się i wskazując czarną plamę, spytał:

– Co tam widać na brzegu?

Wszystkie spojrzenia skierowały się we wskazanym przez niego kierunku.

– Rzeczywiście, coś tam jest! – powiedział reporter. – Można by pomyśleć, że jakiś szczątek statku na wpół zagrzebany w piasku.

– Ach! – wykrzyknął Pencroff. – Już widzę, co to jest!

– Co? – spytał Nab.

– Baryłki, baryłki! Być może pełne! – odparł marynarz.

– Do brzegu, Pencroff! – rozkazał Cyrus Smith.

Po kilku uderzeniach wiosłami piroga przybiła do brzegu w głębi niewielkiej zatoczki, a jej pasażerowie wyskoczyli na ląd.

Pencroff się nie pomylił. Były tam dwie baryłki, częściowo wciśnięte w piasek, lecz jeszcze mocno przymocowane do wielkiej skrzyni, która utrzymywana przez nie na powierzchni wody unosiła się do chwili, gdy osiadła na wybrzeżu.

– Czyżby w pobliżu wyspy doszło do jakiejś katastrofy statku? – zastanawiał się Harbert.

– Na to wygląda – odparł Gedeon Spilett.

– Co może być w tej skrzyni?! – zawołał Pencroff, wiedziony zupełnie naturalną ciekawością. – Co w niej jest? Jest zamknięta, a my nie mamy czym rozbić jej wieka! No cóż, spróbujmy kamieniami…

 

Marynarz podniósł ciężki kamień i już miał rozbić jedną ze ścianek skrzyni, gdy inżynier go powstrzymał.

– Pencroff – powiedział – czy możesz jeszcze na pewien czas powściągnąć swą niecierpliwość?

– Ależ, panie Cyrusie, niech pan tylko pomyśli! Może w środku jest wszystko to, czego nam brakuje!

– Dowiemy się tego, Pencroff – odparł inżynier – ale zaufaj mi i nie rozbijaj skrzyni, która może nam się jeszcze przydać. Przetransportujmy ją do Granitowego Pałacu, gdzie bez trudu ją otworzymy, wcale jej nie niszcząc. Jest jakby gotowa do podróży, a skoro dopłynęła aż do tego miejsca, równie dobrze może popłynąć jeszcze do ujścia rzeki.

– Ma pan rację, panie Cyrusie, źle chciałem zrobić – odparł marynarz – ale nie zawsze potrafię się opanować!

Rada inżyniera była mądra. Rzeczywiście, piroga nie zdołałaby pomieścić przedmiotów ukrytych prawdopodobnie w tej skrzyni, która musiał być ciężka, skoro potrzeba było aż dwóch pustych baryłek, by jej „ulżyć”. Lepiej zatem było przyholować ją na wybrzeże przed Granitowym Pałacem.

Skąd przybył ten szczątek? Było to teraz ważne pytanie. Cyrus Smith i jego towarzysze popatrzyli uważnie wokół siebie i przeszukali wybrzeże na przestrzeni kilkuset kroków. Nie było widać żadnych innych szczątków. Równie dokładnie przyjrzeli się morzu. Harbert i Nab wspięli się na wysoką skałę, ale horyzont był pusty. Jak okiem sięgnąć – nic, ani uszkodzonego statku, ani będącego pod żaglami.

Tymczasem musiało dojść tutaj do katastrofy – to nie ulegało wątpliwości. Może to zdarzenie miało jakiś związek ze znalezionym ziarnkiem ołowiu? Może jacyś obcy ludzie przybili do brzegu w innym punkcie wyspy? Może ciągle jeszcze tam byli? Kolonistom musiała się w oczywisty sposób nasunąć myśl, że ci obcy nie byli z całą pewnością malajskimi piratami, ponieważ szczątek był bez wątpienia pochodzenia bądź amerykańskiego, bądź europejskiego.

Wszyscy powrócili do skrzyni, która mierzyła pięć stóp długości i trzy szerokości. Była wykonana z dębowego drewna, bardzo starannie zamknięta i pokryta grubą skórą, przytwierdzoną miedzianymi gwoździami. Dwie duże beczki były szczelnie zakorkowane, lecz puste, co można było stwierdzić, uderzając w nie, i przymocowane do boków skrzyni mocnymi sznurami, związanymi węzłami, które Pencroff bez trudu rozpoznał jako „węzły marynarskie”. Skrzynia wydawała się w doskonałym stanie, zapewne dzięki temu, że została wyrzucona na piaszczyste wybrzeże, a nie na rafy. Można było nawet stwierdzić, dokładnie się jej przyglądając, że niezbyt długo przebywała w wodzie oraz że od niedawna znajdowała się na brzegu. Najwyraźniej woda nie przedostała się do jej wnętrza i przedmioty, które zawierała, musiały być nietknięte.

Było oczywiste, że skrzynię wyrzucono za burtę z jakiegoś uszkodzonego statku płynącego w stronę wyspy, w nadziei, że dotrze ona do wybrzeża i będzie można ją później tam odnaleźć, a pasażerowie zatroszczyli się, by ją odciążyć za pomocą dwóch pustych baryłek.

– Odholujemy skrzynię do Granite House – powiedział inżynier – a potem zajmiemy się spisem rzeczy. Następnie, jeśli odnajdziemy na wyspie jakichś ludzi, którzy uratowali się z tej przypuszczalnej katastrofy, oddamy im to, co do nich należy. Jeśli nie znajdziemy nikogo…

– Zatrzymamy ją dla siebie! – zawołał Pencroff. – Ależ na Boga, co może być w środku?!

Fale przypływu zaczynały już dosięgać skrzyni, która przy najwyższym stanie morza powinna się unosić na wodzie. Odwiązano jeden ze sznurów łączących baryłki i użyto go jako liny holowniczej łączącej baryłki z łodzią. Następnie Nab i Pencroff, używając wioseł, odkopali nieco skrzynię z piasku, żeby ułatwić jej przesunięcie, i wkrótce piroga, holując za sobą skrzynię, zaczęła opływać cypel, któremu nadano nazwę Cypel Szczątka (Flotsam Point)11. Holowana paka była ciężka i baryłki z trudem utrzymywały ją na powierzchni wody. Dlatego też marynarz niepokoił się cały czas, że skrzynia może się urwać i pójść na dno. Jednak na szczęście jego obawy okazały się płonne i półtorej godziny od ruszenia w drogę, gdyż tyle czasu zajęło im pokonanie trzech mil, piroga przybiła do brzegu przed Granitowym Pałacem.

Wtedy łódkę i skrzynię wyciągnięto na piasek, i to suchą nogą, ponieważ morze już się wycofało. Nab poszedł po narzędzia, żeby za ich pomocą otworzyć skrzynię w taki sposób, by jak najmniej ją uszkodzić. Następnie mieli się zająć inwentaryzacją jej zawartości. Pencroff nawet nie próbował ukryć wielkiego podniecenia.

Marynarz zaczął od odczepienia obu baryłek, które były w całkiem niezłym stanie i co się rozumie samo przez się, mogły zostać ponownie wykorzystane. Następnie cęgami wyrwał zamki i natychmiast podniesiono wieko.

Wnętrze skrzyni okrywała druga powłoka, wykonana z ocynkowanej blachy, której oczywistym przeznaczeniem było chronienie znajdujących się w niej przedmiotów przed wilgocią w każdych okolicznościach.

– Ach! – wykrzyknął Nab. – Czyżby wewnątrz znajdowały się jakieś konserwy?

– Mam nadzieję, że nie – odparł reporter.

– Gdyby tylko był tam… – rzekł cichym głosem marynarz.

– Cóż takiego? – spytał Nab, który usłyszał jego słowa.

– Nic!

Osłona z blachy cynkowej została rozcięta na całej szerokości i odgięta na boki skrzyni. Powoli wyciągano z jej wnętrza przeróżne przedmioty o rozmaitym przeznaczeniu, które układano na piasku. Przy każdej nowej rzeczy Pencroff wydawał z siebie okrzyki „hurra!”, Harbert klaskał w dłonie, a Nab tańczył… jak Murzyn. Były tam książki, z których radował się Harbert, i sprzęt kuchenny, który Nab okrywał pocałunkami!

 

Zresztą wszyscy koloniści wyglądali na niezmiernie zadowolonych, ponieważ w skrzyni znajdowały się również narzędzia, broń, instrumenty, ubrania i książki. Oto dokładny spis, wyszczególniony w notatniku Gedeona Spiletta:

Narzędzia

3 noże o kilku ostrzach

2 topory

2 siekiery ciesielskie

3 strugi

2 siekierki

1 ciesak12

6 przecinaków ślusarskich

2 pilniki

3 młotki

3 świdry do drewna

2 świdry ręczne

10 woreczków gwoździ i śrub

3 piły różnej wielkości

2 pudełka igieł

 

Broń

2 fuzje skałkowe

2 fuzje z zamkiem kapiszonowym

2 karabiny odtylcowe13

5 kordelasów

4 szable abordażowe14

2 baryłki prochu mogące zawierać po dwadzieścia pięć funtów każda

12 pudełek kapiszonów

 

Instrumenty

1 sekstant15

1 lornetka

1 luneta

1 komplet przyborów kreślarskich

1 busola kieszonkowa

1 termometr Fahrenheita

1 barometr aneroidowy16

1 pudełko zawierające komplet fotograficzny: aparat, obiektyw, klisze, chemikalia itd.

 

Ubrania

2 tuziny koszul z dziwnej tkaniny, przypominającej wełnę, której pochodzenie musiało być jednak roślinne

3 tuziny pończoch17 z tej samej materii

 

Sprzęt domowy:

1 żelazny imbryk

6 rondli z ocynowanej miedzi

3 półmiski blaszane

10 aluminiowych kompletów zastawy stołowej

2 czajniki

1 mały przenośny piecyk

6 noży kuchennych

 

Książki

1 Biblia zawierająca Stary i Nowy Testament

1 atlas

1 słownik różnych narzeczy polinezyjskich

1 słownik nauk przyrodniczych w sześciu woluminach18

3 ryzy19 białego papieru

2 rejestry o pustych kartkach

 

– Należy przyznać – powiedział reporter, gdy ukończono inwentaryzację – że właściciel tej skrzyni był praktycznym człowiekiem! Narzędzia, broń, instrumenty, ubrania, sprzęt domowy, książki – niczego tu nie brakuje! Doprawdy, można by powiedzieć, że obawiał się katastrofy i z góry się na nią przygotował!

– Faktycznie, niczego nie brakuje – wyszeptał zamyślony Cyrus Smith.

– I z całą pewnością statek, na którym była wieziona skrzynia, i jej właściciel nie był piratem malajskim! – dodał Harbert.

– Chyba że właściciel dostał się do niewoli u piratów… – powiedział Pencroff.

– To niemożliwe – stwierdził reporter. – Już bardziej prawdopodobne, że amerykański lub europejski statek został zniesiony w te okolice, a jego pasażerowie, chcąc uratować przynajmniej niezbędne rzeczy, przygotowali tę skrzynię i wrzucili ją do morza.

– Czy pan też tak uważa, panie Cyrusie? – spytał Harbert.

– Tak, moje dziecko – przytaknął inżynier – mogło się tak zdarzyć. Możliwe, że w chwili katastrofy lub w przewidywaniu, że to nastąpi, zgromadzono w tej skrzyni różne przedmioty pierwszej potrzeby, by później odzyskać je na wybrzeżu…

– Nawet pudełko z przyborami fotograficznymi? – zauważył powątpiewająco marynarz.

– Jeśli chodzi o ten aparat – odparł Cyrus Smith – nie za bardzo widzę do czego miałby być przydatny, nam bowiem, jak każdemu innemu rozbitkowi, bardziej by się przydał większy zapas kompletnej garderoby lub większa ilość amunicji!

– Czy jednak na tych instrumentach, narzędziach lub książkach nie ma jakiegoś znaku lub adresu, który pozwoliłby się nam zorientować, skąd pochodzą? – spytał Gedeon Spilett.

Należało to sprawdzić. Każdy przedmiot został dokładnie obejrzany, szczególnie książki, instrumenty i broń. Jednak ani na broni, ani na instrumentach, inaczej niż się to zazwyczaj dzieje, nie widniał znak producenta. Zresztą wszystkie rzeczy były w doskonałym stanie i wyglądało na to, że nie były używane. To samo dotyczyło narzędzi i sprzętu domowego: wszystko było nowe, co w sumie dowodziło, że nie wrzucano tych przedmiotów do skrzyni na chybił trafił, lecz przeciwnie, ich wybór był przemyślany i starannie je ułożono. Na to wskazywałaby również druga metalowa powłoka, która uchroniła je przed wilgocią, a która nie mogła zostać przylutowana w pośpiechu.

Jeśli chodzi o słowniki nauk przyrodniczych i słownik narzeczy polinezyjski, to oba były w języku angielskim, ale nie widniało na nich ani nazwisko wydawcy, ani data publikacji.

Podobnie Biblia, wydrukowana po angielsku, tom godny uwagi z punktu widzenia typografii, w formacie in quarto20, do której najwyraźniej często zaglądano.

Co do atlasu, to był przepięknym dziełem zawierającym mapy całego świata i kilka planisfer wykreślonych według odwzorowania Merkatora21, z nazewnictwem w języku francuskim, na którym także nie było ani daty wydania, ani nazwy wydawcy.

Jak się przekonano, na tych różnych przedmiotach nie było żadnej wskazówki, która pozwalałaby poznać ich pochodzenie, a zatem nie było żadnej wskazówki mogącej nasunąć przypuszczenie o narodowości statku, który niedawno musiał przepływać w okolicy. Jednak skądkolwiek by pochodziła ta skrzynia, uczyniła bogaczami kolonistów Wyspy Lincolna. Do tej pory, przetwarzając płody natury, sami wszystko produkowali, a dzięki swej inteligencji, dawali sobie radę. Lecz czy nie wyglądało na to, że Opatrzność chciała ich za to wynagrodzić, zsyłając im przeróżne wytwory ludzkich rąk? Zatem jednomyślnie wznieśli ku Niebu podziękowania.

Tylko jeden z nich nie był w pełni zadowolony. Był to Pencroff. Wydawało się, że w skrzyni zabrakło czegoś, na czym ogromnie mu zależało. W miarę jak wyciągano przedmioty, jego „hurra!” traciły na sile, a po zakończeniu spisu można było usłyszeć, jak mruczy pod nosem następujące słowa:

– Wszystko pięknie i ładnie, ale zobaczycie, że w tym pudle nie znajdzie się nic dla mnie!

To sprowokowało Naba do powiedzenia:

– Coś takiego! Czego oczekiwałeś, przyjacielu Pencroff?

– Pół funta tytoniu! – odparł poważnie Pencroff. – Niczego więcej nie brakowałoby mi do szczęścia!

Słysząc to wyznanie marynarza, pozostali nie mogli powstrzymać śmiechu.

Jednak po odkryciu tej skrzyni, teraz, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, niezbędne stało się dokładne zbadanie wyspy. Ustalono więc, że już następnego dnia o świcie wyruszą w drogę, by podążając w górę Rzeki Dziękczynienia, starać się dotrzeć do zachodniego wybrzeża wyspy. Jeżeli w tej części wybrzeża wylądowali jacyś rozbitkowie, to należało się obawiać, że są bez środków do życia i że bez żadnego ociągania należy przyjść im z pomocą.

Podczas tego dnia przedmioty znalezione w skrzyni zostały przeniesione do Granitowego Pałacu i metodycznie ułożone w dużej sali.

Tego samego dnia, dwudziestego dziewiątego października – była to dokładnie niedziela – przed ułożeniem się do snu Harbert poprosił inżyniera, czy nie zechciałby przeczytać im jakiegoś fragmentu z Ewangelii.

– Chętnie – odparł Cyrus Smith.

Wziął do ręki Pismo Święte i już miał je otworzyć, gdy nagle Pencroff powstrzymał go, mówiąc:

– Panie Cyrusie, jestem zabobonny. Proszę otworzyć je na chybił trafił i przeczytać nam pierwszy werset, jaki wpadnie panu w oczy. Zobaczymy, czy będzie można go odnieść do naszej sytuacji.

 

Cyrus Smith uśmiechnął się na tę prośbę marynarza i stosując się do jego życzenia, otworzył Biblię dokładnie w miejscu, gdzie widniała włożona między kartki zakładka.

Naraz jego spojrzenie zatrzymało się na wykonanym ołówkiem czerwonym krzyżyku przed ósmym wersetem siódmego rozdziału Ewangelii według Świętego Mateusza.

Przeczytał ten werset, ujęty w takie słowa:

Proście, a będzie wam dane, szukajcie, a znajdziecie.

 

 

9Dulka – element łodzi napędzanej wiosłami, służący do utrzymywania wiosła w odpowiedniej pozycji, umieszczony bezpośrednio na burcie.

10Śrubówka – krótkie wiosło służące do śrubkowania, napędzania łódki jednym wiosłem zakładanym na dulce znajdującej się na środku rufy lub na stewie tylnej; także służące do sterowania.

11Flotsam Point – u J. Verne’a: Flotson-point.

12Ciesak (ciosła, cieślica, cioska) – narzędzie służące głównie do obrabiania pni drzew dla otrzymania wydłużonych płaszczyzn; umieszczenie ostrza prostopadle do drzewca umożliwia wygodne oddzielanie łupek gdy obrabiana powierzchnia jest równoległa np. do fundamentu budowli; używane w ciesielstwie, bednarstwie, kołodziejstwie, do naciosywania podkładów kolejowych itp.

13W zamku skałkowym zapłon prochu na panewce następował od iskier przez uderzenie skałki (krzemienia lub pirytu) o metal; w zamku kapiszonowym odpalenie następuje przy użyciu kapiszona – miedzianej miseczki zawierającej piorunian rtęci; kapiszon nakładany był na rurkę zwaną kominkiem, doprowadzającą płomień do ładunku prochowego w lufie; oba rodzaje broni były ładowane od przodu lufy (wylotu), w przeciwieństwie do późniejszych modeli, ładowanych od tyłu (wlotu) lufy, posiadających wewnętrznie zabudowany zamek.

14Kordelas – tutaj: długi prosty lub zakrzywiony jedno lub dwusieczny nóż myśliwski, wcześniej używany jako broń, szczególnie przez artylerzystów i marynarzy; szabla abordażowa, we Francji i Anglii nazywa kordelasem – krótka szabla o prostej lub zakrzywionej szerokiej głowni (części tnącej), z jednym spiczastym ostrzem i rękojeścią osłoniętą kabłąkami lub koszem; najbardziej znana z tego, że używali jej piraci, a także jeźdźcy.

15Sekstant – dawny optyczny przyrząd nawigacyjny stosowany w żeglarstwie i astronomii do mierzenia wysokości ciał niebieskich nad horyzontem, a także kątów poziomych i pionowych pomiędzy obiektami widocznymi na Ziemi; najczęstszym zastosowaniem sekstantu było określenie szerokości geograficznej na podstawie pomiaru wysokości Słońca o godzinie 12 w południe czasu słonecznego lub pozycji na podstawie pomiarów wysokości gwiazd rano i wieczorem.

16Barometr aneroidowy – przyrząd do pomiaru ciśnienia atmosferycznego; ciśnienie atmosferyczne działa na jedną (lub więcej) puszkę opróżnioną z powietrza i odpowiednio pofałdowaną (w celu uzyskania elastyczności) lub na cienkościenną, łukowo wygiętą rurkę metalową; odkształcenia puszek lub rurki są wzmacniane i przekazywane na wskazówkę pokazującą na skali wielkość ciśnienia atmosferycznego.

17Pończochy – nie były to pończochy w dzisiejszym rozumieniu, noszone przez kobiety, ale pończochy wełniane lub lniane, od wielu wieków będące elementem stroju męskiego, szczególnie w czasach, gdy noszono krótkie spodnie.

18Wolumin – zszyty i oprawiony tom obejmujący całość dzieła, jego część lub kilka różnych dzieł; dawniej rękopisy lub teksty oprawne w grubą księgę; w starożytności zapisany zwój papirusu lub pergaminu.

19Ryza – jednostka określająca liczbę arkuszy papieru; dawniej liczyła 480 arkuszy, obecnie 500 (w Austrii 1000).

20In quarto (łac.) – format książki, w którym każda kartka stanowi ćwiartkę arkusza drukarskiego; wysokość poniżej 40 cm.

21Planisfera – mapa świata w rzucie płaskim w kształcie kulistym; mapa obu półkul Ziemi; Merkator (Mercator, właśc. Gerhard Kramer, 1512-1594) – flamandzki matematyk i geograf, główny przedstawiciel flamandzkiej szkoły kartograficznej; twórca nowoczesnej kartografii; autor globusów, map i atlasów; opracował tzw. odwzorowanie Merkatora; w roku 1569 wydał wielką mapę świata w tym odwzorowaniu.

Rozdział III

Wyjazd – Przypływ – Wiązy i wiązowce – Rozmaite rośliny – Jakamar – Wygląd lasu – Olbrzymie eukaliptusy – Dlaczego nazywa się je „drzewami gorączkowymi” – Gromady małp – Wodospad – Nocne obozowisko

 

Nazajutrz, trzydziestego października, zostały ukończone przygotowania do zaplanowanej wyprawy, która stała się tak pilna ze względu na ostatnie wydarzenia. Rzeczywiście, sprawy tak się potoczyły, że koloniści z Wyspy Lincolna mieli pełne prawo mniemać, że nie potrzebują pomocy dla siebie, lecz byli w stanie sami jej udzielać.

Ustalono więc, że popłyną w górę Rzeki Dziękczynienia tak daleko, jak tylko nurt rzeki będzie na to pozwalał. Większą część drogi pokonają bez trudów i zmęczenia, a badacze będą mogli przewieźć zapasy i broń aż na najdalej na zachód wysunięty punkt wyspy.

Rzeczywiście należało pomyśleć nie tylko o przedmiotach, które zabrano, ale również o tych, które być może przypadek pozwoli im sprowadzić do Granitowego Pałacu. Jeśli doszło do rozbicia statku na wybrzeżu, jak wszystko na to wskazywało, nie zabraknie szczątków, które będą dla nich dobrym łupem. W takim przypadku bez wątpienia bardziej przydałby się im wózek niż słaba piroga, ale prymitywny i ciężki wózek trzeba by ciągnąć, przez co stawał się mniej użyteczny. Z tego powodu Pencroff wyraził żal, że w skrzyni zabrakło nie tylko „jego pół funta tytoniu”, ale też pary żwawych koni z New Jersey22, które tak bardzo by się przydały w kolonii!

Prowianty, już załadowane na pirogę przez Naba, składały się z konserw mięsnych oraz kilku galonów piwa i sfermentowanego soku, czyli zapasu na trzy dni, najwyżej tyle czasu bowiem Cyrus Smith wyznaczył na wyprawę badawczą. Zresztą w razie potrzeby mogli je przecież uzupełnić po drodze, więc Nab nie zapomniał o małej przenośnej kuchence.