Tajemnice XI gimnazjum. Unia - Sławomir Błażewicz - ebook

Tajemnice XI gimnazjum. Unia ebook

Sławomir Błażewicz

0,0

Opis

Kim byliśmy w przeszłości? Magiczna podróż w czasy renesansu.

Opowieść o przygodach czworga gimnazjalistów, którzy w magiczny sposób przenoszą się w czasy renesansu. Akcja powieści toczy się w roku 1569, a jej tło stanowią wydarzenia towarzyszące podpisaniu Unii Lubelskiej.
Licentia poetica pozwala autorowi ożywić wybitne postaci epoki – króla Zygmunta Augusta, dworzanina Andrzeja Firleja oraz wielkich poetów tej doby – Mikołaja Reja, Jana Kochanowskiego i Sebastiana Klonowica. W opowiadaną historię autor wplata również wątek miłości króla do Barbary Radziwiłłówny, przywołując przy tym postać legendarnego mistrza, Jana Twardowskiego, którego rolę w powieści trudno przecenić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



I PIWNICA

– Stopnie są strome.

– Poświeć!

– Wracajmy!

Dno podziemnego korytarza było śliskie i lepkie od brudu gromadzącego się od wieków. Zawilgocone mury oddawały słoną woń, która drażniła nozdrza i gardła. Nie mając pewnego podparcia pod nogami, musieli przytrzymywać się muru, który brudził ręce lepkim, obślizgłym nalotem, ale to wydawało się lepsze niż perspektywa upadku w maź niewiadomego pochodzenia. Poruszali się więc powoli i ostrożnie. Nie wiedzieli, czy korytarz jest stabilny, czy nie powstanie rozpadlisko pod nogami lub złomy gruzu nie posypią się na głowy. Korytarz skręcał teraz w prawo i chodnik pochylił się nieco w dół, zatem droga stała się jeszcze trudniejsza. Nachylenie na szczęście nie zwiększało się i po opanowaniu sposobu bezpiecznego poruszania się mogli kontynuować misję poznawczą.

– A! Co to?! – krzyknęła nagle Ewa. – Coś mnie dotknęło! – zakomunikowała trzęsącym się głosem.

– Poświećmy we wszystkich kierunkach – zadecydował Tomek.

Snopy światła długich latarek powędrowały wzdłuż korytarza w jedną i w drugą stronę. Monika oświetlała ściany i podłogę przy nogach wędrujących. Niczego nie zauważyli.

– Może ci się zdawało? – niepokojąco zawyrokował Andrzej.

– Zdawać to się mogło tobie, gdy zabierałeś nas do tego brudu, że to będzie ciekawa przygoda. Mogliśmy siedzieć w Vanilli i zajadać ciastka, zamiast taplać się w błocie i wąchać smrody piwnic – odpowiedziała urażona Ewa.

– Gdzie następnym razem nas zabierzesz? Na wysypisko śmieci? – dobijająco podsumowała Monika.

– Ten korytarz musi się niedługo skończyć. Dawni mieszkańcy Lublina mieli tajemne przejście, prowadzące za mury, by móc się ewakuować w czasie bitwy lub pożaru – z historyczną precyzją wyjaśnił sytuację Andrzej. Tylko Tomek nie zabrał głosu w tej sprawie. Myślami był po stronie dziewczyn. Perspektywa miłych pomieszczeń kawiarni… Tu zaśmiał się do siebie, przecież tam też są piwnice, a w nich stoliki, ale jakże inny klimat. Nie odzywał się jednak. Nie chciał robić przykrości koledze. Chłopaki muszą trzymać się razem. Ale co prawda, to prawda. W tej zgniliźnie nie czuł się zbyt komfortowo. Dawno minęli zagospodarowaną część piwnicy na Starym Mieście i przemieszczali się korytarzem, który Andrzej odkrył w ubiegłym roku podczas odwiedzin u swojej babci. Stary loch posiadał pęknięcia w miejscu zamurowania. Udało się poluzować jedną cegłę, a potem kolejne. Powstała wyrwa ukazała korytarz, który prowadził w nieznanym kierunku. W ciągu kilku wizyt udało mu się powiększyć przejście do rozmiarów umożliwiających przedostanie się tam. Przeszedł nawet na drugą stronę i dokonał rekonesansu. Zasłonił wejście starą biblioteczką, służącą za regał, na którym babcia Hela układała przygotowane własnoręcznie przetwory. Andrzej uwielbiał je, jak chyba każdy. Od tamtej chwili systematycznie planował wyprawę w celu zwiedzenia zagadkowego korytarza.

***

Dzień realizacji zamierzeń przypadł na maj. Od początku postanowił, że nie pójdzie sam. Wtajemniczył swoich najlepszych przyjaciół, którym mógł zaufać. Umówili się na placu Litewskim przy pomniku Unii Lubelskiej. Tomek przyszedł punktualnie, a Monika i Ewa spóźniły się jak zawsze. Nie było czasu na długie powitania. Udali się Krakowskim Przedmieściem, by przy końcu ulicy zatrzymać się bezwiednie przed ceglaną budowlą. Gdyby miasta posiadały dowody osobiste, Lublin miałby w nim zdjęcie rozpychającej się wśród kamienic bramy. Przejście przez Bramę Krakowską to jak przekroczenie strefy klimatycznej. Chłód i wilgoć Starego Miasta powodowały dreszcze. Jakby wiosna przychodziła tu nieco później. Słońce nie ogrzało jeszcze zimnych kamienic, a jedynie dotykało delikatnie chodników i szyb domów, które przez setki lat obserwowały życie, słuchały zwierzeń dziesiątków pokoleń niezliczonej rzeszy ludzi, lecz nigdy nie ujawniły ich tajemnic. Każdy kolejny drobny dzień przeistaczał teraźniejszość w strumień historii, w daleką nieodwracalną przeszłość, w którą imiona i twarze, nadzieje i cierpienia, zabawy dzieci i pogrzeby bliskich opadły milcząco.

Niemal przebiegli Rynek, by skryć się w zaułkach bramy przy ulicy Złotej. Tu było już naprawdę ciemno i chłodno. Wchodzenie do starej piwnicy nie wszystkim przypadło do gustu i Andrzej długo musiał przekonywać, by zechcieli towarzyszyć mu w tej ekspedycji. Czego mogli się spodziewać? Spaceru brudnym wiekowym korytarzem i spotkania ze szczurami. No w tym wypadku reakcje dziewczyn mogłyby zakończyć badanie tego fascynującego, zdaniem Andrzeja, świata.

– Zawsze, gdy jestem u babci, wysyła mnie do piwnicy, abym coś zaniósł lub przyniósł, i wtedy mam okazję oglądać te stare mury, które nie wiadomo, kiedy powstały, może za Kazimierza Wielkiego, i których chyba jeszcze nikt nie naprawiał od tamtego czasu. Aż dziwne, że się jeszcze nie rozpadły – powiedział Andrzej, próbując wprowadzić przyjaciół w swój archeologiczny świat.

– Dziwne masz, Andrzeju, upodobania – skwitowała Ewa. – Chciałabym mieć te atrakcje za sobą.

Stary dom nie mógł zawieść oczekiwań. Maleńkie podwórze z wewnętrzną drewnianą klatką schodową. Belki skrzypiące i kołyszące się pod naporem pośpiesznych kroków. Podwórze wypełniała wilgoć, zapachy gotowanych obiadów wydobywające się z mieszkań. Nadwątlone tynki, niszczone przez wodę z nieszczelnych rynien, obrosły mchem i kruszały na dużej powierzchni. Koloru ścian nie domyśliłby się chyba nawet specjalista od kryminalistyki. Stare okna również zgubiły gdzieś farbę i kit. Drewniane poręcze schodów dźwigały dotyk czasu. Czy ktoś je kiedykolwiek zmywał? Jak długo żyją odciski palców? Czy przeżywają swojego właściciela? Czy archeologia odcisków byłaby w stanie dokopać się śladów dawnych mieszkańców? Czy coś by powiedziały? Tu byliśmy! Wspinaliśmy się po tych schodach, a wy niczego o nas nie wiecie. Nosiliśmy wodę, nosiliśmy drewno. Dźwigaliśmy tych, którzy mieli się dopiero narodzić. Rysa w belce przy podłodze. Kto ją zrobił? Może dziecko? Kiedy? Rok temu? Pięćdziesiąt? Sto? Zlękło się nagłym turkotem? Dorożki? Samochodu?

Doszli do starych brązowych drzwi na drugim piętrze. Ledwie widoczny, zaśniedziały szyld dumnie obwieszczał, kto w tym miejscu od wielu już lat wiedzie swoje zwyczajne życie. Solidne zamki dowodziły zapobiegliwości mieszkańców przed utratą chwil, które spędzili w skromnym gniazdku, otulającym ich ciche istnienie.

Andrzej przycisnął guzik staromodnego dzwonka i rozległ się przeciągły elektryczny dźwięk, niespotykany już chyba nigdzie poza tą strefą życia, zamkniętą kamienicami i historią. Przybliżające się kroki, a właściwie szuranie nogami, wskazywały, że to dziwne miejsce jest zamieszkane. Klekot solidnych zasuw i delikatne uchylenie drzwi, ograniczone naprężonym łańcuszkiem, zaciekawiona twarz łagodnej staruszki z pytaniem w oczach, kto przyszedł.

– O, Andrzejek! Wejdź, dziecko – jak zawsze z wielkim entuzjazmem przywitała kochanego wnuka.

– Dzień dobry, babciu! Przyszedłem z przyjaciółmi, ale nie będziemy ci długo przeszkadzać – delikatnie zaanonsował koleżanki i kolegę, licząc jednocześnie na to, że uda mu się skrócić niezbędny czas na gościnność, której mógł się spodziewać, i bezzwłocznie przejść do realizacji badawczego zamysłu.

– Jakże „przeszkadzać”?! Wchodźcie prędko. Chodźcie, chodźcie! – ponaglała staruszka, otwierając szeroko drzwi i przytupując radośnie filcowymi bamboszami.

Babcia Helena witała energicznie młodych gości, przyglądając się każdemu i szukając cech, które tak chętnie widziałaby w otoczeniu swojego wnuka.

– Usiądźcie tu przy stole – zadecydowała, dostrzegając u gości zakłopotanie nowym miejscem i nieznaną osobą.

– Babciu, to moi przyjaciele ze szkoły: Tomka już znasz, a to Monika i Ewa – wymienił, wskazując ręką na właściwe osoby, które kłaniały się grzecznie starszej pani, odzyskując pewność siebie, jak dzieje się to zwykle w otoczeniu ludzi życzliwych.

Babcia przyglądała się szczególnie dziewczętom, próbując odgadnąć wzrokiem, czy może któraś z nich przypadła jej wnukowi mocniej do serca. Ale i dziewczynki odgadły intencję babci, więc rumieniły się i uśmiechały.

– Zaraz nastawię wodę i zrobię herbatę. Mam placek z konfiturami, to was poczęstuję – powiedziała, jakby nagle sobie o tym przypomniała, a jednocześnie chcąc przerwać fascynujące, ale kłopotliwe badanie.

– Ale prosimy nie robić sobie kłopotu, my tylko na chwilę – mówiły jednocześnie Monika i Ewa, chcąc zachować się grzecznie w nowym miejscu, choć były też ciekawe, co starsza pani szykuje swojemu wnukowi na powitanie.

– Nie wiecie, co mówicie – przerwał Andrzej. – To najlepszy placek na świecie i nie wyjdziecie, póki nie zjecie go w całości. To wam gwarantuję – dodał, mając okazję powiedzieć babci coś miłego.

– Nie uprzedziłeś nas – jak zwykle odważniej wystąpiła Monika. – Nie sprawialibyśmy kłopotu. – Wypowiedziała to mniej zdecydowanie, bo zdała sobie sprawę, że to chyba nie do końca miłe.

– Albo nie jedlibyśmy obiadu – zauważył praktycznie Tomek, który był już z Andrzejem u babci Heli i wiedział, jak głęboka jest gościnność tego domu.

– Jeden, co mówi rozsądnie – podchwyciła komplement staruszka i już nie czekając na dalsze ceregiele młodzieży, poszła zakrzątnąć się w kuchni.

– Ja pani chętnie pomogę – zaoferowała Monika odruchowo, bo nie miała w zwyczaju siedzieć bezczynnie, gdy starsi pracują.

– Chodź. Będzie mi raźniej. Jednak tylko dla towarzystwa, bo w mojej kuchni trudno byłoby ci cokolwiek zrobić. Ale chodź, sama zobacz.

Kuchnia babci Heli znajdowała się w wydzielonej części przedpokoju. Była oddzielona od wąskiego korytarzyka drewnianą przeszkloną przesłoną, przez którą wpadało światło słoneczne z okien od strony ulicy. Prowadziły do niej małe, wykonane na wymiar drzwi. Za nimi znajdowało się niewielkie pomieszczenie z kaflową kuchnią, szafkami, blatem do przyrządzania potraw. Ujmującą jasność i przytulność tego miejsca dopełniały zapachy ziół, przypraw, czosnku, rozłożonych na blacie i wiszących między wiekowymi już, ale funkcjonalnymi szafkami. W kuchni było ciepło. Rozżarzone palenisko, przykryte fajerkami, tworzyło serdeczny klimat. Węglowa kuchnia panowała nad całą przestrzenią, rozkładała się obszernie wzdłuż tej części korytarza i nie pozostawiała wiele wolnego miejsca. Obok kuchni przymocowany był duży, ciężki zlew, świadek osiągnięcia, jakim było doprowadzenie wody do mieszkań.

Monika rozglądała się uważnie po królestwie starszej pani, która wprawnym ruchem odsunęła fajerki zakrywające palenisko kuchni i pogrzebaczem obudziła z drzemki żarzący się węgiel, zachęcając do kolejnej pracy. Teraz mogła napełnić czajnik wodą i postawić do zagotowania.

– To trochę potrwa, ale mamy czas – zagadnęła babcia swoją młodą towarzyszkę, po czym zamyśliwszy się głębiej, szukała wspomnień z wczesnej młodości. Trudne to było zadanie, więc wróciła pośpiesznie do przerwanych przygotowań.

– Ładnie tutaj – powiedziała Monika, rozglądając się uważnie dokoła i bez zmuszania się do kurtuazyjnych komplementów.

– Lubię swoją kuchnię i nie zamieniłabym jej na inną – z dumą oznajmiła gospodyni. – Ty pewnie pierwszy raz taką widzisz?

– Niezupełnie. Moja babcia ma taką samą, ale obok ma nową, gazową. Jednak czasami rozpala starą, bo uważa, że taka kuchnia tworzy więzi rodzinne.

– I ma rację – z zadowoleniem potwierdziła wiekowa pani. – Ogień w domu jest jego duszą – refleksyjnie podsumowała rozważania. – A ty umiesz gotować? – zapytała, chcąc kontynuować gospodarskie rozmowy, które lubiła najbardziej, najlepiej się w nich odnajdując.

– Tak, miałam już trochę okazję. Mama od dawna przyucza mnie do różnych domowych czynności, również do gotowania. Pomagam jej często, a nawet kilka razy gotowałam obiad samodzielnie – dodała dumnie, wiedząc, że wzbudzi tym uznanie.

– To pięknie – pochwaliła babcia Hela. Polubiła dziewczynę od razu, a teraz jeszcze mocniej przypadła jej do serca.

– Nie wiem, czy moje obiady były dobre, ale nie narzekali, więc może nie były takie złe.

– A ciasta umiesz piec? – starsza pani kontynuowała swój egzamin.

– No niestety. Trochę mamie pomagam: coś utrzeć, coś dosypać, ale samodzielnie to jeszcze niczego nie piekłam, może z wyjątkiem muffinek na kiermasze – wyczerpująco wyjaśniła Monika.

– A jakie kiermasze organizujecie? – z zaciekawieniem zapytała babcia.

– Różne. Świąteczne. Charytatywne najczęściej. Zbieramy pieniądze na różne cele. Dla dzieci z domu dziecka na przykład albo dla chłopca z Afryki – wymieniła jako coś zwykłego i oczywistego.

– To ślicznie. To bardzo dobrze o was świadczy – pochwaliła pani Hela, wydłużając każde słowo, by jej uznanie wybrzmiało doniośle. – A jak tam Andrzejek? Grzeczny jest w szkole?

– Oczywiście. Najgrzeczniejszy – powiedziała szybko i zdecydowanie Monika, uśmiechając się przy tym, co nie do końca potwierdzało wygłoszoną deklarację.

– Akurat! – Z przekąsem, ale i z zadowoleniem wysłuchała opinii o swoim kochanym wnuku jego babcia. – Lubię, jak mnie odwiedza. Smutno starej kobiecie samej. Czas się dłuży, a młody ma zawsze coś do opowiedzenia i pomaga mi trochę. Dzisiaj też miałam go wysłać do piwnicy, ale ma gości, więc może innym razem. – Ostatnie zdanie wypowiedziała z lekką rezygnacją w głosie.

– My chętnie będziemy mu towarzyszyć, jeśli oczywiście pani pozwoli. On często opowiada o tej piwnicy: o jej skarbach i tajemnicach. Byłby chyba zawiedziony, gdybyśmy jej nie obejrzeli – z lekką ironią wprowadziła w tajemnicę odwiedzin.

– Ale tam brudno, kurz. Jakże dziewczynki zabierać w takie miejsca. To już nie ma gdzie zaprosić? – Babcia Helena słuchała tych słów z niedowierzaniem, bo wydawało się jej czymś niedorzecznym, by czysto ubrane panienki zaglądały tam, gdzie nikt nie sprzątał od stuleci, a słoiki trzeba przykrywać, aby chronić je przed kurzem.

– Z początku też tak myślałyśmy, ale tu wszystko jest takie inne, więc to może być ciekawe – z całkowitym przekonaniem odparła Monika.

– Skoro tak, nie będę psuła wycieczki. Idźcie i zwiedzajcie. To może być pouczające – odpowiedziała starsza pani, śmiejąc się serdecznie, najwyraźniej widząc w tym całym zamyśle coś bardzo dziecinnego.

– Też mam taką nadzieję – podsumowała Monika w taki sposób, że nie było żadnych wątpliwości, iż podziela sceptycyzm rozmówczyni.

– Teraz weź to ciasto, a ja przeniosę herbatę – zarządziła babcia, przerywając damską pogawędkę.

Wszystko w mieszkaniu było staroświeckie. Nie były to antyki, pamiątki po utytułowanych przodkach. Były to zwyczajne miejskie starocie, zdobyte mozolną pracą, wystane w niekończących się kolejkach sklepowych PRL-u, ale czyste, zadbane wysiłkiem pracowitej kobiety. Na środku głównego pokoju stał okrągły masywny stół z drewna, rozkładany w obszerny owal w trakcie rodzinnych uroczystości. Uginał się pod ciężarem potraw podczas niezliczonych świąt i niedzielnych obiadów. Prawdziwy strażnik rodzinnej jedności. Dzisiaj jeszcze raz obdzieli równo swoją życzliwością. Obok kredens w tym samym ciemnobrązowym kolorze. Istna szafa na skarby gospodyni. Ciężkie, malowane ręcznie serwisy, nieco już wyszczerbione, ale zawsze wyjmowane na wyjątkowe okazje. Sztućce, chyba srebrne, zawinięte starannie w płótno i umieszczone w pudełku. Niżej gąsiorek z winem własnej roboty, wartym spróbowania, oraz pudło dużych rozmiarów z pamiątkami babci.

Przeszły do pokoju. Na widok zbliżającego się poczęstunku miny młodych ludzi poweselały. Nie udawali już grzeczności, tylko zabrali się z ochotą do dzieła. Stara kobieta z zadowoleniem patrzyła, jak goście z apetytem zajadają się jej wypiekiem. Możliwość zrobienia komuś przyjemności, bycie potrzebnym są równie ważne jak zdrowie i pomyślność.

– Chodzicie do jednej klasy? – Przerwała ucztę, by zaspokoić swoją ciekawość odnośnie do znajomych wnuka.

– Monika i Tomek chodzą do jednej klasy i są od nas starsi o rok. Chodzą do trzeciej klasy. Ja chodzę z Ewą. To znaczy do tej samej klasy – pośpiesznie wyjaśnił Andrzej, ale nie zdążył wyprzedzić śmiechów przyjaciół. Ewa, chociaż czerwona na twarzy, też śmiała się z tej dwuznaczności, która jej zdaniem mogłaby być jednoznacznością, której wyczekiwała i której by nie odrzuciła.

– Nie chodzicie do tej samej klasy, ale przyjaźnicie się. Mieszkacie blisko siebie? – dopytywała babcia, bo zawsze w rozmowie lubiła mieć informacje dokładnie poukładane.

– Niezupełnie, a właściwie to mieszkamy w sporej odległości od siebie i musimy się specjalnie umawiać, by coś razem robić. Najczęściej widzimy się tylko w szkole. Znamy się, bo robimy wspólnie gazetę szkolną. Tomek jest nawet zastępcą redaktora – wyczerpująco odpowiedziała Monika.

– Ach tak, jesteście żurnalistami. To pięknie – z zachwytem odpowiedziała staruszka, potrafiąca zawsze cieszyć się z aktywności i sukcesów wnuka. – A o czym piszecie do swojej gazety? – Temat wciągnął ją całkowicie.

– O szkole głównie. – Tym razem Tomek poczuł się wywołany do odpowiedzi jako najbardziej zaangażowany i odpowiedzialny w tej kwestii. – O naszym gimnazjum, o tym, co się w nim ciekawego i ważnego dzieje.

– A kto wam to wydaje? – ciekawiła się coraz bardziej gospodyni.

– To skomplikowana sprawa. Gazetę publikujemy w internecie na stronie Junior Media, a następnie zgłaszamy numer do konkursu. Jeśli wygramy, „Kurier Lubelski”, który jest naszym patronem, drukuje egzemplarze i przysyła do szkoły – jeszcze raz z wyczerpującym wyjaśnieniem pośpieszył Tomek.

– Chcecie zostać dziennikarzami? – zapytała swoich gości starsza pani.

– Trudno powiedzieć – oznajmiła Monika.

– Ale interesuje nas to. Patrzymy dokładniej i staramy się jak najwięcej odkrywać, choć może to brzmieć górnolotnie – dopowiedział redaktor.

– Odkrywajcie – podsumowała babcia Helena. – A jak to brzmi, to nieważne.

– Teraz, babciu, pójdziemy do piwnicy – oświadczył Andrzej, nie mogąc się już doczekać, kiedy rozpocznie się wyprawa tak przez niego wyczekiwana i zaplanowana.

– Idźcie. Chociaż uważam, że to nie jest dobre miejsce do spacerów – zaopiniowała babcia.

– Zbierajmy się! Koleżanki i kolego – historia czeka.

– Uważaj, bo odkryjemy grobowiec faraona – z przekąsem dodała Ewa.

– Na faraona bym nie liczył, ale na mumię zdechłej myszy jak najbardziej – pocieszająco oznajmił Andrzej.

– Tam są myszy? – Coś jakby zaczynało docierać do delikatnej Ewy.

– Nie tylko duchy mieszkają w lochach – zaśmiała się babcia.

– Idźmy i szybko wracajmy – próbowała wybrnąć z kłopotliwej sytuacji Monika.

***

Korytarze stawały się coraz węższe. Zwietrzałe cegły zamieniły się w miałką substancję, odpadającą jak piasek przy najlżejszym dotknięciu. Sklepienie nie sprawiało wrażenia solidnego, a nawet widniały miejscami niepokojące wybrzuszenia, powstałe od nacisku ziemi i kamienic. Ktoś, kto drążył to przejście, nie przypuszczał, że przetrwa tyle wieków, gdy po narzędziach i tych, którzy je trzymali, nie będzie już najmniejszego śladu. To jest historia, pozostałość, skorupy, w których zapisane są niepokoje i nadzieje, miłość i gniew, radość i ból. Czego szukamy w historii sprzed kilkuset lat? Siebie?

Powietrze stawało się coraz bardziej stęchłe. Nieużywany korytarz nie miał dopływu świeżego powietrza.

– Strasznie tu duszno – z niepokojem zauważyła Ewa. – Nie ma czym oddychać. Nawet nie czuję zapachu, tylko mi słabo.

– Słyszałam, że w głębokich wykopach powstają beztlenowe przestrzenie. Robotnicy mdleją, a nawet giną – dodała Monika zalękniona teraz tym odkryciem, zasłyszanym gdzieś przypadkiem w rozmowach.

– Jeśli zrobi się zbyt niebezpiecznie, to się wycofamy – zadecydował Tomek, chcąc uspokoić przyjaciół, a jednocześnie pragnąc wykazać się zdrowym rozsądkiem, wiedział bowiem, że w tym momencie wyprawa stała się ryzykowna i niebezpieczna. Czuł, jak strach opanowuje jego ciało, ale tym bardziej chciał się mu przeciwstawić. Nie wymięknę – powtarzał w duchu – nie wymięknę. – Idziemy już godzinę, a lochy nie mogą przecież ciągnąć się w nieskończoność. Liczę, że to już lada chwila – powiedział, by pocieszyć siebie i towarzyszy.

– Też mam taką nadzieję – dodał Andrzej – ale jak dotąd nie widzę przebłysku światła ani nie czuję powiewu powietrza. Chodnik może być w którymś miejscu zasypany.

Tunel nie był wydrążony w linii prostej. Skręcał to w prawo, to w lewo, jak okopy. Na szczęście nie tworzył labiryntu. Widocznie nikt nie zamierzał tu czegokolwiek ukrywać. Dlaczego nie budowali prosto? Może ze względu na trwałość kamienic podkopywanych pod fundamentami, może właściciele niektórych domów nie życzyli sobie, by ktoś przemykał pod ich własnością. A może tak właśnie buduje się korytarze ewakuacyjne w porządnym mieście.

Korytarz stawał się coraz szerszy, aż zakończył się nagle obszerną komorą.

– Nie ma przejścia – zakomunikował Andrzej, który cały czas prowadził grupę jak po swoim terenie, przyświecając dużą latarką na pięć baterii.

– Poświećmy dokładnie – zakomenderował Tomasz, który wolał samodzielnie rozpoznać sytuację i znaleźć najlepsze rozwiązanie.

Dziewczyny nic nie mówiły, tylko rzucały nerwowe snopy światła, które macały ściany, szukając rozpaczliwie wyjścia. Kiedyś musiało być tutaj więcej miejsca, ale wybrzuszone ściany pomniejszały przestrzeń, odpierając resztkami sił nacisk ziemi. Budowniczy dał w tym punkcie naturze więcej swobody i ta wykorzystała to bezlitośnie.

Odwaga i chęci poznawcze gdzieś się ulotniły, natomiast potrzeba przebywania w bezpiecznym miejscu mocno zagościła w umysłach członków wyprawy.

– Wracajmy! – błagalnie powiedziała Ewa.

– Jeśli nie znajdziemy przejścia, to wracamy – zadecydował Tomek.

– Tutaj coś jest! Chodźcie! – zawołała Monika, która staranniej badała ściany pomieszczenia. Na jednej z nich znajdowało się wgłębienie, które było niewidoczne, gdy świeciło się na wprost, ale podświetlone z boku i z bliska odsłaniało niszę o szerokości wąskich drzwi. Z pewnością kiedyś tam były, bo w zmurszałych cegłach tkwiły resztki drewnianej ościeżnicy, świadczące o zamykanym przejściu. Wejście, a raczej szeroka szczelina, utworzona tymi samymi siłami natury, co wybrzuszenia w murze, miało także wypukły kształt i budziło podobne obawy – że może się w każdej chwili zawalić, zasypując ich. Przejście było wystarczająco szerokie, by człowiek mógł bokiem przedostać się do kolejnej części korytarza, węższego niż ten, którym poruszali się dotychczas, ale wyglądającego solidnie. Cegły były tu mniej poszczerbione, równo kładzione i mniej wilgotne. Planowa solidna robota, może zlecona przez dawne władze.

– Co robimy? – spytał Andrzej zaniepokojony losem swojej wyprawy. On też musiał przyznać szczerze, że najadł się strachu i mocno zatęsknił za świeżym powietrzem i przestrzenią.

– Historia już cię nie pasjonuje? – kąśliwie skwitowała Ewa. – Przecież szukamy faraona, czyż nie tak? – Strach, który ją dławił przez ostatnie minuty, przerodził się w sarkazm, którym próbowała odgryźć się na chłopakach i rozładować emocje.

– Nie czas na złośliwości – przerwał Tomek. – Nie wiemy, co kryje dalsza część korytarza. Możemy iść dalej, ale nie jest to do końca bezpieczne, a na pewno mało rozsądne. Musimy zdecydować, co robimy. Niech rozstrzygnie wynik głosowania. Teraz każdy musi pomyśleć o sobie, o tym, co dla niego będzie dobre. Zastanówcie się chwilę i zaraz powiemy, co postanowiliśmy.

– Nie zgadzam się – zaprotestowała Ewa, bojąc się, że zdecyduje coś przeciwnego niż pozostali, a potem będzie musiała odwoływać, aby nie zostać sama w tym postanowieniu. Najchętniej wróciłaby na powierzchnię i miała nadzieję, że inni podzielają jej pogląd, ale uważała, że taka grupa przyjaciół jak oni powinna mieć takie samo zdanie w wielu kwestiach bez względu na konsekwencje. To fundamentalna zasada. Zamiast głosowania wolałaby dyskusję. Mogłaby liczyć na Monikę. Jej rozsądny głos musiał przecież być po stronie wyjścia z lochów. Mogła zdecydować, a chłopcy jak zawsze by jej ulegli. Była nie tylko ładna, ale też trudno było polemizować z jej argumentami. I teraz również wszyscy patrzyli na Monikę, aby zdjęła z nich ciężar decyzji i postanowiła mądrze.

Monika nie wiedziała, co zdecydują przyjaciele, ale ona wiedziała od razu, gdy tylko światło latarki przecięło tajemniczą przestrzeń. Za zaułkiem rozpoczynało się coś nowego, nie bez powodu tak skrzętnie oddzielonego. Ciągnęło ją tam. Nie wiedziała dlaczego. Zazwyczaj rozumiała pobudki swojego postępowania. Granica, którą chciała przekroczyć, dokonywała w niej jakiegoś podziału niezachwianej jedności: tego, co powinna uczynić, i tego, co robiła – dotąd była jej pewna jak nazwiska i adresu zamieszkania.

– Ja idę dalej. Chcę zobaczyć, co jest po drugiej stronie. – Oświadczenie Moniki zabrzmiało jak uderzenie pioruna.

Po jej słowach zapanowała długa cisza. Oczy Ewy zrobiły się duże i przerażone, jakby ktoś odebrał jej ostatnią nadzieję. Po policzkach zaczęły spływać łzy. Chłopcy spuścili głowy. Byli przekonani, że ta rozsądna dziewczyna zdejmie z nich ciężar przyznania się do strachu i będą mogli wycofać się z trudnego położenia bez konieczności konfrontacji.

– Decyzja właściwie zapadła – podsumował łamliwym głosem Tomek. – Która godzina? – spytał i wyjął telefon komórkowy, by spojrzeć na zegar. – Dziewiętnasta. Idziemy już godzinę.

– Muszę wysłać esemesa do mamy. – Ewa przypomniała sobie, widząc smartfona w ręku kolegi. Wyjęła swój telefon, szybkimi ruchami palców napisała treść wiadomości i wysłała. – Nie ma zasięgu – powiedziała zrezygnowana.

Na te słowa wszyscy chwycili za komórki i z jękiem zawodu musieli potwierdzić. Byli zdruzgotani. Zasięg telefonu to obszar istnienia, poza którym człowiek staje się czymś niekonkretnym, umowną ideą albo nieznaną substancją. Jeszcze raz spojrzeli błagalnie na Monikę, szukając w jej twarzy oznak wybawienia, ale nic z tego. Postanowienia nie można było cofnąć, jak nie można odwrócić losu.

Ewa ciężko westchnęła. Tym razem Monika poprowadziła wyprawę. Za nią w milczeniu podążyli przyjaciele: Tomek, potem Ewa, a na końcu Andrzej, zamykający grupę.

Przejście było wąskie, ale szczupli ludzie mogli przejść bokiem, nawet nie brudząc ubrań. Dalej było nieco szerzej, więc szli prawie swobodnie, ocierając co prawda rękami o brudne ściany i trochę zniżając głowy. To ostatnie raczej przez przezorność, bo korytarz nie był aż tak niski. Ściany były w dobrym stanie. Cegły, równe i lśniące, tworzyły solidny mur – tym razem nie obawiali się przykrych niespodzianek. Tylko powietrze było gorsze. Dopływ świeżego powietrza, słaby już w pierwszej części korytarza, teraz stał się jeszcze słabszy. W bocznej odnodze chodnika z trudem się oddychało. Mam nadzieję, że się nie podusimy – pomyślał Tomek, ale nie wyjawił głośno swoich obaw. I bez tego słychać było głośne wciąganie powietrza przez uczestników wyprawy. Szli coraz wolniej i coraz częściej przystawali. Stracili rachubę czasu i odległości. Od zaułka uszli może pięćdziesiąt metrów, a wydawało im się, że przeszli kilkaset.

Korytarz ponownie skręcił w prawo, w miejscu zakrętu mur zrobiony był z wapiennego kamienia. Robiło im się słabo. Czuli ucisk w uszach, a przed oczami migały im iskierki. Powłóczyli nogami. Podziemny chodnik na nowo stał się szerszy – utworzył małe pomieszczenie. Niestety powietrza nie zrobiło się więcej.

– Usiądźmy, odpocznijmy trochę – wymamrotała Ewa i nie czekając na reakcję przyjaciół, klapnęła ciężko na brudną ceglaną posadzkę. Pozostali poszli w jej ślady. Powietrze, a może jego brak, gryzło w płuca. Oparli się plecami o ściany i próbowali złapać oddech. Strzępy myśli biegały po ich głowach, nie budując żadnej całości. Monice wydawało się, że widzi coś w zagłębieniu. To może być kolejny korytarz – pomyślała. Ale jestem słaba. Podniosła rękę w stronę wyłomu. Tomek, zauważywszy ten gest, skierował strumień światła latarki we wskazanym kierunku. Dostrzegł dochodzący korytarz, a potem wydało mu się, że coś odbija światło. Złoto – przeszło mu przez myśl. Nagle zaczął marzyć o skarbach piratów karaibskich, o których dużo czytał w podstawówce. Płynął teraz statkiem po rozświetlonym słońcem morzu. Lekkie kołysanie fal zachęcało do snu. „Jesteś na wachcie!” – zdawało mu się, że słyszy głos kapitana. „Nie możesz spać. Musisz wypatrywać niebezpieczeństw. Szukaj lądu!”

Otworzył z trudem oczy. Na kolanach dobrnął do bocznego przejścia. Za nim znajdowała się mała sala, która dawała ostatnią nadzieję na ratunek. Znów zamigotało coś, co odbijało światło. Widział to wyraźnie, ale nie miał już siły rozpoznać, co to może być. Wiedział, że dotknął tego przedmiotu. Z korytarza dolatywała woń, której nie znał. Gaz – pomyślał. Spojrzał na postacie przyjaciół. Chyba śpią? Dlaczego śpią? Przecież musimy iść dalej.

II JESTEŚMY STĄD

– Gdzie my jesteśmy? – spytała Monika, rozglądając się bojaźliwie.

– Jak? Co?! – Ewa się rozpłakała i zamknęła oczy, by nie patrzeć na to, co dzieje się wokół.

– Czy widzisz to samo, co ja? – spytał Andrzej.

– Widzę – odpowiedział Tomasz.

Wyszli z tunelu, a ostatnie chwile pobytu w nim wytarte były z ich pamięci jak gumką do ołówka. Znaleźli się w pełnym blasku dnia w środku sadu, nieopodal szopy i komórki w pobliżu murów z basztami.

– Umarliśmy czy jesteśmy w domu wariatów? – odezwała się badawcza natura Andrzeja.

– Aua!! Co robisz, idioto?! Dlaczego mnie szczypiesz? – wrzasnęła Ewa, którą Andrzej ścisnął za ramię, doprowadzając do piekącego bólu.

– Sprawdzam, czy żyjemy. Odpowiedź brzmi twierdząco, ale nie pytajcie, co się dzieje – tłumaczył swoje zachowanie Andrzej, który jak najszybciej chciał wyjść z obezwładniającego zaskoczenia i dociec, w jakim są położeniu.

– Jak my wyglądamy? – Teraz Monika zwróciła uwagę na to, że nie tylko otoczenie zupełnie się zmieniło. Mieli na sobie ubrania, których na pewno nie kupowali w galerii Plaza. Dziewczyny były ubrane w jasnogranatowe sukienki z rękawami bufiastymi do łokcia, a dalej wąskimi. Przez całą długość odzież zdobiły kolorowe hafty, w których wyróżniały się błyszczące nici, jakby zrobione z cieniutkiego, wyciągniętego złota. Hafty układały się we wzory liści i warkoczy. Sukienki zapięte były perłowymi guzami, wyglądającymi na prawdziwe. Biodra dziewczyn przepasywały skórzane paski z wytłoczonymi wzorami w kształcie kwiatów, zapinane srebrnymi klamrami. Na szyjach uczestniczki wyprawy miały wisiorki z wprawionymi rubinami: Monika z trzema większymi, a Ewa z pięcioma mniejszymi w kształcie kropel deszczu. Włosy dziewczyn też wyglądały inaczej. Przedtem rozpuszczone, teraz spięte z tyłu złotymi spinkami. Na nogach miały rajstopy z cieniutkiej włóczki oraz zamszowe trzewiki, bardzo wygodne i stylowe. Ubranie chłopców również wyglądało godnie, chociaż bardziej ekstrawagancko. Najpierw rzucały się w oczy szerokie, bufiaste spodnie do pół uda, wyglądające jak nadmuchane gacie. Na nogach – rajstopy jak u dziewczyn i trzewiki, trudno odgadnąć – męskie czy damskie. Góra lepiej się prezentowała. Jedwabna koszula u Tomasza – jasnoniebieska z wzorami w kształcie herbów, płócienna szara u Andrzeja, z wyhaftowanymi basztami. Na wierzchu ozdobne kaftany z miękkiego i lśniącego materiału, którego nie znali. Na głowach mieli jakby trochę za duże berety, a na biodrach – skórzane pasy z wytłoczonymi głowami: lwa u Tomasza i niedźwiedzia u Andrzeja. Tomasz przy pasie miał przyczepiony sztylet w skórzanej pochwie, ozdobionej złotym ornamentem z kamieniami. Na głowni wybity był pozłacany herb, a całość wyglądała szczególnie misternie. Schował go jednak szybko za kaftanem, bo wydał mu się zbyt cenny, by paradować z nim po mieście.

– Byliśmy w przebieralni? – zapytała Ewa, chcąc pojąć przyczynę tak nieoczekiwanej metamorfozy ich wyglądu. – Czy robicie sobie jakieś żarty? Oddajcie mi moje ciuchy i ja spadam. Dosyć mam głupich kawałów – powiedziała poirytowana nie na żarty, widząc w całym zajściu niesmaczne zachowanie kolegów.

– Kto mnie tak ubrał i kto mnie rozebrał?! To jakieś chore. – Monika uświadomiła to sobie, prawie płacząc.

– Niczego takiego nie pamiętam. Nie wiem, jak pokażemy się ludziom, zwłaszcza rodzicom. No i gdzie my jesteśmy? – Pytanie Tomka wymagało szybkiej odpowiedzi.

Wydostali się z niewielkiego i mocno zaniedbanego ogrodu. Wysokie chwasty utrudniały przejście. Minęli drewniane zabudowania, właściwie szopy częściowo wkopane w ziemię. Spadziste dachy, kryte strzechą, wyglądały jak duży kapelusz na niskiej osobie. Na prawo niewielki budynek, osmolony z jednej strony. Czarne zwęglenia ciągnęły się od ziemi aż po pułap i dalej przechodziły w poczerniałą strzechę, niespaloną dzięki, pewnie ulewnym, deszczom, ale solidnie naruszoną pożarem, chyba nie tak dawnym, bo zapach spalenizny wyraźnie się rozchodził.

Doszli do linii krzewów, które stanowiły naturalne ogrodzenie. Przykucnęli i odchyliwszy gałęzie, rozglądali się po okolicy. Z lewej strony biegła droga, na której panował spory ruch. Wozy zaprzężone w konie lub woły podążały ciasno i powoli w obu kierunkach. Między pojazdami znajdowało się sporo ludzi w kaftanach, czapkach i wysokich butach pomimo ciepłego dnia. Po prawej wysokie mury, podzielone bramami i basztami o różnych kształtach.

– Wejdziemy do miasta – zadecydowała Monika.

– Coś ty?! Zaaresztują nas! – przeraziła się Ewa.

– Nie zaaresztują. Niczego złego nie zrobiliśmy. Jeśli będziemy się skradać jak teraz, to dopiero wzbudzimy podejrzenia – upierała się Monika, odwołująca się zawsze do poczucia sprawiedliwości.

– Tu niczego nie osiągniemy, a tam przynajmniej zobaczymy, gdzie jesteśmy i o co chodzi – dodał Andrzej, znów gotowy do poznawania nowych rzeczy.

– Co tu się właściwie dzieje? – Tomasz nie mógł pojąć tego, co widzi. – Kręcą jakiś film? Musimy to sprawdzić.

Podnieśli się i wysunęli z krzaków na otwartą przestrzeń. Czuli się niepewnie. Stąpali, zmuszając nogi do stawiania kroków, a wychodziło jedynie szuranie po ziemi, jakby macali grunt w ciemnościach. Pracowali nad sobą, by przywrócić normalność ruchów i zachowań. Po kilkunastu metrach nogi zaczęły pracować właściwie. Raz, dwa. Raz, dwa. To już był właściwy rytm. Przeskoczyli parę wąskich wykopów i znaleźli się na drodze. Wcisnęli się w ludzki potok, gdy zrobiła się większa przerwa między furmanką zaprzęgniętą w konia a ciężkim wozem z drewnem. Woźnica nie wyglądał na zachwyconego, że ma przed sobą grupę pieszych, na których będzie musiał uważać, aby ich nie potrącić. Nie powiedział jednak niczego, tylko okręcił lejce dookoła dłoni. Tu nie było już wyjścia. Musieli podążać z falą ludzi w kierunku miasta lub w przeciwnym. O zatrzymaniu się nie było mowy.

Ewie wydawało się, że ludzie spoglądają na nich. Na pewno wiedzą, że jesteśmy obcy – pomyślała. W małych miejscowościach wszyscy się znają i przybysz się nie ukryje. No tak, ale skąd wiem, że to mała miejscowość, a przyjezdnych, jak widać, na tej drodze jest wielu? Może nikt na nas nie zwróci uwagi.

Obserwując uważnie wędrujących, zauważyła, że jej strój nie jest taki najgorszy – żywe kolory i rozmiar nie budziły najmniejszych zastrzeżeń. Przechodnie mieli ubrania raczej jednolite i monotonne. Granatowe spodnie i kaftany, buty bardziej wysłużone. Spojrzała na swoje sznurowane zamszowe trzewiki. Ładnie skrojone i nowe jak ze sklepu – pomyślała i to dodało jej otuchy oraz pewności siebie. Przywiązywała dużą wagę do swojego wyglądu, lubiła być na bieżąco z modą. Tę pasję zaszczepiła jej mama, która przepadała za kupowaniem ubrań dla siebie i córki i często chodziły razem do galerii handlowych. Pozostali członkowie wyprawy również prezentowali się wykwintnie. Tomasz wydawał się starszy i wyglądał teraz dostojnie. Jest przystojny – mogła bezpiecznie stwierdzić w myślach.

W tym czasie spotkała się ze spojrzeniem Moniki, która ręką wskazała na swój ubiór, a potem lekceważąco zakreśliła koło po okolicy. Wybuchnęły śmiechem.

– Co się dzieje, dziewczyny? – zaniepokoił się Andrzej, który szedł z przodu z Tomkiem. Chętniej niż inni chłopcy włączał się do rozmów dziewczyn. Był również wrażliwy na swoim punkcie, więc niespodziewany wybuch śmiechu uznał za wynik plotek na swój temat.

– Nieźle się prezentujemy na tle innych – wyjaśniła Monika.

– No właśnie, zauważyłem, że są jacyś szarzy – podzielił się swoją uwagą Andrzej. Przybliżyli się do bramy wjazdowej do miasta. Bryła budowli wydała im się jakaś znajoma. Ceglane przedbramie z wieżyczkami, brama właściwa i kopuła.

– To Brama Krakowska! Jesteśmy w Lublinie! – z ogromną radością wykrzyknął Tomek.

– To Lublin – potwierdziła Monika.

Przez chwilę poczuli się raźniej, ale też zdziwienie i niepokój napędzały im łzy do oczu. Co to wszystko znaczy i jak to się skończy? Minęli suchą fosę i już nie było odwrotu. Musieli zmierzyć się z przeznaczeniem. Zwodzony most oddawał głuchy stukot kół i podbitych kawałkami blachy obcasów. Strażnicy z halabardami wpatrywali się uważnie w twarze wchodzących do miasta. Młodzi przybysze starali się zachować spokój i opanowanie, choć lęk przeszywał ich do szpiku kości. Musieli przejść w naturalny sposób, nie zmieniając tempa marszu. Wartownicy wydawali się znawcami ludzkich myśli i sumień. Przyjaciele przeszli bez problemu i minęli maleńkie podwórze, otoczone wewnętrznymi drewnianymi podestami. Dalej zaczynała się właściwa brama, zamykana broną, za którą stało kolejnych dwóch wartowników sprawdzających, kto wkracza w obręb murów.

– Udało się – powiedział Tomasz z poczuciem wielkiej ulgi. – Czułem się jak na przejściu granicznym. Dobrze, że o nic nie pytali, ale przyglądali się nam jak podejrzanym. Na razie jesteśmy bezpieczni, a to już coś.

– Ale co dalej? Dokąd pójdziemy? – spytała Ewa, której lęk jakoś nie mógł opuścić, lecz mocno trzymał w sidłach.

– Rozejrzymy się. Zobaczymy, co tu się dzieje. Może znajdą się jakieś możliwości – odpowiedział Tomasz, chcąc dodać optymizmu swoim przyjaciołom.

– Wesprzyj biednego kalekę, jaśnie panie! – odezwał się błagalny głos za jego plecami.

Był to kaleka, siedzący na kamiennym bruku. Ubrany był w stare zakurzone łachmany: spodnie, koszulę i coś przypominającego fartuch jako okrycie wierzchnie. Wszystko w tym samym kolorze dojrzałego zboża. Człowiek niestary jeszcze, ale mocno zniszczony i zaniedbany. Zwichrzone włosy, częściowo siwe, nieczesane zbyt często i jeszcze rzadziej myte. Oczy podpisane cierpieniem i brakiem nadziei. Siedząc, wyciągał lewą rękę po jałmużnę i teraz dopiero zauważyli, że nie ma jednej nogi, a prawa ręka zwisa mu bezwładnie wzdłuż tułowia. W obliczu kalectwa poczuli się zawstydzeni i skrępowani. Ewa odruchowo zaczęła szukać kieszeni, aby znaleźć coś, co mogłoby napełnić otuchą biedaka.

Do tej pory nie poznali dokładnie swojej garderoby i odkrycie, że nie posiada kieszeni, wywoływało rozczarowanie. Sięgnęła pod kubraczek w nadziei, że tam będzie kieszeń wewnętrzna, nie wiedząc przecież, czy cokolwiek tam znajdzie, ale gest służenia pomocą już był dla niej obowiązkiem chwili. Objęła dłonią jakiś woreczek wiszący na rzemyku i wyciągnęła go gwałtownie na wierzch. Zanurzyła rękę w jego zawartości i nie przyglądając się zbytnio, wręczyła żebrakowi monetę. Ten oglądał dar przez dłuższą chwilę, zdumiony, jakby był świadkiem cudownego ozdrowienia.

– Dziękuję ci, miłościwa pani! – wykrzyknął głośno, a na ten dźwięk obróciły się głowy innych żebrzących.

Teraz widać było, że jest ich liczna grupa. Zaczęli się przesuwać w kierunku hojnej dawczyni i zawodzić, głośno lamentując. Zrobiło się duże poruszenie, a Ewa, zmuszona sytuacją, sięgnęła po kolejną monetę i wręczyła bezzębnej kobiecie. Lamenty kalek przemieniły się w wycie. Tomek, początkowo oszołomiony tym zajściem, odzyskał zimną krew. Chwycił Ewę za rękę i mocno szarpnął ku sobie.

– Idziemy! – zakomenderował.

Cała grupa skręciła w boczną uliczkę i pośpiesznie oddaliła się od niebezpiecznego miejsca. Skryli się za budynkiem i tam mogli odetchnąć.

– Puść mnie! To boli – protestowała Ewa, wyszarpując ramię z żelaznego uścisku Tomka.

– Co ty wyprawiasz? Chcesz ściągnąć na nas uwagę i podejrzenia? – upominał jak starszy brat.

– To nie twoja sprawa! – sprzeciwiała się jego tonowi wyższości Ewa. Nie lubiła być karcona za brak rozwagi, zwłaszcza że zawsze działała impulsywnie, co wywoływało liczne problemy i pretensje.

– Skąd masz pieniądze? – dalej rzeczowo badał Tomasz.

– Nie wiem. Wyciągnęłam z woreczka – posłusznie odpowiedziała.

– I tak powiesz strażnikowi, gdy cię o to spyta?! – wykrzyknął Tomasz, oburzony lekkomyślnością koleżanki.

– Ale skąd ona ma te pieniądze i ile ich ma? – zapytała Monika, bo tych tajemnic było już za wiele, a ciągle nie znali żadnej odpowiedzi.

– Racja – odpowiedział Tomek. – Musimy zbadać te cyrkowe ciuchy, bo nie wiemy, co się w nich kryje.

Zdali sobie sprawę, że do tej pory nie obejrzeli dokładnie swoich ubrań, a to, co się przed chwilą zdarzyło, przeczyło naiwnej nadziei, że to jakaś filmowa dekoracja, którą statyści za chwilę opuszczą i wrócą trolejbusem do domu. Sięgnęli za koszule i jeden po drugim wyciągali solidne sakiewki wypełnione monetami. Wysypywali po kilka sztuk na dłonie i przyglądali się każdej monecie, próbując odczytać napisy. Każde z nich było właścicielem garści srebrnych krążków różnej wielkości i kilku złotych.

– Ile to może być warte? – spytał Andrzej, którego materialistyczna strona duszy otrzymała świeżą pożywkę.

– I co z tym zrobimy? – z błyszczącymi oczami zapytała Ewa.

– Już byś poszła na zakupy? – ironicznie uciął Tomasz. – Może nowe buciki? Tobie należałoby odebrać tę kasę – dodał z naciskiem.