Tajemnice walizki generała Sierowa - Opracowanie zbiorowe - ebook

Tajemnice walizki generała Sierowa ebook

3,0
52,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Opublikowane przez wnuczkę w 2017 roku w Rosji, czyli dwadzieścia osiem lat po śmierci Iwana Sierowa, dzienniki wywołały burzliwą dyskusję wśród historyków i w mediach. Ich autor to niewątpliwie jedna z najmroczniejszych postaci XX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 1469

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Записки из чемодана. Тайные дневники первого председателя КГБ, найденные через 25 лет после его смерти.

© Prosveshcheniye publishers, 2016

© Serova V.V., 2016

© Khinstein A.E., 2016 – editing, compiling, commentary

Wydanie polskie © Wydawnictwo REA-SJ, 2019

Tłumaczenie

Od rozdziału „Słowiańska szafa generała Sierowa” do rozdziału 14 – Aleksander Janowski

Od rozdziału 15 do końca – Jan Cichocki

Redakcja

Bogusław Jusiak

Korekta

Agencja Wydawnicza Synergy (Artur Furmańczuk, Natalia Nowak, Anna Sadczuk), Danuta Piętka

Projekt okładki i stron tytułowych

Paweł Panczakiewicz

Projekt środków i skład

TYPO 2 Jolanta Ugorowska

Wszystkie fotografie zawarte w książce zostały udostępnione przez wydawnictwo Prosveshcheniye

Książkę wydrukowano na papierze Eccobook White 60 g vol. 1,6 dostarczonym przez Antalis Sp. z o.o.

ISBN 978-83-7993-413-3

Wydawnictwo REA-SJ Sp. z o.o.

Dział Handlowy

ul. Kościuszki 21, 05-510 Konstancin-Jeziorna

tel. 22 631 94 23

e-mail:[email protected]

www.rea-sj.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Każda reprodukcja, adaptacja całości lub części niniejszej publikacji, kopiowanie do bazy danych, zapis elektroniczny, mechaniczny, fotograficzny, dźwiękowy lub inny wymaga pisemnej zgody Wydawcy i właściciela praw autorskich.

Skład wersji elektronicznej

Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Słowiańska szafa generała Sierowa

Czekista zawsze pozostaje czekistą. Byli czekiści w naturze nie istnieją. Byli szefowie KGB – tym bardziej.

Dzienniki Iwana Sierowa nie są zwykłymi wspomnieniami jednego z ostatnich szefów sowieckich służb specjalnych. Stanowią dowód rzeczowy ostatniej gry operacyjnej starego generała, zakończonej już po jego śmierci.

Sierow wszystko dokładnie zaplanował i obliczył w duchu starej szkoły stalinowsko-beriowskiej. Materiały, które Czytelnik ma przed sobą, stanowią wynik tej kombinacji, zrealizowanej dokładnie według scenariusza generała. Tę partię byli podwładni przegrali ze swym szefem z kretesem.

Czytelnicy bez wątpienia na tym skorzystali, ponieważ nigdy przedtem świadectwa „marszałka służb specjalnych” nie były rozgłaszane, poza tym po prostu nie istniały.

Iwan Sierow prowadził dziennik od momentu przyjścia na Łubiankę w roku 1939. Najważniejsze wydarzenia i spostrzeżenia zapisywał przez całe życie: w czasie wojny i po niej, a nawet na stanowisku szefa KGB w latach 1954–1958 i Głównego Zarządu Wywiadowczego (GRU) do momentu zwolnienia w roku 1963.

Oczywiście zapiski swe prowadził w głębokiej tajemnicy. Sam fakt odnotowywania poszczególnych aspektów pełnionej służby, spotkań i rozmów z najwyższymi przełożonymi, ze Stalinem włącznie, przyrównywano do ujawniania tajemnicy państwowej. Podczas wojny za prowadzenie dziennika oficerów stawiano przed trybunałem lub zsyłano do kompanii karnych.

Notatki Sierow prowadził w samotności. Nie można wykluczyć, że długi czas chował je nawet przed własną żoną. Zapisane atramentem, okrągłym uczniowskim pismem, zeszyty i notatniki ukrywał w specjalnie urządzonych skrytkach.

Na emeryturze Sierow nie zapomniał o skrytkach i ich zawartości. Po roku 1954 zaczął pracować nad swymi wspomnieniami, uzupełniając i czasem przepisując stare dzienniki.

Raczej nie kierował się próżnością. Chyba dążył, chociaż zaocznie, do przywrócenia swego dobrego imienia, opowiadając prawdę o sobie i swoich prześladowcach, przynajmniej tak jak ją postrzegał.

Sierow uważał siebie za okrutnie i niesłusznie pokrzywdzonego. W roku 1963, w wyniku skandalu szpiegowskiego z pułkownikiem GRU Olegiem Pieńkowskim, generała zdymisjonowano w atmosferze nagonki, pozbawiono złotej gwiazdy Bohatera Związku Sowieckiego oraz trzech generalskich gwiazdek na pagonach, degradując do stopnia generała majora, w dodatku zesłano na prowincję. „Za utratę czujności” wykluczono go z partii. O prawdziwych przyczynach niełaski opowiemy nieco dalej.

Pamiętniki Sierowa miały posłużyć za odpowiedź Chruszczowowi, Breżniewowi, Szelepinowi oraz innym sowieckim „olimpijczykom”, którzy przyczynili się do jego nieszczęścia. Ich kwintesencję zawiera nieudolny, lecz szczery czterowiersz (tak, tak – surowy szef NKWD, KGB i GRU na stare lata zabawiał się poezją).

Może to dziwne – maszeruję

Z czołem wzniesionym wysoko.

Ojczyzna kiedyś za prawdą się ujmie,

Zapewni należny mi spokój.

Myślę, że nie warto sprowadzać całej sprawy do banalnego wyrównania rachunków. Jako świadek i uczestnik wielu wydarzeń historycznych Sierow czuł się zobowiązany opowiedzieć przynajmniej o niektórych z nich.

„Uważam, że byłoby nierozsądne z mojej strony zabierać ze sobą do grobu wiele faktów znanych tylko mnie, tym bardziej że niektórzy »pamiętnikarze« zniekształcają je co niemiara – pisał w jednej z przedmów do swoich pamiętników. – Niestety kilku moich kolegów z pracy, znających opisywane wydarzenia, odeszło już z tego padołu, nie pozostawiając po sobie żadnych wspomnień”.

Istotnie, nikt z szefów organów bezpieczeństwa z tamtego okresu nie pozostawił żadnych pamiętników. W tym sensie notatki Sierowa stanowią unikalny dokument epoki, niemający odpowiednika we współczesnej historii.

Mimo przejścia na emeryturę Sierow nie utracił dawnych nawyków. Dzienniki prowadził skrycie, nie ufając nikomu. Dopiero potem powierzył żonie przepisywanie ich na maszynie. Już na początku pieriestrojki zwierzył się również swemu zięciowi, znanemu pisarzowi i scenarzyście filmowemu Edwardowi Chruckiemu, klasykowi sowieckiej powieści kryminalnej.

Taka konspiracja wcale nie świadczyła o starczej paranoi – byli podwładni rzeczywiście nie spuszczali oka z Sierowa.

Jego wnuczka wspomina, jak po śmierci dziadka domownicy, opróżniając jego gabinet na daczy, odkryli w parkiecie wydrążone rowki przeznaczone do kabli aparatury podsłuchowej. Wtedy też po niezaplanowanym przyjeździe do Archangielskoje zastali dziwnego młodego człowieka z neseserem, który natychmiast się wycofał, dodając: „Nie jestem złodziejem”. Rzeczywiście, z domu nic nie zginęło.

KGB nieustannie polowało na dzienniki Sierowa: ani Kreml, ani Łubianka nie życzyły sobie ukazania się na Zachodzie kolejnej sensacji wydawniczej. Usiłowano nawet podstawić Sierowowi zbliżonego do KGB znanego pisarza Juliana Siemionowa, według powieści którego nakręcono głośny serial telewizyjny Siedemnaście mgnień wiosny. Po wizycie autora, którego do emerytowanego teścia-generała przywiózł kolega, Edward Chrucki, na posiedzeniu Biura Politycznego KC KPZR w dniu 12 lutego 1971 roku Jurij Andropow meldował: „Komitet Bezpieczeństwa dysponuje informacją, że Iwan Aleksandrowicz Sierow, były przewodniczący KGB przy Radzie Ministrów ZSRR, w ciągu ostatnich dwóch lat zajęty jest pisaniem wspomnień o swojej działalności politycznej i państwowej… W pracy nad nimi wykorzystuje własne notatki. Wspomnień tych nikomu jeszcze nie pokazywał, mimo że jego najbliższe otoczenie wie o ich istnieniu…”1.

Trudno w to uwierzyć, ale KGB nigdy nie weszło w posiadanie poszukiwanych dokumentów. Archiwum swe i notatki Sierow ukrywał profesjonalnie. Gdyby odpowiednie czynniki zechciały, na pewno w końcu by je znaleziono – zdemolowanoby cały dom, zerwano podłogi, boazerie, sufity. Andropow wolał jednak nie uciekać się do drastycznych środków – może czuł sentyment do człowieka, z którym razem w 1956 roku w zbuntowanym Budapeszcie krył się przed kulami powstańców.

Sierow chyba się nie spodziewał, że zobaczy swe pamiętniki w druku. Jego nazwisko, personalia innych działaczy i większość opisywanych wydarzeń objęto w sowieckich czasach najostrzejszym zakazem.

Na co więc liczył? W jakim celu na stare lata rozpoczął aż tak niebezpieczną grę z KGB?

Dopiero teraz to rozumiemy…

Iwan Aleksandrowicz Sierow zmarł gorącym latem 1990 roku, kilka miesięcy przed 85. rocznicą urodzin. Gdyby odszedł kilka lat wcześniej, KGB na pewno po swojemu rozegrałoby końcówkę tej przydługiej partii szachów i skonfiskowało pamiętniki. W roku 1990 jednak organa śledcze miały już inne sprawy na głowie i stare papiery nikogo nie zajmowały.

Mój starszy przyjaciel Edward Chrucki opowiadał, jak po śmierci jego teścia daczę w Archangielskoje po kryjomu przeszukali czekiści (no bo niby kto inny?), działali jednak na tyle topornie, że nawet nie zdarli boazerii na ścianach.

Od śmierci Iwana Sierowa upłynęło prawie ćwierć wieku. Przez cały ten czas historycy i specjaliści powoływali się okresowo na słowa jego zięcia o pamiętnikach, lecz nikt nigdy ich nie widział. Nawet krewni zmarłego nie wiedzieli, gdzie znajduje się jego archiwum. Rodzina, owszem, przechowywała głównie oficjalne papiery – różnego rodzaju legitymacje, nagrody i odznaczenia, skargi do KC i Komisji Kontroli Partyjnej, jak również kilka zaledwie kartek z brudnopisami dzienników.

Wydawało się, że były przewodniczący na zawsze zabrał do grobu swoje tajemnice, aż tu naraz…

Słowo daję, gdybym miał napisać scenariusz filmowy do naszej historii, rozpocząłbym tak:

Podmoskiewska dacza generała. Dobudowany garaż. Robotnicy – gastarbeiterzy – ciężkimi młotami rozwalają ściankę działową. I naraz… pod ciosami młota ujawnia się… wnęka. Schowek! Kamera filmowa najeżdża szerokim planem. Za ścianką ukryto, obsypane teraz budowlanym pyłem, dwie staroświeckie walizy.

Robotnicy wywlekają znalezisko. Trzęsącymi się rękami rozbijają zamki. Na ich smagłych twarzach maluje się podniecenie, lecz zamiast na złoto i kosztowności ich rozczarowane spojrzenia padają na liczne zeszyty, notatniki i sterty maszynopisów.

Tak właśnie to wyglądało. W roku 2012 dawny dom generała Sierowa przy szosie Rublowskiej odziedziczyła jego wnuczka Wiera. Wkrótce zarządziła remont. Kiedy usuwano ściankę w garażu, odnaleziono za nią schowek z dwoma walizami w środku.

Sierow był przekonany, że wcześniej czy później jego notatki trafią do potomnych. Do nich właśnie je adresował i dla nich pisał. Wydaje mi się, że gdyby wiedział, w jak niecodzienny sposób ujawniona zostanie jego tajemnica, generalska miłość własna zostałaby mile połechtana. Nawet po śmierci pokazał klasę prawdziwego zawodowca.

Dzienniki i wspomnienia Sierowa to prawdziwa kopalnia złota dla kogoś, kto chce wyrobić sobie obiektywną opinię na temat niedawnej sowieckiej przeszłości. Zrządzeniem losu ten człowiek uczestniczył w kluczowych wydarzeniach lat 1940–1965, w sensie dosłownym tworząc historię najnowszą. Wystarczy powiedzieć, że jako jedyny stał u steru dwóch sowieckich supersłużb – KGB i GRU.

Jego notatki i świadectwa są unikalne, jako że pozwalają spojrzeć na zachodzące procesy historyczne oczami ich bezpośredniego uczestnika. Dodam, że wiele sekretów i tajemnic Sierow ujawnia po raz pierwszy.

Przykładów na poparcie tej tezy mamy aż nadto. Czytelnik może samodzielnie zresztą dojść do tego samego wniosku. Nawet kulisy własnej dymisji Sierow ukazuje w sposób zupełnie odmienny – twierdzi, że superszpieg XX wieku Oleg Pieńkowski to… agent KGB, podstawiony Amerykanom i Anglikom przez sowiecki kontrwywiad.

Jest takie często nadużywane wyrażenie: człowiek swojej epoki. Iwan Aleksandrowicz rzeczywiście nim był.

Chłopskiego syna z guberni wołogodzkiej, aktywistę świetlicowego, Komsomoł skierował na naukę do szkoły piechoty, po której trafił do wojska najpierw jako dowódca plutonu, a potem baterii.

Awansowany do stopnia majora, został wysłany do Akademii Wojskowej imienia Frunzego, której nie zdążył ukończyć. W styczniu 1939 roku 33-letniego Sierowa wraz z setkami innych słuchaczy i absolwentów uczelni wojskowych odkomenderowano do NKWD.

W opinii samego zainteresowanego początki jego pracy na Łubiance i pierwsze spotkania z ludowym komisarzem bezpieczeństwa Ławrientijem Berią można przyrównać do uczucia kociaka wrzuconego do lodowatej wody. Po czystkach Jeżowa kadry zawodowców bezlitośnie przetrzebiono i prawdziwych fachowców brakowało.

W dniu 2 września 1939 roku Sierowa mianowano komisarzem spraw wewnętrznych Ukrainy – razem z sowiecką armią należało przyłączyć wschodnie połacie Polski (zachodnią Ukrainę) oraz oczyścić nowo pozyskane tereny z elementów wrogich władzy sowieckiej. Świeżo upieczony komisarz dysponował bardziej niż skromnym doświadczeniem – zaledwie pół roku stażu operacyjnego…

Podobne przypadki powtarzały się w życiu Sierowa regularnie. Zawsze posyłano go na odcinki najtrudniejsze, gdzie działo się coś ważnego – powierzano mu zarządzanie kryzysem, wyrażając się językiem współczesności.

Przed wojną Sierow zostaje pierwszym zastępcą komisarza bezpieczeństwa ZSRR, a wkrótce zastępcą komisarza spraw wewnętrznych. Na jesieni 1941 roku, w przypadku poddania Moskwy Niemcom, miał pozostać w niej nielegalnym rezydentem w celu organizacji wysadzania w powietrze przedsiębiorstw przemysłowych, infrastruktury komunalnej i metra. Jako szef moskiewskiej strefy ochrony NKWD Sierow wiele uczynił dla zaprowadzenia porządku na linii obrony stolicy. Tworzył pierwsze oddziały dywersyjne i partyzanckie.

Odwagi mu nigdy nie brakło. Jako jeden z nielicznych szefów Łubianki niejednokrotnie udawał się na linię frontu, wydostawał z okrążenia, osobiście prowadził żołnierzy do ataku, będąc o włos od śmierci.

W jednej z wersji swego życiorysu, jakie zawierało jego archiwum, pisze: „…wykonywałem zlecenia specjalne Państwowego Komitetu Obrony ZSRR i naczelnego dowództwa na różnych frontach: obrona Moskwy, Stalingradu, Leningradu, Charkowa, Woroszyłowgradu, następnie przełęczy kaukaskich (Kłuchorska, Maruchska i inne), gdzie odniosłem kontuzję z utratą przytomności”.

Pod kierownictwem Sierowa prowadzono likwidację oddziałów bandyckich w Kałmukii i na Kaukazie. Iwan Aleksandrowicz był także jednym z ideologów walki z OUN i polskim podziemiem antysowieckim, osobiście aresztował przywódców probrytyjskiego rządu polskiego oraz kierownictwo Armii Krajowej.

Dzień zwycięstwa specjalny pełnomocnik 1. Frontu Białoruskiego, komisarz bezpieczeństwa II rangi Sierow świętował w Berlinie, do którego wszedł wraz z sowieckimi jednostkami bojowymi. Z przedmieścia stolicy III Rzeszy jako pierwszy zadzwonił do Stalina, by donieść: „nasi już są w mieście”.

O wojnie, o szturmie Berlina, o życiu w powojennych Niemczech Sierow pisze bardzo szczegółowo jako o najciekawszych faktach ze swego życia.

Bezpośrednio uczestniczył w największych wydarzeniach XX wieku – podpisaniu kapitulacji przez hitlerowskie Niemcy, obradach konferencji poczdamskiej, negocjacjach z sojusznikami. To on właśnie odnalazł spalone zwłoki Hitlera, Ewy Braun i Goebbelsa. W czerwcu 1945 roku z inicjatywy marszałka Żukowa otrzyma złotą gwiazdę Bohatera Związku Sowieckiego.

Za cztery lata wojny jego mundur generalski ozdobi sześć orderów bojowych. Nie wszystkie otrzymał za bohaterskie czyny.

Sierow kierował deportacją narodowości uznanych przez Stalina za wrogie – Niemców nadwołżańskich, Kałmuków, Czeczenów, Tatarów krymskich, Karaczajewców. On właśnie tworzył pierwsze obozy filtracyjne dla jeńców wojennych i odpowiadał za przymusową mobilizację osób narodowości niemieckiej. Z jego nazwiskiem wiążą się „czerwone porządki” na zajętych przez ZSRR terytoriach krajów nadbałtyckich, w Polsce, Niemczech, na Białorusi, Ukrainie, w Rumunii.

Wykonując wolę Kremla i Łubianki, Sierow czynił wszystko, co było konieczne dla osiągnięcia celu. Potrafił być przebiegły i wiarołomny – jego znakiem firmowym stało się zwabianie przeciwnika w pułapkę. Tak zneutralizowano przywódców polskiego, ukraińskiego, a potem węgierskiego ruchu oporu.

Nie zamierzam go ani potępiać, ani usprawiedliwiać – jak już zaznaczyłem, był człowiekiem swojej epoki. Sierow nie zwykł kwestionować rozkazów, lecz je wykonywać, za co właśnie ceniło go kierownictwo.

W swoich notatkach wspomina o kilkudziesięciu spotkaniach ze Stalinem, nie licząc mnóstwa rozmów telefonicznych. „Wódz narodów” rzeczywiście wysoko cenił Sierowa. Nie bez powodu wyruszając po raz pierwszy i ostatni na front w roku 1943, przygotowanie wyjazdu powierzył właśnie jemu.

Nie to jednak było najpoważniejszym zadaniem Iwana Aleksandrowicza. Stalin regularnie wydawał mu polecenia o różnym stopniu ważności, co dokładnie przedstawiają odnalezione dzienniki.

Po maju 1945 roku Stalin celowo pozostawił Sierowa w Niemczech w charakterze specjalnego pełnomocnika NKWD-MSW oraz zastępcy sowieckiego komendanta Berlina. Powierzono mu wyjątkową misję: wyszukiwanie niemieckich uczonych-atomistów, konfiskata rysunków technicznych i planów budowy reaktorów atomowych, demontaż i wywóz do ZSRR całych zakładów przemysłowych. Dzięki wysiłkom Sierowa odtworzono produkcję rakiet balistycznych, zorganizowano transport paliwa jądrowego do ZSRR, stworzono pierwszą sowiecką broń masowego rażenia.

Kiedy w roku 1952 zagrożony został harmonogram „budowy stulecia”, kanału Wołga–Don, Stalin wysłał Sierowa, by pokierował pracami na miejscu i… po upływie trzech miesięcy kanał był gotowy!

Wizerunek technokraty od służb specjalnych dobrze przysłuży się Sierowowi po śmierci Stalina. Dążący do szczytu władzy Chruszczow obdarzył go zaufaniem – przecież znali się jeszcze z okresu wspólnej pracy na Ukrainie.

Sierowa po aresztowaniu Berii, w odróżnieniu od mnóstwa jego kolegów z MSW-MBW, nie tylko nie zwolniono ze stanowiska ani nie zatrzymano, lecz odwrotnie – w lutym 1954 roku powierzono mu nowy resort, Komitet Bezpieczeństwa przy Radzie Ministrów ZSRR. Wypada dodać, że przedtem, jako jeden z zastępców Berii, Sierow brał udział w operacji przeciwko własnemu zwierzchnikowi.

Swoje oddanie nowemu szefowi Sierow demonstrował niejednokrotnie. Jako pierwszy wyleciał jesienią 1956 roku do zbuntowanego Budapesztu, gdzie osobiście kierował operacją „Grom” i zatrzymaniem „przywódcy rządu kontrrewolucyjnego” Imrego Nagya.

W lipcu 1957 roku, w czasie pierwszego spisku przeciwko Chruszczowowi, Sierow uczyni wszystko, by uchronić swego pryncypała: kagiebiści wraz z wojskowymi i pracownikami MSW będą w pośpiechu transportować do Moskwy z całego kraju szeregowych członków KC KPZR, zwolenników Nikity Siergiejewicza.

W nagrodę za wierność otrzymał niełaskę. Najpierw w roku 1958 Sierowowi powierzono wywiad wojskowy, czyli GRU. W 1963 roku, w wyniku doskonale zaplanowanej operacji, ostatecznie wykreślono z nomenklatury i poddano ostracyzmowi. Do końca swych dni Sierow będzie słał pisma do KC, domagając się przywrócenia utraconych gwiazdek generalskich i legitymacji partyjnej…

Na pewno dawny stalinowski faworyt stał się w nowych okolicznościach człowiekiem niewygodnym. Bezpośredni i nieustępliwy, nie przypochlebiał się i swego zdania nie ukrywał. Charakter też miał odpowiednio twardy, tworząc sobie masę wrogów, czemu dawał wyraz w pamiętnikach, nie przebierając ani w ocenach, ani w emocjach.

Na początku lat 60., w szczycie tak zwanej odwilży politycznej, Chruszczow skutecznie pozbył się wszystkich współtowarzyszy z okresu stalinowskiego. Ich miejsce zajmowali faworyci nowego okresu – głodni sukcesu, energiczni, młodzi, plastyczni. Na ich tle Sierow wyglądał jak wielka staromodna słowiańska szafa wśród lekkich plastikowych mebli. Jest to całkiem trafna metafora, jeśli przypomnimy sobie, że za prototyp majora Fiedotowa ze słynnego sowieckiego filmu Zwiadowczy czyn posłużył legendarny Nikołaj Kuzniecow, agent 4. Zarządu NKWD. Jednym z organizatorów tego zarządu był właśnie Sierow.

Nie dziwi więc fakt, że „drogi Nikita Siergiejewicz” bez wielkiego żalu rozstał się z dawnym towarzyszem walki pod pierwszym nadarzającym się pretekstem: nie chciał mieć przy sobie nikogo, kto pamiętałby o jego udziale w masowych represjach oraz częstych poniżeniach, jakie przyszły bojownik z kultem jednostki musiał znosić ze strony Stalina.

Sam Sierow uważał swoją „odstawkę” za skutek specoperacji KGB, co było dla niego podwójnie krzywdzące. Przecież wiele swych sukcesów Łubianka zawdzięczała właśnie jemu.

Za Sierowa KGB zaczęło przeradzać się w profesjonalną specsłużbę, w której najważniejszą rolę odgrywały nie pięści, lecz mózgi. Ogromne sukcesy zapisała na swe konto służba wywiadu zewnętrznego. Całkowicie stłumiono opór zbrojny na zachodniej Ukrainie i w republikach nadbałtyckich. Na nowe metody pracy przestawiono także kontrwywiad. Godzi się też podkreślić ogromne zasługi czekistów w procesie rehabilitacji ofiar represji stalinowskich. Sierow, à propos, należał do inicjatorów masowych rehabilitacji.

Współcześni historycy malują portret Sierowa przeważanie w ponurych, czarno-krwistych tonacjach. Jego realne zasługi i sukcesy pozostają nieznane szerokiemu audytorium. Większość badaczy zgodna jest w swej opinii o nim jako ograniczonym siepaczu – stalinowcu zdolnym tylko do okrutnych rozpraw.

Może to się wydać dziwne, ale o wiele wyżej cenili Sierowa autorzy powieści sensacyjno-przygodowych. W kultowej powieści z cyklu przygód Jamesa Bonda, Pozdrowienia z Rosji, profesjonalny brytyjski wywiadowca Ian Fleming odzwierciedla nastroje Zachodu z połowy lat 50., kiedy jego bohater wypowiada następującą kwestię: „Sierow, Bohater Związku Sowieckiego, zdolny uczeń twórców CzeKa, OGPU, NKWD i MSW, przewyższał Berię pod każdym względem… Generał armii Sierow rządzi krajem razem z Bułganinem i Chruszczowem. Być może nastanie taki dzień, kiedy znajdzie się na samym szczycie władzy”.

Jakich to wymysłów i kłamstw nie wypisywano na temat Sierowa! W słynnym Wielkim terrorze profesora Roberta Conquesta czytamy, że Iwan Aleksandrowicz kierował egzekucją marszałka Tuchaczewskiego oraz innych dowódców wojskowych wysokiego szczebla, mimo że w czasie opisywanych zdarzeń Sierow nawet nie myślał jeszcze o karierze czekisty.

„Wśród głównych bohaterów terroru wyróżniał się jako największy zwolennik »scen zbiorowych«” – twierdził z kolei były oficer GRU Władimir Riezun, pseudonim literacki Wiktor Suworow, wyliczając te sceny: rozstrzelanie polskich oficerów w lesie katyńskim, torturowanie własowskich przywódców ROA i przywódców rewolucji węgierskiej 1956 roku.

Wszystko to jest kłamstwem od pierwszej do ostatniej litery. Ze sprawą katyńską Sierow nie miał nic wspólnego. Z własowcami, owszem, walczył, organizując operacje przeciwko nim w pasie przyfrontowym, lecz jego udziału w rzekomym torturowaniu jeńców nic nie potwierdza. Brak również dowodów na domniemane pastwienie się nad przywódcami rewolucji w Budapeszcie – zajmowali się nimi członkowie węgierskiej służby bezpieczeństwa. Sierow pisze, że sprzeciwiał się brutalnemu traktowaniu aresztowanych.

O związkach Sierowa z Katyniem informuje też Wikipedia. Pisze, że jego łącznikiem miał być agent CIA w GRU, podpułkownik N. Popow, co jest oczywistą bzdurą. Jeśli się znali, to wyłącznie zaocznie, ponieważ właśnie na polecenie szefa KGB Sierowa prowadzono operację demaskowania Popowa.

Dodam, że w momencie przechodzenia Sierowa do GRU Popow od roku już siedział w areszcie.

Nie tylko życie Sierowa, lecz również jego zgon otaczały liczne mity i plotki. Na Zachodzie byłego szefa KGB pochowano o ćwierć wieku za wcześnie. We wzorcowej już pracy profesora Cambridge University, Christophera Andrewa, napisanej z pomocą zbiega Olega Gordijewskiego, czytamy, że po dymisji z GRU Sierow „…po ciężkim pijaństwie zastrzelił się na jednym z podwórek Arbatu…”2.

Wszystkie te plotki i domysły, kursujące do dnia dzisiejszego, dają się dość łatwo wytłumaczyć jako skutek długotrwałej posuchy i próżni informacyjnej wytworzonej wokół generała Sierowa.

Nawet w ostatnich latach, kiedy wydawałoby się, że ostatecznie opadły zasłony wokół tajemnic z przeszłości, wspomniana próżnia nie została wypełniona. Jedynym poważnym dziełem z tego zakresu pozostaje monografia Nikity Pietrowa z roku 2005, niewolna jednak od pewnych przejaskrawień i sztampy ideologicznej. Autor, zastępca przewodniczącego osławionego stowarzyszenia Memoriał, nie potrafił poskromić w sobie słusznego antystalinowskiego gniewu. Całe życie i dokonania Sierowa ukazał wyłącznie w czarnych barwach3.

Niniejsza książka wypełnia tę godną pożałowania lukę. Prawdziwe życie i czyny generała Sierowa poznajemy tu, jak to się mówi, z pierwszej ręki.

Nie dziwmy się, że autor zapisków próbuje ukazać się w wielu przypadkach w jak najkorzystniejszym świetle, pomijając szereg niewygodnych faktów. Takie są niepisane prawa pamiętnikarstwa. Jednak wartość jego zapisków z nawiązką kompensuje wymienione niedociągnięcia.

Na koniec kilka słów o tym, czym jest archiwum Sierowa i jak przygotowywano je do druku. Objętość znalezionych w schowku w dwóch walizach papierów równa się, moim zdaniem, co najmniej 100 arkuszom drukarskim. Są to głównie zapiski w formie dziennika, przerabiane i uzupełniane już po przejściu na emeryturę. Widocznie Sierow kilka razy do nich powracał, jako że te same wydarzenia relacjonuje od razu w kilku wariantach o zróżnicowanym stopniu dokładności.

Przechowywał także wiele kopii rozmaitych dokumentów: raportów, opracowań tematycznych, sprawozdań, skarg i wniosków adresowanych do różnych instancji. Publikujemy niektóre z nich.

Większość materiałów Sierow napisał odręcznie, część przechował w maszynopisie.

Należy docenić staranność i dokładność Wiery Władimirowny Sierowej, która prawie rok odczytywała, systematyzowała, a potem skanowała całe to gigantyczne archiwum. Właśnie z tymi opracowanymi już przez nią materiałami miałem zaszczyt pracować.

Wszystkie notatki prezentujemy w porządku chronologicznym, w rozbiciu na części. Likwidowano powtórzenia, sprawdzono i skorygowano nazwy geograficzne i nazwiska. Mimo wszystko, materiały pozostawały trudno przyswajalne, dlatego też odważyliśmy się na znaczne ich skrócenie, usuwając rzeczy naszym zdaniem nieistotne i mało interesujące; opatrzyliśmy tytułami rozdziały i podrozdziały, a każdy rozdział poprzedza mój zwięzły komentarz historyczny.

Dodaliśmy również przypisy, które wyjaśniają bądź rozszyfrowują narrację Sierowa, łącznie z ujawnionymi ostatnio dokumentami. Na końcu książki umieściliśmy krótkie biogramy postaci występujących w tej książce.

Przygotowując materiały do publikacji, nie stawialiśmy sobie za cel wybielania czy potępiania autora. Historia nie bywa tylko jasna czy ciemna. Jest wielobarwna.

Dlatego musimy poznać prawdę o swej niedawnej przeszłości, niezależnie od tego, jak bardzo była trudna i niejednoznaczna.

Aleksandr Hinsztejn

członek Centralnej Rady

Rosyjskiego Towarzystwa Wojskowo-Historycznego

Październik 2015 roku

Mój dziadek – generał Sierow

Z wczesnego dzieciństwa zapamiętałam następującą scenkę: siedzimy z dziadkiem w izolatce kliniki dziecięcej, do której przywiózł mnie w pośpiechu po usłyszeniu diagnozy „świnka”. Do domu puszczono nas nieprędko i dziadek, dodając mi otuchy, rysował mnie w postaci zabawnego warchlaczka, tworząc do tego pocieszne wierszyki.

Iwan Aleksandrowicz Sierow – słuchacz Leningradzkiej Szkoły Piechoty Armii Czerwonej. 1926 r.

Wiersze pisywał przez całe życie. Zachowałam wszystkie jego rymowane życzenia świąteczne i urodzinowe, ozdobione pomysłowymi, wesołymi ilustracjami. Przechowuję również wiersze, napisane przez niego w najtrudniejszych momentach życia. Niezwykle wzruszające…

Kilka lat wstecz rozpoczęłam remont na daczy, w trakcie którego znalazłyśmy z córką dwie walizy z notatkami dziadka. Ukrył je niezwykle pomysłowo, w obawie przed konfiskatą ze strony władz.

Słyszałyśmy wcześniej, że jakieś notatki gdzieś istnieją, lecz znalazłyśmy je przez zwykły przypadek.

Po przejrzeniu i przeczytaniu tych unikalnych zapisków, których okazało się całkiem sporo, po stosownym opracowaniu postanowiłyśmy je opublikować. Mamy nadzieję, że pamiętniki generała Sierowa udzielą odpowiedzi na wiele pytań i ukażą ich autora w rzeczywistym świetle.

W wydaniu tej publikacji niezwykle dopomógł Aleksandr Jewsiejewicz Hinsztejn, który wykonał kolosalną pracę – zredagował rękopis, przygotował komentarze, wyjaśnienia oraz dodatki.

Archiwum jest doprawdy gigantyczne – samo skanowanie materiałów zajęło nam prawie pół roku. Wiele wydarzeń generał Sierow podaje w kilku wariantach, załącza mnóstwo unikalnych fotografii – na przykład z podpisania aktu kapitulacji hitlerowskiej III Rzeszy w Karlshorście 8 maja 1945 roku. Zazwyczaj zdjęcie to publikowano bez jego sylwetki, którą cenzura wyretuszowała. W rzeczywistości mój dziadek uczestniczył w tym epokowym wydarzeniu. Dziękuję mej babci, Wierze Iwanownej, za przechowanie tych pamiątek.

Muszę dodać, że Sierowowie przechowywali wszystko: od ręcznie wypisanych legitymacji dziadka z roku 1924 i pokwitowań za zakup mebli w powojennych Niemczech do rachunku za fikusa z roku 1958. W tym sensie Wiera Iwanowna pozostawała prawdziwą żoną czekisty.

Dziadek z babcią stale mieszkali na daczy w Archangielskoje, do Moskwy wyjeżdżali tylko sporadycznie. Całe swe życie babcia poświęciła dziadkowi – przeżyli razem 58 lat! Umiała wytworzyć prawdziwie przytulną, rodzinną atmosferę, mądrze i oszczędnie prowadziła gospodarstwo domowe, doskonale gotowała. To był prawdziwy dom, pełen życia, ze śniadaniami, obiadami i kolacjami przy stole z białym obrusem i świeżymi kwiatami w wazonach. Zawsze przy nas uwijała się sfora psów, którym dziadek sam gotował pożywienie w ogromnych garach. Trzymaliśmy króliki i inne drobne stworzenia, a pewnego razu zjawił się prawdziwy niedźwiedź brunatny.

Dziadek bardzo lubił zwierzęta i naturę, miał taki chłopski pociąg do ziemi. Na emeryturze godzinami potrafił grzebać w ogrodzie, ciągle coś przekopywał, reperował i majstrował, a na jesieni palił w sadzie suche liście.

Dziadkowie gospodarowali umiejętnie, niezwykle racjonalnie i fachowo. Ogromny sad z ogrodem przynosiły wielkie zbiory i babcia dnie całe i wieczory spędzała na konserwowaniu płodów rolnych, czyniąc potężne zapasy na zimę ze wszystkiego, co tylko rodziła ich pokaźna działka.

Iwan Aleksandrowicz i Wiera Iwanowna byli niezwykle gościnni – często zapraszali najbliższych przyjaciół, którzy nie odwrócili się od nich w ciężkich czasach: ludowego artystę RSFSR, barytona Teatru Wielkiego P.M. Norcowa z małżonką, profesora otolaryngologa B.S. Prieobrażenskiego, frontowego druha dziadka, generała I.I. Sładkiewicza z małżonką.

Iwan Aleksandrowicz i Wiera Iwanowna – nowożeńcy. 1932 r.

Więzy przyjaźni łączyły ich z rodziną znanego sowieckiego wywiadowcy A.M. Korotkowa, jego żoną i córką. Niestety, życie tego wspaniałego człowieka zakończyło się tragicznie – zmarł nagle na niewydolność serca, na korcie przy stadionie Dynama, podczas gry w tenisa z dziadkiem.

Często odwiedzała ich Galina Aleksandrowna, druga żona K. Żukowa, oraz córki Chruszczowa, Lena i Julia, a także Nina, córka Budionnego.

Gościli również przedstawiciele artystycznej inteligencji Moskwy, zaprzyjaźnieni z moją ciocią Swietłaną Iwanowną, córką Iwana Aleksandrowicza, oraz jej mężem Edwardem Chruckim, znanym pisarzem i dramaturgiem. Niestety nie doczekali dnia publikacji tej książki, która – jestem pewna – sprawiłaby im wielką satysfakcję.

Dziadek kochał i aktywnie uprawiał sport. Utrzymywał się w doskonałej formie, szczególnie po tym, jak Stalin kiedyś zauważył: „Tyjecie, towarzyszu Sierow!”.

W zimie biegał na nartach, jeździł na łyżwach, w lecie pływał, wiosłował, grał w tenisa, jeździł konno. Samochód prowadził aż do emerytury, motocykl – chyba do 70. roku życia.

Dziadek od małego uczył mnie jazdy na nartach, łyżwach, potem na rowerze i na koniu. Któregoś dnia zmajstrował szczudła i nauczył mnie chodzenia na nich. Pamiętam, podarował mi też procę. Na zimę własnoręcznie uszył maluśki kożuszek, bym nie marzła.

Starał się wychowywać mnie wszechstronnie, lecz nie czynił tego natrętnie, zaszczepiając zamiłowanie do nauki. Często urządzał mi dyktanda z języka rosyjskiego. Nauczył starannego podpisywania się naszym nazwiskiem, przywiązując do tego dużą wagę.

Nawet tańczyć walca nauczył mnie dziadek, zawsze rozpoczynając z lewej nogi. W jakimś stopniu określił moją przyszłość – zostałam solistką słynnego zespołu Igora Moisiejewa, w którym przetańczyłam 28 lat. Dziadek był ze mnie niezwykle dumny.

Mieszkając na daczy, Iwan Aleksandrowicz został przewodniczącym rady osiedla i muszę powiedzieć, że zyskał sobie w tym charakterze powszechny szacunek i uznanie. Człowiek niezwykle życzliwy, rozmawiał ze wszystkimi jak równy z równym, nie bacząc na różnice społeczne. Każdego fachowca wezwanego do naprawy jakiegoś sprzętu domowego czy instalacji niezmiennie częstował opowiadaniami o wojnie i o życiu, pokazywał liczne fotografie.

O wojnie dyskutował zażarcie przede wszystkim z sąsiadami – marszałkami N.D. Jakowlewem i S.I. Rudenką, generałami A.P. Biełoborodowem, A.S. Żadowem, M.I. Kazakowem, E.I. Smirnowem. Spotykali się najczęściej i rozmawiali podczas wieczornych spacerów po długiej drodze dojazdowej do naszego domu przezwanej przez nich żartobliwie „Sierowstrasse”.

Doskonale pamiętam S.M. Budionnego, z którym w Moskwie mieszkaliśmy pod jednym dachem – siadywał na stołku w przedpokoju i grał na harmoszce. Dziadek zabierał mnie ze sobą na daczę do G.K. Żukowa, jeździliśmy też do emerytowanego już wtedy N.S. Chruszczowa. Nikita Siergiejewicz z laską spacerował po ogrodzie ze swym owczarkiem i z dumą pokazywał wypielęgnowane grządki.

Umyślnie opisuję wszystko tak dokładnie, by pokazać, że „Iwan Groźny”, jak przezwała mego dziadka prasa brytyjska, był w rzeczywistości zwykłym człowiekiem, kochającym ojcem, mężem i dziadkiem, uwielbiającym swoją rodzinę, czyniącym dla niej wszystko. Wcale nie takim wampirem, jak usiłuje się go przedstawić dzisiaj, na przykład w telewizyjnym serialu Żukow.

Iwan Aleksandrowicz był człowiekiem wielkiej odwagi osobistej, o stalowej woli i trwałych zasadach moralnych, silnym fizycznie, wytrzymałym. W życiu nie palił i prawie wcale nie pił.

Dowódca plutonu, słuchacz I. Sierow. Leningrad, 25 kwietnia 1928 r.

Nazwisko mojego dziadka wiele osób kojarzy z Olegiem Pieńkowskim – szpiegiem i zdrajcą. Owszem, historia ta zrujnowała Sierowowi karierę. Iwan Aleksandrowicz bardzo ciężko przeżywał swoją dymisję – systematycznie zwracał się do kierownictwa kraju z prośbą o rewizję sprawy, lecz bezskutecznie.

Jak piszą „pamiętnikarze”, Pieńkowski podobno był bliskim przyjacielem naszej rodziny. Moja mama, Jekaterina Iwanowna, synowa Iwana Aleksandrowicza, żywy świadek tamtego okresu, wspomina, że ani na daczy, ani w moskiewskim mieszkaniu nie widziała Pieńkowskiego ani razu.

Dziadka pochowano bardzo skromnie, na wiejskim cmentarzu, niedaleko od daczy, obok babci i jego siostry. W pogrzebie uczestniczyło 6 osób.

Do dziś przechowuję na widocznym miejscu jego oficjalny portret w mundurze generalskim, ze wszystkimi nagrodami, odznaczeniami i złotą gwiazdą Bohatera Związku Sowieckiego.

Jeśli chodzi natomiast o jego czyny oraz działania w czasie wojny i po niej, które podlegają obecnie, delikatnie mówiąc, niezbyt sprawiedliwej krytyce, zaznaczę tylko, że wykonywał rozkazy Stalina oraz innych przywódców i nie mógł ich nie wykonać. Czynił to wyłącznie dla dobra ojczyzny, którą szczerze kochał, dla ratowania ziemi rosyjskiej przed hitlerowcami.

Pragnę wyrazić uznanie O.I. Tkaczowi, D.N. Iwanowowi oraz całemu zespołowi wydawnictwa za wykonaną pracę, a także Natalii Iwanownie Koniewej osobiście za jej bezcenne rady.

Mam nadzieję, że po przeczytaniu tej książki wielu czytelników spojrzy na mego dziadka innymi oczami.

Wiera Sierowa

Sierpień 2015 roku

Zamiast wstępu

„Czas wszystko widzi, słyszy i ujawnia” – mawiał mędrzec Sofokles, natomiast o naszych czasach można powiedzieć, że HISTORIA jest tym, co się wydarzyło. Zmienić jej nie można. Tym, którym ona nie odpowiada, pozostaje tylko żałować, że ich marzenia się nie spełniły. Nie wolno korygować historii i dowolnie traktować zaistniałych wydarzeń.

Idąc za radą przyjaciół i znajomych, postanowiłem zapisywać niektóre wydarzenia ze swego życia. Sądzę, że będą pouczające dla mych dzieci i wnuków.

Wydarzenia i wrażenia ze swego życia zapisywałem kiedyś regularnie. Nazbierało się tego w sumie ponad 300 kartek, niektóre wprawdzie w formie maksymalnie skrótowej, lecz dokładnie odzwierciedlającej przeszłość.

Sądzę, że byłoby nierozsądnie zabierać ze sobą do grobu znane mi fakty, tym bardziej że obecnie niektórzy „pamiętnikarze” zniekształcają je na potęgę, jako że nikt nie żąda od nich żadnych dowodów, a czytelnicy przyjmują je w dobrej wierze. Niestety, wielu moich kolegów z pracy, znających opisywane wydarzenia, odeszło już z tego padołu, nie pozostawiając po sobie wspomnień. Wydaje mi się, że gdybym poszedł za ich przykładem, można byłoby mi uczynić z tego zarzut.

Podobnie jak u wielu innych ludzi sowieckich mój życiorys nie zawiera niczego szczególnego. Nie chcę upodabniać się do „pamiętnikarzy” ostatnich lat.

Opisują beznadziejne życie za cara, które wszyscy doskonale znają – że niby babcia w dzieciństwie opowiadała im bajki i że wyrokowała, iż zostanie „generałem”, i że istotnie dosłużył się w końcu tego wysokiego stopnia. Jeszcze inny opisuje, jak to w tamtych ciężkich czasach jadano ze wspólnej michy itd., itp. Przecież każdy z nas przez to przechodził i nie raz obrywał łychą po łbie, kiedy przed ojcem wyłowił kawałek mięsa z zupy.

Okres stanowienia władzy sowieckiej, czyli lata 20., był trudny dla naszej ojczyzny – głód, nieurodzaj, nędza, tyfus. Elementy antysowieckie cieszyły się z tego po kryjomu. W dodatku Brytyjczycy w roku 1921 wysadzili desant w Archangielsku i maszerowali w kierunku Wołogdy, by pomóc białogwardzistom w przywróceniu władzy burżuazyjnej.

Z nas, komsomolców, uczniów szkoły II stopnia, zorganizowano grupę CzON (oddział szczególnego przeznaczenia). Głośna nazwa, a faktycznie kompania licząca 70 osób, na czele z bolszewikiem Kirsanowem, którego rękaw ozdabiał pagon z czterema czerwonymi kwadracikami. Z dużym entuzjazmem uczył nas władania karabinem i obsługi ciężkiego karabinu maszynowego Maxim… Na szczęście wszystko skończyło się pomyślnie, ponieważ Armia Czerwona poradziła sobie z brytyjskimi okupantami bez nas.

Nasza sytuacja rodzinna nie wyglądała dobrze. Matka zachorowała na zapalenie płuc i jedyny zapracowany lekarz przez pomyłkę umieścił ją na oddziale chorych na tyfus, gdzie zmarła. Ojciec pracował jako nocny stróż w miejscowej spółdzielni. Nie mieliśmy co jeść i żyliśmy z dnia na dzień.

W roku 1923 ukończyłem szkołę II stopnia. Jako komsomolca wezwano mnie do powiatowego komitetu RKP(b) i nakazano, bym udał się do siedziby rady wiejskiej, gdzie mam prowadzić świetlicę-czytelnię dla całej gminy.

Tam właśnie wkrótce wybrano mnie na sekretarza gminnego komitetu Komsomołu, po czym wezwano do powiatowego komitetu RKP(b) i oświadczono, że rekomendują mnie na stanowisko przewodniczącego komitetu wykonawczego gminy. Odrzekłem na to, że nie ukończyłem jeszcze 18 lat, na co usłyszałem, że pojedzie ze mną członek biura miejscowego komitetu i że zostanę wybrany! Oponowałem, że nie podołam tak trudnym obowiązkom, przecież to w sumie 21 wsi, odległych jedna od drugiej o 9–11 kilometrów. Zdania swego jednak nie zmienili i musiałem się podporządkować.

W styczniu 1924 roku wysłano mnie na dwutygodniowe kursy szkolenia ideologicznego do Wołogdy. Po raz pierwszy trafiłem do miasta gubernialnego. Tam zastała mnie wiadomość o śmierci W.I. Lenina*…4

Postanowiłem wstąpić do partii i po powrocie do domu zebrałem 5 rekomendacji od członków ze stażem od roku 1917 i złożyłem stosowny wniosek do Komitetu Powiatowego RKP(b). Zgodnie ze statutem musiałem jako urzędnik zaliczyć dwuletni staż kandydacki. W komitecie długo debatowano, do jakiej kategorii kandydatów mnie zakwalifikować. Sekretarz następnie orzekł, że mimo iż formalnie jestem urzędnikiem, to byłem chłopem i mam ojca stróża, w dodatku niepiśmiennego5. Postanowiono w końcu, że obowiązuje mnie roczny staż kandydacki. Mimo że zwlekałem z ostatecznym wypełnieniem wniosku kandydackiego, w styczniu 1925 roku zostałem członkiem partii.

W sierpniu 1925 roku wezwał mnie sekretarz komitetu powiatowego, tow. Sokołow, i oświadczył, że komitet rekomenduje mnie do uczelni wojskowej w Leningradzie. W tamtym okresie szkoły wojskowe kompletowano z członków sowieckich organizacji partyjnych, by nie dopuścić na studia osób klasowo obcych.

Po kilku dniach stawiłem się w komitecie gubernialnym RKP(b) w Wołogdzie. Kilkunastu kandydatom urządzono egzaminy ze wszystkich przedmiotów szkoły średniej. Pomyślnie zdały je tylko cztery osoby. Całą czwórkę oddelegowano do Leningradzkiej Szkoły Piechoty imienia Sklanskiego.

Sekretarz komitetu uprzedził, że liczy na nas i wierzy, iż nie zawiedziemy zaufania partii. Połowa z nas zdała wymagane egzaminy i w taki sposób zostałem słuchaczem szkoły wojskowej.

Na początku służba mi się nie spodobała, szczególnie warunki bytowe. Stary, znoszony szynel, podarty koc, ziąb w koszarach, ponieważ nie grzali codziennie. Oddelegowany razem ze mną chłopak z Wołogdy zdezerterował. Po schwytaniu zbiega osądzono i wyrok trybunału wojskowego ogłoszono przed frontem kompanii.

Razem z nami studiowali czerwoni dowódcy – uczestnicy wojny domowej, którzy mieli na kołnierzu nawet po cztery kwadraciki, ponieważ dowodzili kompaniami, szwadronami czy batalionami. Nie było im łatwo. Dowodzili kompaniami na froncie, mieli już po 30 lat, a tu siedzą w jednej ławce z chłopaczkami 19–20-letnimi. Nauka szła im ciężko, gdyż na front szli na ochotnika, nie kończąc szkoły.

W roku 1926 zostałem sekretarzem komórki politycznej w naszej kompanii oraz sekretarzem technicznym organizacji partyjnej leningradzkiej uczelni wojskowej.

Jesienią 1928 roku zostałem dowódcą plutonu w jednostce wojskowej w Krasnodarze, w Północnokaukaskim Okręgu Wojskowym.

Wyjeżdżając z Leningradu po ukończeniu studiów, miałem możliwość wyboru miejsca służby dzięki dobrym wynikom w nauce, swej prawomyślności, wysokiej ocenie partyjno-politycznej oraz innym kryteriom. Na liście 180 słuchaczy moje nazwisko wymieniono na czwartym miejscu. Niektórych kierowano do Moskwy, Leningradu i innych dużych ośrodków miejskich.

Chciałem służyć na północnym Kaukazie. Należało tylko podać numer jednostki wojskowej, bez zbędnych formalności, co też uczyniłem. Komendant szkoły i wykładowcy pokpiwali sobie, że z braku śniegu nie pojeżdżę na nartach za koniem, jak to zwykłem czynić na północy, gdzie w takich wyścigach zajmowałem zawsze czołowe miejsce.

Służba na Kaukazie nie była zbyt ciężka. Uciążliwe były tylko letnie marsze w upale, przy temperaturze 35 stopni Celsjusza…

W roku 1931 przeniesiono mnie do Dietskiego Sioła pod Leningradem na artyleryjskie kursy doskonalenia kadry dowódczej. Zebrano tam dowódców artyleryjskich z całej Armii Czerwonej celem wyszkolenia dowódców baterii zwiadu technicznego: akustycznego, który za pomocą aparatury dźwiękowej miał lokalizować działa przeciwnika; świetlnego, którego zadaniem była lokalizacja armat wroga z wykorzystaniem przyrządów optycznych; oraz topograficznego, który miał za zadanie przy użyciu aparatury geodezyjnej określić pozycje własnej artylerii, w tym zwiadu akustycznego i świetlnego, a także ustalić koordynaty charakterystycznych obiektów na potencjalnym polu walki, to znaczy przygotować siatkę topograficzną.

Taka służba mi się spodobała, studiowałem chętnie. Muszę się pochwalić, że osiągałem dobre wyniki w praktyce. Dowódcy w naszym pułku byli zadowoleni z mojej pracy…

Po ukończeniu wymienionych kursów skierowano mnie do pułku artylerii 9. Korpusu, którym dowodził świeżo mianowany N.D. Jakowlew6.

Odsłużyłem w tym pułku dwa lata i dotychczas z przyjemnością wspominam strzelania bojowe, ćwiczenia w polu i szkolenia wojskowe. Pracy mieliśmy sporo.

Na początku dowodziłem baterią zwiadu artyleryjskiego, a następnie jednostką topograficzną. Potem się tam ożeniłem, to znaczy w Kamieńsku.

Odbyło się to w dość niezwykły sposób. Pewnego razu spacerując po parku, zobaczyłem ładną i zgrabną dziewczynę. Spodobała mi się. Następnego razu ujrzałem ją, jak przechodziła z koleżanką koło mojego domu. Okazało się, że mieszkamy niedaleko siebie. Podszedłem i przedstawiłem się. Zaczęliśmy się umawiać na spotkania. Dowiedziałem się, że właśnie ukończyła szkołę średnią i wybiera się na studia. Po jakimś czasie poczułem, że nie jest mi obojętna. Zrodziło się uczucie miłości. Oświadczyłem się.

Pamiętam jak dziś – rankiem zarejestrowaliśmy nasz związek w urzędzie stanu cywilnego, a wieczorem na ciężarówce przewieźliśmy „rzeczy” małżonki na moją kwaterę. Cały jej „posag” składał się z wąskiego jednoosobowego żelaznego łóżka i niewielkiej walizeczki z sukienkami i bielizną. Nie za dużo tego. Musiałem więc przygotowane na uszycie munduru kawałki tkaniny przeznaczyć na suknię i płaszcz dla małżonki7.

Wynagrodzenie otrzymywałem skromne – około 90 rubli miesięcznie. Pomóc nam nikt nie był w stanie, ale nas to nie martwiło – jak mawia ludowe porzekadło, z ukochaną i w szałasu raj…

Przypomina mi się wizyta w pułku dowódcy 9. Korpusu Strzeleckiego, Wostriecowa, bohatera wojny domowej. Zasługuje na wzmiankę jako jeden z czterech dowódców Armii Czerwonej nagrodzonych czterema Orderami Czerwonego Sztandaru – obok Bluchera, Fabriciusa i Fiedki. Ten właśnie Wostriecow dowodził korpusem, w którego skład wchodził nasz pułk artylerii ciężkiej.

Pierwszy raz Wostriecow przyjechał po wymianie koni pociągowych na traktory. N.D. Jakowlew przywiózł go do nas – pokazać kompanie topograficzne, zwiadu akustycznego i świetlnego. Ustawiliśmy całą naszą technikę w szeregu, by zaprezentować dowódcy korpusu. Wostriecow chodził, oglądał przyrządy i nazywał je śmiesznymi określeniami, w rodzaju: „A co to za bęben?”, gdy wskazywał aparaturę akustyczną.

Pod koniec dnia wystąpił przed kadrą dowódczą, wydając niezbędne dyspozycje. Występował niefachowo i, trzeba powiedzieć, przemawiał bez sensu. Widocznie zdążył ukończyć nie więcej niż cztery klasy podstawówki.

Po naradzie zrugał młodego dowódcę plutonu, Denczyka, który zjawił się na zbiórce w stanie nietrzeźwym, i N.D. Jakowlew o tym zameldował.

Na zakończenie Wostriecow poinstruował winowajcę, że jako młody człowiek może sobie wypić, ale niech do szklanki nalewa wódki „na jeden palec”, nie więcej. Opowiedział nam to sam Denczyk.

Tamtego lata Wostriecow jeszcze raz wizytował nasz pułk i jak na złość poprzedniego wieczoru Denczyk upił się do utraty przytomności, a rano został znaleziony na ulicy bez spodni. Ktoś mu wyciął niezły kawał.

Ponownie winowajca stanął przed obliczem Wostriecowa. Rozmowa zaczęła się interesująco:

– Przecież mówiłem ci, głupku, zeszłym razem, jak masz pić, a ty co?

– Towarzyszu dowódco korpusu – meldował Denczyk – piłem właśnie tak, jak mnie uczyliście.

– Przecież mówiłem ci, że „na palec”… do szklanki… Mówiłem czy nie?

– Tak właśnie nalewałem, towarzyszu dowódco korpusu – karnie meldował Denczyk, trzymając palec pionowo.

Wostriecow się oburzył:

– Pokazywałem ci, głupku, palec leżący, nie stojący.

Denczyk:

– Przepraszam, towarzyszu dowódco korpusu, poplątałem, nie zrozumiałem.

Wostriecow:

– Odejdź, głupcze!

Kiedy więc przyszło zapotrzebowanie z okręgu na oddelegowanie trzech najlepszych dowódców na Daleki Wschód, Jakowlew z radością pozbył się Denczyka.

Potem pułk przeniesiono do Krasnodaru, gdzie urodził się nam syn8. W Krasnodarze też mi się nieźle służyło – dowodziłem osobną baterią. Według starej nomenklatury wojskowej należały mi się cztery kwadraciki na kołnierzu.

W końcu 1934 roku N.D. Jakowlewa przeniesiono na Białoruś „z awansem”, a do nas na dowódcę pułku przysłano Kocha, Niemca, dość słabego artylerzystę w porównaniu z poprzednikiem. Nieraz między sobą o tym rozmawialiśmy.

Jesienią, kiedy pułk zajął pierwsze miejsce w strzelaniu i oczekiwaliśmy ze strony wyższego dowództwa stosownych zachęt i nagród, ze sztabu nadesłano telegram z powiadomieniem, że rozkazem ludowego komisarza obrony Woroszyłowa* zostaję przeniesiony do Winnicy, do pułku artylerii lekkiej. To oznaczało awans z „belką” na kołnierzu.

Nie miałem nic do gadania – zabrałem swój skromny dobytek i wyjechałem. Wszyscy się dziwili – zabierają człowieka z tak świetlaną opinią. Widocznie tak zdecydował Koch. Potem go zdymisjonowano i aresztowano pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Niemiec.

W Winnicy służyłem około roku jako asystent szefa sztabu pułku artylerii. W praktyce wszystkie sprawy prowadziłem samodzielnie jako nieoficjalny szef sztabu, ponieważ mój zwierzchnik, Bołotow, był człowiekiem wysoce niezorganizowanym, w dodatku nie stronił od kieliszka. W 1936 roku postanowiłem więc złożyć wniosek o przyjęcie do Akademii Wojskowej imienia Frunzego9.

Zostałem przyjęty i przeprowadziłem się do Moskwy. Po życiu na poligonach z początku czułem się niezręcznie w studenckim audytorium, ale potem się przyzwyczaiłem. Na pierwszym roku przydzielono nas do poszczególnych wydziałów. Trafiłem do… specjalnego. Z językiem japońskim!

Po ukończeniu nauki w Akademii im. Frunzego zebrano nas w gabinecie zastępcy ludowego komisarza obrony Szczadienki*, któremu podlegały sprawy kadrowe. Z uśmieszkiem poinformował, że będziemy teraz kontynuowali służbę w NKWD ZSRR! Na nasze obiekcje powołał się na odpowiednią decyzję Politbiura i na tym audiencję zakończono10.

Rozdział 1PIERWSZE KROKI W NKWDRok 1939

Iwan Sierow rozpoczął służbę w organach bezpieczeństwa w przełomowym dla Łubianki okresie. W listopadzie 1938 roku „żelaznego komisarza” Nikołaja Jeżowa zmienił „człowiek w binoklach” – Ławrientij Beria. Fala represji poczęła stopniowo zanikać, niektórzy szczęściarze nawet odzyskali wolność.

Po upływie pół roku, w kwietniu 1939, Jeżowa aresztowano, po czym rozstrzelano. Po nim aresztowano wszystkich jego zastępców i większość szefów zarządów NKWD w Moskwie i w terenie – „Murzyn zrobił swoje i musi zniknąć” na zawsze.

W zaistniałych warunkach nowy komisarz bezpieczeństwa na gwałt potrzebował nowych, pewnych pracowników, nieobciążonych starymi grzechami, ale po uprzednich czystkach takich w systemie NKWD prawie nie pozostało. Należało pilnie przeprowadzić zaciąg zewnętrzny. W roku 1939 do pracy operacyjnej przyjęto 14 506 osób, z których 11 062 rekrutowano z partii i Komsomołu.

Słuchacz artyleryjskich kursów doskonalenia kadr dowódczych. Dietskoje Sieło, 1931 r.

Sierow trafił na Łubiankę z wojska – kilkuset abiturientów i absolwentów akademii wojskowych w trybie rozkazowym skierowano wtedy do NKWD.

Głód kadrowy tłumaczy też jego błyskawiczną karierę. Po przyjściu do resortu bezpieczeństwa w lutym 1939 roku od razu obejmuje stanowisko zastępcy szefa Zarządu Głównego Milicji Robotniczo-Chłopskiej (GUGB NKWD), a zaledwie po tygodniu zostaje szefem, czyli naczelnym milicjantem ZSRR.

Po pięciu miesiącach zostaje przerzucony „z milicjantów w czekisty” – awansuje na szefa tajnego wydziału politycznego GUGB NKWD, jednego z kluczowych ogniw Łubianki, jej tajnej policji. Już na jesieni tego roku Sierow wyjeżdża na Ukrainę jako szef NKWD drugiej co do wielkości republiki sowieckiej.

Zrozumiałe więc jest, że przy takiej karuzeli stanowisk musiał poznawać swoje coraz to nowe obowiązki niejako z marszu. Beria zresztą nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do kompetencji i wiedzy fachowej – liczyło się oddanie sprawie partii i bezwarunkowe wykonywanie poleceń Kremla.

Dowódca baterii topograficznej. 1933 r.

Błyskawicznie awansowani, podobnie jak członkowie frontowych kompanii karnych, mieli do wyboru dwa wyjścia – albo spełnić pokładane w nich nadzieje, albo powielić los swoich poprzedników i zgnić w dalekich łagrach.

Sierow – spełnił…

W niecały rok przeszedł drogę od skromnego majora artylerii do komisarza bezpieczeństwa państwowego III rangi, co równa się wojskowemu stopniowi generała lejtnanta, od którego zależały losy milionów ludzi.

Oględziny u Berii

Kiedy zebrano nas, słuchaczy różnych akademii wojskowych, na Łubiance, byliśmy świadomi szczególnego charakteru [tej]11 instytucji, o której nie mieliśmy najlepszej opinii. Podczas studiów na naszych oczach w latach 1937–1938 wielu wykładowców wywożono na Łubiankę, skąd nie wracali.

W wydziale kadr, do którego nas wezwano, oświadczono, że zgodnie z otrzymanym przydziałem mamy udać się do odpowiednich okręgów wojskowych celem objęcia stanowisk szefów wydziałów specjalnych. Mnie skierowano do Kijowskiego Okręgu Wojskowego.

Po ogłoszeniu decyzji wstałem i oświadczyłem, że nie wypada nam jechać do miejsc przyszłej pracy bez należytego przygotowania zawodowego. Będziemy w oczach podwładnych wyglądali na ignorantów, a przecież mamy z nimi pracować i nimi dowodzić. Musimy pozyskać jakieś minimum niezbędnej wiedzy, zrozumieć nasze obowiązki i zadania. Prowadzący zebranie na chwilę stracił dar mowy, a reszta zgodnym chórem poparła moją propozycję.

Ogłoszono przerwę, po której oświadczono, że zorganizują dla nas dwutygodniowe szkolenie z podstaw pracy czekisty, na którym poznamy jej specyfikę i problemy.

Chyba karnie za wykazaną inicjatywę na starostę kursu wyznaczono Sierowa.

Na kursach tych przestrzegano wszystkich reguł konspiracji. Obiektywnie mówiąc, treści nauczania były mocno średnie, ale wtedy, kiedy nie mieliśmy żadnego pojęcia o pracy czekisty, wydawały się nam arcyciekawe. Słuchaliśmy lektora uważnie, ołówki latały po papierze, zapisując jego cenne myśli. Po zajęciach oddawano notatki mnie, po czym wkładałem je do sejfu.

Trzeciego dnia zajęć wezwano mnie do samego komisarza spraw wewnętrznych12. Muszę powiedzieć, że w ciągu 15 lat służby nigdy przedtem nie widziałem na własne oczy żadnego komisarza ludowego, chyba że na mauzoleum Lenina na placu Czerwonym podczas parad wojskowych czy innych tego rodzaju okazji.

Wszedłem do sekretariatu komisarza, przedstawiłem się. Po jakimś czasie zaproszono mnie do środka. Przy biurku siedział jakiś człowiek w bluzie wojskowego kroju z dwoma rombami na kołnierzu oraz inny mężczyzna z czterema takimi rombami. Wysoka szarża, według naszych wojskowych pojęć.

Komisarz zadał mi jedno pytanie, przeglądając moją opinię służbową: „Czy to prawda, co tu napisano, że czasem bywacie wyniosły?”.

Odpowiedziałem, że jeszcze nie miałem okazji zapoznać się ze swoją opinią, dlatego też tej oceny nie znam. Komisarz drążył dalej: „Jak w takim razie mamy to rozumieć?”.

Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko odpowiedzieć: „Widocznie zdarzają mi się momenty, kiedy głupawe wystąpienie czy wypowiedź jakiegoś kolegi nazywam jako głupie, zamiast pochwalić”. Siedzący przy biurku uśmiechnęli się, ale nic nie powiedzieli.

Komisarz następnie zabrał głos: „Decyzją Politbiura KC mianujemy was zastępcą szefa Zarządu Głównego Milicji Robotniczo-Chłopskiej”. Mało nie podskoczyłem z emocji, ale twardo powiedziałem: „Jestem wojskowym, spraw milicyjnych nie znam i do milicji przechodzić nie chcę”.

W tym momencie poczułem, że moje nadzieje na dalszą służbę w armii, o której marzyłem od młodości i gdzie spędziłem 15 lat, topnieją z każdą chwilą.

Komisarz, wyraźnie poirytowany, cisnął mi kartkę i rzekł stanowczo: „Oto decyzja Politbiura z podpisem Stalina*”. Spojrzałem tylko na czerwony podpis „J. Stalin” i spokojnie zwróciłem mu dokument. Komisarz powiedział na zakończenie: „Idźcie i pracujcie!”13.

Po opuszczeniu gabinetu, poruszając się jak we mgle, trafiłem jakoś do wyjścia z gmachu, spytałem, gdzie się mieści ten Główny Zarząd, i dopiero na ulicy zdałem sobie sprawę, w jakiej sytuacji się znalazłem. Hart wojskowy, poczucie dyscypliny i obowiązku w końcu wzięły górę i po godzinie dotarłem do szefa Zarządu Głównego, nie wiedząc, jak mam z nim rozmawiać. Jako wojskowy uważałem siebie za kogoś godniejszego – nie będę ukrywał.

W gabinecie zastałem mężczyznę w podeszłym wieku w stopniu dowódcy brygady. Nastrój mi się od razu poprawił – wojskowemu z wojskowym łatwiej się porozumieć. Powiedział mi, że komisarz już do niego dzwonił. Mieliśmy z nim bardzo przyjemną i treściwą rozmowę. Wskazał mi mój gabinet.

Usiadłem w fotelu i zacząłem myśleć, co mam robić i jak, ponieważ nie znałem dokładnie moich nowych obowiązków. Poza tym ciągle nie mogłem pogodzić się z faktem, że mnie z armii przeniesiono do… milicji.

Do mego gabinetu zaczęli przychodzić podwładni z meldunkami. Coś mi mówili, o coś pytali – coś im odpowiadałem, ciągle pilnując się, by nie palnąć jakiegoś głupstwa.

Po zakończeniu dnia pracy wpadłem do dowódcy dywizji, W.W. Czernyszowa*, który okazał się człowiekiem niezwykłej erudycji, serdecznym i przyjemnym w obejściu, a potem został moim dobrym przyjacielem. Do domu wracałem przydzieloną mi służbową limuzyną Zis-10114.

Małżonka moja, Wiera Iwanowna15, od razu wyczuła, że coś jest nie tak. Powiedziałem, że oddelegowano mnie do milicji. Aż się żachnęła: „Jak to, do milicji?”.

Z żoną Wierą. Lata 30.

Tytuł „zastępca szefa Zarządu Głównego” ani na niej, ani na mnie nie wywierał żadnego wrażenia. Gdyby mi powiedziano w tamtym okresie „dowódca pułku”, nasza radość byłaby bezgraniczna.

W takim stanie ducha przebywaliśmy przez kilka dni. Nadano mi, podobnie jak w armii, stopień majora, ale majora służby bezpieczeństwa. Zamiast dwóch wojskowych belek na kołnierzu nosiłem teraz romb. Nawet i to nas jednak nie cieszyło16.

Po dwóch miesiącach wezwano nas z Czernyszowem do szefa. W drodze W.W. powiedział: „Będziesz musiał, Iwanie Aleksandrowiczu, objąć Główny Zarząd Milicji”. Ponownie straciłem na moment dar mowy, ponieważ ciągle jeszcze miałem nadzieję na powrót do wojska w dowolnym charakterze, nawet do wydziału specjalnego. Odpowiedziałem, że będę wyrażał swój sprzeciw. W.W. mi to odradził, ponieważ „komisarz jest srogi i nie znosi sprzeciwu”17.

Rozmowa u ludowego komisarza trwała krótko. Zwracając się do Czernyszowa na „ty”, powiedział: „ Zdaj sprawy Sierowowi i przyjmuj GUŁAG”, po czym znów rzucił na stolik, przy którym siedziałem, postanowienie Politbiura z podpisem Stalina18.

Wstałem i powiedziałem, że nie poradzę sobie z tak wielkim zakresem obowiązków, a w dodatku nie znam specyfiki tej pracy i mnie ona nie pociąga. Komisarz mi przerwał w pół słowa: „Idźcie i pracujcie, a jak będziecie pracowali źle, to za to odpowiecie”.

Wyszliśmy. Wasilij Wasiliewicz ponownie uczynił mi wyrzut, że śmiałem odmówić. W swym gabinecie dopiero opowiedział, że kiedyś dowodził Wojskami Ochrony Pogranicza na Dalekim Wschodzie19 i też nagle przed rokiem dostał polecenie przejścia do milicji, a obecnie do GUŁAG-u, co oznacza zarządzanie obozami pracy przymusowej. „To jest gorsze od milicji” – podsumował.

Dodał, że ponieważ były sekretarz KC WKP(b) Jeżow*, ludowy komisarz spraw wewnętrznych ZSRR, odchodzi (czy już odszedł – nie zrozumiałem) do resortu transportu wodnego, na jego miejsce wyznaczono tego właśnie Gruzina, który nas przyjmował, sekretarza KC Gruzji o nazwisku Beria20.

Razem z nim z Gruzji przyjechali współpracownik sekretarza KC Gruzji Mierkułow*, członkowie KC Gruzji Mamułow*, Szarija*, Kobułow* i inni, co oznaczało, że kierownictwo komitetu składa się obecnie z samych pracowników partyjnych.

„Starzy czekiści nadużywali prawa, więc zostali zwolnieni i aresztowani. Dlatego was, młodych komunistów, ludzi w bezpieczeństwie nowych, KC partii wysyła do nas dla wzmocnienia kadrowego. Dlatego bierz sprawy w swoje ręce i pracuj” – podsumował Wasilij Wasiliewicz.

Co mi pozostawało? Po godzinie W.W. opróżnił sejf, przekazał mi klucze, uścisnął dłoń i wyszedł z gabinetu. Ponownie usiadłem w fotelu i zacząłem rozmyślać. Nie było wyjścia. Gdybym odmówił nominacji, powstałby wielki skandal, w dodatku sumienie partyjne mi na to nie pozwalało. Tak właśnie zostałem poskromiony.

Muszę przyznać, że kiedy wysiłkiem woli zmusiłem się do ponownego przemyślenia całej sytuacji i odrzucenia myśli o rezygnacji jako obecnie nierealnej, mózg zaczął pracować w innym kierunku – w jaki sposób mam opanować nowy zakres obowiązków i się nie zbłaźnić. Wprawdzie na takie przemyślenia i kilku dni jest za mało, ale jednak jakiś przełom wewnętrzny we mnie nastąpił, mimo że niełatwy.

Po paru godzinach zaczęli się zjawiać szefowie poszczególnych wydziałów z teczkami pod pachą – kryminalnego, paszportowego, do walki z korupcją, politycznego i innych. Każdy pytał o sprawy, o których nie miałem najmniejszego pojęcia, i moi rozmówcy to widzieli.

Ich małe chytrości rozgryzłem od razu – chcieli się przyjrzeć nowemu szefowi, ocenić i zrozumieć, co to za człowiek. Nie mam pretensji.

Muszę zaznaczyć, że szefowie wydziałów prezentowali się solidnie, wszyscy pod pięćdziesiątkę, podczas gdy ich zwierzchnik ukończył zaledwie 34 lata. Takie „gierki” trwały jeszcze kilka tygodni, ale kiedy rozumiesz, na czym polegają, odbierasz je inaczej.

W całym tym okresie przebywałem w stanie swoistej autohipnozy, że całe to nieporozumienie z moją nominacją wkrótce się skończy i zwolnią mnie do wojska. Życie jednak to nie marzenia. Do tego mój charakter domaga się akcji, a nie bezczynności i rozmyślań.

Zacząłem więc poznawać strukturę służb milicyjnych w całym kraju, wyciągając odpowiednie wnioski dla siebie. Każdego wieczoru odwiedzałem kolejne komendy dzielnicowe Moskwy, z zamiarem wizytacji poszczególnych obwodów. Plany moje musiały jednak ulec zmianie.

Kiedy głębiej wnikałem w istotę pracy milicyjnej, wydawało mi się, że nie jest moim żywiołem. Łapałem się nawet na myśli, by pójść do KC i wszystko szczerze wytłumaczyć. Mogliby mi wprawdzie zarzucić wtedy tchórzostwo, a tchórzem nigdy nie byłem. Udać się do samego komisarza jako starszego kolegi nie mogłem – pamiętałem, jak oschle mnie potraktował na zakończenie rozmowy nominacyjnej, rzucając zimne: „Idźcie!”.

Moskwa kryminalna

Dążąc do zgłębienia tajemnic nowej dla mnie służby milicyjnej, do dziennych i wieczornych odwiedzin poszczególnych komisariatów dodałem również nocne, ponieważ w tamtych czasach pracowało się do północy lub godziny 1 nad ranem. Jako były wojskowy nie rozumiałem tego systemu. Dopiero potem dowiedziałem się, że taki właśnie tryb pracy wprowadził sam „gospodarz”, czyli Stalin.

Kiedyś zajechałem na Pietrowkę, do siedziby milicji. Dyżurny zameldował mi o liczbie zatrzymanych oraz charakterze ich spraw. Naraz usłyszałem na dolnym poziomie, w suterenie, jakieś krzyki. Schodząc w dół, zobaczyliśmy przez okienko bójkę. Weszliśmy do pomieszczenia, gdzie siedziało około tuzina kobiet. Jedna młoda dziewczyna policzkowała inną, wyzywając ją od prostytutek i nie szczędząc innych epitetów. Tupnąłem nogą, nawołując do spokoju. Kiedy hałas ucichł, spytałem o przyczynę zajścia.

Najpierw jedna z kobiet, nieco starsza od pozostałych, odrzekła spokojnie: „Pobiły się”. Kiedy spytałem poszkodowaną, wolała milczeć. Wtedy spytałem napastniczkę i ta, wielce oburzona i podekscytowana, objaśniła, że pokłóciły się w rozmowie i tamta wyzwała ją od prostytutek.

„Tylko pomyślcie, obywatelu władzo, wyzwała mnie od prostytutek, a ja jestem uczciwa złodziejka i nigdy prostytucją się nie zajmowałam”. I znów rzuciła się tamtej do oczu.

Nie bardzo rozumiałem, o co poszło – czym jedna lepsza jest od drugiej? Na wszelki wypadek uprzedziłem, że jeżeli będą kontynuować, wylądują w karcerze. Wchodząc po stopniach, spytałem dyżurnego, dlaczego złodziejka aż tak obraziła się na prostytutkę.

Wytłumaczył mi, że w tym półświatku rządzą własne niepisane prawa, których człowiek niewtajemniczony nie zrozumie. Złodziejki strzegą, że tak powiem, honoru munduru i obrażają się, jeśli przyrównuje się je do panienek lekkich obyczajów. Te z kolei kierują się innymi zwyczajami i swoistym poczuciem honoru – nie pójdą na przykład z obcokrajowcem. Zdarzają się oczywiście i takie, co nie pogardzą żadnym pieniądzem.

Dla mnie wszystkie te niuanse były prawdziwą rewelacją, jako że nic w moim dotychczasowym życiu cywilnym ani na służbie wojskowej, gdzie poznawałem zasady balistyki i zastosowanie artylerii na polu walki, nie przygotowywało mnie do zetknięcia się z inną stroną rzeczywistości.

Przytoczę jeszcze jeden przykład „charakternego” zachowania złodziejki po odbyciu zasłużonej kary w jednym z obozów.

Któregoś dnia sekretarz zameldował mi, że w poczekalni awanturuje się ciężarna kobieta i domaga się widzenia „z szefem”. Kierowano ją do wydziału paszportowego, ale odmówiła i jeszcze się odgrażała: „Do samego Stalina dotrę i się poskarżę”.

Pomyślałem, że widocznie ciężarną kobietę ktoś skrzywdził, jako że w tamtych czasach pracownicy milicji nierzadko używali pięści jako argumentów, szczególnie przy doprowadzaniu pijaczków do izby wytrzeźwień. Rosła dziewoja w wieku około 23 lat z ogromnym brzuchem weszła do gabinetu ze łzami w oczach.

Postanowiłem jej wysłuchać, nie zadając na początku żadnych pytań. Zaczęła od narzekań na bezduszny stosunek milicji do ludzi pracy itd. Potem, kiedy już się wygadała, a ja przez cały ten cały czas zachowywałem milczenie, dorzuciła skromniutko, że odsiedziała trzy lata w łagrze, ale nie za poważne złodziejstwo, tylko drobne kradzieże kieszonkowe, i że teraz już tego procederu zaprzestała.

Uśmiechnąłem się, a ta, widać zachęcona moim zachowaniem, ożywiła się i na dowód swej obecnej uczciwości opowiedziała: „Jadę sobie, obywatelu władzo, do was tramwajem i patrzę – siedzi obok mnie bardzo bogato ubrana frajerka dęta… torebka otwarta. Ze swego miejsca widzę forsę – papierki trzyrublowe, piątka. Wystarczyło mi tylko rękę wyciągnąć i wszystko to moje… Postanowiłam jednak, że wytrwam i się nie skuszę. Nawet wstałam i usiadłam jak najdalej od tej idiotki”.

Spytałem, jaką ma do mnie sprawę. Rozpłakała się i powiada, że ma krewnych w Moskwie, a pozwolenia na zameldowanie urzędnicy jej odmawiają. Co ma robić? Niedługo dziecko przyjdzie na świat.

Spytałem, jak jej się udało w łagrze zajść w stan odmienny. Okazało się, że przez ostatni rok udzielała się amatorsko na estradzie i tam poznała pewnego więźnia, też ze złodziei, z którym postanowili się pobrać, jak tylko wyjdzie na wolność. Narzeczony także zerwał z dawnym zawodem – zapewniła.

Miałem więc orzeszek do zgryzienia – zezwolić na zameldowanie czy nie. Prawo pozwalało jej na przebywanie w odległości 100 kilometrów od stolicy. Po ludzku natomiast patrząc na sprawę – krewni mieszkają w Moskwie, dziecko w drodze. Ale jeśli nie wytrzyma w swym postanowieniu i zostanie recydywistką? Dobra, niech jej będzie – zezwolę na własną odpowiedzialność.

Takich przypadków życiowych miałem po kilkadziesiąt każdego dnia. Zaczynam się przyzwyczajać i co nieco pojmować. Przeważnie jednak jeszcze nadrabiam miną, że niby to wszystko dla mnie pestka.

Do tego czasu zostałem już szefem Zarządu Głównego Milicji ze stopniem majora bezpieczeństwa21.

Zetknąłem się też z haniebnym zjawiskiem w naszej rzeczywistości – homoseksualizmem. W Anglii podobno to nie hańba.

W moskiewskiej milicji kryminalnej mieliśmy dobrego pracownika operacyjnego, Stanisłowskiego. Często zabierałem go ze sobą, wyjeżdżając na miejsca wypadków czy zbrodni.

Kiedyś chyba o drugiej nad ranem wyszliśmy na Bulwar Nogina. Minęliśmy dwóch siedzących na ławce mężczyzn. „Pederaści” – rzekł mój towarzysz. Zwątpiłem, mówiąc, że przecież są dobrze ubrani, o inteligentnym wyglądzie.

Stanisłowski dodał, że widział, jak jeden z nich klepnął drugiego po udzie, co jest umówionym znakiem między takimi ludźmi. Nie wątpił, że ma rację. Nadal oponowałem. Wtedy on zdecydowanie podszedł do jednego z nich, usiadł obok i powiedział: „No cóż, czas iść do domu!”.

Tamten spojrzał na niego i widocznie poczuł milicyjny autorytet. Odpowiedział jednak bez żadnego oburzenia: „A bo co?”. Na to mój kolega: „A bo nic, idźcie do domu. Dziś już nic z tego nie będzie”. Mężczyzna wstał i rzucił ze złością w naszym kierunku: „Dobra. Pójdę sobie, a jutro w pracy i tak mnie nie zobaczą”. Drugi, nie czekając, aż zwrócimy na niego uwagę, zerwał się z ławki i szybko oddalił.

Niejednokrotnie wypytywałem potem Stanisłowskiego o zwyczaje i obyczaje tego specyficznego środowiska i znacznie wzbogaciłem swoją wiedzę na temat prawa kryminalnego i kodeksu karnego. Jednym słowem, z każdym dniem pogłębiałem swoją wiedzę o pracy milicyjnej, a czasem nawet zabawiałem się rozwikływaniem niektórych skomplikowanych spraw kryminalnych czy zdarzeń.

W lipcu 1939 roku z Głównego Urzędu Bezpieczeństwa ZSRR otrzymaliśmy informację, że wywiady obcych państw za pieniądze pozyskują ostatnio sowieckie paszporty i na ich podstawie wysyłają do Związku swoją agenturę. Polecono nam wyjaśnić, jakimi kanałami odbywa się handel paszportami.

Pewnego razu zasiedziałem się do godziny 3 nad ranem i dla odprężenia zaproponowałem Stanisłowskiemu spacer. Po drodze przypomniałem sobie instrukcję Urzędu i kiedy zobaczyłem kolegę, spytałem: „Czy na Pietrowce o tej porze będą jeszcze nieobyczajne panienki?”. Stanisłowski odpowiedział twierdząco, dodając, że zazwyczaj od 1 po północy samochód operacyjny zgarnia je z ulicy – nietrzeźwe, kłócące się, zaczepiające przechodniów itd.

Około 5 nad ranem dotarliśmy na Pietrowkę. Po kolei zacząłem wzywać zatrzymane panienki. Wchodziły do mnie czujne, mając się na baczności, rzucając w moją stronę złe spojrzenia. Po kilku pierwszych pytaniach, niezwiązanych wcale z ich „pracą”, zaczynały rozmawiać chętniej, a dwie z nich wróciłyby „szefuniowi co nieco opowiedzieć”.

Nie pytałem ich wprost o paszporty. Próbowałem drogi okrężnej – jednej mówiłem, że poszukujemy zgubionego paszportu, innej – że „koleżanka powiedziała, jakoby wiesz coś o jakimś paszporcie” itd. Od tych panienek dowiedziałem się, że obcokrajowcy, szczególnie Niemcy, chętnie zadają się z naszymi dziewczynami i odkupują od nich paszporty za duże pieniądze. Dziewuchy natomiast kradną dokumenty nietrzeźwym klientom, po czym sprzedają obcokrajowcom za perfumy czy inne rzeczy. Jedna z odpytywanych poinformowała, że jej koleżanka po fachu sprzedała obcokrajowcowi przepustkę do zakładu wojskowego i nawet wymieniła jej imię.

Na moje pytania odpowiadały chętnie, podając pseudonimy swoich koleżanek, i prosiły o zwolnienie, obiecując nazajutrz przynieść niejeden paszport. Byłem zdumiony tak łatwym sposobem pozyskiwania przez obce wywiady naszych sowieckich dokumentów. Rano napisałem stosowną notatkę do ludowego komisarza ze swoimi obawami i propozycjami zaradzenia sytuacji.

W Komitecie notatka wywołała poważną reakcję. Główny Urząd Bezpieczeństwa usłyszał zarzuty o nieodpowiedzialnym podejściu do tak poważnych problemów. Na mnie szefowie wydziałów zaczęli spoglądać z ukosa.

Każdego dnia z terenowych oddziałów milicji naszego wielkiego kraju napływały różne doniesienia, czasem dużej wagi, do których należało się odpowiednio ustosunkować – albo samemu podjąć decyzję, albo zameldować komisarzowi ludowemu, który przekaże sprawę na szczebel rządowy. Zdarzały się sprawy zupełnie wyjątkowe oraz takie, których się nie rozgłasza. O niektórych jednak wspomnę.

Zjawiła się kiedyś grupa Cyganów z prośbą o pozwolenie na dwutygodniowy wyjazd do Rumunii celem złożenia darów swej „królowej” w postaci złota i kosztowności. Jak się okazało, dary takie napływają co roku z całego świata. Nie wiedziałem nawet wtedy, że Cyganie mają swoją „królową”.

W sierpniu 1939 roku decyzją Politbiura zostałem włączony do składu komisji, której zadaniem było zorganizowanie Święta Lotnictwa na podmoskiewskim lotnisku Tuszyno. Przewodniczącym wyznaczono Budionnego*. Po trzech roboczych posiedzeniach Semen Michajłowicz oświadczył, że jedziemy na Kreml zdawać sprawozdanie z przygotowań Stalinowi22.

Nigdy dotychczas nie spotykałem się ze Stalinem i widziałem go wyłącznie z daleka, podczas parad i manifestacji na placu Czerwonym, kiedy maszerowałem ze słuchaczami Akademii i nigdy nie miałem okazji do rozmowy z nim. Zrozumiałe jest więc, że nieco się denerwowałem przed spotkaniem z wodzem.

Kiedy weszliśmy do gabinetu kremlowskiego, oprócz samego gospodarza zastaliśmy Mołotowa*, Mikojana* i Woroszyłowa. Każdy za nas po kolei zdał sprawozdanie z przygotowań, zgodnie ze swoim zakresem obowiązków. Stalin zadawał pytania szczegółowe i wizyta miała się ku końcowi.

Naraz Stalin zwrócił się do Budionnego: „A kto poprowadzi pierwszy samolot, czterosilnikowy?”. Budionny wymienił nazwisko pilota-oblatywacza, coś w rodzaju Gurkensztejn lub podobne. Stalin się zasępił i powiedział: „Kim on jest? Kto go zna? Naród takiego lotnika nie zna”.

Wszyscy zamilkli. Stalin podszedł do biurka i nacisnął przycisk.

Wszedł Poskriobyszew*. „Znajdźcie Gromowa* – polecił Josif Wissarionowicz – i połączcie mnie z nim”.

Po kilku minutach sekretarz wszedł i podał, że Gromow przebywa w Gorkim i jest przy telefonie. Stalin wziął słuchawkę i powiedział: „Witam, towarzyszu Gromow! Zamierzamy tu urządzić dzień lotnictwa i prosimy was, byście poprowadzili pierwszy samolot w czasie parady powietrznej”. W słuchawce coś zaszemrało.

Stalin: „Nie, nie rozkazuję, proszę. Jeżeli możecie, przylatujcie”. Pauza. Powtórne: „Nie, nie rozkazuję. Dobrze więc. Bądźcie zdrowi!”. Obrócił się do nas i powiedział: „Gromow się zgadza, możecie na niego liczyć. Jego cały kraj zna”.

Długo pozostawałem pod wrażeniem tej rozmowy. Wbrew pogłoskom, jaki to Stalin jest groźny, nieprzystępny, oschły itd., po pierwszym spotkaniu z nim takiego wrażenia nie odniosłem.

W przyszłości nieraz przekonywałem się, że Stalin im mniej znał człowieka, tym bardziej był wobec niego uprzejmy i formalny. Swoje otoczenie natomiast trzymał żelazną ręką i wszyscy się go bali.

Parada lotnicza odbyła się normalnie, żadnych uwag do prac naszej komisji nie było.

Krótko mówiąc, zacząłem przyzwyczajać się do swoich złożonych obowiązków. Stosunek mój do milicji z każdym dniem zmieniał się na lepsze. Okazało się jednak, że moje losy potoczą się w zupełnie innym kierunku.

Przejście do resortu bezpieczeństwa

Moje notatki w NKWD ZSRR na temat różnych aspektów bezpieczeństwa państwowego, w tym dotyczące panienek lekkich obyczajów, pozyskujących sowieckie paszporty, musiały odegrać określoną rolę. Wezwany do swego zwierzchnika usłyszałem, że zostałem zastępcą szefa Głównego Zarządu Bezpieczeństwa NKWD ZSRR z jednoczesnym pełnieniem funkcji naczelnika tajnego wydziału politycznego w Komitecie Bezpieczeństwa23.

Usiłowałem wykazać, że już wciągnąłem się w sprawy milicyjne, na sprawach bezpieczeństwa się nie znam i mogę narobić poważnych błędów w tak ważnej i odpowiedzialnej dziedzinie. W odpowiedzi usłyszałem: „Ukończyłeś kursy czekistowskie (te marne 10 dni!) i nie ma co tu biadolić! Idź i pracuj! Będziesz źle pracował – wygonimy!”.

Wróciłem do siebie i pracowałem tam cały następny dzień. Pod wieczór zadzwonił kierownik sekretariatu NKWD ZSRR i przekazał polecenie samego komisarza, że jeśli jutro z samego rana nie stawię się w nowym miejscu służby, sprawa przyjmie niepomyślny dla mnie obrót.

W taki właśnie sposób zostałem zastępcą szefa Głównego Zarządu Bezpieczeństwa, obecnego NKGB, czyli „czekistą”. Jak szybko się doskonalę! Po namyśle jednak doszedłem do niewesołego wniosku, że KC partii i kierownictwo NKWD naprawdę znajdują się w sytuacji bez wyjścia, skoro sięgają po kogoś takiego jak ja, to znaczy nieposiadającego żadnej wiedzy o specyfice pracy tego resortu.

W okresie 1937–1938, kiedy w NKWD rządził ludowy komisarz Jeżow, sekretarz KC, członek Politbiura24