Tajemnice Nowego Orleanu - Heather Graham - ebook

Tajemnice Nowego Orleanu ebook

Heather Graham

4,3

Opis

Nikki pracuje w agencji turystycznej, która specjalizuje się w wycieczkach po niezwykłych i tajemniczych miejscach Nowego Orleanu. Nie wierzy w duchy, o których opowiada turystom, a wróżby i czary to dla niej wielkie oszustwo. Jednak to właśnie jej przydarzy się coś, co przeczy zdrowemu rozsądkowi... Oto pewnej nocy przy jej łóżku staje Andy, przyjaciółka z biura, rozpaczliwie błagając o pomoc. Następnego dnia Nikki dowiaduje się, że Andy nie mogła jej wtedy odwiedzić, bo dokładnie w tej samej minucie została zamordowana. Jedyną osobą, która wierzy w jej opowieść, jest detektyw Brent Blackhawk...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (16 ocen)
9
3
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Erristen

Nie oderwiesz się od lektury

Super, świetna, rewelacja, polecam wszystkim.
00
Master89wt

Dobrze spędzony czas

Lubię książki Heather Graham i ta także mi się podobała. Z przyjemnością po latach wróciłam do niej ponownie.
00

Popularność




Heather Graham

Tajemnice Nowego Orleanu

Przełożyła: Wiktoria

PROLOG

Dziecko obudziło się, lecz nie wiedziało dlaczego. Słyszało dobiegające z salonu głosy, których ton od razu wydał mu się dziwny, lecz one nie mogły go obudzić, były po prostu zbyt ciche.

Chłopiec leżał, zastanawiając się, co się właściwie stało.

A potem poczuł to coś.

Nie wiedział, czym „to” było. Na pewno nie wywoływało w nim lęku. Przeciwnie, wydało mu się miłe jak ciepły koc i przyjemne jak muśnięcie dużym miękkim piórem. Spowijało go życzliwością, przyjaźnią, troskliwością. A nawet mocą.

Widział w swoim pokoju jakby delikatną mgłę i naraz przypomniał sobie różne baśnie i opowieści, jakie usłyszał od rodziców. Pomyślał o Wielkim Duchu, o którym wiedział od taty. Wydało mu się, że słyszy dobiegające z wielkiej dali smutne zawodzenie. To banshee, irlandzki upiór, o którym opowiadała mu mama.

Wcale się nie bał, ponieważ czuł, że nie ma czego.

Cokolwiek to było – mgiełka czy też jakiś widmowy kształt – dotykało go z czułością, zapewniając o swojej miłości. Pocałowało go w czoło. Zrozumiał, co chciało mu przekazać. Wszystko będzie dobrze. To wcale nie było coś, tylko ktoś, odgadł nagle. Ktoś, kto go kochał, kto pragnął, by chłopiec poczuł tę miłość. Ktoś, kto był...

Kolejny pocałunek w czoło i kolejna fala potężnej wszechogarniającej miłości.

...już w innym świecie i powiedział o tym chłopcu, chociaż wcale nie słowami.

Kiedy cicho otworzyły się drzwi jego sypialni, nie poruszył się i nie otworzył oczu. Usłyszał szept dziadka:

– Śpi. Nie ma potrzeby go budzić.

Miał ogromną ochotę wstać, podejść do niego, przytulić się i powiedzieć, że cokolwiek się stało, wszystko będzie dobrze. On to wie. Coś jednak kazało mu nadal udawać sen. Dobiegł go ściszony głos wujka:

– To dzielny dzieciak. Da sobie radę.

– Ma dopiero pięć lat – odparł dziadek. – Będzie taki samotny...

– Nie będzie, rodzina jest duża, może liczyć na każdego z nas.

Ich głosy były zmienione, pełne smutku i powagi. Chłopiec słuchał, niemal nie śmiejąc oddychać, by nikt się nie zorientował, że on nie śpi i już zaczyna przeczuwać, jaka tragedia wstrząsnęła dorosłymi. Gdyby się odezwał lub poruszył, przestałby odczuwać ten cudownie kojący dotyk, który otulał go miłością.

Wreszcie głosy umilkły i drzwi sypialni zamknęły się.

Rano dziadek, opanowany jak zwykle, postawił chłopca przed sobą, by mu wytłumaczyć pewne rzeczy. Istnieje Wielki Duch, Bóg, Stwórca wszystkiego. Każdy, kto żyje na ziemi, w pewnym momencie odchodzi do niego. Nieważne, jak szybko odchodzi, ważne, jak żył. Tylko to się liczy. Oprócz naszego świata jest też inny świat. Tam właśnie udali się rodzice chłopca. Nie będzie więc mógł ich zobaczyć, przynajmniej nie w najbliższym czasie. Jest im tam dobrze. Ten, kto ich stworzył – wszystko jedno, jak chcemy Go nazywać – nie opuści ich nigdy i będzie o nich dbał.

Dziadek był bardzo mądrym człowiekiem, jednak chłopiec przeczuwał z rosnącym zdziwieniem, że on rozumie więcej. Dziadek tylko wierzył, chłopiec zaś wiedział. Dlatego w oczach pierwszego widniał smutek, a drugiego – głęboki spokój.

Wsunął małą dłoń w dużą, silną dłoń dziadka, drugą zaś dotknął jego pooranej zmarszczkami brązowej twarzy.

– Wszystko będzie dobrze – powiedział po prostu z niewzruszoną pewnością, że jego rodzice nie tylko nadal żyją w jego sercu, ale również troszczą się o niego z tamtego, innego świata.

– Kochany chłopcze – szepnął dziadek, przytulając go mocno do siebie.

Tak, rodzicom na pewno jest dobrze i już nic złego im się nigdy nie stanie, pomyślał chłopiec. Ale on nie spotka ich przez długi czas.

Tata już nie podrzuci go do góry, nie zagra z nim w piłkę, nie nauczy, jak rozmawiać z Wielkim Duchem.

Mama już nigdy się nie zaśmieje, nie otuli go kołdrą, nie opowie na dobranoc kolejnej dziwnej legendy pochodzącej z dalekiej zielonej wyspy.

Rodzice nie będą go już otaczać głęboką, bezwarunkową miłością...

Nie, to akurat nieprawda.

Prawdziwa miłość trwa wiecznie. Miał pięć lat, a mimo to wiedział takie rzeczy, ponieważ owa czuła obecność w środku nocy wlała mu w serce wiele mądrości. I właśnie ona stała mu się pociechą i pomagała znieść bolesne poczucie straty.

Jednak istniały na świecie również inne odwieczne siły.

Oprócz miłości – nienawiść.

Obok wdzięczności – pragnienie zemsty.

Chłopiec przeczuwał to wszystko, a jeszcze wyraźniej przeczuwał, że otrzymał dar. Wyjątkowy dar.

Jednak nie tylko tak piękne doświadczenia jak to właśnie przeżyte były mu pisane. I już niedługo miał się o tym przekonać.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Sześć – powiedziała Nikki DuMonde. – Prosiłyśmy o sześć. – Wskazała tacę, na której stało pięć filiżanek kawy aulait.

Wraz z Andreą Ciello stały przy ladzie w swoim ulubionym lokalu „Madame D'Orso”. Obsługiwała je jakaś młoda dziewczyna, która wyglądała na odrobinę rozkojarzoną, może po prostu była przemęczona. W końcu dopiero minęła pora lunchu, pewnie przez kawiarnię przewinęło się sporo osób. Nikki rozejrzała się. Prawie wszystkie stoliki na tarasie były zajęte, we wnętrzu siedział tylko jeden gość. Opierał się ramieniem o ścianę, głowę miał zwieszoną. Na moment podniósł wzrok i wtedy ujrzała przystojną twarz, inteligentne spojrzenie, wysokie, pięknie rzeźbione kości policzkowe. Jednak mężczyzna był zarośnięty i potargany, a ubranie miał tak wygniecione, jakby w nim spał.

– Sześć kaw i sześć pączków – dodała Andy i uśmiechnęła się szeroko, gdy na tacę trafiło sześć ciastek, cieszących się zasłużoną sławą w całym Nowym Orleanie. Spojrzała na Nikki, mrużąc piękne, ciemne oczy. – Dzisiaj ja stawiam. Zgoda?

– Nie wygłupiaj się.

– Nie wygłupiam się, chcę ci w ten sposób podziękować. Odkąd mnie przyjęłaś, moje życie zmieniło się nie do poznania. Wszyscy jesteście dla mnie tacy mili. Zwłaszcza ty.

Andy pracowała jako przewodniczka w firmie Tajemnice Nowego Orleanu od czterech tygodni.

– Daj spokój. Musimy tworzyć zgrany zespół, ponieważ zawsze pracujemy parami lub trójkami, a teraz ty stanowisz jego część. I całkiem dobrze sobie radzisz.

– No, nie wiem... – Andy przerzuciła długie ciemne włosy przez jedno ramię. – Znam wszystkie historie i kiedy je opowiadam, czasem przebiegają mnie ciarki, aż mam ochotę się odwrócić i sprawdzić, czy naprawdę nikt za mną nie stoi, rozumiesz. Ale ty to co innego. Sprawiasz wrażenie, jakbyś naprawdę widziała duchy, o których mówisz!

Nikki wzruszyła ramionami.

– Może to naturalna cecha rodowitych nowoorleańczyków. Chodziłam do szkoły z połową kapłanek wudu i chiromantów, którzy dzisiaj mają lokaliki w Dzielnicy Francuskiej, oferując przepowiednie, amulety, magiczne wywary i co tylko chcesz. Tutaj człowiek rozwija w sobie pewną... wrażliwość na miejsca, w których coś się wydarzyło... – Zmarszczyła brwi, szukając właściwych słów.

– Nawiedzone? – podsunęła Andy.

– Nie, to nie to. Widzisz, w miejscu, gdzie stało się coś przejmującego, coś ważnego, pozostaje specyficzna aura. Weź na przykład Opactwo Westminsterskie w Londynie. Wchodzisz tam i...

– ...czujesz się jak na cmentarzu – dopowiedziała Andy, niezaliczająca się do grona wielbicieli takich zabytków.

Nikki roześmiała się.

– Tak, ale akurat nie o to mi chodziło. Chcę powiedzieć, że w pewnych miejscach coś się unosi, coś jakby pamięć dawnych wydarzeń, ludzkich emocji, pamięć czyjegoś życia, czyjejś śmierci...

Andy pokiwała głową.

– Ty rzeczywiście widzisz duchy.

– Nie. To nie ma nic wspólnego z widzeniem.

– No to wyczuwasz je.

Nikki wydawała się coraz bardziej zakłopotana.

– Nie. Mówię ci, to tylko świadomość, że to miejsce ma swoją historię. Że... tam coś zostało. Każdemu czasem się zdarza poczuć coś podobnego.

Andy zastanawiała się przez chwilę.

– Hm, właściwie jest parę takich zakątków na cmentarzach, które... sama nie wiem. Jest tam jakoś... inaczej. I ta stara katedra wydaje się dość... niesamowita.

– No widzisz. – Nikki chciała wziąć tacę, lecz ponieważ Andy ją uprzedziła, obróciła się, by wrócić do stolika, i naraz omal nie krzyknęła z przestrachu.

Siedzący pod ścianą oberwaniec podniósł się nie wiadomo kiedy i stał tuż przed nią. Poruszał ustami, jakby chciał coś powiedzieć i wyciągał do niej ręce. Cofnęła się odruchowo, ale on i tak zdołał musnąć dłońmi jej ramiona. Zlękła się, że mu słabo i zaraz się na nią przewróci. Włóczęga jednak nie upadł. Nadal próbował coś powiedzieć, lecz miał z tym wyraźne trudności.

Pewnie chce pieniędzy, pomyślała. W miejsce odrazy pojawiło się współczucie i Nikki szybko sięgnęła do portmonetki.

– Proszę. – Wcisnęła mu banknot do ręki. – Niech pan sobie kupi coś do jedzenia. Nie alkohol, nie narkotyki, tylko jedzenie.

Jeszcze raz poczuła lekki dotyk na plecach, gdy go mijała, lecz oddaliła się szybko w stronę stolika, gdzie czekali pozostali. Zanim tam dotarły, Andy zdążyła powiedzieć:

– Bardzo ładnie postąpiłaś.

– Ten biedak i tak pewnie się za to upije albo da sobie w żyłę.

– Nie wyglądał mi na ćpuna.

– No, dobrze, nie ćpun, tylko zwykły menel.

– Gdyby nie łut szczęścia, dzisiaj wyglądałabym tak samo jak on...

Nikki zerknęła na nią ciekawie i cicho westchnęła. Andy nie ukrywała przed nią, że miała kiedyś poważny problem z narkotykami, lecz od paru lat nie brała. Praktycznie nie tykała też alkoholu, sięgając po kieliszek tylko wtedy, gdy zdarzała się jakaś naprawdę specjalna okazja. Ponieważ właśnie doszły do stolika, rozmowa się urwała. Nie mogły dyskutować o takich sprawach przy Patricii, Nathanie, Mitchu i Julianie.

Pracowali w sześcioro dla firmy oferującej zwiedzanie Nowego Orleanu z wykwalifikowanym przewodnikiem. Konkurencja w mieście była ogromna, lecz radzili sobie całkiem nieźle. Maximilian Dubois, który założył firmę, najpierw zatrudnił Nikki. Spodobały mu się jej artykuły zamieszczane w jednej z lokalnych gazet. Uznał, że owa DuMonde ma prawdziwy talent do opowiadania historii.

On sam wspaniale nadawałby się na przewodnika oprowadzającego po nawiedzanych przez duchy miejscach, ponieważ jego wygląd przywodził na myśl wampira. Max miał kruczoczarne włosy, był bardzo wysoki i chudy. Nie lubił się jednak przemęczać. Wystarczyło mu pieniędzy na rozkręcenie interesu i zatrudnienie paru osób, które będą na niego pracowały. Nikki została jego prawą ręką, odpowiadała za nabór nowych przewodników i wdrażanie ich do obowiązków. Najpierw przyjęła do pracy Juliana, swego najlepszego przyjaciela, niezrównanego gawędziarza, a po nim zjawili się następni. Max aprobował wybory Nikki, wtrącał się rzadko, gdyż skoro firma prosperowała dobrze, mógł zajmować się tym, co kochał najbardziej – podróżowaniem. Aktualnie pojechał obejrzeć Wielki Kanion Kolorado.

– Trochę wam to zajęło – zauważyła Patricia Broussard, podobnie jak Andy ciemnowłosa i ciemnooka, o psotnym uśmiechu.

– Bo Nikki podrywała takiego jednego – zażartowała Andy.

– Naprawdę? Opowiedzcie!

– Dałam żebrakowi dolara, to wszystko.

– Dałaś mu dwadzieścia dolarów – skorygowała Andy.

Nikki podchwyciła zaskoczone spojrzenie Juliana.

– Wyglądał na takiego, który naprawdę ich potrzebował – wyjaśniła.

– Przede wszystkim był całkiem, całkiem, trzeba by go tylko ogolić, uczesać i porządnie ubrać – dodała Andy z niewinną miną.

– Kochana, to ty musisz chyba dorabiać na boku, skoro stać cię na takie hojne datki – zauważył Mitch, blondyn z Pittsburga, jedyny Jankes w ich towarzystwie. – Facet musiał być naprawdę przystojny!

– Zejdźcie ze mnie, dobrze?

– Nie, dlaczego, bardzo ciekawy temat – zaoponował Nathan, który mieszkał z Patricią. – W kółko tylko pracujesz i pracujesz, czas, byś pomyślała o prywatnym życiu.

– A faceci nie wiedzą, że jesteś do wzięcia, bo mają was za parę. – Patricia wskazała Nikki i Juliana.

– Co za pomysł! – jęknął Julian.

Przyjaciółka łypnęła na niego.

– Dzięki – skwitowała.

– O rany, przecież wiesz, dlaczego tak zareagowałem.

– Wiem – zapewniła go i spojrzała na Patricię. – Widzisz, my dwoje znamy się za długo i za dobrze. Za nic już nie moglibyśmy zostać parą, staliśmy się raczej jak brat i siostra. A teraz, skoro wyjaśniliśmy sobie sprawy prywatne, przejdźmy do kwestii związanych z pracą.

– Robota nie zając, nie ucieknie. – Nathan z szerokim uśmiechem pochylił się ku niej nad stolikiem. – Trzeba ci wreszcie kogoś znaleźć, Nikki.

– Dziękuję, obejdzie się. Nikogo nie potrzebuję.

– Jej ostatnia wyprawa w krainę Amora nie zakończyła się pomyślnie – rzekł Julian z rozdzierającym westchnieniem. – A przecież ostrzegałem, żeby nie umawiała się z tym palantem.

– Nawet nie wiedziałem, że ona w ogóle się z kimś widuje – zdumiał się Mitch.

– Bo się nie widuje. Już od roku – zdradził niezawodny przyjaciel.

– To można tyle wytrzymać?

Nikki jęknęła.

– Przestańcie! A Greg wcale nie był palantem. Po prostu chciał jechać do Hollywood po pieniądze i sławę.

– A ty miałaś jechać z nim i w tak zwanym międzyczasie go utrzymywać – dopowiedział z dezaprobatą Julian. – Dupek!

– Cóż, niestety w tym jednym punkcie dochodziło między nami do istotnych kontrowersji. Owszem, lubię Kalifornię, ale nie chciałabym tam mieszkać na stałe. I nie nazywaj go tak brzydko, z łaski swojej.

– Fakt, nie był skończonym dupkiem – wtrąciła Patricia. – Miał też kilka zalet. Był naprawdę przystojny i całkiem romantyczny.

– Romantyczny? – zainteresował się Mitch.

– No wiesz, przynosił kwiatki, otwierał przed kobietą drzwi, takie tam...

– Tak, ale między nimi od początku nie było tego czegoś – zawyrokował Nathan. – A jak nie ma, to nic nie pomoże.

– Ale czy trzeba zawsze czekać, aż to coś się pojawi? – zaoponował Mitch. – Gdybym tak robił, spędzałbym samotnie jeszcze więcej nocy niż teraz. Wcale się nie dziwię, że po roku ascezy Nikki jest taka spięta.

– Nie jestem spięta – rzekła przez zaciśnięte zęby.

– Ty, lepiej to odszczekaj, bo inaczej każe Maksowi cię wylać – ostrzegła go przyjaźnie Patricia.

– Hau, hau! – powiedział natychmiast Mitch.

– Czy możecie wreszcie przestać? – poprosiła Nikki. – Naprawdę muszę omówić z wami parę rzeczy.

Julian obrócił się do Andy.

– Czy rzeczywiście ten włóczęga byłby całkiem do rzeczy, gdyby go doprowadzić do porządku?

– Owszem. Nie wyglądał mi zresztą na prawdziwego włóczęgę, tylko na kogoś, kto ma przejściowe kłopoty.

– Dosyć zabawy, kochani – zadeklarowała stanowczo Nikki. – Nie mam ochoty spotykać się z obdartusem, choćby i przystojnym, nie brakuje mi Grega, a jak będę chciała umówić się z kimś, to poradzę sobie bez waszej pomocy. Nie jestem spięta, nie czuję się ascetką i nic mi nie brakuje.

– Nie? Słuchajcie, może ona w takim razie nocami pracuje w klubie jako striptizerka? – podsunął Mitch, lecz szybko uniósł ręce w geście poddania się, gdy ujrzał wymowne spojrzenie zielononiebieskich oczu Nikki. – W porządku, już będę grzeczny, obiecuję.

Wyjęła notes.

– Mam wam przekazać coś od Maksa. Mitch, możesz dodawać nowe historie, ale muszą pochodzić z wiarygodnego źródła. Julian, jeśli znowu jakaś turystka postawi cię w dwuznacznej sytuacji, powiedz, że jesteś żonaty. Najlepiej napomknij o tym na samym początku, podczas przedstawiania się grupie. Dobrze?

– A jeśli w tej grupie zauważę kogoś, kto mi się spodoba i kogo chętnie bym poderwał? – zaprotestował. – W dodatku jak się rozniesie, że jestem żonaty, to już żadna babka się ze mną nie umówi. Skończę podobnie jak ty.

– Zdaje się, że mieliśmy więcej o mnie nie rozmawiać.

– A jednak jest spięta – rzucił Julian, patrząc na Nathana. – Może chodźmy po tego faceta, któremu odpaliła tyle kasy za sam wygląd.

– Zejdźcie ze mnie!

– My tylko próbujemy ci pomóc – bronił się Nathan.

– Nie potrzebuję niczyjej pomocy – warknęła. – Czemu dla odmiany nie zajmiecie się Andy?

Cała czwórka jak na komendę obróciła się ku najnowszej osobie w ich grupie. Andy roześmiała się.

– Za mało o mnie wiedzą, nie jestem aż tak wdzięcznym celem.

– W dodatku ona chętnie gada o facetach, bo to flirciara. – Nathan tylko machnął ręką.

– O? – zdziwiła się Andy.

– To nie wiedziałaś? – spytał Mitch.

Zachichotała.

– Dobrze, niech wam będzie. Uwielbiam flirtować.

– W takim razie jestem do usług – zaoferował się Julian. – Flirtuj ze mną, kiedy tylko najdzie cię ochota.

– A gdybyś wolała prawdziwego Jankesa... – Mitch sugestywnie zawiesił głos.

Andy smutno potrząsnęła głową.

– Mama zawsze powtarzała, że praca to praca, a zabawa to zabawa i żeby nigdy nie mieszać tych dwóch rzeczy.

– Nie musimy się bawić, możemy sypiać ze sobą na poważnie – odparł Mitch.

– Hej, poznęcajcie się teraz nad Nikki, dobrze? – zażądała Andy.

– Nie wiem, czy to kogoś interesuje, ale jutro wieczorem świętujemy – rzuciła w powietrze Nikki.

– Jak to? Wycieczki są odwołane? – zdumiał się Julian.

– Nie. I nie przerywaj, to szybciej się dowiesz. W zeszłym miesiącu wypracowaliśmy największy jak dotąd zysk. Max jest zadowolony, zaprasza nas na swój koszt do pubu Pata O'Briena, po ostatniej turze. Stawia wszystkim i kolację, i drinki.

– Bomba! – Mitch klasnął w dłonie.

W tym momencie zjawiła się właścicielka, jak zwykle przez chwilę krążąc pomiędzy stolikami, zamieniając parę słów z gośćmi i dolewając im świeżej kawy z dzbanka. Przewodnicy cieszyli się specjalnymi względami Madame D'Orso, gdyż ich wycieczki zaczynały się zawsze sprzed jej lokalu, co przysparzało jej klienteli.

– Chyba jest mniej ludzi niż zazwyczaj o tej porze? – zagadnęła Nikki.

– Tak, ale nie narzekam, bo podczas lunchu mieliśmy prawdziwy najazd. Zbliżają się wybory, więc wszędzie aż czarno od polityków, działaczy, obrońców tego, obrońców owego i naprawiaczy świata wszelkiej maści. – Wymownie machnęła ręką.

– A widziała pani tego włóczęgę? Podobno całkiem do rzeczy – wtrącił Mitch. – Myśli pani, że Nikki mogłaby się z nim umówić?

– Jakiego włóczęgę? – zdziwiła się Madame D'Orso.

– Nie zauważyła go pani? – spytała Andy. – Był tu niedawno. Naprawdę interesujący, chociaż zaniedbany.

– W tym tłumie, jaki się tu dziś przewalił, nie zauważyłabym nawet samego prezydenta. – Oddaliła się z uśmiechem.

Mitch westchnął.

– No i dalej nie wiemy, jak on wyglądał i czy warto byłoby w niego nieco zainwestować.

– Jeszcze jedno słowo na ten temat, a jutro Max nie postawi ci kolacji – ostrzegła Nikki.

– Milczę jak grób!

Wstała, gdyż przed lokalem zebrała się już spora grupka turystów.

– Julian, pora zaczynać. Następną grupę bierze Andy z naszym elokwentnym Jankesem. Patricia i Nathan ruszają z trzecią.

Dwadzieścia minut później stała na legendarnej Bourbon Street przed barem, w którym ongiś mieściła się kuźnia i które to miejsce miał nawiedzać duch pirata Jeana Lafitte'a. Pirat był wyjątkowo malowniczą postacią, w pewnym momencie okazał się zagorzałym patriotą, a historia jego życia obfitowała w wiele niespodzianek i dotąd niewyjaśnionych zagadek. Nikki lubiła o nim opowiadać i zawsze odnosiła wrażenie, że duchowi Jeana Lafitte'a też sprawia to przyjemność. Wyraźnie wyczuwała w powietrzu coś szelmowskiego, nawet trochę niecnego, lecz zarazem dziwnie sympatycznego.

Tak, Nowy Orlean nie cierpiał na brak duchów – unosiły się między neonami obiecującymi „gorące dziewczyny” a sklepikami, gdzie oferowano talizmany wudu, między ulicznymi muzykami a stoiskami pełnymi lokalnych przysmaków.

Nikki dobrze się z nimi czuła.

Tom Garfield desperacko starał się zachować świadomość. Przychodziło mu to z wielkim trudem, ale był mężczyzną, i musiał walczyć do końca.

Dziewczyna. Czy zdołał do niej dotrzeć? Nie bardzo mógł sobie przypomnieć. Mimo wysiłków jego umysł wciąż zasnuwała mgła, Tom pogrążał się w niej, gubił.

Chyba miał szansę.

Tak, ale nie udało mu się nic powiedzieć.

A potem...

Potem było za późno. Śledzono go.

Cóż, stoczył zaciekłą walkę. I zrobił wszystko, co w jego mocy. Może coś do nich dotrze. Tak bardzo próbował jej to powiedzieć...

Poczuł szarpnięcie i wiedział, co to oznacza. Ktoś właśnie się nim „zajmował”. Ale to już go nie obchodziło. Jego myśli rwały się coraz bardziej, majaki wypierały rzeczywistość. Widział...

Widział dziewczynę. Nie, kobietę. Piękną jak księżniczka z bajki. Długie jasne włosy, oczy zielone i niebieskie jednocześnie... Delikatna jasna twarz jak z porcelany. Prawdziwe współczucie w jej wzroku.

Pieniądze... Dała mu pieniądze. Znacznie więcej, niż daje się żebrakowi.

Ale on nie był żebrakiem. Kiedyś...

Przypłynął do niego inny obraz. Może to był sen. On sam, w garniturze. Nie, w smokingu. Czysty, ogolony. Idzie przez pokój. Jest kobieta...

Znów poczuł szarpnięcie, obrazy znikły. To jej dobroć tak go poruszyła. Bardziej niż uroda.

Poczuł ukłucie igły. To oznaczało sny, kolejne sny...

Nie miał już nic przeciw snom. Umierał.

I nagle poczuł żal, lecz tylko z powodu jednej rzeczy. Nikt nie pozna prawdy.

Chyba że ona zrozumie, co otrzymała, co jej przekazał w tym samym momencie, gdy jej dotknął...

To już koniec. Czyżby przegrał? Nie, to niemożliwe. Nie mógł umrzeć zupełnie na darmo. Boże wielki, spraw, żeby jego wysiłki nie poszły na marne. Ona musi zrozumieć...

Mgła. Mgła, coraz więcej mgły, wreszcie...

Śmierć.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kiedy zwiedzanie dobiegło końca i przewodnicy odpowiedzieli już wyczerpująco na wszystkie pytania turystów, Julian wrócił do domu, zaś Nikki poczekała na Andy i razem udały się do centrum. Max w dowód uznania nie tylko zaprosił swoich pracowników do pubu, ale też dał Nikki premię, co należało natychmiast wykorzystać, udając się na zakupy. Miała upatrzony sklepik, a w nim pewną rzecz, o której od dawna marzyła. Przyjaciółka powiedziała, że chętnie potowarzyszy Nikki, o ile ta nie ma nic przeciwko temu.

Po drodze wstąpiły do domu, w którym mieszkała Andy, by upewnić się, jak się czuje jej wiekowa sąsiadka i czy nic nie potrzebuje. Pani Montobello była Włoszką, która prawie sześćdziesiąt lat wcześniej przypłynęła do Ameryki za narzeczonym. Jej mąż już nie żył, dzieci również, wnuki zaś mieszkały daleko, bo aż w Nowym Jorku. Andy zaopiekowała się nią, a staruszka w zamian raczyła ją barwnymi opowieściami o wydarzeniach sprzed ponad pół wieku.

Tego dnia naszło ją na wspominanie dawnych chiromantów, kapłanek wudu, jasnowidzów, specjalistów od stawiania tarota. O współczesnych, oferujących swe usługi turystom, miała jak najgorsze zdanie.

– Banda oszustów – powtarzała, gwałtownie potrząsając siwą głową. – Dawniej wudu uprawiali czarni niewolnicy, którzy dzięki temu mieli coś własnego i w dodatku mogli odegrać się na swoich panach, a teraz co? Udawanie dla pieniędzy! Ale kiedyś naprawdę były tu kobiety obdarzone specjalną mocą. Na przykład słynna Marie Laveau...

– Przykro mi, lecz „specjalna moc” Marie Laveau polegała głównie na podsłuchiwaniu i zbieraniu informacji o innych – odparła Nikki.

– Drogie dziecko, chyba mi nie powiesz, że należysz do niedowiarków? Przecież jesteś znakomitą przewodniczką po nawiedzonych miejscach, wiem to od Andrei. Przy tobie ludzie czują obecność duchów. To dlatego, że ty je widzisz, prawda?

Nikki potrząsnęła głową.

– Nie, ja po prostu znam doskonale te historie, wczuwam się w atmosferę miejsc, gdzie coś się wydarzyło. Jednak jestem osobą twardo stąpającą po ziemi. Pracuję jako przewodniczka, opowiadam o intrygujących wydarzeniach i ludziach, przy okazji próbując zarobić jak najwięcej pieniędzy dla firmy. I nie wierzę w żadne wróżby z kart i z dłoni ani w żadne szczególne umiejętności, chyba że psychologiczne, które umożliwiają błyskawiczne rozszyfrowanie klienta.

– Niech pani jej nie słucha, pani Montobello – wtrąciła Andy. – Kiedy pracuję z nią w parze i słucham jej opowieści, dostaję gęsiej skórki. Ona mówi, jakby wiedziała coś, o czym inni nie mają zielonego pojęcia.

– Czyli nie widzisz ich, ale rozmawiasz z nimi? – Włoszka przyglądała się Nikki z zadziwiającą powagą.

– Nie.

– Rozumiem. Ty do nich nie mówisz, ale one mówią do ciebie.

– Boże broń! Dostałabym ataku serca, gdyby coś podobnego mi się przydarzyło. – Nagle uśmiechnęła się przekornie. – Widać one dobrze o tym wiedzą, bo siedzą cicho.

– Może któregoś dnia się odezwą – mruknęła pani Montobello. – Tak samo jak my muszą najpierw mieć coś do powiedzenia. Jednak z całą pewnością wierzysz w nie, ja to czuję.

Nikki przebiegł zimny dreszcz. Tak, wierzyła w duchy, chociaż nie, nie w duchy jako takie, ale w pewien rodzaj wspomnień i emocji, które pozostawały po konkretnych ludziach w konkretnych miejscach. Nie zamierzała jednak o tym rozpowiadać.

– W moim wieku więcej się dostrzega, może dlatego, że jest się coraz bliżej przekroczenia ostatecznej granicy – dodała staruszka.

Wciąż przyglądała się uważnie Nikki, która z niewiadomego powodu nie była w stanie odwrócić wzroku.

A jednak faktycznie coś w takich miejscach widzę, pomyślała nagle. Coś jakby mgiełkę, widmowy kształt, ślad czyjejś obecności... Odgaduję ich emocje. Wiem, kiedy coś straciły, kiedy czegoś szukają, kiedy się smucą. Są łagodne, nie chcą nikogo skrzywdzić. Tak naprawdę są tylko przeczuciem, czymś, co dotyka mojej wyobraźni, a może mojego serca.

Otrząsnęła się i zaczęła rozmawiać o czymś innym. Wypiły u pani Montobello herbatę, a potem zaczęły zbierać się do wyjścia. Wiekowa Włoszka jeszcze raz popatrzyła przenikliwie na Nikki.

– Idźcie na zakupy i bawcie się dobrze. Ale trzymajcie się z dala od tych wszystkich oszustów. Pamiętaj!

W drodze do sklepu Andy zatrzymała się nagle przy jednym z niezliczonych lokalików, w których przyjmowali chiromanci.

– Zabawne, naszła mnie ochota, żeby ktoś poczytał mi z dłoni. Pani Montobello zabroniła nam chodzić w podobne miejsca, ale aż mnie korci. Hm, jestem jak dziecko, marzę o tym, co zakazane. To co? Wchodzimy?

– Daj spokój, wiesz, że oni wcale nie czytają z ręki, tylko plotą, co chcą i wyciągają pieniądze od naiwnych.

– No dobra, to niech mi ktoś postawi tarota.

Nikki zawahała się.

– Jeśli rzeczywiście bardzo ci zależy, to po zakupach mogę zaprowadzić cię w jedno miejsce. To sprawdzona i zaufana osoba.

– Naprawdę?

– Tak. I nie przyznamy się pani Montobello.

Nikki ogromnie lubiła niewielki butik, gdzie upatrzyła sobie uroczy gorsecik, ponieważ każdy model był szyty ręcznie i niepowtarzalny. Niestety nie mogła się dłużej porozglądać i nacieszyć oczu pięknymi rzeczami, gdyż Andy cały czas ją poganiała. Kupiły więc gorset i powędrowały na Conte Street.

Napis głosił, że przyjmuje tam Hrabina Moodoo Hooodoo Voodoo. Nazwa była pretensjonalna aż do bólu, toteż Andy bez słowa przewróciła oczami. Nikki jednak dobrze znała właścicielkę niewielkiego sklepiku i lubiła ją. Kapłanka wudu – a według niektórych zwykła wróżka – nie była ani Kreolką, ani Metyską, ani Mulatką, ani... Właściwie nie dało jej się zaklasyfikować, ponieważ jej przodkowie należeli do wszystkich ras, co nie zdarzało się często nawet w Nowym Orleanie. Nikt nie znał jej prawdziwego imienia, gdyż nigdy go nie używała. Nazywano ją po prostu Hrabiną.

Już dawno zdradziła Nikki, że sprzedawane przez nią eliksiry miłosne to jedynie mieszanki ziół z dodatkiem witamin, a wróżenie z ręki polega na mówieniu ludziom tego, co chcieliby usłyszeć.

Weszły do sklepiku, Nikki poprosiła o eliksir z dużą zawartością witaminy E, po czym przedstawiła Andreę.

– Czy mogłaby pani postawić mojej przyjaciółce tarota?

Potężnie zbudowana kobieta obrzuciła czarnowłosą dziewczynę dość obojętnym spojrzeniem. Miała zdumiewające oczy, tak wielobarwnie cętkowane, że właściwie nie sposób było ustalić ich koloru. Najczęściej wydawały się orzechowe, lecz czasami zdawały się prawie niebieskie, kiedy indziej szare, były też momenty, gdy stawały się ciemne i nieodgadnione. Nikki ostatecznie doszła do wniosku, że przypominają mieniący się żakard.

– Chodźcie.

Hrabina poprowadziła je na tył sklepiku, gdzie zasłona ze szklanych paciorków odgradzała kąt, w którym paliło się słodko pachnące kadzidełko. Usiadła przy stoliku i wskazała Andy miejsce naprzeciwko. Między nimi znajdowała się piękna kryształowa kula. Nikki wiedziała od Hrabiny, że to tylko dla efektu.

Wróżka wzięła talię kart i kazała je Andy przełożyć, po czym potasowała je i zaczęła rozkładać. Ledwo odkryła pierwszą, zawahała się. Andy z ciekawością dotknęła następnej, lecz Hrabina szybko zgarnęła wszystkie z powrotem.

– Dzisiaj karty nie chcą mówić.

Nikki spojrzała na nią ze zdziwieniem. Przyprowadzała do niej ludzi, gdyż wiedziała, że zawsze usłyszą coś, co im pomoże lub podniesie ich na duchu. „Czeka cię bardzo ważna decyzja, nie podejmuj jej pochopnie, daj sobie czas do namysłu i rozważ wszystko starannie”. „Spotkała cię przykrość ze strony pewnej osoby. Postaraj się jej przebaczyć, dzięki temu odzyskasz spokój serca”. „Widzę przed tobą jasną przyszłość. Idź śmiało do przodu”.

– To może poczyta mi pani z ręki? – zaproponowała Andy i wyciągnęła dłoń.

Hrabina pochyliła głowę, zesztywniała, ujęła smukłą dłoń i wpatrywała się w nią długo. Andy wesoło mrugnęła do przyjaciółki, pokazując, że docenia aktorski talent wróżki, Nikki nie odniosła jednak wrażenia, by tamta cokolwiek udawała. Wreszcie Hrabina z westchnieniem puściła rękę Andy i z ogromną powagą spojrzała dziewczynie w oczy.

– Musisz być ostrożna. Bardzo ostrożna.

– Czemu?

– Po powrocie do domu, zawsze zamykaj za sobą drzwi. Na wszystkie zamki. Nie rozmawiaj z obcymi. I...

– I co? – naciskała Andy, gdy tamta milczała.

– Jest jeszcze coś... – wymruczała wróżka z ociąganiem.

– Ach, pewnie zobaczyła pani moją ciemną przeszłość? – rzuciła lekkim tonem Andy. – Tak, miałam kłopoty. Ćpałam. Ale to już historia.

– Zawsze zamykaj drzwi. I trzymaj się z dala od nieciekawych typów, słyszysz?

– Tak, proszę pani. Dziękuję za radę. Czy coś jeszcze? Zakocham się?

Hrabina wpatrywała się w Andy swoimi niesamowitymi oczami, już nie patrzyła na jej rękę.

– Każdy z nas prędzej czy później się zakocha – stwierdziła. – No, dobrze, dosyć tego. Sio, już was tu nie ma. I nie zapomnij zamykać drzwi!

Praktycznie wygoniła je ze sklepiku.

– Ale ja jeszcze pani nie zapłaciłam! – protestowała Andy.

– Nie jesteś mi nic winna. A teraz zmykaj. Życie jest piękne, spiesz się!

Drzwi zamknęły się za nimi z cichym brzękiem dzwoneczków.

Andy wybuchnęła śmiechem.

– Faktycznie ty i pani Montobello macie rację. To tylko nabieranie klientów. Mówiła do mnie jak matka, a nie jak wróżka. Zamykaj drzwi, gdy jesteś sama w domu, nie rozmawiaj z nieznajomymi, nie zadawaj się z łobuzami. Ale przynajmniej dobrze się bawiłam. Dzięki, że mnie do niej przyprowadziłaś.

Nikki w milczeniu skinęła głową. Nie podzielała rozbawienia przyjaciółki, czuła się dziwnie nieswojo.

– Wiesz, ciekawa rzecz – ciągnęła Andy. – Dałabym głowę, że ona wiedziała o moim ćpaniu. – Nagle zaniepokoiła się. – Słuchaj, czy gdyby Max dowiedział się o tym, wywaliłby mnie z roboty?

– Nie. Zresztą, kto wie, jaką przeszłość ma za sobą Max? – zażartowała, lecz potem spoważniała. – Andy, Hrabina dała ci dobrą radę. Wyrwałaś się z nałogu, musisz strzec się ludzi, którzy będą próbowali znowu cię w to wciągnąć.

– Czasem trudno się ustrzec. Niektórzy z nich są bardzo uparci i wytrwali, dobrze znają twoje słabości... Paliłaś kiedyś?

– Masz na myśli papierosy czy trawę?

Andy zaśmiała się.

– Zwykłe papierosy.

– Tak, zaczęłam w szkole średniej, po paru latach rzuciłam.

– I jak ci poszło to rzucanie? Byłaś uzależniona?

– No pewnie! Żułam gumę jak szalona, chodziłam do hipnotyzera, wyprawiałam cuda.

– Podobno najtrudniej rzucić właśnie palenie. Możesz kilka lat nie palić, a potem nagle na widok kogoś z papierosem aż cię skręca, żeby znów się zaciągnąć. Niestety na jednym papierosie się nie skończy, choćbyś się nie wiem jak zarzekała. Znów zaczniesz palić na całego. Z innymi nałogami jest tak samo. Czasem marzę, żeby odlecieć jeszcze jeden jedyny raz, ale wiem, że mi nie wolno.

– I nie złamiesz się? – zatroskała się Nikki.

– Nie. Za dużo widziałam. Przypominam sobie, jak skończyli inni i to przywołuje mnie do porządku. Natychmiast. Pomaga mi też bardzo, że mam fajną pracę, miłych znajomych. Za dużo do stracenia, rozumiesz.

Nikki uśmiechnęła się.

– Miło mi to słyszeć. Och, zobacz! – powiedziała nagle, ściszając głos. – To znowu ten człowiek, którego widziałyśmy u „Madame D'Orso”.

Andy spojrzała na drugą stronę ulicy, gdzie przy wejściu do popularnego baru rzekomo nawiedzanego przez ducha jednego z legendarnych jazzmanów jak zwykle stała grupka turystów.

– Nie widzę go.

– Jest tuż przy tych ludziach, pewnie wyszedł z baru. Nie wydał tych pieniędzy na jedzenie, tylko poszedł się upić – rzekła z rozczarowaniem Nikki.

Włóczęga stał lekko pochylony do przodu, patrząc wprost na nią i znów poruszając wargami, jakby koniecznie chciał jej coś powiedzieć. Andy wciąż rozglądała się bezradnie, nie zauważając go. Turyści ruszyli dalej, śmiejąc się i rozmawiając głośno, przesłaniając na moment włóczęgę, a gdy przeszli, już go nie było. Z baru dobiegło przejmująco smutne solo trąbki, zaś Nikki nagle zadrżała z zimna.

Kolejny dzień.

Kolejny trup.

Jakiś ćpun leżący pod wiaduktem autostrady, prawie zupełnie schowany pod stosem starych gazet i innego śmiecia. Przy nim walała się zużyta strzykawka. Detektyw Owen Massey i jego partner przybyli obejrzeć denata, wezwani przez patrol, który zabezpieczył teren wokół zwłok. Zjawili się też eksperci od medycyny sądowej i stwierdzili, że zgon nastąpił ledwie kilka godzin wcześniej z powodu przedawkowania heroiny.

Po powrocie na posterunek Massey przystąpił do wypełniania formularza, w połowie ze znużeniem zerknął na zegarek. No, już niedługo pójdzie do domu. Całe szczęście, bo ten dzień dał mu trochę w kość. Ledwo wrócił do pisania, do biurka podszedł jego partner.

– Słuchaj, mamy tożsamość denata, system dopasował odciski palców. Tom Garfield. Agent FBI.

– Co?!

– Federalne Biuro Śledcze – powtórzył Marc Joulette. – Gość od trzech miesięcy rozpracowywał po cichu jakąś sprawę.

Massey jęknął. No, to koniec. Powrót do domu i odpoczynek odsuwały się w jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość.

– Zawiadomiliśmy federalnych, przyślą nam tu kogoś – dodał Joulette.

Massey jęknął jeszcze głośniej i w akcie kompletnej rozpaczy walnął głową o biurko. Partner nie zwrócił na to uwagi, gdyż obok nich właśnie przeciągała spora grupa policjantów, głośno rozprawiających na tematy polityczne. Massey uniósł głowę, pomasował czoło i łypnął na nich ponuro.

– Co jest, do cholery?

– Jest jakiś kolejny wiec przed wyborami na senatora, trzeba zapewnić ochronę.

– Politycy – prychnął ze wzgardą Massey. – Luizjana ma chyba najbardziej nieuczciwych ze wszystkich.

– Hej, no nie przesadzaj – zaprotestował Joulette. – Niektórzy naprawdę starają się zrobić coś dobrego.

– Tylko że każdy ma inną wizję, jak to coś dobrego miałoby wyglądać i kończy się kompletnym bałaganem – mruknął ponuro poirytowany Massey.

Podszedł do nich Robinson z patrolu miejskiego.

– Chłopaki, może to was zainteresuje. Jakieś pół godziny temu facet wyrwał babce torebkę, za późno narobiła rabanu, nie zdołałem go dopaść. Ale mam coś. – Położył na stoliku portret pamięciowy mężczyzny. Zobaczyli twarz Toma Garfielda, nieżyjącego agenta FBI. Massey zmarszczył brwi.

– Co to niby ma być?

– Ta kobieta nie widziała twarzy gościa, który wyrwał jej torebkę, ale tuż przedtem zauważyła jakiegoś podejrzanie wyglądającego typa. Opisała go dokładnie, a ponieważ przedtem byłem tu rysownikiem, zrobiłem portret. Wypisz – wymaluj ten wasz federalny.

– Robinson, to niemożliwe. Tamten nie żyje od dobrych kilku godzin.

– Ona przysięga na wszystko, że go dopiero co widziała.

– Czyli co? Martwy agent lata po mieście i wyrywa kobietom torebki? – zakpił Joulette.

– Raczej po mieście lata jego sobowtór – rzekł cierpliwie Robinson. – Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale pomyślałem, że na wszelki wypadek wam powiem.

– Pokazałeś to staremu? – spytał Massey, a gdy tamten skinął głową, spytał jeszcze: – Możesz mi to zostawić?

– Nie. Miałem dla ciebie kopię, ale stary ją wziął. Zrobię nową i podrzucę ci.

Kiedy odszedł, detektyw westchnął ciężko. Zapowiadała się długa noc.

Brent Blackhawk starał się obudzić, ponieważ wiedział, jaki sen się zbliża i co on zapowiada. Niestety, nie udało mu się. Otoczyła go gęsta mgła, potem wyłonił się z niej dziadek. I znów był ten dzień, kiedy stali na polu bitwy, gdzie w 1876 sprzymierzeni wojownicy z różnych plemion zmietli w proch i pył żołnierzy generała Custera. Widział ich.

Był dzieckiem i był przerażony. Czuł w nosie i ustach kwaśny zapach prochu. Słyszał wystrzały, dzikie okrzyki, jęki konających. Widział mundury kawalerzystów, widział nacierających Indian, widział krew, widział śmierć.

Nie poprawiał przewodnika, chociaż tamten się mylił, wskazując różne miejsca, podając nieprawidłowe liczby. Brent miał przed oczyma prawdziwy przebieg bitwy, ale milczał, bo kto by mu uwierzył? Potem okazało się, że dziadek wie o jego zdolnościach.

– Czy mam je dlatego, że jestem w części Indianinem? – spytał chłopiec.

– Nie wiem. Twoja mama pochodziła z Irlandii, wyspy, o której powiadają, że jest przesiąknięta magią. W jej rodzinie zdarzali się jasnowidze. Może masz to po niej. W każdym razie otrzymałeś specjalny dar i nie otrzymałeś go na darmo. On ma czemuś służyć. Czemuś dobremu.

Akurat to ostatnie jak dotąd się nie sprawdziło. To jest, owszem, dzięki swoim szczególnym umiejętnościom Brent mógł czasem pomóc innym ludziom, ale dla niego samego oznaczało to najczęściej koszmary.

– Znów nadszedł czas – powiedział we śnie dziadek.

– Wiem. Wyczułem to.

Dziadek skinął głową. Brenta znowu otoczyła mgła i wyczuł dotknięcie miłości, dla której nie był przeszkodą ani upływ czasu, ani przestrzeń, ani nawet ciemny próg śmierci – a potem się obudził.

Przez okno wpadały promienie słońca. Westchnął. Cóż, będzie dalej robił to, co miał do zrobienia. Adam sam go znajdzie, jeśli zajdzie potrzeba.

Nikki obudziła się wczesnym rankiem dziwnie zmęczona. Bardzo źle spała, przez całą noc dręczyły ją koszmary. Nie mogła sobie przypomnieć żadnych szczegółów, lecz pozostało jej poczucie zagrożenia, jakby te sny stanowiły jakieś ostrzeżenie.

Próbowała otrząsnąć się z tego wrażenia. Słońce zaglądało do jej sypialni, był kolejny piękny dzień. Wstała, odsunęła zasłony. To pewnie przez tę rozmowę z panią Montobello i wizytę u Hrabiny. Normalnie Nikki nie odczuwała podobnych sensacji, chociaż codziennie opowiadała o duchach. To jednak było co innego. Lubiła nowoorelańskie duchy, a raczej to, co duchami nazywano. Lubiła to „coś”, unoszące się w powietrzu w pobliżu pewnych miejsc. Nadawało miastu niepowtarzalną atmosferę.

Poszła do łazienki, ochlapała twarz zimną wodą, by do końca oprzytomnieć i nagle nie miała odwagi się wyprostować i spojrzeć w lustro. A jeśli oprócz swojego odbicia ujrzy jeszcze coś? Czyjąś twarz?

Ale przecież musiała w końcu się poruszyć, nie mogła spędzić całego dnia zgięta nad umywalką! Zerknęła w lustro i poczuła się jak idiotka, ponieważ oczywiście zobaczyła tylko samą siebie. Nieco uspokojona, wyszykowała się szybko i wyszła z domu.

A jednak przeczucie zagrożenia nie opuściło jej, otaczało ją jak szara, zimna i wilgotna mgła.

ROZDZIAŁ TRZECI

– Na początku człowiek wędrował po ziemi, nie myśląc o tym, jak powinien żyć, co jest dobre, a co złe i dokąd pójdzie potem. Któregoś dnia dwaj wojownicy ruszyli na łowy i pojawiła się przed nimi niezwykła kobieta, Wielka Biała Bawolica. Była ogromnie piękna, ubrana w strój z białej skóry, a na plecach coś niosła. Jeden z wojowników pomyślał: „Chcę ją mieć w moim tipi” – opowiadał Brent Blackhawk swoim młodym słuchaczom.

Któryś ze starszych chłopców zachichotał domyślnie.

– Czy chciał się z nią umówić na randkę? – upewniła się jedna z dziewczynek.

– Mniej więcej. Ale to nie była zwyczajna kobieta. Wielka Biała Bawolica odgadła myśli mężczyzny i kiwnęła na niego palcem. Zbliżył się do niej śmiało. Wtedy otoczyła ich mgła, a kiedy się rozpłynęła, ten, który miał się za wielkiego wojownika, był już tylko leżącą na ziemi stertą kości, wśród których pełzały węże.

– Fuj! – pisnęła jakaś dziewczynka.

– I co? I co dalej? – dopytywali chłopcy.

– Drugi z myśliwych bardzo się zdumiał na ten widok i przestraszył. Kazała mu iść do wioski i powiadomić innych, że ona przyjdzie przekazać im coś ważnego i każdy ma to usłyszeć. Wrócił więc szybko, opowiedział, co się stało, a wtedy wszyscy, od wodza po najmniejsze dziecko, włożyli najpiękniejsze stroje i udali się do największego tipi, w którym odbywały się zgromadzenia. Wtedy zjawiła się Wielka Biała Bawolica, niosąc w ręku to, co przedtem miała na plecach.

– Co to było? – spytał niecierpliwie chłopiec, który przedtem śmiał się znacząco.

– Tobołek, z którego najpierw wyjęła kamień, a potem fajkę. Główkę fajki zrobiono z czerwonej gliny i kobieta wyjaśniła, że ta glina oznacza całą ziemię. Na główce wyrzeźbiono cielę bawołu i ono oznaczało wszystkie zwierzęta. Cybuch był z drewna i oznaczał wszystko, co rośnie. Dla ozdoby zwieszały się z niego piękne pióra i oznaczały wszystko, co lata w powietrzu. Kiedy Wielka Biała Bawolica wytłumaczyła im to wszystko, powiedziała, że każdy, kto zapali tę fajkę, wejdzie w związek z całą ziemią, zwierzętami, tym, co rośnie i tym, co fruwa. Zrozumie, że to jest święte i ma to otaczać szacunkiem. Wejdzie też w związek z wielkim przodkiem Wakantanką, i ze wszystkimi swoimi przodkami, i ze wszystkimi swoimi potomkami, i ze wszystkimi swoimi krewnymi. Będą na zawsze związani i będą się nawzajem szanować.

– Ale przecież nie powinno się palić! – powiedział z powagą ten sam chłopiec.

Brent uśmiechnął się.

– Ty jesteś Michael, prawda? – Zawsze starał się pamiętać wszystkie imiona.

– Michael Tiger – rzekł z wielką dumą.

– Masz rację, palenie to bardzo zły nałóg. Niszczy zdrowie i dużo kosztuje.

– No to jak można palić świętą fajkę? – dopytywała jakaś dziewczynka.

– W plemieniu Lakota pali się ją podczas specjalnych ceremonii. Wtedy wolno.

– Ale co się stało dalej? – chciał się dowiedzieć inny ze słuchaczy.

– Wielka Biała Bawolica pokazała im w kamieniu siedem nacięć, które oznaczały właśnie tych siedem specjalnych okazji, kiedy należy palić fajkę, by sobie przypomnieć to, czego ich nauczyła. Od tej pory ludzie nie chodzą już po ziemi bezmyślnie jak zwierzęta, ale wiedzą, że mają ją czcić, gdyż są złączeni ze wszystkim, co żyje. A kiedy już nauczyła ich troski o świat wokół nich, odeszła parę kroków i zmieniła się w biało-brązowe cielę bawołu. Po paru krokach zmieniła się w cielę zupełnie białe, a po kilku następnych w wielkiego czarnego bawołu. Opuściła tipi, weszła na wzgórze, pokłoniła się na cztery strony świata i znikła.

– To po co w ogóle przychodziła, skoro potem znikła? – spytał z rozczarowaniem Michael.

– Żeby ludzie dowiedzieli się, jak należy postępować. Nauczyła ich szanować się nawzajem, szanować ziemię, zwierzęta, ptaki, rzeki, a nawet kamienie. – Wstał, uśmiechając się do dzieciarni. – To jest legenda Indian Lakota o Wielkiej Białej Bawolicy.

Odbywał się właśnie doroczny festyn kultury indiańskiej na Florydzie, gdzie zjeżdżali przedstawiciele różnych plemion. Zapewniono również dodatkowe atrakcje, takie jak sprzedaż pamiątek czy występy grup rockowych, które pewnie zszokowałyby Wielką Białą Bawolicę. Brent grał na gitarze w zespole Wild Chieftains, ale został też poproszony o opowiadanie najmłodszym uczestnikom i gościom legend swego plemienia. Festiwal cieszył się coraz większą popularnością, więc wśród jego słuchaczy byli nie tylko mali Indianie z różnych szczepów, ale również Afro-Amerykanie, Kreole, Metysi i białe dzieci z Europy, które rozpoznawał po brytyjskim i niemieckim akcencie.

– Podobną legendę można usłyszeć w prawie każdym plemieniu. Takie opowieści znajdziecie też na całej kuli ziemskiej. Ktoś uczy człowieka, jak ma postępować. Jedni nazywają tego kogoś Wielkim Duchem, inni Bogiem, a jeszcze inni Allahem. Nauka jest zawsze taka sama, szanujmy się i bądźmy dobrzy dla siebie nawzajem i otaczajmy troską całą ziemię – wyjaśnił z uśmiechem, który nagle znikł z jego twarzy, gdy Brent zauważył znajomą sylwetkę w gronie dorosłych stojących półkolem za gromadką dzieciarni.

– Ale ty nie możesz być Lakotą – odezwała się najmniejsza z dziewczynek. – Masz zielone oczy.

– Oj, Heidi! – Michael westchnął z wyższością, ponieważ jako starszy i jako chłopiec, oczywiście wiedział więcej. – Moja nowa siostra ma niebieskie oczy, bo moja nowa mama jest do połowy Niemką.

– Czy twoja mama jest w połowie Niemką? – spytała Brenta Heidi.

Uśmiechnął się.

– Nie, była całą Irlandką.

– Ale za to twój tata jest w całości Lakotą, prawda? – Michael patrzył na Brenta z nadzieją.

– Mój dziadek, wódz Czarny Jastrząb, był w całości Lakotą. Może być?

Brent czuł na sobie wzrok Adama Harrisona, widział też rozbawienie mężczyzny, gdy ten słuchał, jak dzieciaki brały go na spytki. Heidi z namysłem ściągnęła brwi.

– A czy to łatwiej, czy trudniej być takim Indianinem w kawałku, a nie całym?

Zapominając na chwilę o Adamie, Brent przykucnął przed dziewczynką.

– Miejmy nadzieję, że już niedługo nie będzie miało żadnego znaczenia, czy ktoś jest czerwony, czarny, biały czy żółty, czy jest mężczyzną czy kobietą, chłopcem czy dziewczynką, czy wierzymy w Buddę, Boga-Stwórcę czy Wielkiego Ducha. Ważne, żebyśmy byli mądrzy i dobrzy dla innych, prawda?

– Prawda!

Brent wyprostował się, pożegnał ze wszystkimi uśmiechem i skinieniem głowy, po czym oddalił się. Odprowadziły go oklaski.

– Masz talent do takich gadek – zauważył Adam, doganiając go.

– Bez przesady. Wszystkie dzieciaki uwielbiają, kiedy im się coś opowiada, będą zachwycone, nawet jak nie wyjdzie ci to najlepiej. – Przystanął. – Dobra, czego chcesz ode mnie tym razem?

– Żebyś poleciał do Nowego Orleanu.

Brent jęknął w duchu. Unikał tego miasta jak zarazy z paru powodów. Jednym z nich było to, że taki człowiek jak on powinien omijać miejsca, gdzie wydarzyło się zbyt wiele ponurych historii.

– We wtorek czekają na mnie w rezerwacie Pine Ridge.

– Wiem, jakie uczucia budzi w tobie myśl o podróży do Nowego Orleanu. Nie prosiłbym cię o to, gdyby to nie było ważne.

– Tam zginęła Tania – przypomniał cicho Brent.

– Pamiętam, ale to naprawdę ważne.

– Wiele rzeczy jest ważnych. Poślijcie kogoś innego.

– Rząd potrzebuje właśnie ciebie.

– A czy mógłbyś wyjaśnić, czemu to muszę być ja?

– Zginął agent FBI.

– Cóż, to przykre – rzekł nieco zaskoczony Brent. – Ale agenci wiedzą, na co się narażają, podejmując taką pracę. Niektórzy przypłacają swój wybór życiem.

– Tak, ale tego agenta widziano na mieście już po jego śmierci.

Brent uniósł brew.

– Rozumiem, że powiesz mi coś więcej na ten temat?

– Powiem ci wszystko, co wiem – zapewnił Adam.

– I zapewne mam już bilet na samolot?

– Wylatujesz jutro wieczorem.

– Nowa dzielnica Storyville jest bardzo ciekawym miejscem, w którym każdy znajdzie coś dla siebie – opowiadała z werwą Nikki otaczającym ją turystom. – Wspaniałe jedzenie, równie wspaniała muzyka i niezapomniany nastrój. Nie znajdziecie tu już tylko państwo tego, z czego ta część miasta ongiś słynęła i co próbował zwalczyć radny Alderman Sydney Story. Chodzi o tak zwany najstarszy zawód świata. Nie mogąc się go pozbyć z miasta, starał się go przynajmniej ograniczyć i wytyczył niewielki kwartał ulic, przeznaczony na dzielnicę uciech. Poza tym terenem nie wolno było prowadzić podobnych lokali. Radny Story nie byłby chyba zachwycony, gdyby się dowiedział, że właśnie ta część Nowego Orleanu otrzymała nazwę na jego cześć.

Parę osób roześmiało się.

– Wiele historii jest związanych z tym miejscem, bo obfitowało w domy schadzek, umiejscowione zarówno w nędznych suterenach, jak i w okazałych rezydencjach. Można było wybierać wśród kobiet w każdym wieku, od zupełnie młodziutkich i niedoświadczonych, po bardzo dojrzałe panie. Prawdziwą królową prostytutek okazała się Josie. Urodziła się pod koniec wojny secesyjnej, została wychowana w głęboko religijnej rodzinie i uwiedziona w bardzo młodym wieku. Obdarzona nie tylko płomiennymi włosami i ognistym temperamentem, ale również zmysłem do interesów, otworzyła wkrótce własny dom uciech, w którym zgromadziła najbardziej krewkie z dziewczyn. Słynął z awantur, bijatyk i dantejskich scen. Kiedy miała dość, przekwalifikowała się i zajęła obsługą śmietanki towarzyskiej. Na ścianach jej domów publicznych wisiały obrazy olejne, gościom podawano najlepsze wina, a towarzystwa dotrzymywały im „siostrzenice pani domu”, pochodzące z podupadłych dobrych rodzin. Zbiła na tym majątek, potem kupiła sobie pałacyk w najmodniejszej części miasta i zadawała szyku. Wraz z upływem czasu jej obsesją stała się śmierć. Nie myślcie jednak państwo, że Josie zaczęła się martwić o swoją duszę. Nic podobnego! Chciała po śmierci robić równie wielkie wrażenie jak za życia. Kazała wybudować okazały grobowiec, ozdobiony kolumnami, urnami i rzeźbionymi pochodniami. Na pierwszy stopień schodów wstępuje piękna kobieta i wyciąga rękę w stronę drzwi. Josie umarła i została pochowana. Niestety spadkobierca roztrwonił majątek, jej pałacyk i grobowiec zostały sprzedane. Tak, ten drugi też, ponieważ w Nowym Orleanie po upływie roku i dnia od pochówku można przenieść zwłoki w inne miejsce. To, gdzie jest teraz pochowana królowa Storyville, stanowi jeden z najlepiej strzeżonych sekretów cmentarza. Ale podobno duch Josie lubi się wślizgiwać w swoją marmurową podobiznę, która wciąż stoi u wrót grobowca. Jeśli zobaczą państwo, że rzeźba się porusza, proszę się nie niepokoić. Josie nie robi awantur, ani rzuca się na nikogo, ona po prostu odwiedza dawnych klientów, pochowanych na tym samym cmentarzu.

– To znaczy, na którym? – zainteresowała się jedna z turystek.

– Na Metairie. Można go odwiedzić z naszymi przewodnikami, znajdą to państwo w wykazie wycieczek i tras, który państwo od nas otrzymaliście. Nasze zwiedzanie dobiegło końca, bardzo dziękuję za wspólnie spędzony czas i serdecznie zapraszam do skorzystania z pozostałych wycieczek, są równie ciekawe! Jeżeli mają państwo jakieś pytania, to ja, Andrea i Julian chętnie na nie odpowiemy.

Nastąpiła zwyczajowa rundka pytań, pod jej koniec Nikki dyskretnie zerknęła na zegarek, choć zazwyczaj tego nie robiła. Wreszcie uwolniła się od ostatnich żądnych dodatkowych informacji turystów, skinęła na przyjaciół i cała trójka udała się w stronę pubu Pata O'Briena.

– O rany, w życiu nie widziałem przed wyborami takiej liczby plakatów – skomentował Julian, gdy mijali płot jakiejś budowy, z którego przyglądały im się dziesiątki podobizn obecnego senatora, Harolda Granta. – Podobny do ciebie, Nikki – przekomarzał się Julian. – Stanowczo za poważny. Może faktycznie przyda się świeża krew. Widziałyście plakaty tego drugiego? No, jak mu tam?

– Billy Banks – przypomniała Andy. – Dynamiczny facet, ma sporą charyzmę i dobrą prezencję. Biedny stary Harold pewnie nie ma z nim szans.

– Niektórzy nie głosują na prezencję i charyzmę – zauważyła Nikki.

– To w takim razie na co głosować, skoro obaj obiecują, że spadnie przestępczość, bezrobocie i tak dalej? – spytał Julian. – Któremu wierzyć?

– Żadnemu – skwitowała Andy.

Julian zapomniał o politykach, ponieważ właśnie zbliżali się do pubu.

– Ale ludzi się zwaliło...

Pub cieszył się wielką popularnością wśród miejscowych i wśród turystów, lecz na przewodników czekał wolny stolik. Max miał chyba szósty zmysł, ponieważ po pierwszej kolejce zadzwonił na komórkę Nikki z pytaniem:

– I co? Zalałaś się już?

– Ha, ha, jakie śmieszne – powiedziała do telefonu.

Usłyszała cichy śmiech.

– Wyluzuj, dziewczyno, raz możesz się zabawić. Zstąp ze swoich wyżyn i zniż się do poziomu zwykłych śmiertelników.

– Kto to? – zainteresował się Mitch, przekrzykując panujący dookoła gwar.

– Czy to Max? – dopytywał Julian.

– Tak. Pyta, czy już się upiliśmy i każe nam się dobrze bawić.

– Powiedz mu, że ja się staram, jak mogę, skoro to on płaci – wrzasnął Nathan, otaczając ramieniem Patricię. – Tricia też za kołnierz nie wylewa, pilnuję!

Julian mrugnął do nich.

– O, gorąca nocka w planach?

Patricia roześmiała się.

– Do tego Nathan nie musi mnie upijać!

– Nie muszę, ale będziesz weselsza – przekomarzał się Nathan, przytulając ją.

– Hej, przestańcie mówić o seksie, przynajmniej dopóki reszta też kogoś sobie nie przygrucha – zaoponował gwałtownie Mitch. – Nikki, będziesz pamiętać, że Max kazał nam się zabawić?

– Bardzo śmieszne – odparła.

Max coś mówił, ale nie słyszała go w tym hałasie. Próbowała uciszyć pozostałych, bezskutecznie.

– Ja na razie nie będę sobie nikogo szukać, nie ma mowy – oznajmiła Andy. – Wróżka kazała mi trzymać się z dala od obcych.

– A kto ci każe szukać obcych?

Nikki spiorunowała ich wzrokiem.

– Max, nie słyszałam, co powiedziałeś.

– Wygraliśmy w rankingu ogłoszonym przez jeden z magazynów poświęconych turystyce. Jestem z was dumny, dzieciaki. Upijcie się w trupa, wszyscy!

Naraz poczuła, że dobrze by jej to zrobiło. Na stole, nie wiedzieć kiedy, pojawiła się druga kolejka. Nikki sięgnęła po swoją szklaneczkę. Nie miała pojęcia, co najbardziej wytrąciło ją z równowagi – ten włóczęga u Madame D'Orso? Nieprzespana noc i niepokojące przeczucie, które nie chciało jej opuścić? A może po prostu wykończyło ją prowadzenie jednej wycieczki za drugą? Gdy tylko Max wróci, trzeba będzie na nim wymusić zatrudnienie jeszcze kilku przewodników.

– Wspaniała wiadomość, Max. Zaraz przekażę reszcie.

– Co nam przekażesz? – zaciekawiła się Patricia.

Nikki uciszyła ją machnięciem ręki.

– Kiedy wracasz? – spytała szefa. – Chciałam z tobą omówi...

– Jeszcze nie wiem. W razie czego zadzwoń, masz przecież mój numer. A na razie zapomnij o pracy, dziewczyno. Dziś wieczorem masz pić, jeść i dobrze się bawić. Pogadamy kiedy indziej.

Zaczęła protestować, lecz rozłączył się.

– I co powiedział? – chciał wiedzieć Julian.

Powiedziała im o wygraniu rankingu, wszyscy zaczęli klaskać, hałaśliwie wznieśli toast.

– Czy my w ogóle zamówiliśmy coś do jedzenia? – zaniepokoiła się nagle Nikki.

– Ooo, ktoś się chyba upił – zawołała ze śmiechem Patricia.

– Pytam poważnie.

– A ja poważnie odpowiadam. – Julian zaczął wyliczać: – Zamówiliśmy na przystawkę krewetki po kreolsku, potem zupę cebulową, a na główne danie wieprzowinę z czerwoną fasolą i ryżem, dziewczyno – zakończył, do złudzenia naśladując głos Maksa.

Odetchnęła z ulgą.

– No, to całe szczęście.

– Święte słowa – przytaknął Nathan i wzniósł kolejny toast: – Za najlepszych przewodników w Nowym Orleanie i za Nikki, naszą jasnowłosą piękność.

– Nie patrzcie, ale ten facet przy barze wyraźnie ma ochotę poderwać którąś z was – oznajmiła Patricia.

– Na pewno nie mnie – stwierdziła Andy. – Gapi się na Nikki.

Nikki zerknęła w stronę baru. Mężczyzna miał ciemnoblond włosy, był całkiem atrakcyjny. Wyglądał na studenta.

– Nie, właśnie na ciebie.

– Nie chcę was rozczarować, drogie panie, ale on patrzy na mnie – zadeklarował Mitch.

Po następnej kolejce Nikki zaczęło szumieć w głowie, lecz nie przejmowała się tym zupełnie. Od czasu do czasu rzeczywiście musiała, jak to powiedział Max, „wrzucić na luz”. W ten sposób ładowała akumulatory.

Samolot wzniósł się w powietrze.

Brent spoglądał na oddalającą się ziemię. Miasta jarzyły się w ciemności jak wielkie dendryty, połączone drogami neuronów, ale spora część południowej Florydy tonęła w zupełnej czerni, to było królestwo rzek, bagien, aligatorów, węży kryjących się w pięknej zielonej trawie.

Mieszkał w południowej Florydzie od jakiegoś czasu, przedtem jego domem był Nowy Orlean w Luizjanie, gdzie żyli jego irlandzcy dziadkowie ze strony matki i to oni wzięli go do siebie, odkąd zaczął chodzić do szkoły. Z kolei wszystkie wakacje i ferie spędzał w Dakocie Południowej u swego indiańskiego dziadka.

Wracał więc do domu.

Cholera, dałby wiele, żeby tego uniknąć.

ROZDZIAŁ CZWARTY

– Pomóż mi! Nikki, obudź się i pomóż mi!

Wyrwana z ciężkiego snu, z trudem uniosła powieki.

– Nikki, błagam, na miłość boską... Nic nie mam... Ja naprawdę nic nie mam. Powiedz im. Musisz im powiedzieć!

Zamrugała oczami, próbując oprzytomnieć i coś dostrzec. Ponieważ po powrocie do domu nie chciało jej się zaciągać zasłon, do pokoju wpadał odblask latarń, co prawda dość słaby, gdyż ulica znajdowała się dopiero za ogrodem, na który wychodziły okna jej sypialni, lecz wystarczający, by Nikki ujrzała Andy.

Stała u stóp jej łóżka, ubrana jedynie w długi T-shirt z nazwą słynnej drużyny piłkarskiej New Orleans Saints. Jej długie ciemne włosy były potargane, jakby dopiero co zerwała się z pościeli.

– Co ty tu robisz? O czym ty mówisz? – Nikki zerknęła na fosforyzującą tarczę budzika. Punkt czwarta rano.

Rozstała się z przyjaciółmi dopiero przed drugą, po kilku kolejkach wszyscy byli mocno wstawieni. Po ledwie dwóch godzinach snu oczywiście nadal czuła wpływ alkoholu, w dodatku zaczęła boleć ją głowa. Kac murowany.

– Andy, zejdź mi z oczu, to ty zamawiałaś kolejne drinki – jęknęła z wyrzutem.

– Ten włóczęga, którego spotkałyśmy w kawiarni, nie żyje!

Nikki potrząsnęła głową, co okazało się kiepskim pomysłem, gdyż ból niemal rozsadził jej czaszkę.

– Skąd mogłabyś o tym wiedzieć? Przecież go nie znamy. – Przez chwilę próbowała pozbierać myśli i zrozumieć, co się dzieje, ale nie szło jej to najlepiej. – Jak ty się tu w ogóle dostałaś? To jakiś głupi kawał, tak? Próbujecie mnie nastraszyć? Czy to Julian cię do tego namówił? Oooch, wszystko jedno. Idź już. I nie zapomnij zamknąć za sobą drzwi.

– Pomóż mi!

– Tak, tak, znakomity żart, ja też się ubawiłam, ha, ha, a teraz idź sobie, bo ledwo żyję.

– Na miłość boską, obudź się, oprzytomniej! Oni szukają... Moim zdaniem chodzi im o ciebie!

– Wracaj do domu, Andy. Czy wyście wszyscy powariowali? Co to w ogóle za pomysł pętać się po nocy po ulicach, w dodatku tylko w koszulce? A jeśli inni chichoczą tam za drzwiami, to powiedz im, żeby też sobie poszli. Zamknę teraz oczy, a kiedy je otworzę, ma cię tu nie być, dobrze ci radzę!

Zacisnęła powieki, a kiedy po chwili je uniosła, Andy faktycznie już nie było, co zresztą nieco zaskoczyło Nikki.

– Koniecznie zamknijcie za sobą drzwi! – krzyknęła w stronę schodów.

Westchnęła. Właściwie powinna wstać i sprawdzić, czy to zrobili. I zaciągnąć zasłony, bo rano słońce będzie świecić jej prosto w oczy. Powinna wstać. Powinna...

Zasnęła.

Kiedy obudziła się rano, zupełnie nie pamiętała o tym, co przydarzyło się w nocy. Raziły ją promienie słońca, głowa jej dosłownie pękała. Nikki zwlokła się z łóżka, w łazience wyjęła z apteczki parę tabletek aspiryny, popiła wodą z kranu. Zeszła do kuchni. Kawy, inaczej nie przeżyje! Kawa, a po niej gorące tosty.

Potem wróciła do sypialni, otworzyła przeszklone drzwi i wyszła na maleńki balkonik. Pod sobą miała niewielki ogród należący do kamienicy, w której mieszkała. Dom był stary, lecz pięknie odnowiony. Nikki wynajmowała w nim malownicze dwupoziomowe mieszkanko utworzone z dawnych służbówek. Na piętrze miała dwa nieduże pokoiki. W wychodzącym na ogródek urządziła sypialnię, a w tym od ulicy gabinet do pracy, spełniający też rolę sypialni dla gości. Na parterze znajdowała się kuchnia oraz pokój dzienny. W odróżnieniu od pozostałych lokatorów, Nikki cieszyła się przywilejem oddzielnego wejścia, które było dawnym wejściem dla służby. Wszyscy korzystali z głównej bramy od frontu i wspólnego holu, ona wchodziła do siebie z drewnianej werandy biegnącej wzdłuż domu.

Stojąc na balkonie, poczuła lekki wiatr. Powoli zbliżała się jesień, ulubiona pora mieszkańców Nowego Orleanu, gdyż mniej parna od pozostałych. Turyści robili wielkie oczy, gdy słyszeli, że jesienią jest chłodno i sucho, przy czym „chłodno” oznaczało mniej więcej dwadzieścia pięć stopni, a „sucho” wilgotność powietrza w granicach osiemdziesięciu procent...

Nikki wróciła do środka, wzięła prysznic i ubrała się, chociaż miała wolne aż do dwudziestej, gdyż w tym dniu tygodnia firma oferowała jedynie wycieczki wieczorne, za to trwające do późna. Czuła jednak, że prędzej wyleczy kaca, jeśli zmobilizuje się do działania, zamiast snuć się po domu w piżamie. Zeszła na dół, zaparzyła sobie następną kawę i postanowiła wyjść na powietrze. Dopiero na widok zamkniętej zasuwy i założonego łańcucha przypomniała sobie nocną wizytę Andy. Czyli przyjaciele nie zrobili jej kawału, coś jej się przywidziało. To musiał być tylko sen, choć zdawał się bardzo realny.

Och, ależ będą się śmiali, gdy Nikki im to opowie, a najbardziej Andrea. Albo nie, lepiej nic nie mówić, bo najpewniej zaczną się z niej nabijać i nie będzie końca żartom, jak to jej życie stałoby się ciekawsze, gdyby od czasu do czasu strzeliła sobie kielicha. Mitch ani chybi wysnuje teorię na temat wpływu ascezy seksualnej na zdrowie psychiczne.

Otworzyła drzwi i podniosła leżącą przed nimi gazetę, którą gazeciarz po prostu ciskał na werandę, nie zsiadając z roweru. Z pierwszej strony spojrzały na nią twarze obu kandydatów na senatorów. Po lewej widniał dostojny Harold Grant, po prawej charyzmatyczny Billy Banks.

– Jak można głosować na faceta, który nazywa się Billy Banks? – mruknęła sceptycznie Nikki i usiadła na jednym ze stojących na werandzie wiklinowych foteli.

Znów pomyślała o Andy. Kiedy się lepiej poznały, przyjaciółka nie mogła się nadziwić, czemu Nikki wciąż mieszka w Nowym Orleanie.

– Nie przesiadujesz po klubach, praktycznie nie pijesz, a przede wszystkim nie lubisz tłumów. To jak ty tu wytrzymujesz?

– Po prostu kocham to miasto – wyjaśniła Nikki.

– No dobrze, a co robisz w Mardi Gras?

Nikki pomyślała o słynnej nowoorleańskiej paradzie na koniec karnawału, o rzeszach turystów, jakie ściągały zewsząd, by hucznie świętować, o szaleństwie, jakie wszystkich ogarniało, o kobietach, które na zatłoczonych ulicach ściągały bluzki i bieliznę...

– Uciekam do przyjaciół w Biloxi – zdradziła, na co Andy wybuchnęła śmiechem.

Na wspomnienie tamtej rozmowy zaświtał jej nagle pomysł, by raz zostać i w Mardi Gras urządzić u siebie przyjęcie dla wszystkich współpracowników. Andrea się ucieszy. Tak, koniecznie musi to zrobić.

Zaskrzypiały deski werandy; ktoś się zbliżał. Nieoczekiwanie Nikki poczuła lodowaty dreszcz i wróciło przeczucie, które dręczyło ją przez cały poprzedni dzień. Spojrzała na nadchodzącego. Chociaż miał na sobie cywilne ubranie, odgadła natychmiast, że to policjant, który w dodatku przynosi złe wieści. Po prostu wiedziała to.

Odstawiła filiżankę na podłogę, podniosła się.

– Pan... Pan jest z policji – wyrzuciła z siebie, gdy stanął przed nią. – Coś się stało, prawda?

Skinął głową, odchrząknął.

– Panna DuMonde, tak? Jestem detektyw Owen Massey.

Patrzyła na tego dużego niedźwiedziowatego mężczyznę o sympatycznej twarzy, czując, jak napinają jej się wszystkie mięśnie. Przypomniał jej się sen z ostatniej nocy. Nie. Cokolwiek się stało, ona się na to nie zgadza.

– Musiała zajść jakaś pomyłka.

– Przykro mi, ale nie. Chodzi o Andreę Ciello. Zaalarmowała nas jej sąsiadka, starsza kobieta nazwiskiem Montobello, twierdząc, że panna Ciello zawsze zachodzi do niej rano, a dziś tego nie zrobiła. – Policjant wykonał bezradny gest. – Podobno pani jest przyjaciółką Andrei? Tak mi przykro... Czy możemy wejść do środka?

– Niech pan powie, co się stało!

– Może...

– Niech pan mi natychmiast powie, co się stało!

– Przedawkowanie heroiny. Zapewne przypadkowe, lecz oczywiście muszą to potwierdzić nasi eksperci. Potrzebujemy kogoś do oficjalnego zidentyfikowania zwłok.

Na moment zaparło jej dech.

– Zwłok?!

– Tak. Ogromnie mi przykro, panno DuMonde...

– Nie! To niemożliwe! – Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. To jakaś pomyłka. To jakiś idiotyczny żart. Andy, pełna życia i humoru Andy nie mogła być martwa.

– Naprawdę bardzo współczuję. Jednak pani przyjaciółka wzięła za du...

– Ona nie brała narkotyków od kilku lat – przerwała mu ostro.

– Nie wątpię, że starała się uwolnić od nałogu, ale...

– Nie! Ona naprawdę nie tykała tego świństwa. Za nic by tego nie zrobiła, rozumie pan? Za nic!

Jednak poważne spojrzenie policjanta przekonało ją, że nie mogło być mowy o żadnej pomyłce lub żarcie. Andy zmarła w nocy z powodu przedawkowania heroiny. I... I zjawiła się u Nikki, błagając ją o pomoc. Albo właśnie umierała, albo już nie żyła. A Nikki nie zrobiła nic. Zawiodła ją. Ale... Ale jak to możliwe? Przecież takie rzeczy się nie zdarzają.

Gwałtownie potrząsnęła głową.

– Andrea Ciello zerwała z nałogiem, jestem tego absolutnie pewna. Nie mogła zatem przedawkować. Ktoś ją zamordował.

Detektyw przyglądał jej się, ściągając brwi.

– Proszę mi wierzyć, to musiało być morderstwo – przekonywała z żarem. – Jeśli pan mi nie uwierzy, to... to...

To co? Już widziała jego minę, gdyby opowiedziała mu, co jej się dzisiaj przyśniło.

– Panno DuMonde, jest pani wstrząśnięta, to zrozumiałe. Może wejdziemy do środka, usiądzie pani, a ja zadzwonię po kogoś z pani rodziny lub przyjaciół, dobrze?

Nie słuchała go, rozgniewana jego uporem. Jak mógł podejrzewać jej przyjaciółkę?

– Andy na pewno niczego sobie nie wstrzyknęła. Skoro znaleziono coś w jej krwi, ktoś inny musiał ją naszprycować. Żądam przeprowadzenia szczegółowego śledztwa. Chcę się zobaczyć z oficerem z wydziału zabójstw.

– Ja jestem z wydziału zabójstw – rzekł łagodnym tonem. – Dochodzenie właśnie się toczy, to zwykła procedura w przypadku każdej śmierci, która nie następuje z przyczyn naturalnych.

Ta informacja spowodowała, że Nikki spojrzała na niego z nieco mniejszym gniewem.

– O której została zamordowana? – spytała z trudem.

– Raczej o której zmarła – poprawił ją spokojnie Massey.