Tajemnice Króla Kibiców - Andrzej Bobowski - ebook

Tajemnice Króla Kibiców ebook

Andrzej Bobowski

4,0

Opis

Wielki miłośnik piłki nożnej, często porównywany ze słynnym hiszpańskim królem kibiców Manolo. Związany z polską kadrą narodową „na dobre i na złe” od 28.X.1956 roku.

Dotychczas wziął udział w 10 turniejach finałowych Mistrzostw Świata, 7 mistrzostwach Europy UEFA EURO, Igrzyskach Olimpijskich w Sydney i wielu innych prestiżowych imprezach, w tym stuleciu FIFA. Do końca 2017 roku uczestniczył na żywo w 277 oficjalnych meczach Polskiej Reprezentacji oraz 1150 spotkań warszawskiej Legii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 446

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej Bobo Bobowski

Tajemnice Króla Kibiców

Kulisy Polskiej Piłki Nożnej — część I (1940—2008)

Andrzej „Bobo” Bobowski (ur. 1940, podobnie jak Pelé) - wielki miłośnik

piłki nożnej, często porównywany ze słynnym hiszpańskim królem kibiców

Manolo. Związany z polską kadrą narodową „Na dobre i na złe” od

28.X.1956 roku. Dotychczas wziął udział w 10 turniejach finałowych Mistrzostw

Świata (począwszy od argentyńskiego Mundialu w 1978 r. ), 7 mistrzostwach

Europy UEFA EURO, Igrzyskach Olimpijskich w Sydney i wielu innych

prestiżowych imprezach, w tym na stuleciu FIFA. Do końca 2017 roku

uczestniczył na żywo aż w 277 oficjalnych meczach Polskiej Reprezentacji oraz

1150 spotkań warszawskiej Legii. W 10 kolejnych Mundialach uczestniczył w

135 meczach.

W swojej książce opowiada nie tylko o historii oraz o kulisach polskiego i

światowego futbolu, ale tez jak doszło do tego, że skromny budowlaniec ma w

kolekcji masę zdjęć w towarzystwie podziwianych przez miliony ludzi piłkarzy,

polityków, prezydentów czy papieża Jana Pawła II. A że przez dziesięciolecia

działa też społecznie w strukturach PZPN, niemało wie o kulisach zawodowej

piłki w Polsce, jej chorobach, zwyrodnieniach i tajemnicach, pracowicie

dzisiaj po latach przez prokuratorów odkrywanych i chętnie dzieli się tą

wiedzą z czytelnikami.

© Andrzej Bobo Bobowski, 2017

Wielki miłośnik piłki nożnej, często porównywany ze słynnym hiszpańskim królem kibiców Manolo. Związany z polska kadra narodowa „Na dobre i na złe” od 28.X.1956roku. Dotychczas wziął udział w 10 turniejach finałowych Mistrzostw Świata, 7 mistrzostwach Europy UEFA EURO, Igrzyskach Olimpijskich w Sydney i wielu innych prestiżowych imprezach, w tym stuleciu FIFA. Do końca 2017 roku uczestniczył na żywo w 277 oficjalnych meczach Polskiej Reprezentacji oraz 1150 spotkań warszawskiej Legii.

ISBN 978-83-8126-497-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

TAJEMNICE KRÓLA KIBICÓW

Pół wieku z Biało-Czerwoni

Zdjęcie rodzinne — Krzysztof, Robert, małżonka

Teresa, ja

i z tyłu Marek.

Wspomnienia te dedykuję małżonce Teresie za 50 lat miłości i wyrozumiałości oraz synom — Krzysztofowi, Markowi i Robertowi — za wspomaganie mamy w czasie moich wojaży po stadionach świata.

Tak widzą Boba

Aleksander Kwaśniewski

— Cóż byłby wart świat, gdyby nie było ludzi pozytywnie zakręconych? Byłoby oficjalnie, smutno i nudno, a przede wszystkim nie byłoby ludzi, którzy przynoszą nowe wartości, potrafią zainspirować, porwać innych i dzięki którym jest bardziej przyjaźnie, weselej i ciekawiej. Andrzej Bobo Bobowski jest takim właśnie człowiekiem. Ta książka znakomicie to potwierdza.

Poznałem go wiele lat temu, jeszcze jako dziennikarz i kibic Legii, potem minister sportu, wreszcie Prezydent RP. Zawsze najgłębiej zaangażowany, uśmiechnięty, świetnie zorganizowany i fenomenalnie znający polski i światowy futbol.

Dobrze, że ta książka powstała. Zachęcam do jej przeczytania i myślę, że Andrzejowi, Czytelnikom, a także i mnie byłoby najprzyjemniej, gdybyśmy doczekali się kolejnego rozdziału „Pół wieku z biało-czerwonymi”. Takiego z udziałem naszych piłkarzy w finale mistrzostw świata! No cóż, marzenia…

Bobo zawsze miał ich wiele i jakże dużo udało mu się spełnić.

Antoni Piechniczek

— Prawdziwy fanatyk piłki nożnej, a jednocześnie ciepły, serdeczny człowiek. Z klasą. Obserwowałem go przy różnych okazjach. Uprawia swoje hobby na własny rachunek. Nigdy o nic nie prosił, nie próbował naciągać ani korzystać z przywilejów. Zresztą, gdyby był zimnym, wyrachowanym draniem, błyskawicznie zostałby rozszyfrowany. Wśród piłkarzy ma wielu dobrych znajomych i zauważyłem, że podczas dyskusji w szerszym gronie, chociażby z dziennikarzami, zawsze staje po stronie zawodników. Niekiedy nawet trochę na siłę próbuje ich usprawiedliwiać. Zwykle na meczach jest oryginalnie ubrany, co dla mężczyzny w wieku dojrzałym musi być chyba nieco krępujące.

Andrzej Strejlau

— To człowiek instytucja. Swoją pasję połączył z działalnością społeczną w Legii i PZPN. Wytrwał bardzo blisko naszego futbolu już ponad pół wieku, chociaż w międzyczasie mieliśmy nie tylko sukcesy. Zdarzało się, że wspólnie przeżywaliśmy chwile bolesnych rozczarowań. Przy okazji wielkie słowa uznania dla żony. Długimi okresami wychowywanie trzech synów spadało przecież głównie na jej barki. Andrzej dobrze zna problemy polskiej piłki i w ogóle całego sportu. Wiem, że utrzymuje kontakty z podobnymi kibicami z zagranicy i często im pomaga podczas pobytów w naszym kraju. Później może oczywiście liczyć na rewanż.

Michał Listkiewicz

— Często porównują go do „Manola”, lecz na króla hiszpańskich kibiców pracują też inne osoby. A Bobo jest indywidualistą, fanatykiem. Zasługuje na ogromne uznanie, chociaż niekiedy wywołuje ironiczne komentarze i uśmieszki. 30 października 2008 roku otrzymał tytuł Honorowego Członka PZPN. W pełni na to zasłużył. To jednocześnie wyraz uznania związku dla wszystkich prawdziwych sympatyków futbolu. Nie tych od zadym i obelg.

Z Andrzejem spotykaliśmy się wielokrotnie podczas najbardziej prestiżowych imprez. Mnie szczególnie utkwiła w pamięci historia z mistrzostw świata w 1990 roku. Otóż włoscy gospodarze zorganizowali bankiet dla VIP-ów. Wśród około dwustu zaproszonych gości byłem jedynym Polakiem. Nagle wpadłem na Boba. Czyżbym miał jakieś majaki? Przecież jeszcze sędziuję i nie piłem? Okazało się, że wejście kosztowało go pięć klubowych szalików Legii, dwie koszulki reprezentacji Polski i kilkanaście znaczków. Dzięki temu sforsował parę kordonów ochroniarzy. Bardzo dobrze, że go mamy.

Wojciech Łazarek

— Znamy się już ponad czterdzieści lat. Bobo to niekwestionowany fan numer 1 reprezentacji Polski i Legii. Wielu spotkaniom dodaje kolorytu. Wszędzie, gdzie pachnie kulturą i właściwym, pozbawionym szowinizmu, podejściem do sportu — tam można spotkać Andrzeja. Przed laty zmienił szaty i zdarzyło się, że nie poznałem Jego Królewskiej Mości w tej wielkiej koronie i sięgającej ziemi pelerynie. Pomyślałem, że to jakiś przebieraniec, ale szybko wszystko się wyjaśniło.

Niech nam panuje jeszcze długie lata. Zresztą, obserwując, co się wokół dzieje, myślę sobie, że może w ogóle warto byłoby wrócić do monarchii…

Władysław Stachurski

— Kiedy patrzę na tych łysych mięśniaków szukających tylko okazji do rozróby, cieszę się, że są jeszcze tacy kibice. Andrzeja pamiętam przede wszystkim ze stadionu Legii. Kadrę prowadziłem bardzo krótko i w tym okresie nie mieliśmy jakichś spektakularnych wydarzeń. Podziwiam go za niesamowitą konsekwencję i mam nadzieję, że przez tyle lat rodzina nie musiała „stać w przedpokoju”…

Henryk Kasperczak

— Podczas argentyńskiego Mundialu dowiedziałem się, że jeszcze przed nami wylądował w Buenos Aires jakiś kibic z Warszawy. W tamtych czasach wydawało się to niewiarygodne. Później widziałem go często na różnych imprezach. Pewnie facet śpi na forsie i nie ma rodziny — pomyślałem. Wreszcie zamieniliśmy kilka zdań i… ta znajomość trwa już bardzo długo. Niemal podczas każdego pobytu w Warszawie spotykam się z Andrzejem. Chyba nie zdradzę wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że usilnie namawiał mnie do kandydowania na prezesa PZPN.

Stefan Grzegorczyk

— Pod koniec maja 1978 roku dowiedziałem się, że Bobowski wybiera się do Argentyny na mistrzostwa świata. Uznałem to za żart. Ma poczucie humoru — pomyślałem. Tymczasem po kilku dniach ujrzałem człowieka na lotnisku w Buenos Aires. Z kolei cztery lata później — mimo stanu wojennego — Bobo pokonał rozliczne przeszkody i dotarł na hiszpański Mundial. Przez to parę osób koniecznie chciało widzieć w nim agenta. Nie znam jednak nikogo, komu Andrzej by zaszkodził.

Mirosław Milewski

— To zdarzyło się bodaj w 2002 roku. Moja firma Dem’a Promotion była współorganizatorem turnieju piłkarskiego Polish Media Cup w Pruszkowie. Mieliśmy tam na zapleczu mały pokoik, by coś przekąsić i napić się dobrego piwa. W którymś momencie Romek Kosecki wprowadził jakiegoś jegomościa. Patrzę, stoi pan w średnim wieku, w eleganckim garniturku, w klapie ma znaczki UEFA, FIFA, sam nie wiem, co jeszcze, a „Kosa” go przedstawia: Poznajcie króla polskich kibiców, Andrzeja Bobowskiego!

Tak rozpoczęła się moja znajomość z tym niezwykłym człowiekiem. On ma wielką siłę oddziaływania. Przed mistrzostwami świata w 2002 roku wystarczył jeden telefon, by w naszej siedzibie pojawiły się ekipy dwóch koreańskich stacji telewizyjnych i nakręciły reportaż o Andrzeju.

Cztery lata później zmierzałem w Hanowerze z synem na dworzec kolejowy, żeby powitać przyjeżdżających z Polski znajomych. Nagle z bocznej ulicy wyszedł w stroju królewskim Bobo. Wokół niego wianuszek turystów z Japonii albo Chin. Wszyscy proszą o wspólne zdjęcia. W tym momencie z wagonów wysiadło dziesięć tysięcy polskich fanów i Andrzej przez następną godzinę pozował. Na zakończenie jeszcze drobna uwaga… On nigdy nie był kibolem. Był i jest wybitnym kibicem oraz prawdziwym znawcą futbolu.

Dariusz Górski

— Wpadliśmy na siebie w okresie największych sukcesów drużyny Legii. Bobo nie był jeszcze żadnym królem, po prostu jednym z wielu kibiców. Wyróżniał się jednak niesamowitą pasją. Dość często wpadał do ciemni fotograficznej, prosił o jakieś zdjęcia. Później przyszły mecze reprezentacji Polski, którą prowadził mój świętej pamięci ojciec. Andrzej nie miał wówczas korony i peleryny. Musiały mu wystarczyć biało-czerwony szalik i czapeczka. Zawsze jednak był w tłumie jedną z dominujących postaci. To po prostu kwestia osobowości. Mnie chyba najbardziej zaskoczył podczas mistrzostw świata we Włoszech w 1990 roku. Grupa naszych dziennikarzy i fotoreporterów miała audiencję u Jana Pawła II. Nagle wśród nas znalazł się Bobo. Skąd się o wszystkim dowiedział?

Mirosław Kalisiewicz

— Spotykamy się od lat na meczach reprezentacji Polski — w kraju i za granicą. Moim zdaniem Andrzej był przez poprzednie władze PZPN wyraźnie ignorowany, a przecież to prawdziwa ikona i żywa maskotka wszystkich kibiców. Ma licznych znajomych w różnych kręgach, także wśród biznesmenów czy artystów. Kiedyś nawet wystąpił na koncercie z Marylą Rodowicz, ale reżyser nagrania wyciął Boba, bo był oklejony nazwami firm, które go wówczas wspierały. Król był mocno rozczarowany takim rozwojem wydarzeń, lecz w znacznie gorszej formie spotkałem go podczas mistrzostw świata w Korei. Przez niefrasobliwość jednego człowieka stracił tam swój bęben. Akurat graliśmy z Portugalią, a on został z gołymi rękami… Mam nadzieję, iż prawdziwym benefisem Andrzeja staną się mistrzostwa Europy w 2012 roku. Inauguracyjny mecz i pewnie jeszcze dwa, trzy inne rozegrane zostaną przecież w Warszawie, jego rodzinnym mieście.

Izabella Spyrka-Kowalska

— Czym byłby wielki sport bez kibiców? Tym samym, czym teatr bez widza. A przecież jakość i poziom widowni ma wielkie znaczenie dla sportowców. By przeciwstawić się zachowaniom chuligańskim, warto propagować postawy, które świadczą o wielkiej, czasem odchodzącej w zapomnienie wartości, jaką jest idea kulturalnego dopingu.

Dzięki Andrzejowi Bobowskiemu widzowie mogą nie tylko zetknąć się z oryginalną osobą, ale również dotknąć historii naszego sportu widzianej oczyma prawdziwego wielkiego kibica. Przy okazji mogą też poznać jego znajomych — ludzi, których spotkał na swej drodze. Ten człowiek, dzięki swojej ogromnej pasji, wykreował własny świat. Bobo doskonale wchodzi w relacje międzyludzkie, jest czasem do bólu szczery, ale zawsze serdeczny, prostolinijny i bardzo otwarty na ludzi. Liczba obejrzanych spotkań podobno już dzisiaj kwalifikuje go do Księgi rekordów Guinnessa. Żeby osiągnąć swój cel, musi szukać rozmaitych sposobów, a w swoich dążeniach jest oryginalny, konsekwentny i wytrwały. Przez kilka miesięcy towarzyszyłam Andrzejowi z kamerą. Najpierw scenariusz mojego filmu znalazł się w sekretariacie Redakcji Sportowej TVP. Wciąż byłam zbywana, że to świetny temat, ale teraz nie ma na niego pieniędzy, że trzeba jeszcze poczekać. Zmodyfikowaną wersję złożyłam więc w stacji Polsat. Znów czas ucieka, ale mam nadzieję, że wreszcie się uda. Wspomnienia biograficzne o pasji życia, której na imię polska piłka, to fantastyczny scenariusz na film, ba!, nawet na pracę dyplomową.

Marek Sibiński

— Andrzeja spotkałem pierwszy raz w 1980 roku. Był prezesem Klubu Kibica Legii. O co wtedy zabiegał? Chciał, aby mecze były doskonale zorganizowanymi widowiskami sportowymi, a ich uczestnicy — piłkarze, sędziowie i widzowie — zawsze prezentowali najwyższy poziom. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Bobo na każde wezwanie miał czas dla ukochanej Legii. Tymczasem współpraca z władzami CWKS nie była wcale łatwa. W powszechnej opinii klub był kierowany przez oficerów, którzy nie nadawali się do prawdziwego wojska. Z jakichś tam względów starali się oni za wszelką cenę izolować piłkarzy od kibiców.

Stopniowo to zmienialiśmy. Bobo też się zmieniał. Nie chciał być kojarzony wyłącznie z Legią. Pragnął promować zasady fair play w całym środowisku. Taka właśnie postawa spowodowała, że trafił do Wydziału Wychowania, a następnie orzekał w Wydziale Dyscypliny PZPN. Oczywiście społecznie.

Paweł Zarzeczny

— Kiedyś znałem tylko jednego charakterystycznego kibica. Był nim Kojak, kibic Legii, dumnie stojący w centrum trybuny jakieś trzydzieści lat temu — zwykle nienagannie ubrany w biały garnitur. Dlaczego Kojak? Bo był łysy niczym Telly Savalas, który grał główną rolę w kultowym serialu o nowojorskiej policji. Kojak miał klasę, chociaż powiadano, że to zwykły wariat z chorobą kesonową — kiedyś miał podobno zbyt głęboko zanurkować i stąd niekonwencjonalne zachowania na stadionie. Jednak ja w to nie wierzyłem, bo władza za komuny każdego inaczej myślącego bądź inaczej zachowującego się próbowała zohydzić. Niestety, często z powodzeniem.

No, a drugi kibic z klasą — nie z szalikiem czy gębą pełną frazesów o miłości i bluzgami na ustach — jakiego poznałem, to Bobo. Dla mnie Andrzej. Jak ja warszawiak. Obejrzeliśmy razem setki meczów. Ile wszczęliśmy awantur? Żadnej. Ile razy zniechęciliśmy się do piłki? Nigdy! Nasze najfajniejsze spotkania — a wiadomo, że to obieżyświat — były oczywiście podczas mistrzostw świata i Europy. On zawsze chciał obejrzeć jak najwięcej spotkań. Nie chciał przegapić żadnej okazji. Kiedy nie miał biletu, dotąd wystawał pod stadionem, aż od kogoś go wysępił. Nawet od Brazylijczyka na… finał z udziałem Brazylii! Pod tym względem był i jest niezrównany. Mnie zaimponował najbardziej nawet nie tym zapałem ani królewską koroną (skądinąd świetny pomysł), ale… zwykłym podejściem do życia.

W 1998 roku wyruszyliśmy na mundial do Francji kilkuosobową brygadą. Załatwiłem terenowe auto, wynająłem w Paryżu od miłych Amerykanów dom (nie chcieli półrocznej kaucji) — no i radośni zajeżdżamy na miejsce. Willa ładna, mnóstwo pokoi, salon, ogród. Niestety, jeden z kolegów chciał sprawdzić wytrzymałość gustownych schodów prowadzących na górę. No i zaczął sobie po nich skakać. Nagle… trrrrrach!!! Zawaliły się! Ja załamany, no bo pal sześć Amerykanów — ale jak teraz dostać się na górę, do sypialni? W siedmioro położymy się na kanapie w salonie? Bobo gdzieś zniknął, jakby go to w ogóle nie dotyczyło. Po godzinie wraca, przynosi ze sobą deski, gwoździe, młotek, piłę i mówi: — Jestem majstrem budowlanym, to znalazłem najbliższą budowę, powiedziałem, co mi trzeba (ciekawe po jakiemu, Bobo nie zna dobrze żadnego języka!), i pomogli! I rach, ciach, Bobo zrobił jeszcze ładniejsze schody, niż były! Bo to nie tylko kibic. To mądry i zaradny człowiek.

Kim pan jest, panie Bobowski?

Wszędzie, gdzie się pojawiasz, skupiasz na sobie uwagę. Jedni cię podziwiają, inni zazdroszczą, lecz zdarzają się i tacy, którzy na widok Boba w królewskiej koronie i charakterystycznym czerwonym płaszczu z orłem na plecach znacząco pukają się w czoło. Kim zatem pan jest, panie Bobowski?

— Normalnym, może tylko trochę zakręconym facetem. Nie mogę narzekać na brak szczęścia. Ba, niektórzy uważają, że jestem wręcz w czepku urodzony. Może to i prawda. Ale nigdy nie udało mi się trafić większych pieniędzy w grach losowych, odzyskać długów czy znaleźć bogatego sponsora. Wszystko wyrywam od życia sam. Chcąc zrealizować swoje plany, niekiedy muszę być wręcz bezczelny. Dlaczego? Bo w naszym kraju najwięcej jest krytykantów, malkontentów i ludzi zawistnych, którzy sami nie zjedzą i drugiemu nie dadzą. Kiedy przychodzi do konkretów, wszyscy są za, a nawet przeciw. Od dawna mieszkam na warszawskim Okęciu. Sąsiedzi znają mnie jako spokojnego, dojrzałego pana w okularach, który jednak co pewien czas… znika. Na szczęście chyba nawet nie podejrzewają, że zabieram wtedy z domu sporo oszczędności.

Jak na to kosztowne hobby reaguje rodzina?

— W tym roku będziemy obchodzić z Teresą złote gody, czyli pięćdziesięciolecie pożycia małżeńskiego. To chyba o czymś świadczy. Wychowaliśmy trzech wspaniałych synów — Krzysztofa, Marka i Roberta — którzy dawno się usamodzielnili i dobrze sobie radzą. Mamy sześcioro wnuków, a nawet jednego prawnuka. Kiedy przy rożnych okazjach siadamy razem do stołu, naprawdę serce się raduje. Przed laty, jak przyjeżdżałem do domu z mistrzostw świata bądź Europy, chłopcy zwykle mawiali: Tata wrócił goły, ale wesoły! I na tym poprzestańmy.

W jakimś sensie rozgrzesza mnie to, że nigdy nie stroniłem od pracy. Najpierw sam tyrałem — byłem kolejarzem, górnikiem dołowym, zbrojarzem, majstrem i kierownikiem budowy. Później zostałem właścicielem i prezesem niewielkiej firmy. Obecnie korzystam z zasłużonej emerytury. Niestety, firma jest na skraju bankructwa, ponieważ zgodnie obowiązującymi przepisami nie mogę zawiesić jej działalności, a bardzo opornie idzie mi ściąganie długów. Każdy chciałby mieć złote góry, ale żeby to nic nie kosztowało. Słabe jest nasze państwo. Przy takiej masie kombinatorów i oszustów brakuje zwłaszcza szybkiej egzekucji prawnej.

Skąd się wzięła u ciebie ta futbolowa pasja?

— Sport od dziecka mnie pasjonował. Już ten w wydaniu podwórkowym. W tamtych czasach, poza obowiązkową nauką, na dobrą sprawę nie było co robić. Z różnych względów nie mogłem zrealizować się jako zawodnik, chociaż próbowałem. Dlatego postanowiłem zostać wzorowym kibicem. Ba, ikoną kibicowania. Zawsze najważniejsza była piłka nożna. Jedna piłka, paru chłopaków, zwykle teczki lub kamienie służące za bramki, a uciechy do wieczora. Najpierw Mazovia Rawa Mazowiecka, później Legia, Gwardia, Polonia i Okęcie Warszawa, wreszcie reprezentacja Polski, wiele klubów ekstraklasy. Mam w nich mnóstwo kolegów, a nawet przyjaciół. Jestem również fanem Manchesteru United i Barcelony.

Między sympatykami Legii i Polonii od dawna mocno iskrzy. Nigdy nie miałeś z tego powodu rozterek?

— Nie. Po prostu jestem warszawiakiem, a nie tylko mieszkańcem Warszawy. Począwszy od 1955 do 2008 roku oglądałem bezpośrednio dziewięćset osiem meczów Legii, w tym dziewięćdziesiąt w europejskich pucharach!

A przecież po drodze odbywałem służbę wojskową i pracowałem za granicą.

Kiedy pół wieku temu zaczynałem, nie było ani zorganizowanych grup kibiców, ani takiego chamstwa — zarówno na stadionach, jak i w życiu codziennym. Ludzie jeszcze pamiętali wojenne tragedie, powojenną biedę i bardziej się szanowali. Lokalne społeczności stanowiły małe rodziny. A poza tym przez długie lata Polonia występowała w niższych ligach i nie była żadną konkurencją dla Legii. Odbywały się tylko derby z Gwardią. Dzisiaj powszechny jest brak szacunku dla wszystkich i wszystkiego, chociaż uważamy się za społeczeństwo katolickie. Jak to mówią: modli się pod figurą, a ma diabła za skórą.

Jakie znane postacie, nie tylko ze świata sportu, spotkałeś podczas wojaży?

Audiencja

prywatna u papieża Jana Pawła II podczas MŚ w 1990 r.

Ogromne przeżycie stanowiła każda z pięciu audiencji u papieża Jana Pawła II. Poznałem również wielu liczących się polityków, w tym prezydentów Francji i Polski: Jacquesa Chiraca, Lecha Wałęsę, Aleksandra Kwaśniewskiego, Lecha Aleksandra Kaczyńskiego, kanclerza Niemiec Gerharda Schrödera, prezydentów FIFA João Havelange’a i Seppa Blattera, szefów UEFA: Lennarta Johanssona i Michela Platiniego.

Spotykałem też oczywiście przy różnych okazjach legendarnych piłkarzy: Alfreda di Stéfano, Roberta Rivelino, Zico, Pelégo, Eusébio, Franza Beckenbauera i Ferenca Puskása.

Legenda

Realu i węgierskiej piłki Ferenc Puskás.

Jako jeden z nielicznych Polaków stałem nad mogiłą Kazimierza Deyny w San Diego. Innych gwiazd naszego futbolu w tym miejscu nie wymienię. Dlaczego? Bo właśnie o nich jest ta książka. Każdy wyjazd starałem się maksymalnie wykorzystać. Oczywiście stadiony i mecze zawsze były najważniejsze, ale zwiedziłem też Hollywood, więzienie Alcatraz, muzeum The Beatles, byłem w miejscu zamachu na prezydenta USA Johna Fitzgeralda Kennedy’ego w Dallas.

Wreszcie uznałem, że warto to wszystko opisać. Może jest to oznaka tetryczenia, ucieczki do wspomnień, chociaż… Jednak nie! Nie zamierzam abdykować! Wprawdzie złośliwcy niekiedy nazywają mnie samozwańcem, ale niech sami spróbują pobić moje rekordy i osiągnięcia. Ba, chociażby je wyrównać! Wtedy pogadamy!

A kto z ludzi związanych z futbolem najbardziej depcze ci po piętach?

— Chyba nietrudno zgadnąć, że dziennikarze. Mam na myśli pracującego obecnie w „Rzeczpospolitej” Stefana Szczepłka i wydawcę cennej Encyklopedii Piłkarskiej Fuji, Andrzeja Gowarzewskiego.

Jednak wydaje mi się, że od pewnego czasu nieco ograniczyłeś swoją aktywność.

— Wynika to z konieczności opieki nad żoną. W sierpniu 2006 roku doznała częściowego udaru mózgu i nadal przechodzi rehabilitację. Kiedy w 2008 roku wyjeżdżałem na mistrzostwa Europy do Austrii, chciałem jej zapewnić pobyt w specjalistycznym Opolskim Centrum Rehabilitacji w Korfantowie. Niestety, nic z tego nie wyszło. Zaproponowano mi przyjęcie jej w sierpniu 2009. Małżonką zaopiekował się najmłodszy syn, Robert, ale i tak wróciłem bardzo szybko. Odpuściłem też eliminacyjny mecz mistrzostw świata w RPA ze Słowacją w Bratysławie. Jednym słowem — nie ma lekko.

Przy okazji zdradzę, że jeszcze w październiku 1984 roku Teresa miała wypadek, który mógł się fatalnie skończyć. Pracowała na lotnisku Okęcie. Kiedy wychodziła z potężnego IŁ-a 62, schody nagle odjechały i z wysokości niemal drugiego piętra runęła w dół. Na szczęście Opatrzność czuwała i jakoś się wybroniła. Oprócz ogólnych potłuczeń doszło do otwartego złamania lewego łokcia. Akurat mieliśmy obchodzić dwudziestą piątą rocznicę ślubu. Mało tego. Właśnie wtedy wybuchła sprawa porwania i zamordowania księdza Jerzego Popiełuszki. Spodziewając się zamieszek, władze opróżniały niektóre szpitale. Jednym z nich był stołeczny Szpital Praski. Musiałem zabrać żonę do domu i co trzy dni wozić ją na drugi kraniec miasta na zmianę opatrunków.

Jak traktujesz tę książkę?

— Nie chodziło mi tylko o zapis kolejnych imprez i związanych z nimi podróży. To również, a może przede wszystkim, refleksje na temat problemów rodzimego futbolu. Od dawna śledzę je na bieżąco. W latach 1970–1980 byłem sędzią piłkarskim, od 1975 roku działam społecznie w PZPN.

Tymczasem powoli rozpoczynam przygotowania do Pucharu Świata w Republice Południowej Afryki. Koszty będą duże. Tym bardziej że na razie nie zdobyłem żadnych adresów, kontaktów. To zupełnie inna kultura. Ale nie mam wątpliwości, iż w czerwcu 2010 roku pojawię się na stadionach w Johannesburgu, Pretorii, Durbanie i Kapsztadzie. Oby nie zabrakło tam również biało-czerwonych…

Mam też nadzieję, że jakieś zawirowania polityczne nie zmuszą FIFA do przeniesienia mistrzostw na przykład do Australii. Tam już byłem, a w Afryce jeszcze nie. Międzylądowania w Dakarze, w drodze na argentyński Mundial, oczywiście nie liczę.

Gorący październik 1956 roku

Kiedy pierwszy raz obejrzałeś z trybun mecz reprezentacji Polski?

— 28 października 1956 roku, w samo niedzielne południe. Był to premierowy występ naszej kadry na stołecznym Stadionie Dziesięciolecia. Miałem raptem szesnaście lat. W kierunku Stadionu Dziesięciolecia maszerowały tłumy ludzi, jechały autobusy, tramwaje. Ostatecznie na trybunach znalazło się ponad pięćdziesiąt tysięcy widzów. Polacy zwyciężyli z Norwegią 5:3 (4:0), a bohaterem dnia został Ernest Pohl, zwany przez kolegów „Nochalem”, który zdobył aż cztery gole. Piątego dołożył Henryk Kempny, a tuż po przerwie Czesław Suszczyk nie wykorzystał rzutu karnego.

Polska — Norwegia 5:3 (4:0)

28.10.1956, Warszawa

POLSKA: Edward Szymkowiak (Józef Machnik) — Horst Mahseli, Roman Korynt,

Jerzy Woźniak, Czesław Suszczyk, Edmund Zientara, Ernest Pohl, Henryk Szymborski (Czesław Uznański), Henryk Kempny, Edmund Kowal, Krzysztof Baszkiewicz.

NORWEGIA: Asbjørn Hansen — Arne Bakker, Thornbjørn Svenssen, Edgar Falch,

Arne Legernes, Reidar Kristiansen, Harald Hennum, Willy Fossli, Gunnar Dybwad,

Finn Gundersen, Harry Kure.

Pamiętam, że nie dotarł na czas zagraniczny sędzia, którego zatrzymały wydarzenia na Węgrzech, i z gwizdkiem pojawił się na murawie Franciszek Fronczyk, jeden z najlepszych wówczas krajowych arbitrów. Rywale nie protestowali, był to przecież mecz towarzyski. Ciekawostką jest to, że w naszej reprezentacji wystąpiło aż sześciu zawodników mojej Legii.

Był to szczególny okres w dziejach Polski…

— Oczywiście. Jeszcze w marcu 1956 roku, w mundurze kadeckim, oddawałem przecież hołd zmarłemu nagle w Moskwie prezydentowi Bolesławowi Bierutowi. A może tylko mumii leżącej w trumnie? Któż to wie? Takie to były czasy. Wszystko toczyło się w zawrotnym tempie.

Zaledwie dwa dni przed meczem z Norwegią odbył się pod Pałacem Kultury i Nauki kilkusettysięczny wiec poparcia dla Władysława Gomułki. Jawił się on wówczas ludziom jako symbol wolności i niezależności od ZSRR. Brałem w tej manifestacji czynny udział. Jeszcze dźwięczą mi w uszach słowa: Towarzysze, obywatele, ludu pracujący Warszawy!…

Od dwóch miesięcy byłem już cywilem po rozwiązaniu Korpusu Kadetów. Dokonał tego Konstanty Rokossowski, ówczesny minister obrony narodowej. Jego ojcem był zrusyfikowany Polak, maszynista kolejowy Ksawery Wojciech. Wywodził się ze starej szlachty wielkopolskiej, ale ten wątek na lekcjach historii oczywiście starannie przemilczano. Wbijano nam do głowy, że ojciec marszałka był warszawskim tramwajarzem.

Zresztą mniejsza o to. Chciałem tylko powiedzieć, że my, kadeci, staliśmy się ofiarami przetasowań politycznych. Tymczasem na Warszawę maszerowały już stacjonujące w naszym kraju wojska radzieckie. Ostatecznie zostały zatrzymane na rozkaz Nikity Chruszczowa. Wrzało również na Węgrzech. Jednak nikt nie myślał o wojnie. Wszyscy mieliśmy ogromne nadzieje, oddychamy pełną piersią. Tym bardziej że akurat w dniu spotkania z Norwegią został wypuszczony z internowania prymas Polski, kardynał Stefan Wyszyński.

Zmiany w życiu politycznym nie ominęły oczywiście sportu i piłki nożnej. Klubom przywracano tradycyjne nazwy, wracali działacze i trenerzy, których szykanowano, a nawet więziono za przekonania w czasach stalinowskich…

— O wielu takich sprawach dowiadywałem się z opóźnieniem. Byłem nastolatkiem, wspólnie z kolegami żyliśmy wtedy głównie wielką polityką.

Wprawdzie konfrontacja z wikingami była premierowym występem biało-czerwonych na Stadionie Dziesięciolecia, ale oficjalne otwarcie tego obiektu nastąpiło chyba kilkanaście miesięcy wcześniej.

— Oczywiście. Został wzniesiony, głównie z gruzów stolicy, bardzo szybko, w jedenaście miesięcy. Projektantem był profesor Jerzy Hryniewiecki, jeden z organizatorów Olimpiady za drutami w oficerskim obozie Woldenberg II w 1944 roku. Obiekt posiadał boisko okolone ośmiotorową bieżnią żużlowo-granitową oraz widownię liczącą oficjalnie 71 008 miejsc. Uroczyste otwarcie obiektu nastąpiło 22 lipca 1955 roku, z okazji V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów. Ta impreza miała jednoznaczne zabarwienie polityczne. Zapewniam jednak, że Warszawa nigdy wcześniej ani potem nie była tak rozśpiewana, kolorowa i radosna, chociaż przy okazji zdarzały się też wypadki. Tego nie da się opisać. Po prostu trzeba było tam być i samemu to przeżyć.

Pamiętam jak dziś tragedię na wiadukcie mostu Poniatowskiego. Karetka wojskowa, próbując uniknąć kolizji z autem osobowym, wpadła w poślizg i uderzyła w barierkę. Samochód się zakołysał i przewrócił na bok, przygniatając wypadającego z szoferki kierowcę. W środku jechała jego siostra, chciał jej pokazać Warszawę. Nieborak trafił na cmentarz. Uciekłem stamtąd, nie mogłem patrzeć na rozpacz dziewczyny.

W inauguracyjnym spotkaniu reprezentacja Stalinogrodu — tak wtedy nazywały się Katowice — pokonała Warszawę 2:1. Autorem pierwszej historycznej bramki był Czesław Ciupa, wtedy skrzydłowy bytomskiej Polonii, ale wkrótce trafił do Legii. Przy okazji dodam, że rok później — podczas spotkania Polski z NRD — nastąpiła inauguracja Stadionu Śląskiego. Pierwszego gola strzelił w Chorzowie Jerzy Woźniak, obrońca CWKS. Nie zgłosił się jednak po przygotowaną przez organizatorów nagrodę. Dlaczego? Bo był to samobój!

Drugi mecz na Stadionie Dziesięciolecia, zakończony zaskakującą porażką 0:1 z Turcją, transmitowała już nasza telewizja. Głównym sprawozdawcą był Stefan Rzeszot, którego wspomagali Karol Hig i Zbigniew Smarzewski. Do czasu zbudowania własnego stadionu przy ulicy Racławickiej także Gwardia rozgrywała swoje mecze na reprezentacyjnym obiekcie stolicy. Natomiast rekordową frekwencję, dziewięćdziesiąt tysięcy widzów, zanotowano tam 3 listopada 1957 roku podczas spotkania, w którym Polska pokonała 4:0 Finlandię.

Stadion Dziesięciolecia służył oczywiście nie tylko futbolistom…

— Odbywały się tam bardzo popularne wtedy mecze lekkoatletyczne. W czasach świetności naszego Wunderteamu zmagania z reprezentacjami USA, Wielkiej Brytanii, RFN czy ZSRR przyciągały na trybuny komplety widzów. To były prawdziwe sportowe epopeje. Pamiętam fantastyczne skoki w dal Elżbiety Duńskiej-Krzesińskiej i świetne występy nieżyjących już biegaczy, Jerzego Chromika i Zdzisława Krzyszkowiaka. Ten drugi długo był zawodnikiem Legii, miałem przyjemność rozmawiać z nim oraz kupić jego książkę podczas Igrzysk Olimpijskich w Sydney.

Do legendy przeszło przede wszystkim spotkanie z Amerykanami w 1958 roku i zwycięstwo Zbigniewa Makomaskiego w biegu na osiemset metrów nad mistrzem olimpijskim Tomem Courtneyem. Łza się w oku kręci… Tym bardziej, że akurat w pięćdziesiątą rocznicę tamtych wydarzeń osobiście poznałem pana Makomaskiego.

Stało się to dzięki uprzejmości innego olimpijczyka i trenera, Romana Korbana, który wpadł na krótko z Australii do Warszawy.

Ponieważ Stadion Dziesięciolecia nigdy nie posiadał oświetlenia, zdarzało się, że podpalaliśmy na trybunach gazety. Inny sposób walki z ciemnościami wymyślono w lipcu 1963 roku, kiedy to Amerykanin John Pennel ustanowił w Warszawie rekord świata w skoku o tyczce wynikiem 5,10 metra. Otóż rozbieg i zeskok oświetlono wtedy reflektorami samochodowymi. Autorem rekordu świata na Stadionie Dziesięciolecia był także Edmund Piątkowski, zwany przez kibiców i dziennikarzy „Białym Aniołem”. Podczas Memoriału Janusza Kusocińskiego w czerwcu 1959 roku posłał dysk na odległość 59,91 metra.

Każdego roku widownia zapełniała się też przy okazji kolarskiego Wyścigu Pokoju. Ludzie szczególnie podziwiali Staszka Królaka, który do „dyskusji” z radzieckimi rywalami używał niekiedy pompki do roweru, a w latach siedemdziesiątych minionego wieku Ryszarda Szurkowskiego, Stanisława Szozdę czy Zygmunta Hanusika.

Wprost trudno uwierzyć, że w tej dyscyplinie ostatnio zupełnie przestaliśmy się liczyć. Kiedyś ludzie szukali miejsc, gdzie można było wysłuchać komunikatów radiowych z poszczególnych etapów. Wszyscy zadawali sobie pytania: Ile kilometrów pozostało do mety?Jak jadą nasi? Oczywiście najszczęśliwsi byli posiadacze odbiorników tranzystorowych. Stopniowo radio przegrywało jednak z telewizją, która miała do dyspozycji coraz nowocześniejsze środki techniczne. W latach siedemdziesiątych minionego wieku jedną z kamer umieszczono nawet na pokładzie śmigłowca latającego nad peletonem!

A w ogóle to Stadion Dziesięciolecia był obiektem z nadania politycznego. Odbywały się tam między innymi tradycyjne dożynki. Przy tej okazji we wrześniu 1968 roku doszło do tragedii. Oblał się wówczas benzyną i podpalił księgowy z Przemyśla, Ryszard Siwiec.

Miał to być protest przeciwko wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji. Pół roku później samospalenia dokonał w Pradze student Jan Palach. Z kolei latem 1976 roku zgoniono na Stadion Dziesięciolecia kilkadziesiąt tysięcy ludzi, by dać odpór warchołom z Radomia i Ursusa oraz przeprosić towarzysza Gierka. Wciąż mam przed oczyma stojącego przy mikrofonie poetę Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego i jego nawoływania. Brr… Na wspomnienie tych wydarzeń jeszcze teraz ciarki przechodzą po plecach.

Dokopali Ruskim!

20 października 1957 roku miało miejsce jedno z legendarnych wydarzeń nie tylko w dziejach rodzimego futbolu, ale w ogóle całego sportu. Aż sto tysięcy widzów zjawiło się na Stadionie Śląskim w Chorzowie, by obserwować mecz Polska — ZSRR. Po golach filigranowego łącznika chorzowskiego Ruchu, Gerarda Cieślika, zwyciężyliśmy 2:1. Mieszkałeś wówczas na Śląsku — pracowałeś w kopalni — i oczywiście znalazłeś się na widowni. Jak obecnie wspominasz tamto wydarzenie?

— To była pierwsza rocznica przemian, a zarazem trzecie spotkanie reprezentacji oraz pierwsze tej rangi na śląskim gigancie. Ja też debiutowałem wtedy w roli kibica podczas eliminacji mistrzostw świata. Ekipa spod znaku CCCP kojarzyła nam się ze wszystkim najgorszym, zwłaszcza po odtajnieniu zbrodni dokonywanych przez siepaczy Stalina na własnym rodakach i narodach satelitarnych. Coraz głośniej mówiono o zbrodni w Katyniu czy moskiewskim Procesie Szesnastu, w którym osądzono przywódców naszego państwa podziemnego, w tym generała Leopolda Okulickiego.

Po ostatnim gwizdku sędziego zapanowała niesamowita euforia, nieznajomi ludzie padali sobie w objęcia. Bramkarz Edward Szymkowiak popłakał się w szatni. Tylko nieliczni wiedzieli, że jego ojciec zginął w lesie katyńskim. Wówczas chodziło nie tylko o punkty w eliminacjach mistrzostw świata. Miliony ludzi pragnęły chociaż w sporcie powetować sobie liczne szykany i upokorzenia ze strony wschodniego sąsiada. Najczęściej udawało się to bokserom. Wystarczy przypomnieć mistrzostwa Europy w Warszawie w 1953 roku, kiedy to złote medale wywalczyli Henryk Kukier, Zenon Stefaniuk, Józef Kruża, Leszek Drogosz (swego czasu legionista) i Zygmunt Chychła. Większość z nich pokonała reprezentantów ZSRR.

Powróćmy jednak na piłkarskie boiska…

— Rosjanie wygrali turniej olimpijski w Melbourne w 1956 i byli zdecydowanymi faworytami naszej grupy. Na początek rozgromili Finów 10:0! Tymczasem przed wyjazdem w czerwcu 1957 roku do Moskwy nasza kadra została poważnie osłabiona. Najpierw — za bijatykę na boisku — PZPN ukarał etatowego prawego pomocnika, Czesława Suszczyka. Stosunkowo łagodnie potraktowano natomiast Ernesta Pohla i Edmunda Kowala przyłapanych na piciu alkoholu. Ponoć zaprzyjaźniony kelner wlewał im na zapleczu do talerzy z żurkiem po setce czystej. Dwaj przyjaciele z zabrzańskiego Górnika otrzymali wprawdzie wyroki w zawieszeniu, ale w meczach z ZSRR nie pojawili się na boisku. Także w sztabie szkoleniowym dochodziło do nieporozumień. W następstwie przeróżnych tarć personalnych w ekipie, która udała się do stolicy ZSRR, zabrakło nieoczekiwanie Gerarda Cieślika i Lucjana Brychczego. Wynik 0:3 nie pozostawiał złudzeń.

Mimo to zainteresowanie rewanżem było ogromne. Do organizatorów napłynęły z całego kraju zamówienia na ponad czterysta tysięcy biletów!

— Pamiętam, że na Stadionie Śląskim niemal do ostatniej chwili trwały prace. Udało się wykończyć charakterystyczną wieżę z zegarem, na wszelki wypadek wydzielono nawet pomieszczenia na izbę wytrzeźwień. Drugiego takiego wypadku w dziejach naszego futbolu chyba nie było. Zgrupowanie zorganizowano w Katowicach. Podobno pułkownik Henryk Reyman, który jesienią 1956 wrócił po długiej przerwie do PZPN, opowiadał w wolnych chwilach piłkarzom o wojnie polsko-bolszewickiej i cudzie nad Wisłą w 1920 roku. Okazał się naprawdę świetnym motywatorem.

Rozmawiałem kiedyś o tych wydarzeniach z Cieślikiem. Kilka dni przed wyjazdowym meczem ze Sborną jeden ze szkoleniowców zarzucił mu brak bojowości i ambicji. Wprawdzie przed rewanżem obowiązki głównego trenera powierzono Tadeuszowi Forysiowi i to on podejmował kluczowe decyzje, ale pan Gerard nie robił sobie specjalnych nadziei. Zresztą początkowo nie dostał nawet powołania. Dopiero po sparingu kadry z drużyną Śląska pojawił się w jego domu Ewald Cebula i zabrał na zajęcia. Mało tego, Cieślik znów założył opaskę kapitana.

Polska — ZSRR 2:1 (1:0)

20.10.1957, Chorzów

POLSKA: Edward Szymkowiak — Stefan Floreński, Roman Korynt, Jerzy Woźniak, Ginter Gawlik, Edmund Zientara, Edward Jankowski, Lucjan Brychczy, Henryk Kempny, Gerard Cieślik, Roman Lentner.

ZSRR: Lew Jaszyn — Michaił Ogońkow, Anatolij Maslenkin, Boris Kuzniecow,

Aleksiej Paramonow, Igor Nietto, Anatolij Isajew, Walentin Iwanow, Nikita Simonian, Eduard Strielcow, Anatolij Iljin.

Uczestnicy tego spotkania często powtarzali, że podczas Mazurka Dąbrowskiego w wykonaniu stutysięcznej widowni Rosjanie mieli strach w oczach. Wiszący nad chorzowską „salaterką” śpiew i ryk wręcz ich paraliżował. Z kolei naszych mobilizował i na boisku nie szczędzili zdrowia. W czterdziestej trzeciej minucie piłkę przejął po lewej stronie boiska Brychczy, przedłużył do Kempnego, a ten podał do wychodzącego na wolną pozycję Cieślika. Nasz mały łącznik znalazł się sam na sam z Jaszynem i strzelił w róg bramki. Okrzyki Jest! Jest! wstrząsnęły całym Chorzowem, a za sprawą głośników radiowych chyba całą Polską. Współautorem drugiego gola wkrótce po przerwie był Brychczy, który rozgrywał jedno z najlepszych spotkań w karierze. Po efektownej indywidualnej akcji prawą stroną dokładnie dośrodkował na głowę Cieślika, który mimo skromnego wzrostu nie marnował takich okazji.

Pan Lucjan wciąż powtarza, że był to jeden z najwspanialszych dni w jego życiu. Ludzie szaleli ze szczęścia. Nikt nie zwracał uwagi na padający deszcz. Cieślika i Brychczego kibice zanieśli na ramionach do szatni. Zapanowała ogólnonarodowa euforia. To była naprawdę wielka lekcja patriotyzmu.

Myślami wróciłem na plac Defilad w 1956 roku. Podobnie jak wtedy, ludzie płakali ze szczęścia, ściskali się i dziękowali, jakby to oni dokopali Ruskim. Zmienił się tylko bohater. Już nie towarzysz Wiesław, lecz „Kici”, Cieślik, Szymkowiak… Cała reprezentacja Polski! Przed meczem śląski region przypominał wymarłe miasto. Później zaczął się istny karnawał. Szkoda, że tak rzadko Polacy są wobec siebie równie przyjaźni i solidarni.

Wprawdzie reprezentacja ZSRR miała znacznie lepszą różnicę bramek, ale zgodnie z obowiązującym wówczas regulaminem o awansie miał rozstrzygnąć baraż. Działacze PZPN proponowali Wiedeń bądź Belgrad. Nie mieli jednak odpowiedniej siły przebicia i musieli zgodzić się na Sportforum w Lipsku.

Wiem, że sporo osób proponowało zawieszenie w tym okresie rozgrywek ligowych. Niestety, nie doszło do tego. W efekcie z kadry wypadło kilku ważnych graczy. Szymkowiak złamał rękę, a niebawem kontuzji doznali również Strzykalski, Pohl, Lentner i Gawlik. Ostatecznie żaden z nich nie wyszedł na boisko w Lipsku, ponieważ niemal w ostatniej chwili wycofano z ekipy doktora Henryka Soroczkę. Nikt nie potrafił zrozumieć tej decyzji. Jednak po zwycięstwie w Warszawie nad Finlandią 4:0 nastroje były mimo wszystko dość optymistyczne.

Początkowo nasz zespół miał w barażu przewagę. Niestety, kiedy dobiegało pół godziny gry, piłka odbiła się od pleców zastępującego Szymkowiaka Tomasza Stefaniszyna i wpadła do siatki. Nie brakowało głosów, że w bramce powinien wystąpić Henryk Gronowski z gdańskiej Lechii, który bardzo dobrze rozumiał się ze stoperem Koryntem. Ostatecznie przegraliśmy 0:2. Przeciwników dopingowało kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy radzieckich. Oni stacjonowali tam od wojny. Taki to był neutralny teren. W każdym razie ogromna szansa przepadła i na mistrzostwa świata do Szwecji nie pojechaliśmy.

Di Stéfano w Chorzowie

28 czerwca 1959 roku byłeś jednym ze stu tysięcy kibiców, którzy dopingowali naszych piłkarzy w pierwszym eliminacyjnym spotkaniu mistrzostw Europy z Hiszpanią…

— Goście przyjechali z boskim Alfredo, Argentyńczykiem, gwiazdą światowego formatu. W dniu meczu ze wszystkich stron kraju ciągnęły na Śląsk sznury autokarów. Miejscowi maszerowali na stadion pieszo. Na trybunach nie było wolnych miejsc. Wszyscy oczekiwali piłkarskiej uczty. No i jak się zaczęło, tak się skończyło: pierwszego i ostatniego gola strzelili Polacy. Pohl rozpoczął, a Brychczy zakończył. Niestety, w międzyczasie Hiszpanie trafili czterokrotnie: po dwie bramki zdobyli na przemian Di Stéfano i Luis Suárez. Wspaniałe widowisko, szkoda tylko, że dostaliśmy w plecy. Jednak publiczność długo biła brawo. Mimo nieudanego debiutu w eliminacjach mistrzostw Europy zapamiętam ten mecz do końca życia.

Polska — Hiszpania 2:4 (1:2)

28.06.1956, Chorzów

POLSKA: Tomasz Stefaniszyn — Henryk Szczepański, Roman Korynt, Jerzy Woźniak, Marceli Strzykalski, Edmund Zientara, Ernest Pohl, Lucjan Brychczy, Stanisław Hachorek, Jan Liberda, Krzysztof Baszkiewicz.

HISZPANIA: Antonio Ramallets — Fernando Olivella, Jesús Garay, Sigfrido Gràcia, Joan Segarra, Enric Gensana, Justo Tejada, Enrique Mateos, Alfredo di Stéfano, Luis Suárez, Francisco Gento.

Obrońca Henryk Szczepański opowiadał mi kiedyś, że maleńki lewoskrzydłowy, Francisco Gento, długo śnił mu się po nocach. Sądził, że jest wystarczająco szybki, by zatrzymać rywala. Tymczasem Hiszpan puszczał przed siebie piłkę i po chwili „Burza” oglądał tylko jego plecy. Wiem jednak, że w twojej pamięci szczególnie utkwił Di Stéfano…

Bobo w koszulce ZAMKO z di Stéfano i wiceprezydentem Realu Madryt.

Rzeczywiście. Z wyglądu przypominał raczej księgowego, kiedy jednak dostawał piłkę, w szeregach przeciwników natychmiast ogłaszano alarm. Imponował wszechstronnością. Podawał, dryblował, zdobywał bramki. Osobiście poznałem Di Stéfano po trzydziestu pięciu latach w Chicago. Dostrzegłem go na statku, którym oficjele FIFA płynęli na mecz otwarcia World Cup ’94. Jakoś udało mi się tam wejść i zrobić zdjęcie z nim oraz Ferencem Puskásem i wiceprezesem Realu Madryt. Zwrócili na mnie uwagę, ponieważ byłem ubrany w koszulkę Espanyolu Barcelona z logo ZAMKO — od nazwisk klubowych bramkarzy, legendarnego Ricardo Zamory i Kameruńczyka Thomasa N’Kono. Zaczęliśmy rozmawiać. Powiedziałem, że gdybym miał koszulkę Realu, to chętnie bym ją nosił. Wreszcie sięgnąłem po aparat…

W tym momencie wypada przypomnieć, że rywalizacja o tytuł najlepszej drużyny Starego Kontynentu rodziła się w bólach. Jej głównym animatorem był znany francuski działacz, Henri Delaunay. Nie dożył jednak realizacji swej idei. Napotkał ostry sprzeciw władz Międzynarodowej Federacji Piłki Nożnej (FIFA) oraz czołowych klubów europejskich. Także niektóre krajowe federacje były sceptycznie nastawione.

Do walki o pierwszy tytuł nie przystąpiły czołowe zespoły — Anglia, Włochy, RFN, Szwecja. Dlatego imprezę nazwano skromniej Pucharem Narodów Europy. Hiszpania należała do faworytów. Słynny Helenio Herrerazwany „Magiem” — w przyszłości trener AS Romy w spotkaniach z Górnikiem Zabrze w Pucharze Zdobywców Pucharów — miał w kadrze same sławy. Po zwycięstwie w Chorzowie jego drużyna łatwo pokonała Polskę w rewanżu 3:0. W finałach Hiszpanie jednak nie wystąpili. Po zestrzeleniu amerykańskiego samolotu szpiegowskiego U-2 atmosfera międzynarodowa bardzo się popsuła. Generał Franco nie pozwolił swojej ekipie polecieć do Moskwy, odmówił też wydania wiz Rosjanom. W tym układzie UEFA dwukrotnie przyznała walkower Sbornej. Drużyna ZSRR pokonała 2:1 Jugosławię i została pierwszym mistrzem Europy.

Co się stało z Koryntem?

Przed igrzyskami w Rzymie sternikiem naszej kadry narodowej został niespodziewanie Francuz Jean Prouff. Nie przyniosło to spodziewanych efektów. Wtedy też z reprezentacji zniknął nagle stoper Korynt nazywany „Lwem Wybrzeża”. Co o tym pisano w gazetach?

— Nic. To był temat tabu. Zresztą chyba nigdy nie ukazał się oficjalny komunikat w tej sprawie. Jej kulisy poznałem od pana Romana dopiero po latach, kiedy spotkaliśmy się w Krakowie na obchodach osiemdziesięciolecia PZPN.

Cała historia zaczęła się niewinnie. Po prostu w liście do mieszkającego w Hamburgu znajomego Korynt napisał, że za wygrany mecz w kadrze dostaje trzysta złotych. Jakimś sposobem ta prywatna korespondencja trafiła do gazet. Jedna z nich zamieściła tytuł: Sensacyjne zwierzenia zawodowego piłkarza zza żelaznej kurtyny, a zdjęcie podpisano: Za tak świetne interwencje Korynt każe sobie słono płacić!

Oczywiście nic nie dzieje się bez przyczyny — drużyna RFN była naszym przeciwnikiem w eliminacjach olimpijskich. Po prostu próbowano wykazać, że u nas grają profesjonaliści, i tym sposobem wykluczyć Polskę z turnieju. Jakieś materiały trafiły nawet do siedziby FIFA. Ostatecznie nasi piłkarze pojechali na igrzyska, ale Korynt został w domu. Ówczesny kapitan reprezentacji, Edmund Zientara, wyznał, że mogliśmy zdobyć w stolicy Włoch medal olimpijski, lecz ta historia zupełnie rozbiła zespół. Koryntowi przypięto etykietę niepewnego politycznie, władza kazała wyrzucić go z reprezentacji, zablokowała na wiele lat paszport. W PZPN jak zwykle wszyscy umyli ręce, nie chcieli się narażać. I choć w 1959 oraz 1960 roku Korynt został uznany za najlepszego piłkarza w kraju — zdobywał Złote Buty redakcji katowickiego „Sportu” — piłkę mógł kopać wyłącznie na krajowych boiskach. Drużyna Lechii Gdańsk wyjeżdżała za granicę — on zostawał w domu. Karierę zakończył ostatecznie w trzeciej lidze w 1968 roku, a w koszulce z białym orłem po raz ostatni wystąpił w listopadzie 1959 przeciwko Izraelowi. Niezapomniany Kazimierz Górski tak go oceniał: Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych był nie tylko najlepszym środkowym obrońcą w Polsce, ale jednym z najlepszych w Europie. Był szybki, zwrotny, zwinny, skoczny, dobrze grał głową. Poza tym miał zmysł taktyczny, umiał się ustawić i kierować całym blokiem defensywnym.

Trwała trenerska karuzela, a reprezentacja przegrywała kolejne eliminacje mistrzostw Europy i świata. Niekiedy dochodziło do wręcz kompromitujących porażek. Która cię najbardziej dotknęła?

— Z pewnością klęska 1:7 z ZSRR na moskiewskich Łużnikach. Wciąż miałem przecież w pamięci chorzowską wiktorię. Dochodziło do kuriozalnych sytuacji. Na przykład w fazie wstępnej II Pucharu Narodów Polska trafiła na Irlandię Północną. To miała być łatwa przeszkoda. Tymczasem przegraliśmy dwukrotnie po 2:0 i sen o awansie trzeba było przełożyć na dalszy termin. Prawdziwy dramat przeżyłem też 1 listopada 1965 roku, podczas relacji ze Stadio Olimpico w Rzymie. Rozstrzygały się losy awansu do finałowego turnieju mistrzostw świata w Anglii. Nas urządzało tylko zwycięstwo. Trener Ryszard Koncewicz wystawił więc aż pięciu napastników: Janusza Żmijewskiego, Ernesta Pohla, Jerzego Sadka, Włodzimierza Lubańskiego i Jana Liberdę. Graliśmy praktycznie bez linii środkowej, a ponieważ trafiliśmy na doskonale usposobionych Włochów, skończyło się klęską 1:6. Podejrzewałem, że naszym kadrowiczom podano w przerwie jakieś napoje ze środkiem usypiającym, ponieważ ruszali się po boisku niczym muchy w rosole, o czym dość często wspominał Jacek Gmoch. Prawdziwe Święto Zmarłych.

Na szczęście zdarzały się też chwile radości. Jak zwycięstwo 9:0 nad Norwegią w Szczecinie i gol debiutującego wtedy w kadrze Lubańskiego. Podobno i dla ciebie było to niezapomniane wydarzenie.

— Tylu goli w jednym meczu nie ogląda się zbyt często. W latach 1955–1963 widziałem coś takiego dwa razy; oba w zwycięskich spotkaniach Legii: 9:1 z Górnikiem Radlin — pięć razy wpakował piłkę do siatki Ernest Pohl — i 12:0 z Wisłą Kraków. W Szczecinie mogłem za to oglądać świetną grę oraz bramki reprezentacyjnych debiutantów: jedną szesnastoletniego Lubańskiego i dwie niewiele starszego „Portugalczyka” Zygfryda Szołtysika. To była zapowiedź przyszłych sukcesów Górnika Zabrze.

Dziś kibice wędrują za swoimi ukochanymi drużynami po różnych kontynentach. Wtedy, we wrześniu 1963 roku, podróż z Warszawy do Szczecina była wyprawą na koniec świata. Mnie zajęła cztery dni. Zawiniły nie tylko wlokące się po torach pociągi. Należało jakoś uczcić efektowny sukces, a przy okazji chciałem poznać portowe miasto, w którym znalazłem się pierwszy raz. Ludzie żyli wtedy skromnie, ale na ogół byli wobec siebie serdeczni, nawet w przepełnionych wagonach. Na trybunach stadionu Pogoni zjawiło się prawie trzydzieści tysięcy widzów, a mimo to nie widziałem żadnych przejawów chamstwa i szowinizmu. Dlatego ten wyjazd nadal wspominam z dużym sentymentem.

We wrześniu 1964 roku nie musiałem opuszczać stolicy, żeby przeżyć wielkie emocje. Polacy pokonali na Stadionie Dziesięciolecia ówczesnych wicemistrzów świata Czechosłowaków 2:1. Obie bramki zdobył niezawodny Pohl. To była naprawdę duża niespodzianka.

Canarinhos w Warszawie!

Podejrzewam jednak, że największą frajdę sprawił ci przylot do Warszawy w połowie 1968 roku wspaniałej reprezentacji Brazylii…

— No pewnie! Akurat na parę dni przed wyjazdem za chlebem do Czechosłowacji mogłem wziąć udział w takim wydarzeniu! Była to przecież pierwsza — i dotychczas jedyna — wizyta w Polsce tej drużyny. W składzie same gwiazdy: Carlos Alberto, Gérson, Roberto Rivelino, Jairzinho, Tostão… Goście szybko uzyskali prowadzenie, ale Bernard Blaut wyrównał. I to w jaki sposób! Był to z pewnością jeden z najbardziej efektownych goli w dziejach naszego futbolu. Popularny wśród kolegów „Długopis” przechwycił piłkę w połowie boiska, podał na prawo do Żmijewskiego i ruszył za akcją. Tymczasem „Żmija” minął jakiegoś Brazylijczyka i ładnie dośrodkował na środek pola karnego. By sięgnąć piłki, Blaut musiał się do niej rzucić. Trafił i weszła! Wkrótce Sadek wykorzystał rzut karny i na tablicy pojawił się wynik 2:1.

Niestety, do sensacji nie doszło. Po przerwie goście już wyraźnie przeważali. Nie przeszkodziło to jednak Żmijewskiemu w iście brazylijskim stylu zakręcić całą obroną gości i pokonać bramkarza kanarków. Stąd ksywa „Pele”. Rezultat na 6:3 ustalił pod koniec Rivelino. Dwa lata później Brazylijczycy, niemal w tym samym składzie, zostali w Meksyku mistrzami świata. A z Rivelino miałem okazję porozmawiać podczas argentyńskiego Mundialu. Zanim jednak rozpoczęła się gra na Stadionie Dziesięciolecia, doszło do historycznego spotkania Leônidasa da Silvy z Władysławem Szczepaniakiem. Obaj występowali w meczu Polska — Brazylia w Strasburgu podczas finałów mistrzostw świata w 1938 roku. Wirtuozi z Ameryki Południowej dopiero po dogrywce zwyciężyli wówczas 6:5, a bohaterem dnia został Ernest Wilimowski, który strzelił cztery gole.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy 21 czerwca 1968 roku ujrzałem siebie na zdjęciu w „Expressie Wieczornym”. Trudno uwierzyć, iż ta wielce popularna w swoim czasie popołudniówka już się nie ukazuje.

W latach sześćdziesiątych XX wieku mieliśmy mnóstwo znakomitych piłkarzy. Właściwie w każdej chwili można byłoby wystawić przynajmniej dwie równorzędne reprezentacje. Tymczasem kibice mogli się cieszyć tylko z pojedynczych sukcesów. Dlaczego?

— To byli praktycznie moi rówieśnicy, urodzeni przeważnie jeszcze podczas wojny. Kochali piłkę, z pewnością nie brakowało im również talentu. Jednak pewnych zaległości z młodości — spowodowanych ogólną biedą, brakiem pracy, a niekiedy i głodem — nie sposób było w pełni nadrobić. Ponadto niektórzy stracili najbliższych. To rzutowało na psychikę. Z rozmów wiem, że dopiero trener Ryszard Koncewicz zaczął uczyć kadrowiczów dyscypliny taktycznej, równomiernego rozkładania akcentów w grze oraz ograniczenia niedozwolonych form wspomagania. Niestety, nie zawsze go słuchano. Pod względem organizacyjnym znajdowaliśmy się daleko za rywalami. Że nie wspomnę już o bazie.

Były świetny napastnik Polonii Bytom i reprezentacji, Jan Liberda, wyznał, że prawie wszystko psuli głównie działacze. Uważali siebie za najważniejszych, a piłkarzy traktowali niczym dodatek. Zdarzało się, że ekipa wyjeżdżała za granicę bez rezerwowych graczy. Oficjalnie zatrzymywano im paszporty i natychmiast wskakiwali na zwolnione miejsca jacyś oficjele, przeważnie z wiadomego resortu. Premie też były upokarzające. Zawodnicy otrzymywali po kilka, kilkanaście dolarów. Wystarczało na colę.

Znacznie lepsze warunki mieli w klubach. Dlatego niektórzy traktowali powołania do kadry niczym zło konieczne. Zdarzało się, że zakładali gips na zdrową nogę, by uniknąć tego zaszczytu. Masaże czy odpowiednią dietę znali zwykle tylko ze słyszenia. W tym układzie nikogo nie powinno dziwić, że dopiero na początku lat siedemdziesiątych przyszły sukcesy. Zarówno w wydaniu klubowym, jak i reprezentacyjnym. Trafiły wtedy do sportu większe pieniądze, a 1 grudnia 1970 roku trenerem kadry narodowej został Kazimierz Górski.

Tomek kozłem ofiarnym

Jednak wówczas chyba jeszcze mało kto wierzył, że to początek zupełnie nowej epoki. Zresztą na początku pracy pana Kazimierza też przeżywaliśmy huśtawkę nastrojów. Dowodem jest chociażby porażka 1:3 z RFN w eliminacjach mistrzostw Europy. Nie znaliśmy się jeszcze, lecz obaj siedzieliśmy w dziewięćdziesięciotysięcznym tłumie na Stadionie Dziesięciolecia. Jak obecnie wspominasz tę słoneczną niedzielę października 1971 roku?

— Moim zdaniem Helmut Schön dysponował wtedy jedną z najsilniejszych drużyn w dziejach futbolu. Sepp Maier, Franz Beckenbauer, Günter Netzer, Paul Breitner, Gerd Müller i ich koledzy rok wcześniej wywalczyli mistrzostwo Europy, a dwa lata później mistrzostwo świata. Natomiast Kazimierz Górski dopiero szukał optymalnych rozwiązań. Ponadto niemal w ostatniej chwili ze składu wypadł znajdujący się wtedy w wybornej formie bramkarz zabrzańskiego Górnika, Jan Gomola. Niebawem pojawiły się opinie, że to nie kontuzja ręki, tylko po prostu wystraszył się rywali. Prawdę zna chyba tylko sam zainteresowany. W trybie awaryjnym musiał go zastąpić ściągnięty z młodzieżówki Jan Tomaszewski. Debiutanta okrzyknięto głównym sprawcą porażki. Przez dłuższy czas był na ligowych stadionach regularnie wygwizdywany. Jednak zdaniem trenera — i nie tylko — sprawę zawalił Gorgoń. Miał pilnować Müllera, a tymczasem znacznie niższy niemiecki napastnik zdobył dwa gole, w tym jednego… głową. Ale też ustawienie naszego zespołu było — oględnie mówiąc — dziwne. Górski nieoczekiwanie zrezygnował z Kazimierza Deyny. Miejsce legionisty, chyba pod wpływem śląskiej prasy, zajął Bronisław Bula, który miał być w wyśmienitej formie, a po przerwie został zmieniony przez Antoniego Kota. Obaj wypadli kiepsko. Z kolei na kluczowej pozycji ostatniego stopera wystąpił myślący już o zakończeniu kariery trzydziestoczteroletni Stanisław Oślizło, który po prawej stronie miał… lewonożnego Adama Musiała. Efekty były łatwe do przewidzenia. Wprawdzie Robert Gadocha uzyskał prowadzenie, lecz znakomicie kierowani przez Netzera Niemcy szybko odrobili straty i wygrali 3:1. W rewanżu nasza znacznie lepiej już ustawiona drużyna zremisowała w Hamburgu 0:0. Duże brawa zebrali doświadczony bramkarz Marian Szeja oraz stoper Marian Ostafiński. O awansie można było jednak zapomnieć. Tym bardziej że punkty zostały stracone także z Albanią (1:1) i Turcją (0:1). Jak zwykle początki są trudne. Jednak już było widać, że z tej mąki będzie chleb. Tworzyła się prawdziwa piłkarska rodzina.

Mamy złoty medal!

Przebieg Igrzysk XX Olimpiady w Monachium śledziliśmy jeszcze na ekranach telewizorów czarno-białych. 5 września 1972 roku doszło do tragedii. Palestyńscy terroryści wtargnęli do wioski olimpijskiej, wzięli zakładników z ekipy Izraela. Później była nieudolnie przeprowadzona próba ich odbicia. Polała się krew. W sumie zginęło piętnaście osób. Właśnie w tym dniu reprezentacje piłkarskie Polski i ZSRR pojawiły się na stadionie w Augsburgu. Stawką meczu był awans do finału. Ale czy zagrają? Wreszcie prezydent MKOl Avery Brundage wypowiedział słynną formułę The games must go on. Igrzyska będą kontynuowane.

— Pamiętam, że Lubański i Murtaz Churciława ze sporym opóźnieniem wyprowadzili drużyny na murawę. Sędzia gwizdnął. Cały „film” z tego spotkania mam w głowie. Po akcji Olega Błochina Rosjanie bardzo długo prowadzili. Dopiero w siedemdziesiątej dziewiątej minucie Deyna wyrównał z karnego, a o naszym zwycięstwie przesądził w osiemdziesiątej siódmej Zygfryd Szołtysik. Później dowiedziałem się, że mały pomocnik zabrzańskiego Górnika znalazł się na boisku przypadkowo. Otóż trener Górski postanowił zastąpić Zbigniewa Guta Andrzejem Jarosikiem. Kazał mu się rozbierać. A co ja teraz pomogę? — powiedział podobno zawodnik Zagłębia Sosnowiec. No to wszedł Szołtysik i okazał się ojcem sukcesu. Natomiast Jarosik już nigdy nie otrzymał powołania do kadry, chociaż należał do najskuteczniejszych i najbardziej dynamicznych napastników w lidze. „Zyga” potwierdził te wydarzenia podczas ostatniej wizyty w moim domu.

Opowiadał też o swojej pracy w Niemczech. W pewnej chwili żona zaproponowała do kawy po małym koniaczku. Jakież było jej zdziwienie, kiedy gość odmówił. Czyżby abstynent? Nie. Okazało się, że miał jeszcze złożyć wizytę u Krystyny i Henryka Losków.

W tej sytuacji sam też odstawiłem kieliszek i odwiozłem Szołtysika na dolny Mokotów.

Warto jeszcze dodać, że w ekipie olimpijskiej zabrakło Jana Banasia, który był jednym z bohaterów eliminacji — strzelił między innymi dwa gole Bułgarom w Warszawie. Jego ojciec mieszkał jednak w RFN, sam piłkarz też pozostał kiedyś samowolnie za granicą i władze przy różnych okazjach zatrzymywały mu paszport. O ile wiem, szefowie PZPN nigdy w tej sprawie nie interweniowali.

Finał turnieju olimpijskiego rozegrano 10 września w strugach deszczu. Do przerwy Węgrzy prowadzili 1:0, lecz bohaterem wieczoru okazał się twój idol Deyna. Zdobył dwie bramki, w sumie miał ich na koncie dziewięć i został królem strzelców całej imprezy…

— Warto przypomnieć, że najpierw Kazio miał swój udział przy golu strzelonym przez rywali. Jednak później w pełni się zrehabilitował za niefortunne zagranie. W kraju zapanowała ogromna radość. W ogóle były to bardzo udane igrzyska. Polscy sportowcy zdobyli w Monachium aż dwadzieścia jeden medali, w tym siedem złotych. Mistrzem olimpijskim w pchnięciu kulą został mój były kolega szkolny i „duży brat”, Władek Komar. Byliśmy z jednego rocznika, Władek był co najmniej o głowę ode mnie wyższy. Trafił do naszej klasy już po rozwiązaniu Korpusu Kadetów.

Wkrótce po igrzyskach pojawili się jednak malkontenci, którzy zaczęli podważać sukces piłkarzy. Twierdzono, że rywalizacja olimpijska w tej dyscyplinie to praktycznie mistrzostwa krajów socjalistycznych. Nasi zawodowcy grali przecież z zachodnimi amatorami oraz egzotycznymi drużynami typu Kolumbia, Ghana czy Maroko…

Dla mnie znacznie ważniejsze było jednak to, że mieliśmy złoty medal, po raz pierwszy od 1939 roku pokonaliśmy Węgrów, a po drodze daliśmy jeszcze łupnia Rosjanom, z którymi tradycyjnie mieliśmy na pieńku. W tym momencie pewna refleksja: jak wiadomo, każda władza polityczna pragnie ogrzać się przy okazji sportowego sukcesu. Również w ostatnich latach mogliśmy przekonać się o tym wielokrotnie. Natomiast w 1972 roku piłkarze byli podejmowani przez Edwarda Gierka i jego świtę. Przed kamerami telewizji i w blasku fleszy 10 września ogłoszono oficjalnie Dniem Piłkarza. Decydenci obiecali między innymi wybudowanie nowoczesnego ośrodka szkoleniowego nie tylko na potrzeby reprezentacji. Minęło prawie czterdzieści lat, a takiego ośrodka wciąż nie ma. Ostatnio kadrowicze najczęściej korzystali z hotelu i boisk nieistniejącej już praktycznie Amiki Wronki. To jednak nie to samo.

Uciszyli Wembley

O rzeczywistych umiejętnościach złotych medalistów olimpijskich mieliśmy przekonać się podczas eliminacji mistrzostw świata. Trafiliśmy do grupy z Anglią i Walią. Czy po losowaniu wierzyłeś w awans?

— Z natury jestem optymistą, lecz Anglicy, prowadzeni przez legendarnego sir Alfa Ramseya, wydawali się zespołem jakby z innej półki. Muszę wyznać, że przez brak wiary przegrałem nawet zakład z kolegą z pracy, Januszem Woźniakiem. Kosztowało mnie to wystawny obiad.

Zresztą na początku rywalizacji zanotowaliśmy falstart, przegrywając w Cardiff z Walią 0:2. W międzyczasie z reprezentacyjnej kariery zrezygnował bramkarz Hubert Kostka i między słupkami pojawił się nieoczekiwanie Tomaszewski, któremu wielu kibiców wciąż wypominało ten nieszczęsny mecz przeciwko RFN.

Pan Kazimierz Górski, który z przymusu finansowego prowadził w tamtym okresie równolegle reprezentację i ŁKS, opowiadał później, w jakich okolicznościach podjął decyzję. Wiedział, czym ryzykuje, ale wierzył w umiejętności „Tomka”, którego codziennie obserwował w łódzkim zespole. Wszedł zatem do jego pokoju i zapytał: Jesteś gotów? Chwila zawahania, a zagrałby Szeja z Zagłębia Wałbrzych.

6 czerwca 1973 roku pojechałeś oczywiście do Chorzowa na spotkanie z Anglią?

— Zjawiłem się na Śląsku już dwa dni wcześniej i postanowiłem nie spuszczać oczu z Anglików. Między innymi na bocznym boisku GKS Katowice oglądałem niby trening, niby jakieś czarowanie. Piłkarze wraz z trenerem posiedzieli trochę na środku, pośmiali się i… wrócili autokarem do hotelu. Najwyraźniej byli pewni siebie. Sir Ramsey nie chciał rozmawiać z dziennikarzami. Za to już kilka godzin przed meczem nasi kibice zrobili na Stadionie Śląskim niesamowity kocioł. Do tego zdążyłem się już przyzwyczaić, natomiast ogromne wrażenie zrobił na mnie słynny lord angielskich fanów. Ten starszy pan — ubrany we frak i cylinder w barwach brytyjskiej flagi — od lat jeździł na wszystkie mecze reprezentacji. W pewnym momencie zaczął chodzić od sektora do sektora, zdejmował cylinder i kłaniał się. Początkowo uznano to za prowokację i został wygwizdany, ale wkrótce ludzie zrozumieli jego prawdziwe intencje i zaczęli klaskać.

Siedziałeś na trybunach. Kto był twoim zdaniem autorem pierwszego gola dla Polski: Banaś czy Gadocha?

— Tego dylematu przez wiele lat nie rozstrzygnęły ani kamery telewizyjne, ani sami zainteresowani. Jest również wersja o samobójczym trafieniu Bobby’ego Moore’a. Nie chcę się wymądrzać, ale moim zdaniem wszystko zaczęło się od kapitalnie wykonanego przez Gadochę rzutu wolnego. On miał bezsprzecznie największą zasługę w zdobyciu tego gola. Drugi, zdobyty przez Lubańskiego, był przedniej marki. Nasz kapitan zaatakował Moore’a, który też występował z opaską na rękawie, w momencie przyjmowania piłki, odebrał mu ją i pognał w kierunku bramki. Po strzale Włodka piłka minęła skracającego kąt Petera Shiltona, trafiła w wewnętrzną część słupka i wpadła do siatki. 2:0! Brytyjski lew na kolanach! Znów przypomniał mi się rok 1957 i zwycięstwo nad ZSRR w tym samym miejscu. Tak tworzy się historia. Niestety, bezcenny sukces został okupiony ciężką kontuzją Lubańskiego, która na kilka lat przerwała jego karierę.

Na stadionie wydawało się, że stoper Roy McFarland popełnił ohydny faul na Włodku. Tymczasem był to typowy piłkarski wypadek przy pracy. Anglik zaatakował jedną nogę zabrzanina — nie wytrzymało kolano w drugiej.

To jedyne dotychczas zwycięstwo naszej kadry narodowej nad Anglikami.

Polska — Anglia 2:0 (1:0)

06.06.1973, Chorzów

POLSKA: Jan Tomaszewski — Krzysztof Rześny, Mirosław Bulzacki, Jerzy Gorgoń, Adam Musiał, Jerzy Kraska, Kazimierz Deyna, Lesław Ćmikiewicz, Jan Banaś, Włodzimierz Lubański (54 min. Jan Domarski), Robert Gadocha.

ANGLIA: Peter Shilton — Paul Madeley, Robert Moore, Roy McFarland, Emlyn Hughes, Peter Storey, Alan Ball, Colin Bell, Martin Peters, Martin Chivers, Allan Clarke.

Do awansu wciąż było jednak daleko…

— Pod koniec lipca kadrowicze odlecieli na długie tournée do Kanady, USA i Meksyku. Później dowiedziałem się nieco więcej na temat tego pobytu. Najbardziej gościnna okazała się Polonia w Chicago. Bankiet gonił bankiet. W ogóle za Wielką Wodą zawodnicy niewiele trenowali i powoli obrastali tłuszczem. Tymczasem w drodze powrotnej zaplanowano towarzyskie spotkanie z Bułgarią.

Trener Górski, widząc kiepską dyspozycję fizyczną swych podopiecznych, wezwał z kraju posiłki. Do Warny udali się: Henryk Wieczorek, Bogdan Masztaler i Grzegorz Lato. Ten ostatni zrobił to bardzo niechętnie, czuł się urażony pominięciem w składzie ekipy, która wojażowała po Ameryce. Uległ dopiero perswazji prezesa Stali Mielec, Edwarda Kazimierskiego. Dobrze zrobił. Strzelił dwa gole Bułgarom i od tego momentu miał już stałe miejsce w reprezentacji. Swoją pozycję ugruntował jeszcze bramką w rewanżu z Walią zakończonym naszym zwycięstwem 3:0.

Po doświadczeniach z Cardiffw gazetach pisano, że będzie to prawdziwa jatka. Atmosfera została mocno podgrzana.