Tajemnica Wysp Koralowych. Legendy, baśnie, opowieści z Azji, Afryki i Oceanii - Andrzej Sarwa - ebook

Tajemnica Wysp Koralowych. Legendy, baśnie, opowieści z Azji, Afryki i Oceanii ebook

Sarwa Andrzej

4,0

Opis

Tajemnica   Wysp   Koralowych”  to  zbiór  pięknych i mądrych egzotycznych baśni, legend, mitów oraz opowieści z różnych stron świata, przeznaczonych zarówno dla dzieci jak i dla dorosłych. Tom zawiera opracowane literacko przez Andrzeja Juliusza Sarwę prastare i autentyczne wątki baśniowe i legendarne ludów Azji, Afryki i Oceanii, przekazywane sobie przez stulecia z ust do ust, a spisane dopiero w niezbyt odległej przeszłości. „Tajemnica Wysp Koralowych” to obowiązkowa  pozycja w domowej biblioteczce tych wszystkich, którzy chcą zaszczepić w swoich dzieciach miłość nie tylko do baśni lecz także w opowiadanych historiach   szukają   prawdziwej   mądrości, podanej w sposób charakteryzujący się szlachetną prostotą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




opowiedział: Andrzej Juliusz Sarwa

Tajemnica Wysp Koralowych

legendy, baśnie, opowieści z Azji, Afryki i Oceanii

Armoryka

Sandomierz 2013

Redaktor tomu: Joanna Sarwa

Projekt okładki: Tomasz Obara

© Andrzej Juliusz Sarwa 2013

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

ISBN 978-83-64145-03-2

I. AZJA

Ruru i król podziemnego świataopowieść indyjska

Dawnymi czasy, tak dawno, że dzisiaj nikt już nie pamięta, kiedy się to działo, w dalekich Indiach, w jednym z wielkich i pięknych miast leżących nad świętą rzeką Ganges, mieszkał pewien człek.

Był dobry, spokojny i cichy. Nikomu nie wadził, nikomu nie wchodził w drogę, nie potrafił się przechwalać, ani w tłumie przepychać łokciami, przeto uchodził za miękkiego i słabego, a słabymi i miękkimi zwykle się pogardza. Nie dlatego wszakże, iż tylko na pogardę oni zasługują, lecz z tej przyczyny, że się ich bać nie potrzeba. O! Niechby ktoś okazał wzgardę takiemu, którego określa się mianem człowieka twardego! Rychło by pożałował!

A zatem dla naszego człeka życie stanowiło jedno pasmo udręk. Załatwianie najbłahszej rzeczy urastało dlań do rangi wielkiego problemu, a troski i zmartwienia nie opuszczały go ani na krok.

W końcu zatem pomyślał:

„– Skoro mam wieść taki żywot od poranku dzieciństwa aż do zmierzchu starości, będąc pogardzanym przez wszystkich wokoło, to bez ochyby lepiej uczynię, jeżeli rozstanę się z tym podłym światem. Odejdę precz, zaszyję się w dżungli i wiodąc żywot pustelnika, będę skarbił sobie zasługi u bogów mieszkających wysoko, ponad niebieską powałą.”

Jak postanowił, tak też i uczynił.

Wyciąwszy kostur podróżny z gałęzi figowca i zabrawszy w węzełku nieco żywności na kilka pierwszych dni, bez żalu porzucił zacisze rodzinnego domu, gdzie na świat przyszedł i gdzie przepędził dzieciństwo i młodość, i raźno ruszył krętą, wyboistą dróżką ku dżungli, która rysowała się sinoliliowo na horyzoncie.

Starał się unikać spotkań z ludźmi, bowiem obrzydli mu do tego stopnia, że rozmowa z drugim człowiekiem na najbłahszy nawet temat mierziła go.

Wreszcie, po kilku dniach marszu, otulił go zielonkawy półmrok, a ponad głową zawisło sklepienie zbudowane z kłębowiska konarów i lian, ogromnych liści, mchów i porostów, zwieszających się festonami z na poły zbutwiałych konarów drzew dziewiczego lasu.

Z górnych pięter dżungli dobiegały jego uszu odgłosy ptaków i powrzaskiwania małp. Coś niepokojąco szeleściło wśród niskich roślin o kolorowych liściach, zwartym dywanem porastających oślizgłą, rdzawoczerwoną glebę.

Wędrowiec po raz pierwszy od wielu, wielu lat poczuł, że wszystko zło, rodzące się zeń lęki i zagrożenia, zmartwienia i troski zostały hen, daleko, wśród murów miejskich ulic, wśród wiejskich chat, wśród uprawnych pól. Poczuł się nareszcie wolny i spokojny.

Poznał uczucie, za którym podświadomie tęsknił od tak dawna i poznał całą wspaniałość owego uczucia.

W dżungli cudownej kolorami roślin, przystrojonej klejnotami kwiatów, których istnienia dotąd nawet nie podejrzewał, było parno. Powietrze gorące i przesycone wilgocią, skraplającą się na skórzastych liściach jakichś nieznanych mu drzew, z trudem docierało do płuc. Rychło ubranie stało się mokre, a włosy zlepił pot, który zrosił całe ciało.

Wędrowiec rozebrał się zatem, zostawiwszy tylko przepaskę na biodrach i odczuwszy ulgę, ruszył w dalszą drogę. Przedzierał się z uporem przez gąszcz, chcąc co prędzej odejść jak najdalej od uczęszczanych szlaków, a natrafiwszy na dogodne miejsce, zamieszkać tam już na stałe.

Dla kogoś, kto ani nie znał dżungli, ani nie nawykł do kontaktów z naturą, wędrówka owa stanowiła prawdziwą torturę. Giętkie gałęzie boleśnie smagały go po twarzy i ramionach. Ostre ciernie kaleczyły stopy. Serce od wysiłku waliło jak oszalałe i zdawało się, iż chce wyskoczyć z piersi.

Lecz w końcu cały ów wysiłek został nagrodzony. Oto bowiem drzewa poczęły rzednąć, a na końcu oczom utrudzonego człeka ukazał się pożądany widok: rozległa polana, skąpo porośnięta niskimi kępkami jakichś bylin i krzewów, pełna różnokolorowego kwiecia i zewsząd otoczona zwartymi ścianami dziewiczego lasu.

Wyniosłe bambusy chyliły się w łagodnym podmuchu wietrzyku, a postrzępione ogromne liście bananowców, spomiędzy których zwieszały się dorodne kiście dojrzałych owoców, ocieniały źródełko dające początek wąziuchnej strudze wody ginącej kędyś hen, w zbutwiałych pokładach obumarłych liści zaścielających ziemię pomiędzy pniami leśnych olbrzymów.

Trudno było wymarzyć lepsze miejsce, aby w nim zbudować mieszkanie. Złożył więc nasz wędrowiec skromny dobytek na ziemi i zabrał się do wznoszenia z bambusowych pędów skromnej chatynki, która miałaby go ochronić i przed skwarem tropikalnego słońca, i przed ulewą.

Powoli szła mu owa praca, bo nie miał ani odpowiednich narzędzi, ani też wprawy w budowaniu chaty, gdy jednak ukończył dzieło, odczuł wielkie zadowolenie i dzień cały poświęcił na odpoczynek.

Później zaś czas upływał mu jednostajnie: medytował, wędrował po okolicy, coraz bardziej zaznajamiając się z dziką przyrodą, coraz bardziej ją rozumiejąc i coraz bardziej wtapiając się w krajobraz.

Nie miał wielkich wymagań: ot, starczyło, że nasycił głód kilkoma bananami, garstką jadalnych korzonków, jagód czy jakichś innych owoców spotykanych w dżungli, a pragnienie zaspokoił krystaliczną, zimną, smaczną wodą źródlaną, by poczuć się szczęśliwym.

Tak mu upływały dnie, a dnie łączyły się w tygodnie, tygodnie zaś w miesiące. Zwierzęta zrazu nieufne wobec przybysza z innego niż ich własny świata, powoli przywykły do niego. Nie raz i nie dwa przychodzili doń mieszkańcy dżungli, a pewien stary tygrys nawet zamieszkał razem z pustelnikiem.

Przeszło parę lat. Kostur wędrowny wycięty z gałęzi figowca a wbity w ziemię, aby umocnił konstrukcję jednej ze ścian chatynki, zapuścił korzenie i wyrósł na okazałe drzewo, które rodziło wyborne w smaku owoce, przy okazji stanowiąc dodatkową osłonę od deszczu.

Tego dnia stary samotnik, gdy tylko wstał i obmył twarz z resztek snu, a później posilił się przygarścią ugotowanych młodych pędów bambusa, postanowił że uda się na poszukiwanie pewnych jadalnych korzeni, które mu wyjątkowo smakowały, a których w najbliższej okolicy swego zamieszkania ostatnio nie spotykał.

Szedł powoli, często odpoczywając, nieświadomie obrawszy kierunek, z którego przed laty przywędrował, a zatem zmierzał ku przebiegającemu blisko dżungli gościńcowi.

Miało się już pod wieczór i pustelnik, wiedząc, że za dnia żadną miarą nie zdoła powrócić do domu na polanie, jął rozglądać za miejscem, w którym mógłby spokojnie przespać noc.

Drzewa przerzedziły się mocno i pomiędzy nimi prześwitywała dal otwartej przestrzeni, gdzie żyją ludzie, wznosząc swoje miasta i wsie, oraz uprawiając pola.

Ponieważ nie miał najmniejszego nawet zamiaru wracać do świata porzuconego przed laty, już zamierzał zawrócić i zaszyć się w gąszczu, gdy naraz jego uszu doleciał głos, jakiego jeszcze nigdy nie posłyszał w puszczy. Był to płacz dziecka.

„– Och! – pomyślał pustelnik. – Ktoś tu jest w okolicy. Lepiej abym się z tym człowiekiem nie spotkał.”

Wszakże płacz niemowlęcia miast cichnąć, narastał.

„– Czemuż to nikt nie uspokoi maleństwa? – zastanawiał się. – Jakaż to matka bez serca pozwala, by jej dziecko cierpiało niedolę?”

Zatrzymał się, czekając, czy płacz ustanie. Mijała jednak chwila za chwilą, a głos mimo że już z lekka ochrypły nadal docierał do uszu pustelnika.

„– To dziwne. Chyba pójdę i zobaczę, cóż tam się dzieje.”

Szedł tak spiesznie, jak tylko pozwalało na to gęste podszycie i gdy dotarł na sam skraj dżungli, słońce lada chwila miało skryć się poza widnokręgiem, udając się na spoczynek po dniu pracowitej wędrówki po niebiańskim gościńcu.

Śród paproci, które swymi pierzastymi liśćmi je ocieniały, spoczywało drobne ciałko dziecka. Teraz dziecko już nie płakało. Najwyraźniej zabrakło mu na to sił i łez, lecz wstrząsał nim spazm jakiś i drgały wszystkie mięśnie.

Dziecko było zupełnie samo, a jego wygląd najwyraźniej świadczył, że cierpi męki głodu i pragnienia. Skąd się tutaj wzięło, żadną miarą nie sposób było dociec. Wszakże pustelnik przypuszczał, że pewnie jego ojciec czy matka, albo też i oboje rodzice zginęli od kłów drapieżników, które swą zdobycz odciągnęły w głąb tropikalnego lasu, pozostawiając jako nazbyt lichy kęs tę oto ludzką kruszynę, która niechybnie byłaby zginęła, jeśliby stary samotnik jej nie odnalazł.

Wziął niemowlę na ręce i kołysząc je leciutko, przyciskał do piersi, aby uspokoić:

„– No i cóż ja ci dam? Cóż dam”?

Później zaś nadłamał łodygę liany pewnego gatunku, a z miejsca zranienia jęła natychmiast wypływać woda. Zebrał jej trochę w kubek, który sporządził ze zwiniętego liścia i napoił niemowlę, a gdy jeszcze je nakarmił roztartym na papkę kawałeczkiem słodkiego banana, uspokoiło się i natychmiast zasnęło.

Noc obojgu minęła spokojnie. Kiedy tylko pozłocista kula dziennej gwiazdy rozświetliła nieboskłon, pustelnik, wziąwszy maleństwo na ręce, ruszył w powrotną drogę do swojego szałasu.

Teraz musiał iść jeszcze wolniej, aby bezbronnej istotce nie stała się żadna krzywda, a ponadto co jakiś czas musiał ją karmić. Minął poranek i przedpołudnie, nadszedł wieczór i dopiero wówczas pustelnik wszedł do chatynki na polanie.

I od owej pory stary człowiek już nie był sam, bo zajął się wychowywaniem znalezionej dziewczynki, której nadał imię Pramadwara.

Zgoła inaczej żyło mu się teraz. Chcąc nie chcąc, musiał poświęcać mniej czasu na medytacje i modły, za to bardziej zabiegać o przyziemne sprawy.

Przybyło mu pracy, ale też stał się jakiś radośniejszy, bo zrozumiał, że mając cel w życiu i sens tego życia widząc, mniej ono męczy i mniejszym ciężarem obciąża barki śmiertelnika.

Dziewczynka rosła i nabierała sił, nie wiedząc, iż poza nią i pustelnikiem, którego uważała za własnego ojca, są jeszcze i inni ludzie na świecie.

Brak zmartwień, proste życie, proste pożywienie, dnie całe spędzane na wędrówkach po lesie sprawiły, iż Pramadwarze nieznane były ni choroby, ni smutek.

W miarę, jak upływał czas i przemijały pory roku suche i dżdżyste, coraz bardziej doroślała, zaś w miarę jak doroślała, również i piękniała, nabierając powabnych kobiecych kształtów. Jakże się cieszył stary pustelnik, że w promieniu wielu mil nie ma żywego człowieka, i że z tej choćby przyczyny jego przybrana córeczka, jego Pramadwara, nie opuści go nigdy i pokąd tylko słońce świecić będzie dla jego oczu, pokąd nie ogarnie go zmrok wiecznej nocy, będzie mu podporą i pociechą.

Dżungla, która dla dziewczyny wyrosłej już na pannę nadającą się w sam raz do zamęścia była domem, nie kryła żadnych tajemnic. Znała ją na wylot i po wielokroć przebiegała jej ścieżki. Już to by uzbierać coś do zjedzenia, już to, aby zerwać pęk kwiatów pyszniących się swoją urodą i upleść z nich wieńce na szyję i głowę.

Nie wiedząc nic o wielkim świecie pełnym ludnych miast, wsi licznych rozsianych wśród pól, nie wiedząc nic o pięknych strojach i bogactwie klejnotów wyrabianych ze złota i szlachetnych kamieni, nie tęskniła za życiem innym, niżeli wiodła i nie pożądała nijakich zmian.

Wszakże nic na tym świecie nie jest takie, jak byśmy chcieli, zaś los często bywa złośliwy. Przeznaczenie natomiast, jakie jest komu pisane, zwykle go nie omija, chyba żeby w sprawę wmieszali się sami niebianie zamieszkujący ponadsłoneczny świat i z rzadka tylko goszczący między śmiertelnymi.

* * *

Miało się już przedpołudnie i słońce prawie sięgało zenitu. Rozgrzane wilgotne powietrze wprost dusiło, a obfity pot zlewający całe ciało Pramadwary sprawiał, że pragnęła tylko jednego: zanurzyć się w chłodnej wodzie leśnego jeziorka i spłukać z siebie zmęczenie i brud, który łatwo przylegał do spotniałej skóry.

Z ulgą zatem powitała niebieszczejącą tafelkę wody, zasługującą raczej na miano większej kałuży niż jeziorka, a z jeszcze większą ulgą, zrzuciwszy wierzchnie odzienie zszyte z odpowiednio obrobionej kory pewnego gatunku drzewa, zanurzyła się aż po szyję w przyjemnej toni.

Leżała na wznak, wpatrując się w bezkres błękitnego nieba, wyzbywszy się wszystkich myśli, odpoczywając w ten szczególny sposób charakterystyczny dla ludzi nawykłych do rozmyślania o rzeczach i zjawiskach z przyjemnością nie mających nic wspólnego.

Powoli przemijała chwila za chwilą. Słońce, sięgnąwszy szczytu nieba, jęło niepostrzeżenie opuszczać się ku zachodowi. Rozgwar stworzeń mieszkających w dżungli, leciutki szmer wydawany przez liście wyrosłe na szczytowych konarach, którymi poruszał wiatr, wszystko to podkreślało spokój panujący w przyrodzie, zdając się mówić:

„– Nie lękaj się… nie lękaj… przecież należysz do naszego świata, do świata, w którym nic nie dzieje się bez celu; do świata, w którym nikt nie wie, co to krzywda…

Pramadwara przymknęła oczy i zdało jej się, że prócz myśli nie pozostało z niej nic więcej, że ciało rozpłynęło się gdzieś w nieskończoności… Było jej dobrze, tak dobrze jak nigdy. I oto naraz czar ów prysł z nagła i niespodziewanie.

Uszu dziewczyny dobiegł odgłos łamanych uschłych gałęzi i przedzierania się przez gąszcz niskich zarośli.

„– Cóż to może być? – pomyślała. – Na słonia czy bawołu porusza się zbyt cicho, a inne zwierzę nie czyniłoby aż tyle hałasu.”

Zdziwiona wyszła z wody i przyodziawszy się czym prędzej, kryjąc się śród gęstwiny krzewów i paproci, cichuteńko zbliżyła się do miejsca, z którego jej uszu dobiegł ów dziwny odgłos.

Delikatnie rozsunąwszy dłońmi liście, z zaciekawieniem wyjrzała na wydeptaną kiedyś przez słonie ścieżkę, której jeszcze puszcza nie zdążyła zarosnąć. Wyjrzała i… oniemiała ze zdziwienia.

Oto jej oczom ukazała się istota przedziwna. Bez wątpienia należąca do tego samego rodzaju co ona sama i jej opiekun – stary pustelnik. Był to bowiem człowiek, a jak wiemy Pramadwara nie miała pojęcia o tym, że żyją jacyś ludzie na świecie.

Zobaczyła mężczyznę przyodzianego w strój tak piękny, iż chyba pięknem swoim dorównywał urodzie orchidei – tych żywych klejnotów dżungli.

Ubranie uszyte było z materii, której nie potrafiłaby nawet nazwać i całe zahaftowane w fantastyczne wzory złotą i srebrną nicią. Przy bladobłękitnej kurcie skrzyły się diamentowe guzy, a szafirowa zapinka przytrzymywała przy turbanie pęk piór jakiegoś rzadkiego ptaka.

Na widok nieznajomego Pramadwara niechcący wydała okrzyk zdumienia. Mężczyzna, który wyglądał na bardzo zmęczonego, ożywiwszy się, natychmiast obrócił głowę w stronę, z której ów głos go dobiegł.

– Kto to? – zapytał. – Kto kryje się w zaroślach? A nie słysząc odpowiedzi, jął prosić:

– Nie bój się mnie, nieznajoma istoto. Nie lękaj się mnie. Zbłądziwszy śród plątaniny gałęzi i lian, zgubiwszy ścieżkę wiodącą przez dżunglę, potrzebuję pomocy. Jeśli mi jej odmówisz zginę.

Gdy Pramadwara wysłuchała owych słów do końca, choć jeszcze pełna lęku i niepewności, delikatnie rozsuwając dłońmi gałęzie krzewu, za którym się kryła, wyszła i stanąwszy przed mężczyzną, zapytała:

– Jakże mogę ci pomóc, nieznajomy?

Zaś on, nie spodziewając się ujrzeć dziewczynę w tak odludnym miejscu, dziewczynę chociaż przyodzianą w strój z drzewnej kory, a przyozdobioną tylko girlandami kwiatów o niebo przewyższającą urodą wszelkie kobiety, jakie był do tej pory spotkał, zamiast odpowiedzieć na jej pytanie, zawołał:

– O niebianie! Jakaż ona piękna! Jaka piękna!

– I ty jesteś piękny, panie – odparła Pramadwara, która żyjąc w leśnej głuszy, nie wiedziała, co wypada, a co nie wypada mówić i czynić kobiecie.

– Jesteś tak piękny, jak najpiękniejsze kwiaty dżungli – ciągnęła. – Nigdy dotąd nie widziałam istoty podobnej tobie!

Uśmiechnął się zmieszany zbłąkany wędrowiec, słysząc owe słowa, a później zapytał:

– Jakże ci na imię, nieznajoma?

– Jestem Pramadwara.

– Ja zaś Ruru i jestem synem potężnego radży. Ponieważ bardzo mi dokucza i głód i pragnienie, a ponadto jeszcze jestem nieludzko zmęczony, zaprowadź mnie, proszę, do swojego domu. Wierz mi, że umiem się odwdzięczyć.

* * *

Gdy stary pustelnik ujrzał swą przybraną córkę wyłaniającą się spośród gąszczu w towarzystwie bogato przyodzianego młodzieńca, pojął że oto zbliża się chwila, w której Pramadwarę przyjdzie mu utracić. Zrozumiał, iż na nic się nie zdały próby uchronienia jej przed światem, zatajanie wszelkiej wiadomości o nim, wychowywanie w niewiedzy, w przekonaniu, że poza ich dwojgiem i puszczą zewsząd otaczającą bambusową chatę, nie ma już niczego i nikogo więcej.

Teraz oto pojął, że jeśli komu coś jest przeznaczone, stać się tak musi, choćby i nawet najpotężniejszy z władców, jacy żyją, żyli lub żyć będą kiedykolwiek na ziemi, usiłował się przeznaczeniu przeciwstawić.

Wszakże nie dał po sobie poznać, iż robak zgryzoty począł drążyć jego serce. Uśmiechnął się i starał się być dla gościa bardzo uprzejmy. Jednocześnie jednak bacznie obserwował młodych i nie umknęło jego wzrokowi to, że oboje byli zapatrzeni w siebie tak dalece, że z trudem docierały do ich uszu słowa, które wypowiadał.

Po skromnej wieczerzy i nocy spędzonej na posłaniu wymoszczonym najmiększym mchem Ruru, wstawszy i obmywszy się w strumyku, siadając do śniadania złożonego z owoców, jadalnych korzeni i pędów, powiedział do pustelnika:

– Posłuchaj starcze. Pokochałem twoją córkę od pierwszego wejrzenia. Czuję, że i ja nie jestem dla niej obojętny. Pozwól bym pojął ją za żonę.

Lecz starzec pokręcił głową:

– Nie, mój synu. Nawet o tym nie myśl. Tutaj jej dobrze. Nikt jej nie skrzywdzi. Wszystko dokoła jest dla niej znajome. Ty zaś pragniesz zrabować jej prawdziwe szczęście, a dać w zamian ułudę. Czy możesz zaręczyć, że nie nadejdzie kiedyś taka chwila, gdy znudzony moją Pramadwarą odepchniesz ją, odtrącisz od siebie? Wszak na tym świecie nie ma nic wiecznego – ciągnął dalej. – To poryw serca, nic więcej, który można porównać do podmuchu wiatru, jaki chociaż nieraz i tysiącletnie drzewo olbrzyma umie złamać niczym lichą słomkę, to przecież zawsze gdzieś tam, w przestrzeni, w dali odległej rozwiewa się, znika, ginie…

– Mówisz jak ktoś, kogo srodze doświadczyło życie. Ale przecież nie wszyscy muszą samych tylko utrapień i bólów zaznawać. Jeśli chcesz tego, mogę złożyć przysięgę nawet na strasznego Jamę, władcę śmierci i państwa umarłych, że moje uczucie do Pramadwary zawsze będzie jednakie, zawsze stałe. Królewskim jestem synem, nie byle kim! Wiele jej mogę dać. Przyodzieję ją w szaty z najpiękniejszych materii. Obsypię klejnotami najwspanialszymi ze wspaniałych! Pozna życie, o jakim nawet nie śniła!

– Ojcze! – zawołała Pramadwara. – Ojcze! Ja chcę być z Ruru. Chcę być z nim już zawsze! Chyba bym umarła, jeśli musielibyśmy się rozdzielić.

– Cóż, skoro tak? Skoro i ty pragniesz zostać jego żoną, niech się stanie wedle waszej woli.

Pobłogosławił starzec młodym, uśmiechając się żałośnie, a gorycz smutku zalała mu gardło, ściśnięte bolesnym skurczem.

Książę Ruru rychło się pożegnał i odprowadzony przez pustelnika na skraj puszczy, ruszył gościńcem ginącym kędyś hen, na widnokręgu, do swojego pałacu w stolicy.

A gdy znalazł się na miejscu, czym prędzej wyprawił do chatynki z bambusa, zagubionej w leśnej głuszy, kilka dziewcząt ze szlachetnych rodów, aby nauczyły Pramadwarę wszystkiego, co przyszłej księżnej, a z czasem królowej, wiedzieć i czynić trzeba.

* * *

Czas płynął szparko, prędko więc nadszedł dzień, w którym pan młody miał przybyć po swą narzeczoną, aby ją zabrać do dalekiego miasta i zaślubiwszy, uczynić najszczęśliwszą ze szczęśliwych.

Był cudowny, rześki ranek. Małpy i papugi uganiały się z wrzaskiem pośród odwiecznych leśnych olbrzymów. Słońce, które dopiero jęło się wspinać ku wierzchołkowi firmamentu, jeszcze nie dokuczało swym żarem.

Roześmiana, szczęśliwa Pramadwara w otoczeniu przyszłych dwórek wybiegła na rozległą polanę, by po raz ostatni pobawić się w miejscu, w którym spędzała lata dzieciństwa i młodości. Gdzie uczyła się stawiać pierwsze kroki, nazywać pierwsze rośliny, wypowiadać pierwsze słowa.

Dziewczęta goniły się z piskiem, tańczyły w kole, ująwszy się za ręce, a gdy czuły zmęczenie, siadały wprost na rozgrzanej murawie. Później zaś, odpocząwszy nieco, znów zaczynały zabawę od początku. Miało się już pod południe i z dżungli, od tej strony, gdzie w oddali przebiegał gościniec, dało się słyszeć słaby odgłos przedzierających się przez gęstwinę jezdnych. To przybywał książę Ruru ze swą świtą.

Pramadwara z radością w oczach jęła biec, aby co rychlej móc powitać narzeczonego. Lecz oto naraz zgoła niespodzianie stała się rzecz straszna: niebacznie nastąpiła na cielsko jadowitego węża, który przypełzł ze swej jamy, aby wygrzewać się na słońcu.

Królewska kobra z sykiem otwarła paszczę, jednocześnie rozkładając kaptur, na którym widniał wyraźny rysunek okularów.

Dziewczyna poczuła coś przypominającego smagnięcie biczem. To ogon gada uderzył ją po łydkach, a jednocześnie ostre kły zatopiły się w żyle tuż nad kostką.

Wszystko trwało mgnienie oka i wąż, ukąsiwszy, czym prędzej odpełzł w kępę pobliskich zarośli, by skryć się w jakiejś niedostępnej rozpadlinie.

Pramadwara, raz tylko krzyknąwszy, stała blada, drżąc na całym ciele. Prysnęła wesołość, śmiech zamarł na ustach dziewcząt, które rychło otoczyły pannę młodą.

Ona zaś bladła coraz bardziej, wzrok jej mętniał i wiotczały mięśnie. Jad wraz z krwią rozlewał się po całym ciele. Osunęła się na kolana. Potem jeszcze, podpierając się rękoma, próbowała wstać. Na nic się jednak zdały te wysiłki. Z jękiem upadła na wznak. Usiłowała coś powiedzieć, lecz tylko bezgłośnie poruszyła wargami.

Dziewczęta stały nad nią z przerażeniem w oczach, wiedząc, że już nikt i nic nie może pomóc leżącej, bowiem na jej twarzy odcisnęło się straszne piętno śmierci.

Odeszła cicho do Krainy Umarłych w chwili, gdy Ruru, bodąc boki rumaka ostrogami, wychylił się z gęstwiny na polanę.

Widok, jaki ujrzał, omal nie doprowadził go do szaleństwa. Zeskoczył na ziemię, wziął umarłą w ramiona i z jękiem boleści, który wydobył mu się z piersi, zaniósł ją do bambusowej chaty.

Stary pustelnik długo patrzył na złożone na posłaniu z mchu ciało i chociaż po jego policzkach nie spłynęła ani jedna łza, a z ust nie wydobyło się ni jedno słowo skargi, widać było, że ból go przytłoczył. Poszarzały na twarzy, zaciskając palce na udach z taką mocą, że aż pobielały mu knykcie, jął miarowo kołysać się to w tył, to w przód.

A gdy minęło wiele chwil i ciało zmarłej poczęło już tężeć, powiedział wreszcie:

– Oto stało się. Stało się to co najgorsze. Lękałem się ciebie, bo przyszedłeś ze świata bólu i łez, i nieszczęścia. Miałem rację, bo i ból i łzy, i nieszczęście przyszły tu wraz z tobą. Zabrałeś mi jedyną radość, pociechę i nadzieję na spokojną jesień życia. Teraz odejdź wraz ze swymi ludźmi. Odejdź i bądź przeklęty!

– Nie ty jeden cierpisz, starcze, bo i ja również, a bogowie tylko wiedzą, który z nas bardziej – odrzekł na to Ruru. – Nie przeklinaj mnie, bo nie ma w tym, co się stało, żadnej mojej winy. Posłuchaj, pustelniku! Życie bez Pramadwary straciło dla mnie wszelki sens, dlatego pójdę do Królestwa Śmierci, stanę przed tronem Jamy, który tam włada, i albo wrócę tutaj wraz z twą córką, albo już zostanę w podziemiu na zawsze.

– Nie wiesz, co mówisz, młodzieńcze. Nie wiesz, co mówisz – starzec pokręcił głową. – Jeszcze nikomu nie udało się powrócić z Państwa Umarłych do podsłonecznego świata! Nie uda się i tobie!

* * *

Szary pył gościńca okrył całe ciało Ruru, który przyodziany w proste ubranie płócienne, boso i z okrytą głową, dzień po dniu w spiekocie słonecznego żaru wędrował uparcie ku krainie, w której – jak twierdzili świątobliwi bramini – znajdować się miało wejście do Królestwa Śmierci.

Przemijał tydzień za tygodniem, a młodzieniec nie ustawał w męczącej wędrówce. Upodobnił się do ubogiego pątnika, wychudł, poczerniał, przygarbił się. Tylko oczy błyszczały mu niczym dwa rozżarzone węgle. Nikt nie mógłby się nawet domyślić, patrząc na Ruru, że ma przed sobą dumnego księcia, nie zaś żebraka.

Przedzierał się przez mroczne gęstwiny leśne, cierpiąc głód i pragnienie. Przepływał rzeki. Niemal nie utonął w bagnistej topieli. Nieomal nie zginął śród pustynnych wydm… Nie ustawał przecież, wciąż idąc naprzód, nie chcąc zawrócić, nie umiejąc zawrócić. Jedna mu tylko pod sklepieniem czaszki błąkała się myśl:

„– Zobaczyć ją. Zobaczyć znów Pramadwarę.”

Aż oto któregoś dnia, gdy nad pustkowiem rozpostarła się szaroliliowa mgiełka zmierzchu, a słońce zawisło tuż tuż ponad horyzontem, by się za kilka chwil za nim skryć na długie nocne godziny, spostrzegł wśród nagich kamieni milczącego wzgórza, które samotnie tkwiło pośrodku rozległej równiny, z rzadka porosłej wątłymi kępkami trawy, wchód wiodący kędyś w głąb ziemi.

Ruru rozpoznał w nim wejście do krainy, którą rządzi straszny Jama, pan śmierci. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak opisywali świątobliwi bramini.

Nie wahał się, nie ociągał. Śmiało wspiął się po niezbyt stromej pochyłości i znalazł przed tajemniczym wejściem. Bez zastanowienia przekroczył próg podziemnego świata.

Zrazu ogarnęła go ciemność. Od kamiennych ścian wąskiego korytarza ciągnął dojmujący chłód. W powietrzu czuć było wilgoć. Szedł po omacku, wyciągniętą ręką trzymając się ściany i wysoko podnosząc nogi w obawie, by się nie potknąć i nie upaść.

W miarę jak coraz bardziej zagłębiał się w podziemie, przybywało światła. Zdawało się, że sączy się ono jakąś dziwną błękitnozłotą poświatą ze ścian.

Korytarz zaś coraz bardziej się rozszerzał, przechodząc z czasem w wygodny, obszerny tunel, którego dno wyścielał miałki srebrzystobiały piasek. W końcu, gdzieś w oddali, zamajaczył niczym krwistoczerwony punkt wylot z owego podziemia.

Gdy Ruru dotarł do tego miejsca, zobaczył przed sobą salę pałacu skrytego głęboko w trzewiach ziemi. Pałacu, którego niewyobrażalne wprost bogactwo przyprawiało o zawrót głowy. Pałacu, którego podwoje otwierał przed śmiertelnymi sam pan śmierci Jama.

A jeśli nawet któremuś z ludzi, po rozlicznych trudach, które pokonać mógł wyłącznie ktoś o niezwykłym harcie ducha i niepospolitym uporze, udało się samemu trafić do siedziby władcy umarłych, to już nie opuszczał jej nigdy. Bowiem kto raz przekroczył granicę Krainy Śmierci, stawał się jej mieszkańcem, a powrotna droga do podsłonecznego świata była dlań na zawsze zamknięta.

Wszakże były to niezbyt liczne przypadki, tak że prawie wcale nie zasługiwały na pamięć. Zresztą ci, którzy świadomie i dobrowolnie udawali się do Państwa Umarłych, czynili to z chęci porzucenia doczesnego żywota, który był dla nich tylko pasmem udręk i boleści. Inni zaś za żadne skarby nie porzuciliby radości i piękna świata pełnego cudownych zapachów, barw kwiatów i ziół, śpiewów ptasich, łagodnego szumu wietrzyku w konarach drzew, cudownej pieszczoty wodnej toni…

Książę Ruru wszakże nie należał ni do jednych, ni do drugich. On wszedł do tajemniczej podziemnej krainy nie po to, by w niej pozostać na zawsze, lecz aby z niej wrócić do świata żywych wraz z piękną Pramadwarą, którą z nagła i niesprawiedliwie powołał Jama do swego królestwa.

Wędrował teraz przez niezliczone sale pełne skarbów, o jakich najbogatszemu nawet maharadży się nie śniło. Rozglądał się ciekawie dookoła, chcąc zobaczyć jak najwięcej, a prócz tego zapamiętać drogę, którą podążał, a miał nadzieję także i wracać.

W końcu dotarł do rozległej komnaty, w której w otoczeniu dworzan tronował straszny Jama. Była to sala ogromna i bardzo wysoka, oprócz królewskiego tronu pozbawiona wszelkich mebli. Naga kamienna posadzka ułożona ze stalowoszarych płyt głucho oddawała kroki stąpającego po nich Ruru, kroki, które echem wracały, odbite od surowych ścian wyłożonych taflami czerwonawego piaskowca.

– A zatem ważyłeś się, ludzki robaku, na owo szaleństwo? Rzuciłeś wyzwanie mnie, panu podziemia? – gniewnie zapytał Jama z wysokości swojej stolicy.

– Cóż nazywasz szaleństwem, królu? To, że własny los rzuciłem niczym stawkę w grze?

– Co nazywasz grą? – z ironią w głosie zapytał władca krainy śmierci. – Kusisz mnie. Nic więcej. Mojej potędze żadna inna dorównać nie może. Każde ziemskie stworzenie wcześniej czy później musi ulec. Ty, robaku, chcesz ze mną grać? Ha, ha! Nie brakuje ci tupetu i bezczelności!

– Jesteś bez serca, Jamo. Jesteś bez serca i dlatego nie możesz pojąć, że ktoś dla drugiego człowieka gotów jest zaryzykować wszystko, nawet własne życie. Może masz rację. Może istotnie jest zbytkiem śmiałości to co uczyniłem, lecz wiedzieć musisz jedno że nie płochość, nie zarozumiałość, nie szaleństwo mnie tutaj przywiodły, ale boleść i żal po stracie tej, którą mi wydarłeś.

– O czym ty mówisz? A raczej o kim? – zdziwił się Jama.

– Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz? Może szydzisz ze mnie?

– Zaiste nie! – zawołał król podziemia.

– Jedną ją miałem! Jedną, którą ukochałem całym swoim sercem i w dniu, w którym miałem się związać z piękną Pramadwarą węzłem małżeńskim, tyś wysłał kobrę by ta ją zabiła! Okrutny! Na nic nie zważasz! Lubujesz się w bólu i łzach, i rozpaczy! Miłe ci są jęki udręczonych!

Ruru prawie krzyczał, w oskarżycielskim geście wyciągając rękę w kierunku Jamy. Ów nic nie mówił. Ukrył twarz w dłoniach i tylko rytmicznie pochylał się to w tył, to w przód.

W sali zapanowała niczym niezmącona cisza. Ruru stał ze śmiało podniesioną głową, jakby w oczekiwaniu ciosu, gotów go przyjąć bez słowa skargi, bez zmrużenia oka. Dworzanie zaś z przerażeniem spoglądali na swojego pana, pewni, iż za chwilę gniew jego dojrzeje i niczym gorąca wulkaniczna lawa wyleje się z serca, zdławi go, uchwyci za gardło, dłonie zaciśnie w pięści, rozogni wzrok. Mniemali, że oto los śmiertelnego, który tutaj wtargnął, mącąc spokój królestwa śmierci, jest już przesądzony, że swoją bezczelną przemową sam na siebie wydał wyrok.

Jakież zatem było ich zdziwienie, gdy oto naraz Jama uniósł głowę, odjął dłonie od twarzy i cichym, łagodnym głosem przemówił:

– Mylisz się, książę. O, jakże się mylisz! Jak źle mnie oceniasz! Mam serce i rozumiem, co znaczy boleść. Wszakże, chociaż być może trudno w to uwierzyć, nie wszystko mogę. Jest coś, co przerasta moją moc, coś co rządzi Wszechświatem: podziemiem, ziemią i niebiosami. Jest to Przeznaczenie…

Nie moje zatem okrucieństwo – ciągnął po chwili przerwy – o które mnie oskarżasz, zabrało ci Pramadwarę. Jej los się dopełnił, jej żywot dopalił i nikt i nic nie mógł zapobiec temu, co się stało.

– A zatem wszystko na próżno. Wszystko na próżno… – wyszeptał Ruru.

Później zaś krzyknął:

– Zatem istotnie niczego nie możesz?! Wszak jesteś królem śmierci?!

– Owszem, mogę wiele. Mogę tobie darować życic, choć nie powinienem, skoroś własnowolnie przekroczył próg żywota. Wróć do podsłonecznego świata, wrócić tą samą drogą, którą przyszedłeś.

– Nie! Wolę zostać! Chcę zostać! Tu przynajmniej będę mógł oglądać moją Pramadwarę.

Zdumiał się Jama słowami księcia. Dwie wielkie łzy spłynęły mu po policzkach, a na obliczu odmalowało się wzruszenie.

– Cóż… – wyszeptał, raczej do siebie kierując owe słowa niż do Ruru. – Cóż… Byłby jeden sposób ulżenia doli tego nieszczęśnika. Tylko czy gotów będzie zapłacić tak wysoką cenę?…

– Zapłacę każdą! Żadna nie będzie wysoka! Jeżeli tylko jest jakaś nadzieja, ba! choćby cień nadziei, nie zawaham się przed niczym, bylebym tylko mógł odzyskać narzeczoną i razem z nią powrócić do krainy żywych! – zawołał Ruru.

– Zatem posłuchaj, książę. Mocen jestem dziewczynie przywrócić dech życia. Mocen jestem oddać ci ją, byście razem odeszli z podziemia. Ale wiedzieć musisz, że to wiele kosztuje – rzekł Jama.

– Przecież powiedziałem: Zapłacę każdą cenę!

– Cena jest ogromna! Możesz odzyskać Pramadwarę tylko wówczas, jeżeli oddasz za nią pół swojego życia. Czy się zgadzasz? Lecz nie bądź pochopny. Zastanów się, pomyśl.

– Och, królu! Wielki Jamo! Dobrotliwy, miłosierny Jamo! Gotów byłem nigdy więcej nie oglądać słonecznego blasku! Gotów byłem pozostać w krainie martwych, byle tylko być blisko ukochanej. Ty zaś mi dajesz w prezencie pół mojego życia i nowe życie Pramadwary. Nad czym mam się zastanawiać?

Przypadł Ruru do stóp pana śmierci, uścisnął je i dotknął swym czołem w podzięce. Wówczas król podziemia skinął dłonią, a jego dworzanie przywiedli do tronowej sali piękną Pramadwarę.

* * *

Ruru z dziewczyną czym prędzej opuścili pałac władcy zmarłych. Z ulgą i radością przywitali blask słońca i z lubością wciągnęli w nozdrza zapach rozgrzanej ziemi szczęśliwi, bo wolni.

Drogę powrotną, choć długą i uciążliwą, pokonali w miarę szybko, tak iż rychło dotarli na skraj dżungli, w sercu której wznosiła się zbudowana z bambusa i palmowych liści chatynka pustelnika.

Dziwne wzruszenie ogarnęło dziewczynę. Spoglądając na znajome miejsca, poczuła rozrzewnienie. Zapomniała o Ruru, o świecie całym, pragnąc jak najprędzej znów znaleźć się przy człowieku, którego uważała za ojca. Młodzieniec zaś podążał jej śladem.

Gdy w końcu gąszcz ustąpił, drzewa się przerzedziły, a przed oczyma zamajaczyła wielka, pusta połać porosła karłową roślinnością, Pramadwara poczęła wołać:

– Ojcze! Ojcze mój!

Starzec, który siedział w chacie, słysząc ów głos, zapłakał, bo sądził, że to omam, że złudzenie, które wywołała boleść po stracie jedynej jego pociechy. Ale głos nie milkł, a nawoływanie stawało się coraz bliższe i coraz wyraźniejsze.

Podźwignął się więc z ziemi i wyszedł na zewnątrz. Obraz, jaki ukazał się jego oczom, przyprawił go o wzruszenie tak silne, że źrenice mu się zamgliły, nogi ugięły w kolanach i osunął się bez przytomności na ziemię.

– O, bogowie! – zawołała Pramadwara. – Wielki Jamo! Czyż musisz być aż tak okrutny? Czyż po to wróciłeś mi życie, aby je wyrwać temu, którego darzę najczulszą dziecięcą miłością?

Lecz starzec nie umarł. Jego serce wezbrało tak wielką radością, że nie było w stanie całą ją pomieścić, więc omdlał. Teraz, gdy dziewczyna, trzymając siwiuteńką głowę na kolanach, czule gładziła włosy i policzki, pustelnik z wysiłkiem podniósł powieki, a widząc swoją córkę, uśmiechnął się do niej i wyszeptał:

– A więc wróciłaś… Naprawdę wróciłaś… Ja zaś zwątpiłem, iż kiedykolwiek jeszcze w tym żywocie nacieszę swoje oczy twym widokiem… A może ja śnię? Może to wszystko ułuda?

– Nie śnisz, ojcze! Jestem. Naprawdę jestem przy tobie i nigdy cię już nie opuszczę!

Usiadł starzec na ziemi, a odpocząwszy nieco, podniósł się na nogi i wówczas ujrzał księcia Ruru, który stał w pewnym oddaleniu, cierpliwie czekając, aż łzy i radość owego niezwykłego powitania przeminą.

– Zatem nie rzucałeś słów na wiatr, młodzieńcze? Dotrzymałeś danej obietnicy? – zapytał pustelnik.

– Jak widzisz, ojcze – odparł młodzieniec i dodał: – Chyba nie zabronisz mi, abym nazywał cię ojcem?

Przytulił starzec jego głowę do piersi i rzekł:

– Nie wierzyłem. Tak, nie wierzyłem, że w sercach ludzi prócz zła, nikczemności, okrucieństwa, może zagościć coś zgoła innego. Teraz zaś widzę, w jakim byłem błędzie. Tyle miłości, szlachetności, odwagi, samozaparcia, poświęcenia! Wybacz mi, Ruru, to, że kiedyś cię źle osądziłem, że przeklinałem dzień, w którym tu przybyłeś. Nie miałem racji…

Książę uśmiechnął się przyjaźnie i zapytał:

– A zatem czy już bez zastrzeżeń zgadzasz się, bym poślubił twoją córkę Pramadwarę?

– Nie pytaj, synu! Nawet nie pytaj mnie o to! Wszak od chwili, w której wyrwałeś ją z Krainy Umarłych, większe masz do niej prawo, niż ja miałem kiedykolwiek! Tyś dał za nią wykup! Ogromny wykup pół własnego życia!

– Tak, to wszystko prawda, niemniej ty ją, starcze, wychowałeś, a tego nie sposób nie docenić.

* * *

I to już koniec opowieści. Jeśli kto ciekaw, mogę jeszcze dodać, że ślub dwojga młodych odbył się co rychlej. Był cichy, skromny, bez żadnego rozgłosu i uczty weselnej.

Skoro zaś losy Ruru i Pramadwary zlały się już w jeden los, małżonkowie zamieszkali w stolicy, w jednym z przepysznych pałaców księcia, gdzie żyli w szczęściu i radości przez wiele lat jeszcze do czasu, aż przyszła chwila, w której Jama oboje ich wezwał do Państwa Umarłych.

A pustelnik? Pustelnik porzucił chatę w puszczy i zamieszkał w pałacu razem z młodymi, którzy mu byli podporą w starości, zaś ich dzieci, a jego ukochane wnuki największą radością.

Pustelnik nie wahał się już wrócić między ludzi, bo widząc piękny wspaniały postępek Ruru, zrozumiał, iż nie wszyscy są źli, okrutni i samolubni, i nie brakuje także szlachetnych i dobrych.

Nimfa i królopowieść indyjska

Gdzieś hen, daleko, w samym środku ziemi, pnie się ku niebu potężna góra Meru – most pomiędzy światami istot niebiańskich i śmiertelnych ludzi. Zwaliste Himalaje wydają się przy niej kopcami leśnych mrówek.

Wierzchołek góry sięga środka niebios, a jej korzenie oplatają serce ziemi. Solidna i niewzruszona, dźwiga na sobie liczne pałace istot nadprzyrodzonych: bogów, asurów, wężokształtnych nagów.

Podnóże Meru okrywa mroczna dżungla, broniąca ludziom dostępu do wyższych jej pięter, gdzie rosną cudowne lasy, a rozległe trawiaste zbocza zdobią różnobarwne kwiaty. Rosną tu drzewa cytrynowe obwieszone dorodnymi złocistymi owocami. Zapach białych kwiatów pomarańczy, różowych goździkowców, zielonkawobiałych cynamonowców i żółtych jaśminów przyprawia o zawrót głowy. Wabią oczy żółte i czerwone kwiaty hibiskusów, ciemnopomarańczowe owoce kumkwatów, soczyste mango i słodkie banany.

Między drzewami pysznią się rozrosłe kępy imbiru, kardamonu, i kurkumy albo pieprzu o ciemnozielonych, sercowatych liściach i jaskrawokoralowych jagodach.

Pośród bujnej roślinności wznoszą się wspaniałe pałace nieśmiertelnych, do których wiodą starannie utrzymane ścieżki i alejki wysypane żwirem ze szlachetnych kamieni podlejszego gatunku albo złotym i srebrnym piaskiem.

Zaś sam szczyt Meru tworzą nagie skały lśniące tak mocno, że w słoneczny dzień nie można na nie spoglądać bezkarnie, by nie oślepnąć. Nie są to bowiem zwyczajne kamienie, ale rubiny, szmaragdy, diamenty, lazuryty, opale i beryle.

Z rozlicznych źródeł tryskają zdroje krystalicznej wody, pędzą po zboczach, tworzą wodospady, ponad którymi unosi się mgiełka drobnych kropelek – mieszkanie tęczy.

Słodkie jest życie, jakie na pięknej górze Meru wiodą nieśmiertelni. Słodkie i miłe, lecz nie zawsze pozbawione trosk, choć mogłoby się zdawać, iż te ostatnie są ciężarem jedynie ludzi.

W niebiańskiej krainie, ponad powałą chmur mieszkała ongiś cudna apsara-nimfa Urvasi. Jej uroda przewyższała urodę dziewcząt wszystkich trzech światów: nieba, ziemi i podziemia.

Ruchy miała powabne i lekkie, a gdy zaczynała tańczyć, jej olśniewająca piękność wprost zapierała dech w piersiach. Pełne przepychu szaty nimfy tkane były z najdelikatniejszych jedwabnych nitek, przetykane złotem, haftowane srebrem, zdobne szlachetnymi kamieniami.

Gdy przechodziła, nie słychać było odgłosu kroków, tak delikatnie stąpała, a jedynie szelest sari i cichutkie pobrzękiwanie bransolet.

Nic