Tabu i niewinność - Aleksander Smolar - ebook

Tabu i niewinność ebook

Aleksander Smolar

0,0

Opis

Aleksander Smolar wie, że „słowo ma znaczenie decydujące”, by zacytować Jerzego Giedroycia z zamieszczonej w tym tomie rozmowy. Dlatego używa słów nie jak polityk, dla którego są one instrumentem walki o władzę, tylko jak intelektualista, któremu pomagają w dochodzeniu do prawdy. W tym sensie był zawsze spectateur engagé, by użyć klasycznej formuły kojarzącej się z innym jego rozmówcą, Raymondem Aronem. W przypadku Smolara ów decydujący krytyczny dystans to nie tylko postawa duchowa – także fakt geograficzny. Ostatnie 20 lat spędził między Paryżem a Warszawą. Zarówno w długofalowym, biograficznym sensie, jak i doraźnym – z tygodnia na tydzień – można nazwać jego życie nieprzerwaną podróżą z Warszawy do Warszawy.

Timothy Garton Ash

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 530

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Co­py­ri­ght by Alek­san­der Smo­lar and To­wa­rzy­stwo Au­to­rów i Wy­daw­ców Prac Na­uko­wych UNI­VER­SI­TAS, Kra­ków 2010

ISBN 97883-242-1429-7 TA­iWPN UNI­VER­SI­TAS

Re­dak­cjaIza­bel­la Sa­riusz-Skąp­ska

Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wychEwa Gray

www.uni­ver­si­tas.com.pl

Wstęp

Ti­mo­thy Gar­ton Ash

SŁOWO „ana­li­za” ma sta­ro­grec­kie ko­rze­nie i pier­wot­nie zna­czy­ło roz­kła­da­nie cze­goś na czę­ści, ce­lem lep­sze­go zro­zu­mie­nia. W róż­nych zna­cze­niach po­ja­wia się w ma­te­ma­ty­ce, gra­ma­ty­ce, che­mii i opty­ce. W fi­lo­zo­fii sło­wo to ma dal­sze ko­no­ta­cje: „po­szu­ki­wa­nie źró­deł ba­da­nej rze­czy”, od­kry­wa­nie ogól­nych za­sad tkwią­cych u pod­ło­ża okre­ślo­nych zja­wisk.

 Alek­san­der Smo­lar jest zna­ko­mi­tym ana­li­ty­kiem pol­skiej po­li­ty­ki, moim zda­niem naj­lep­szym z ży­ją­cych. Moż­na spy­tać, jaki ze­staw cech o tym de­cy­du­je. Od­po­wie­dzi do­star­cza­ją ze­bra­ne tu ese­je. Ana­li­zu­jąc jego ana­li­zy, do­strze­ga­my ele­men­ty skła­do­we.

 Po pierw­sze, moż­na po­wie­dzieć o nim w cza­sie te­raź­niej­szym to, co on sam mówi tu w prze­szłym o Mar­ku Edel­ma­nie: „pa­sjo­no­wał się po­li­ty­ką”. Zna­jo­my An­glik po­wia­da, że bry­tyj­ska po­li­ty­ka jest dla nie­go jak gra­ny co­dzien­nie te­atral­ny spek­takl. Bu­dzi się rano i my­śli: „co też zda­rzy się dzi­siaj na sce­nie?” Są­dzę, że tak jest z au­to­rem tych ese­jów.

 Wie­lu dzie­lą­cych z nim tę pa­sję wy­bra­ło ka­rie­rę po­li­ty­ka, an­ga­żu­jąc się bez­po­śred­nio w par­tyj­ną ry­wa­li­za­cję o wła­dzę. Smo­lar, ow­szem, włą­czył się czyn­nie we wspie­ra­nie KOR-u i ca­łej pol­skiej opo­zy­cji de­mo­kra­tycz­nej, a po roku 1989 par­ty­cy­po­wał w na­ro­dzi­nach, ży­ciu do­cze­snym i wresz­cie po­za­gro­bo­wym Unii Wol­no­ści i Unii De­mo­kra­tycz­nej. Jed­nak za­wsze za­cho­wy­wał tak po­trzeb­ny do­bre­mu ana­li­ty­ko­wi kry­tycz­ny dy­stans. Wie­dział, że „sło­wo ma zna­cze­nie de­cy­du­ją­ce”, by za­cy­to­wać Je­rze­go Gie­droy­cia z za­miesz­czo­nej w tym to­mie roz­mo­wy. Dla­te­go uży­wał słów nie jak po­li­tyk, dla któ­re­go są one in­stru­men­tem wal­ki o wła­dzę, tyl­ko jak in­te­lek­tu­ali­sta, któ­re­mu po­ma­ga­ją w do­cho­dze­niu do praw­dy. W tym sen­sie był za­wsze spec­ta­teur en­ga­gé, by użyć kla­sycz­nej for­mu­ły ko­ja­rzą­cej się z in­nym jego roz­mów­cą, Ray­mon­dem Aro­nem.

 W przy­pad­ku Smo­la­ra ów de­cy­du­ją­cy kry­tycz­ny dy­stans to nie tyl­ko po­sta­wa du­cho­wa — tak­że fakt geo­gra­ficz­ny. Opu­ściw­szy Pol­skę w 1971 roku wsku­tek nie­sław­nych wy­da­rzeń Mar­ca 1968 i ich kon­se­kwen­cji, któ­re snu­ją się po tej książ­ce jak duch ojca Ham­le­ta, przez bli­sko 40 lat miesz­kał w Pa­ry­żu. Ostat­nie 20 spę­dził mię­dzy Pa­ry­żem a War­sza­wą. Za­rów­no w dłu­go­fa­lo­wym, bio­gra­ficz­nym sen­sie, jak i do­raź­nym — z ty­go­dnia na ty­dzień — moż­na na­zwać jego ży­cie nie­prze­rwa­ną po­dró­żą z War­sza­wy do War­sza­wy. Smo­lar zna naj­śwież­sze szcze­gó­ły każ­de­go, jak­kol­wiek bła­he­go wy­da­rze­nia w pol­skiej nie­raz przy­gnę­bia­ją­cej po­li­ty­ce, lecz za­ra­zem po­tra­fi z pa­ry­skie­go dy­stan­su uj­rzeć szer­szy ob­raz. Szcze­gól­nie wzbo­ga­ca­ją­ce, co wi­dać wy­raź­nie w tej książ­ce, oka­zu­ją się mię­dzy­na­ro­do­we po­rów­na­nia — z Eu­ro­pą Środ­ko­wo-Wschod­nią, lecz i dużo dal­sze. Sły­chać w niej nie­milk­ną­ce echa au­to­ry­tar­nych i post-au­to­ry­tar­nych do­świad­czeń Hisz­pa­nii, Por­tu­ga­lii i Ame­ry­ki Ła­ciń­skiej.

 Te geo­gra­ficz­ne ob­ser­wa­cje prze­no­szą się na li­te­ra­tu­rę. Jak jego przy­ja­ciel Pier­re Has­sner — aro­now­skie­go cho­wu ana­li­tyk sto­sun­ków mię­dzy­na­ro­do­wych — tak i Smo­lar robi wra­że­nie, że wszyst­ko prze­czy­tał i każ­de­go wy­słu­chał. Jego tek­sty roją się od od­nie­sień do in­nych au­to­rów i my­śli­cie­li, któ­rych spo­strze­że­nia czę­sto kon­den­su­je w jed­ną zwię­złą i cel­ną for­mu­łę. Jego tek­sty, a zwłasz­cza roz­mo­wy z nim są ni­czym szka­tuł­ka z klej­no­ta­mi wyj­mo­wa­ny­mi z osza­ła­mia­ją­cą szyb­ko­ścią. Tyle jest do po­wie­dze­nia, tak mało cza­su. Jed­nak zro­zu­mie­nie sub­tel­no­ści, zło­żo­no­ści i niu­an­sów nie prze­sła­nia Smo­la­ro­wi szer­sze­go wi­do­ku — pa­trząc na drze­wa, wi­dzi i las.

 Smo­lar ma dar re­por­ta­ży­sty uchwy­ce­nia istot­nych szcze­gó­łów (ta­lent w peł­ni roz­wi­nię­ty w opi­sach post­ko­mu­ni­stycz­nej Eu­ro­py jego syna Pio­tra). Za­uwa­ża na przy­kład, że w la­tach 1976–1977 dat­ki na KOR zbie­ra­no w nie­któ­rych mi­ni­ster­stwach albo że w Bo­lo­nii w 1971 roku spo­tkał wię­cej ko­mu­ni­stów niż do­tąd przez całe ży­cie w Pol­sce. Lubi też ter­min „ol­sze­wi­cy” ozna­cza­ją­cy pol­ską ra­dy­kal­ną pra­wi­cę po 1989 roku. Jed­nak nie za­trzy­mu­je się dłu­go na po­wierzch­ni zja­wisk. W od­róż­nie­niu od re­por­ta­ży­sty, dla któ­re­go pierw­szym ce­lem jest od­da­nie od­czuć, kli­ma­tu, ko­lo­ry­tu czy emo­cji, jako ana­li­tyk chce ni­czym osiem­na­sto­wiecz­ny ana­tom się­gnąć skal­pe­lem pod skó­rę, zo­ba­czyć mię­śnie, ścię­gna, ko­ści. Do­brym tego przy­kła­dem jest esej Pol­ska re­wo­lu­cja, któ­rą dzie­li Smo­lar na trzy kla­sycz­ne nur­ty: umiar­ko­wa­nych, ra­dy­ka­łów i lu­dzi an­cien régi­me’u, któ­rych w spe­cy­ficz­nym kon­tek­ście post­ko­mu­ni­stycz­nej Pol­ski na­zy­wa „sta­ro-no­wy­mi”. To oczy­wi­ście uprosz­cze­nie, ale jak­że po­ucza­ją­ce.

 Dwa inne nie­zbęd­ne ele­men­ty uzu­peł­nia­ją tę krót­ką ana­li­zę ana­liz Alek­san­dra Smo­la­ra. Pierw­szy to kla­row­ny, ostry styl, da­le­ki od pom­pa­tycz­ne­go męt­niac­twa więk­szo­ści tek­stów na­uko­wych, lecz ni­g­dy nie ze­śli­zgu­ją­cy się w dzien­ni­kar­ską po­wierz­chow­ność. Au­tor nie boi się śmia­łych, cza­sem szo­ku­ją­cych tez, ale za­wsze wspie­ra je fak­ta­mi i ar­gu­men­ta­mi.

 Po dru­gie, jak wszyst­kie do­bre ana­li­zy po­li­tycz­ne, i jego opie­ra­ją się na zna­jo­mo­ści hi­sto­rii. Związ­ki mię­dzy pa­mię­cią i hi­sto­rią — in­dy­wi­du­al­ną i zbio­ro­wą — są bo­wiem dru­gim waż­nym wąt­kiem jego pi­sar­stwa, rów­nież tego tomu. In­te­re­su­je Smo­la­ra pa­mięć jako taka, vide jego po­ucza­ją­ce ese­je o Fran­cji. Ale naj­bar­dziej in­te­re­su­ją go dwie toż­sa­mo­ści zbio­ro­we, wła­sne by tak rzec pra­we i lewe ra­mię — toż­sa­mo­ści pol­ska i ży­dow­ska. Nie by­ło­by chy­ba błę­dem po­wie­dzieć, że oba te ra­mio­na są obo­la­łe, jak u ko­goś (au­tor wie to naj­le­piej), kto do­znał w wy­pad­ku bo­le­snej kon­tu­zji.

 Jest fa­scy­nu­ją­cy mo­ment w roz­mo­wie z Je­rzym Gie­droy­ciem z po­ło­wy lat 70., opu­bli­ko­wa­nej po raz pierw­szy w 1986 roku, te­raz tu prze­dru­ko­wa­nej i do dziś wy­peł­nio­nej ży­wy­mi tre­ścia­mi. Roz­wa­ża­jąc bo­le­sne za­wi­ło­ści sto­sun­ków pol­sko-ży­dow­skich, Gie­droyc mówi: „Tak, to jest trud­na spra­wa, któ­ra zresz­tą ogrom­nie nam szko­dzi i bar­dzo nas za­tru­wa. No ale, wie pan, to jest strasz­ny na­ród”. Na to Smo­lar wtrą­ca jed­no sło­wo: „Któ­ry?” A Gie­droyc: „No, Po­la­cy”.

 W tym miej­scu czu­ję się w obo­wiąz­ku, pa­ra­fra­zu­jąc sław­ne sło­wa Ra­ine­ra Ma­rii Ril­ke­go (ein je­der En­gel ist schrec­klich, każ­dy anioł jest strasz­ny), rzec: każ­dy na­ród jest strasz­ny. Mó­wiąc do­kład­niej, każ­dy jest strasz­ny na swój spo­sób. Niem­cy, Fran­cja, An­glia, Ame­ry­ka — każ­dy z tych kra­jów w ja­kiejś strasz­no­ści się spe­cja­li­zu­je (Ame­ry­ka na przy­kład w pa­ra­no­icz­nym po­lo­wa­niu na cza­row­ni­ce: w XVII wie­ku Mas­sa­chu­setts, w la­tach 50. mccar­thyzm, wresz­cie po 11 wrze­śnia 2001). Strasz­na na­ro­do­wa spe­cy­fi­ka po­ja­wia się i wcho­dzi w fazę ostrą w cza­sach ro­sną­ce­go na­pię­cia, woj­ny, eko­no­micz­nych za­ła­mań i w in­nych sy­tu­acjach wy­jąt­ko­wych.

 Wie­le jest pól mi­no­wych i krę­tych ście­żek w re­la­cjach mię­dzy eu­ro­pej­ski­mi na­ro­da­mi — wy­star­czy po­my­śleć o sto­sun­kach an­giel­sko-ir­landz­kich, nie­miec­ko-ro­syj­skich czy ka­sty­lij­sko-ba­skij­skich w Hisz­pa­nii. Ale z peł­nym prze­ko­na­niem stwier­dzić mogę, że żad­ne miny nie są bar­dziej wy­bu­cho­we ani żad­ne ścież­ki bar­dziej (tak­że emo­cjo­nal­nie) splą­ta­ne niż to, co na­zy­wa­ne bywa sto­sun­ka­mi pol­sko-ży­dow­ski­mi. La­scia­te ogni spe­ran­za, voi ch’en­tra­te!

 Z rów­nym prze­ko­na­niem do­dam, że nie ma lep­sze­go niż Alek­san­der Smo­lar prze­wod­ni­ka po tym la­bi­ryn­cie. Nie omi­ja­jąc żad­nych trud­no­ści, ja­sno uka­zu­je on całą zło­żo­ność sy­tu­acji. Jego wcze­sny esej Tabu i nie­win­ność (1986) po­zo­sta­je — przy wszyst­kim, co po­tem na­pi­sa­no — jed­ną z naj­bar­dziej zniu­an­so­wa­nych i prze­ni­kli­wych ana­liz traum lat 30. i 40. W póź­niej­szym, za­ty­tu­ło­wa­nym Pa­ry­ski Maj i pol­ski Ma­rzec, za­uwa­ża z nutą roz­myśl­nej prze­sa­dy, że ab­sur­dem jest mó­wić o dia­lo­gu pol­sko-ży­dow­skim we współ­cze­snej Pol­sce, bo nie ma już stro­ny ży­dow­skiej. W re­zul­ta­cie „Pol­ska pro­wa­dzi dia­log ze sobą”. Ana­li­zu­jąc to, co wy­da­rzy­ło się w Mar­cu 1968, pi­sze: „Wła­dze roz­po­czę­ły bo­wiem «od­ży­dza­nie PRL-u» dla­te­go, że li­czy­ły na po­pu­lar­ność, a przy­naj­mniej na bier­ną przy­chyl­ność dla ta­kiej po­li­ty­ki czę­ści spo­łe­czeń­stwa”. Jego ko­men­tarz li­czy czte­ry sło­wa: „I nie prze­li­czy­ły się”.

 Na­stęp­nie sta­wia wprost py­ta­nie, nad któ­rym sam nie­raz się za­sta­na­wia­łem: „skąd tylu Ży­dów, Ży­dów-Po­la­ków, Po­la­ków ży­dow­skie­go po­cho­dze­nia, Po­la­ków o ży­dow­skich ko­rze­niach — och, ja­kie ję­zyk pol­ski ma z Ży­da­mi pro­ble­my! — wśród ini­cja­to­rów ru­chu 1968 roku?” (w tej licz­bie, rzecz ja­sna, on sam). Od­po­wia­da wstęp­ną hi­po­te­zą: „Czy więc za­an­ga­żo­wa­nie w re­wol­ty 1968 roku nie może być in­ter­pre­to­wa­ne jako bunt post­ho­lo­kau­sto­wej ge­ne­ra­cji prze­ciw­ko tra­gicz­ne­mu cię­ża­ro­wi hi­sto­rii po­ko­le­nia ro­dzi­ców?”

 Roz­sze­rzył­bym tę ar­gu­men­ta­cję. Jest tezą czy­sto em­pi­rycz­ną, któ­rej za­prze­czy­ło­by nie­wie­lu (je­śli w ogó­le) za­gra­nicz­nych ba­da­czy pol­skiej hi­sto­rii, że ta nie­wiel­ka gru­pa (jak­kol­wiek do­kład­nie by ją zde­fi­nio­wać) ode­gra­ła ogrom­ną, nie­pro­por­cjo­nal­ną do li­czeb­no­ści rolę w bez­pre­ce­den­so­wym, roz­cią­gnię­tym na lata 1968–1989, po­ko­jo­wym wy­zwo­le­niu Pol­ski, a po­tem, w na­stęp­nym dwu­dzie­sto­le­ciu, w de­mo­kra­ty­za­cji i in­te­gra­cji kra­ju z Eu­ro­pą. God­nym uwa­gi fak­tem, jaw­nie sprzecz­nym z od­ru­chem ko­ja­rze­nia Pol­ski z an­ty­se­mi­ty­zmem (cią­gle jak­że czę­stym w Ame­ry­ce, Fran­cji czy Wiel­kiej Bry­ta­nii) jest to, że przez le­d­wie dwie de­ka­dy nie­pod­le­gła Pol­ska mia­ła trzech sze­fów dy­plo­ma­cji ży­dow­skie­go po­cho­dze­nia. Czy­li wię­cej przez 20 lat niż Ame­ry­ka przez lat 200. Nie ma jed­ne­go, pro­ste­go wy­ja­śnie­nia tego wy­jąt­ko­we­go pol­sko-ży­dow­skie­go wkła­du w od­ro­dze­nie się wol­nej Pol­ski. Każ­dy kro­czył nie­co inną ścież­ką, tyl­ko in­dy­wi­du­al­ne bio­gra­fie kry­ją więc prze­ko­nu­ją­cą od­po­wiedź.

 Ese­je Smo­la­ra na ten te­mat są chy­ba naj­głęb­sze w ca­łym zbio­rze, na­le­żą też do naj­bar­dziej oso­bi­stych. Ale ża­den nie jest głęb­szy ani bar­dziej oso­bi­sty niż hołd Mar­ko­wi Edel­ma­no­wi — mowa po­grze­bo­wa, traf­nie za­my­ka­ją­ca ten tom. W tym uczci­wym i po­ru­sza­ją­cym ese­ju au­tor pyta: „Jak być Po­la­kiem, nie prze­sta­jąc być Ży­dem?” Pi­sze o „au­ten­tycz­nym ży­do­stwie” Edel­ma­na, od któ­re­go sam zo­stał „od­cię­ty przez hi­sto­rię, wy­bo­ry ro­dzi­ców, i też (…) wła­sne de­cy­zje na rzecz Pol­ski i pol­sko­ści”.

 W tym miej­scu, z dy­stan­sem in­si­de­ra—out­si­de­ra, chciał­bym po­ku­sić się o uwa­gę, któ­ra — jak są­dzę — tu pa­su­je. Wie­le czo­ło­wych po­sta­ci bry­tyj­skie­go ży­cia umy­sło­we­go i pu­blicz­ne­go uznać moż­na we­dług nie­któ­rych kry­te­riów za Ży­dów. W ści­śle okre­ślo­nych kon­tek­stach moż­na ich okre­ślić mia­nem „bry­tyj­skich Ży­dów”. W więk­szo­ści sy­tu­acji na­zwa­ło­by się ich po pro­stu Bry­tyj­czy­ka­mi. W ob­szer­niej­szych bio­gra­ficz­nych opra­co­wa­niach by­li­by na­zwa­ni „ży­dow­sko-bry­tyj­ski­mi” albo też „bry­tyj­sko-ży­dow­ski­mi” pi­sa­rza­mi, praw­ni­ka­mi, dzien­ni­ka­rza­mi, po­li­ty­ka­mi itp. Z wszyst­ki­mi sto­sow­ny­mi za­strze­że­nia­mi uznać to chy­ba wol­no za se­man­tycz­ną ozna­kę pew­nej cy­wi­li­zo­wa­nej nor­mal­no­ści. Przez swo­je ży­cio­we wy­bo­ry, oso­bo­wość, spo­sób my­śle­nia, od­da­nie spra­wie pol­skiej wol­no­ści i od­wa­gę in­te­lek­tu­al­nej kla­row­no­ści, z jaką pa­trzy na pol­sko-ży­dow­ską hi­sto­rię, Alek­san­der Smo­lar przy­czy­nił się wal­nie do zbli­że­nia wol­nej Pol­ski do owe­go cy­wi­li­zo­wa­ne­go sta­nu.

 Jego udział w bu­do­wa­niu w Pol­sce no­wo­cze­snej nor­mal­no­ści wy­kra­cza jed­nak da­le­ko poza tę szcze­gól­ną kwe­stię. Kie­dy mó­wi­my o „nor­mal­no­ści”, a zwłasz­cza „nor­ma­li­za­cji”, wska­za­na jest ostroż­ność. W XIX i na po­cząt­ku XX wie­ku Wiel­ka Bry­ta­nia sta­wia­na była w wie­lu eu­ro­pej­skich kra­jach (tak­że w Niem­czech) za wzór no­wo­cze­snej nor­mal­no­ści, jed­nak Bry­tyj­czy­cy szczy­ci­li się swą wy­jąt­ko­wo­ścią. Mó­wiąc o „nor­ma­li­za­cji” Cze­cho­sło­wa­cji po in­wa­zji w sierp­niu 1968 roku, Zwią­zek Ra­dziec­ki miał na my­śli po­wrót do ko­mu­ni­stycz­nej nor­my. Po zjed­no­cze­niu Nie­miec w 1990 roku kon­ser­wa­tyw­ni nie­miec­cy in­te­lek­tu­ali­ści mó­wi­li o „nor­ma­li­za­cji” kra­ju. Cho­dzi­ło im o to, żeby Niem­cy jako na­ród i pań­stwo bar­dziej przy­po­mi­na­ły dzi­siej­szą Fran­cję. Ale czy Fran­cję po­cząt­ku XXI wie­ku moż­na na­zwać nor­mal­ną? Co do Pol­ski, to, że jest ona kra­jem su­we­ren­nym, nie­pod­le­głym i sa­mo­rząd­nym, że na­le­ży do wspól­no­ty bez­pie­czeń­stwa i współ­pra­cy go­spo­dar­czo-po­li­tycz­nej na rów­nych pra­wach ze swy­mi za­chod­ni­mi, pół­noc­ny­mi i po­łu­dnio­wy­mi są­sia­da­mi, na­le­ży hi­sto­rycz­nie rzecz bio­rąc uznać za stan z grun­tu nie­nor­mal­ny — zu­peł­nie nie­zna­ny w jej no­wo­żyt­nych dzie­jach.

 Jed­nak w Eu­ro­pie po­cząt­ku XXI stu­le­cia wie­my mniej wię­cej, co mamy na my­śli — na­wet je­śli na­sze nor­my były w prze­szło­ści (i mogą, nie­ste­ty, oka­zać się w przy­szło­ści) od nor­mal­no­ści da­le­kie. W za­kres tej no­wo­cze­snej, eu­ro­pej­skiej nor­mal­no­ści wcho­dzi praw­no-po­li­tycz­na su­we­ren­ność do­bro­wol­nie de­le­go­wa­na w ra­mach Unii Eu­ro­pej­skiej i NATO. Ale na­le­ży do niej też swo­ista su­we­ren­ność psy­cho­lo­gicz­na i in­te­lek­tu­al­na w od­nie­sie­niu do za­rów­no prze­szło­ści, jak przy­szło­ści. W pierw­szym przy­pad­ku ozna­cza ona stan, któ­ry na­zwa­łem me­zo­mne­zją. Nie jest to hi­per­mne­zja miejsc ta­kich, jak Ju­go­sła­wia lat 90., z ich ob­se­syj­nym roz­pa­mię­ty­wa­niem prze­szło­ści i bra­kiem ja­snej gra­ni­cy mię­dzy nią a te­raź­niej­szo­ścią. Ale nie jest to też amne­zja Nie­miec lat 50. czy Hisz­pa­nii lat 70. Hi­sto­ria jest zna­na, ze swy­mi ja­sny­mi i ciem­ny­mi stro­na­mi. Zo­sta­ła pu­blicz­nie udo­ku­men­to­wa­na i uzna­na. Ale nie przy­pra­wia o trau­ma­tycz­ną udrę­kę spo­łe­czeń­stwa ani jego zbio­ro­wej świa­do­mo­ści. Uwa­żam, że do­pie­ro po 1989 roku Pol­ska zy­ska­ła szan­sę wy­pra­co­wa­nia so­bie „nor­mal­ne­go” albo może ra­czej zdro­we­go po­dej­ścia do hi­sto­rii. Nie bę­dąc już jej ofia­rą — osta­tecz­nie od 20 lat na­le­ży do obo­zu zwy­cięz­ców — win­na móc spo­koj­nie uznać za­rów­no do­bro, jak i zło wła­snej prze­szło­ści.

 Su­we­ren­ność psy­cho­lo­gicz­no-in­te­lek­tu­al­na od­no­si się rów­nież do przy­szło­ści. W kil­ku miej­scach tego tomu mówi Smo­lar, że Po­la­cy mu­szą na­uczyć się my­śleć o so­bie nie tyl­ko „my, Po­la­cy”, ale i „my, Eu­ro­pej­czy­cy”. Pol­ska jako li­czą­cy się eu­ro­pej­ski kraj ma te­raz szan­sę kształ­to­wać nie tyl­ko wła­sne losy, ale i losy ca­łe­go kon­ty­nen­tu, a tak­że Eu­ro­py w co­raz mniej eu­ro­pej­skim świe­cie. (Do wie­lu pu­blicz­nych dzia­łań Smo­la­ra na­le­ży udział w gro­nie za­rzą­dza­ją­cym Eu­ro­pej­ską Radą Sto­sun­ków Za­gra­nicz­nych, któ­ra zaj­mu­je się bu­do­wa­niem eu­ro­pej­skiej po­li­ty­ki za­gra­nicz­nej). Pol­ska jest prze­cież jed­nym z sze­ściu naj­więk­szych kra­jów Unii Eu­ro­pej­skiej i je­dy­nym re­gio­nal­nym mo­car­stwem w jej wschod­niej po­ło­wie. Kie­dy Po­la­cy mó­wią „Za­chód”, na­dal czę­sto my­ślą, że jest on gdzie in­dziej. Dziś Pol­ska jest czę­ścią Za­cho­du — albo tego, co z nie­go w sen­sie geo­po­li­tycz­nym zo­sta­ło w co­raz bar­dziej post-za­chod­nim świe­cie. Za­chód to my.

 Jako pi­sarz i ko­men­ta­tor, jako ana­li­tyk pol­skiej po­li­ty­ki sza­no­wa­ny przez pol­skich po­li­ty­ków z le­wi­cy i pra­wi­cy, a tak­że przez czy­tel­ni­ków z ca­łe­go świa­ta, wresz­cie jako pre­zes Fun­da­cji im. Ste­fa­na Ba­to­re­go, od­gry­wa­ją­cej w Pol­sce do­nio­słą rolę jako fo­rum cy­wi­li­zo­wa­nej de­ba­ty o po­li­ty­ce i spra­wach pu­blicz­nych, Alek­san­der Smo­lar przy­czy­nił się jak mało kto do po­wsta­nia no­wo­cze­snej, eu­ro­pej­skiej Pol­ski su­we­ren­nej psy­cho­lo­gicz­nie i po­li­tycz­nie w re­la­cjach ze Wscho­dem i Za­cho­dem, z prze­szło­ścią i przy­szło­ścią. O tym świad­czy ten wy­bór ese­jów, szki­ców i wy­wia­dów z ostat­nich 30 lat.

Oks­ford, luty 2010

Prze­ło­żył Ser­giusz Ko­wal­ski

Jechałem w pustkę, wracałem z radością

An­drzej W. Paw­lu­czuk:Pro­szę przy­po­mnieć czy­tel­ni­kom „Ty­gla Kul­tu­ry”, w ja­kich oko­licz­no­ściach uda­wał się Pan na emi­gra­cję.

Alek­san­der Smo­lar: Wy­je­cha­łem w lu­tym 1971 roku, moż­na po­wie­dzieć, że była to opóź­nio­na emi­gra­cja mar­co­wa. Wy­rzu­co­no mnie z Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go, gdzie by­łem asy­sten­tem. Po rocz­nym po­by­cie w wię­zie­niu ima­łem się róż­nych za­jęć, gdyż nie mia­łem moż­li­wo­ści kon­ty­nu­owa­nia pra­cy aka­de­mic­kiej. Zde­cy­do­wa­łem się więc na emi­gra­cję.  Po­je­cha­łem naj­pierw do Włoch; przez pierw­szy rok by­łem na ame­ry­kań­skiej uczel­ni w Bo­lo­nii, Johns Hop­kins Uni­ver­si­ty (szko­ła sto­sun­ków mię­dzy­na­ro­do­wych), a póź­niej szu­ka­łem pra­cy w pię­ciu róż­nych kra­jach, nie wie­dząc, gdzie będę osta­tecz­nie miesz­kać. Po­tem do­sta­łem pra­cę w Pa­ry­żu, w Kra­jo­wym Cen­trum Ba­dań Na­uko­wych (CNRS), co w pol­skich ka­te­go­riach by­ło­by od­po­wied­ni­kiem aka­de­mii nauk.

Po­wie­dział Pan, że była to spóź­nio­na emi­gra­cja mar­co­wa. Czy to zna­czy, że nie czuł Pan wcze­śniej pre­sji, nie zmu­sza­no Pana do wy­jaz­du?

Nikt mnie do wy­jaz­du nie zmu­szał, to była de­cy­zja, z któ­rą zma­ga­łem się dłu­go, a któ­ra zo­sta­ła pod­ję­ta z opóź­nie­niem ze wzglę­du na ogól­ną sy­tu­ację, w któ­rej się zna­la­złem.

Jaka to była sy­tu­acja?

Oso­bi­sta, za­wo­do­wa, po­czu­cie mar­gi­na­li­za­cji za­rów­no w sfe­rze oso­bi­stej, jak i za­wo­do­wej.

Z ja­kim na­sta­wie­niem wy­jeż­dżał Pan z Pol­ski?

Przede wszyst­kim z dużą dozą nie­pew­no­ści. Za­wsze, poza pra­cą aka­de­mic­ką, były dla mnie waż­ne spra­wy pu­blicz­ne. Od wie­lu lat by­łem za­an­ga­żo­wa­ny w ów­cze­sną, skrom­ną dzia­łal­ność opo­zy­cyj­ną — to był dla mnie istot­ny wy­miar, ale emi­gru­jąc, nie wie­dzia­łem, jaki będę mógł wy­brać mo­del ży­cia. Ni­cze­go nie by­łem pe­wien, gdyż wy­jeż­dża­jąc, nie mia­łem ni­cze­go za­ła­twio­ne­go, a przede wszyst­kim — pra­cy. Je­cha­łem w kom­plet­ną pust­kę. Nie wie­dzia­łem tak­że, ja­kie tam, za gra­ni­cą, będą moż­li­wo­ści dzia­ła­nia na rzecz Pol­ski. In­ny­mi sło­wy, ma­jąc wte­dy lat pra­wie trzy­dzie­ści, je­cha­łem w świat, nie ma­jąc żad­nych punk­tów orien­ta­cyj­nych. Ale bar­dzo szyb­ko, bo za­le­d­wie pół roku póź­niej z ro­dzi­ną, któ­ra miesz­ka­ła w Szwe­cji, i wraz z gro­nem przy­ja­ciół pod­ję­li­śmy de­cy­zję o wy­da­wa­niu pi­sma.

To był kwar­tal­nik „Aneks”?

Tak, „Aneks”, któ­ry uka­zy­wał się przez sie­dem­na­ście lat, od 1973 roku.

Jak Eu­ro­pa przyj­mo­wa­ła w tam­tym cza­sie pol­ską emi­gra­cję?

Pol­ska emi­gra­cja nie była wów­czas ma­so­wym zja­wi­skiem. Oczy­wi­ście to wszyst­ko, co wy­da­rzy­ło się w Pol­sce w związ­ku z tak zwa­nym Mar­cem, wy­wo­ła­ło duży re­zo­nans, to­też ci, któ­rzy wy­jeż­dża­li w 1968 i 1969 roku, spo­ty­ka­li się z da­le­ko idą­cą po­mo­cą. Ja wy­jeż­dża­łem już w in­nym okre­sie i moim prio­ry­te­tem było kon­ty­nu­owa­nie pra­cy aka­de­mic­kiej, cze­go nie mo­głem ro­bić w Pol­sce. To­też w moim przy­pad­ku nie od­gry­wa­ło roli, ja­kie było ogól­ne na­sta­wie­nie do emi­gra­cji, ale istot­na była de­cy­zja kon­kret­nej uczel­ni: czy mnie chcą, czy nie. Przez rok by­łem na uni­wer­sy­te­cie w Bo­lo­nii, ale na bar­dzo spe­cy­ficz­nych wa­run­kach. W za­sa­dzie przy­ję­to mnie tam jako stu­den­ta, a ja prze­cież by­łem już po stu­diach, a na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim pra­co­wa­łem jako asy­stent. Ale cho­dzi­ło o to, by dać mi szan­sę prze­ży­cia roku za bar­dzo skrom­ne sty­pen­dium, któ­re wy­no­si­ło 100 do­la­rów mie­sięcz­nie. A kie­dy ten rok do­biegł koń­ca, zło­ży­łem po­da­nia do uczel­ni w pię­ciu róż­nych pań­stwach. Jak Pan więc wi­dzi, nie moż­na mó­wić o żad­nych ogól­nych re­gu­łach, do­ty­czą­cych przyj­mo­wa­nia emi­gran­tów.

Ale trak­to­wa­no Was chy­ba jed­no­znacz­nie jako wy­chodź­stwo po­li­tycz­ne?

By­li­śmy po­strze­ga­ni jako ofia­ry róż­ne­go ro­dza­ju dys­kry­mi­na­cji, jako uchodź­cy z kra­ju nie­de­mo­kra­tycz­ne­go. Zda­rzy­ło się na­wet raz, że mój sta­tus uchodź­cy z Eu­ro­py ko­mu­ni­stycz­nej po­mógł mi w sta­ra­niach o pra­cę. Kie­dy ubie­ga­łem się o sta­łe za­trud­nie­nie w Kra­jo­wym Cen­trum Ba­dań Na­uko­wych w Pa­ry­żu, były tyl­ko dwa wol­ne miej­sca, a kan­dy­da­tów, jak co roku, kil­ku­dzie­się­ciu. Wy­gra­łem dzię­ki pew­ne­go ro­dza­ju kon­trak­to­wi, któ­ry zo­stał za­war­ty w ko­mi­sji na­uko­wej CNRS po­mię­dzy le­wi­cą a pra­wi­cą. Otóż aku­rat na­pły­nę­ła w tym cza­sie, po oba­le­niu pre­zy­den­ta Al­len­de, duża emi­gra­cja z Chi­le — oczy­wi­ście — le­wi­co­wa. Pra­wi­ca zgo­dzi­ła się na przy­ję­cie Chi­lij­czy­ka pod wa­run­kiem, że le­wi­ca zgo­dzi się, by przy­ję­to mnie — emi­gran­ta z Pol­ski. Nie bez zna­cze­nia było też po­par­cie Ray­mon­da Aro­na, któ­ry mnie — mogę tak po­wie­dzieć — przy­gar­nął od pierw­szych dni mo­je­go po­by­tu we Fran­cji. I to był je­dy­ny przy­pa­dek, kie­dy sko­rzy­sta­łem ze sta­tu­su uchodź­cy po­li­tycz­ne­go.

A ja­kie było sa­mo­po­czu­cie pol­skich emi­gran­tów? Czy moż­na mó­wić, że mniej lub bar­dziej świa­do­mie na­wią­zy­wa­li­ście do tra­dy­cji Wiel­kiej Emi­gra­cji?

My­ślę, że ostat­nim po­ko­le­niem, któ­re mia­ło ta­kie po­czu­cie, była emi­gra­cja wo­jen­na, któ­ra utrzy­ma­ła in­sty­tu­cje nie­pod­le­głej Rzecz­po­spo­li­tej; mia­ła ona sil­ne po­czu­cie le­gi­ty­ma­cji na­ro­do­wej. Żywa była w niej tra­dy­cja ro­man­tycz­na i bez­po­śred­nie od­wo­ły­wa­nie się do do­świad­czeń Wiel­kiej Emi­gra­cji.  Póź­niej wy­jaz­dy z Pol­ski były już — po­wiedz­my — wą­skim stru­mycz­kiem, nie było ma­so­we­go zja­wi­ska uchodź­stwa, któ­re daje le­gi­ty­ma­cję do re­pre­zen­to­wa­nia kra­ju. Na­to­miast w na­szym przy­pad­ku ja­kie­kol­wiek aspi­ro­wa­nie do two­rze­nia za gra­ni­cą pol­skie­go Pie­mon­tu by­ło­by do­wo­dem me­ga­lo­ma­nii i wy­glą­da­ło­by śmiesz­nie. Mie­li­śmy oczy­wi­ście po­czu­cie, że to, co ro­bi­my na ob­czyź­nie, po­win­no słu­żyć kra­jo­wi, ale bez me­ga­lo­mań­skich aspi­ra­cji. Na ten te­mat wio­dłem spór z Gu­sta­wem Her­lin­giem-Gru­dziń­skim. Śro­do­wi­sko „Kul­tu­ry” uzna­ło, że po 13 grud­nia 1981 roku punkt cięż­ko­ści pol­skie­go ży­cia na­ro­do­we­go zno­wu prze­no­si się na emi­gra­cję. Była to fał­szy­wa dia­gno­za, ale ro­zu­mia­łem, że po­ko­le­nie Her­lin­ga-Gru­dziń­skie­go mo­gło tak my­śleć.  Nie było przy­pad­kiem, że na­sze pi­smo na­zwa­li­śmy „Aneks”, co jed­no­cze­śnie było skrom­nym pro­gra­mem. Na­sza dzia­łal­ność była po­my­śla­na wła­śnie jako aneks, do­da­tek, uzu­peł­nie­nie nie­za­leż­nych dzia­łań po­dej­mo­wa­nych w Pol­sce.

A oczy­wi­ste było dla Was, że na­le­ży od razu przy­stą­pić do pra­cy na rzecz kra­ju? To jest wszak tra­dy­cja każ­de­go po­ko­le­nia pol­skiej emi­gra­cji po­li­tycz­nej.

Tak, oczy­wi­ście, ale z po­czu­ciem du­żej skrom­no­ści i z uważ­nym wsłu­chi­wa­niem się w głos śro­do­wisk i grup ak­tyw­nych in­te­lek­tu­al­nie i po­li­tycz­nie w Pol­sce. My prze­cież, a mó­wię o nie­licz­nym śro­do­wi­sku sku­pio­nym wo­kół kwar­tal­ni­ka „Aneks”, nie for­so­wa­li­śmy żad­ne­go kon­kret­ne­go pro­gra­mu po­li­tycz­ne­go, nie na­rzu­ca­li­śmy żad­nej idei. Chcie­li­śmy ra­czej do­star­czać stra­wy du­cho­wej, stąd pu­bli­ko­wa­li­śmy ana­li­zy po­li­tycz­ne „z róż­nych stron”. Mie­li­śmy bo­wiem po­czu­cie, że nie mamy żad­nej od­po­wie­dzi na pol­skie pro­ble­my. Szu­ka­li­śmy, a nie prze­ko­ny­wa­li­śmy. Był to więc bar­dziej ro­dzaj po­śred­nic­twa mię­dzy tym, co dzie­je się na Za­cho­dzie, a Po­la­ka­mi w kra­ju i na emi­gra­cji. Dzię­ki temu, że wra­sta­li­śmy w tam­tej­sze śro­do­wi­ska na­uko­we i opi­nio­twór­cze, an­ga­żo­wa­li­śmy do wy­stę­po­wa­nia w pol­skich spra­wach, dla obro­ny śro­do­wisk opo­zy­cyj­nych wie­lu wy­bit­nych lu­dzi Za­cho­du. Mie­li­śmy tak­że bar­dzo roz­bu­do­wa­ne kon­tak­ty z pra­są za­gra­nicz­ną, ra­diem, te­le­wi­zją. Nie zda­rzy­ło mi się, na przy­kład, aby „Le Mon­de” od­mó­wił opu­bli­ko­wa­nia wia­do­mo­ści bądź ar­ty­ku­łu, któ­ry uzna­wa­łem za waż­ny. Sto­sun­ki były do­bre i było za­ufa­nie do tego, co im przy­no­si­łem. Tak więc te na­sze związ­ki in­te­lek­tu­al­ne z tam­tej­szy­mi śro­do­wi­ska­mi da­wa­ły dwie rze­czy: mie­li­śmy do­stęp do wpły­wo­wych lu­dzi, a po­nad­to by­li­śmy nie­za­leż­ni ma­te­rial­nie. Nie ży­li­śmy i nie mu­sie­li­śmy żyć z dzia­ła­nia dla Pol­ski, a zresz­tą ta­kich pie­nię­dzy wte­dy nie było.

Czy z tam­tej, za­gra­nicz­nej per­spek­ty­wy, ist­nie­nie i dzia­łal­ność emi­gra­cji mia­ły ja­kieś zna­cze­nie dla sy­tu­acji w kra­ju?

My­ślę, że mia­ły, cho­ciaż było to zna­cze­nie ogra­ni­czo­ne. Po pierw­sze, istot­ne dla Po­la­ków w kra­ju było, że w ogó­le ist­nia­ło nie­za­leż­ne sło­wo, nie­kon­tro­lo­wa­ne przez pe­ere­low­ską wła­dzę. Póź­niej, w la­tach 80., kie­dy w Pol­sce roz­wi­ja się ży­wio­ło­wo nie­za­leż­ny ruch wy­daw­ni­czy, to zna­cze­nie pism emi­gra­cyj­nych gwał­tow­nie spa­da. Po dru­gie — istot­ną rze­czą było in­for­mo­wa­nie kra­ju o tym, co w sa­mej Pol­sce się dzie­je; in­te­gro­wa­ło to roz­pro­szo­ne gru­py opo­zy­cyj­ne. Za na­szym po­śred­nic­twem ra­dio Wol­na Eu­ro­pa in­for­mo­wa­ło lu­dzi w Mła­wie czy Ko­ni­nie o dzia­łal­no­ści opo­zy­cyj­nej w in­nych mia­stach. To spra­wia­ło, że ci lu­dzie nie czu­li się sa­mot­ni, w swo­im opo­rze wi­dzie­li sens, gru­po­wa­li się wo­kół wspól­nej idei. W sy­tu­acji, kie­dy wła­dza blo­ko­wa­ła ka­na­ły prze­pły­wu in­for­ma­cji, było to nie­sły­cha­nie waż­ne.  A po trze­cie — dzię­ki na­szym kon­tak­tom mo­gli­śmy wpły­wać na mię­dzy­na­ro­do­wą opi­nię pu­blicz­ną. Uda­wa­ło nam się na­wet mo­bi­li­zo­wać in­te­lek­tu­al­ne śro­do­wi­ska na Za­cho­dzie, in­spi­ro­wać li­sty z pro­te­sta­mi pod­pi­sa­ne przez zna­ne oso­bi­sto­ści po­li­ty­ki, na­uki i kul­tu­ry. Ta for­ma zu­ży­ła się ostat­ni­mi laty, ale wów­czas, w la­tach 70. i 80. mia­ła jesz­cze swo­je zna­cze­nie i taki list bar­dzo de­ner­wo­wał ów­cze­sną wła­dzę w Pe­ere­lu.  Mie­li­śmy tak­że bar­dzo do­bre kon­tak­ty po­li­tycz­ne z wie­lo­ma par­tia­mi de­mo­kra­tycz­ny­mi na Za­cho­dzie. To­też je­że­li za­ist­nia­ła po­trze­ba, moż­na było ła­two uzy­skać spo­tka­nie z naj­wy­bit­niej­szy­mi po­li­ty­ka­mi w tych kra­jach i przed­sta­wić im nasz punkt wi­dze­nia. W ten spo­sób po­zna­łem na przy­kład Mit­ter­ran­da, któ­ry póź­niej zo­stał pre­zy­den­tem Fran­cji.

Czy tej zna­jo­mo­ści spraw Pol­ski przez Mit­ter­ran­da ge­ne­rał Ja­ru­zel­ski „za­wdzię­czał” bar­dzo chłod­ne przy­ję­cie w Pa­ry­żu w 1985 roku? Może war­to przy­po­mnieć tam­te wy­da­rze­nia, gdyż były one te­ma­tem wie­lu dow­ci­pów. Otóż Ja­ru­zel­ski wra­cał wte­dy z ofi­cjal­nej wi­zy­ty w Li­bii, gdzie — ma się ro­zu­mieć — przyj­mo­wa­ny był z peł­ny­mi ho­no­ra­mi. W dro­dze po­wrot­nej do Pol­ski ko­niecz­nie chciał zło­żyć wi­zy­tę pre­zy­den­to­wi Fran­cji. Nie było jed­nak żad­ne­go ofi­cjal­ne­go, z ho­no­ra­mi po­wi­ta­nia. Fran­cu­zi po­trak­to­wa­li jego przy­jazd jako wi­zy­tę pry­wat­ną, Mit­ter­rand przy­jął go wpraw­dzie, ale Ja­ru­zel­ski wszedł do Pa­ła­cu Eli­zej­skie­go nie głów­nym wej­ściem, ale — jak ma­wia­li pa­ry­ża­nie — ku­chen­nym, czy­li wej­ściem dla służ­by. Mit­ter­rand mu­siał też póź­niej wy­słu­chać wie­le kry­tycz­nych uwag ze stro­ny in­te­lek­tu­ali­stów i po­li­ty­ków. Na­wet pre­mier Fa­bius miał mu za złe, że przy­jął ge­ne­ra­ła.

Nie prze­ce­niał­bym roli pol­skiej emi­gra­cji, cho­ciaż na­sze kon­tak­ty z fran­cu­ski­mi po­li­ty­ka­mi były żywe i przy­ja­zne. Poza Mit­ter­ran­dem kon­tak­to­wa­łem się tak­że z póź­niej­szym pre­mie­rem Fran­cji Lio­ne­lem Jo­spin i dzi­siej­szą czo­łów­ką tam­tej­sze­go ży­cia po­li­tycz­ne­go.

Aż tak po­waż­nie trak­to­wa­no nad Se­kwa­ną pol­skich uchodź­ców?

Nie w tym rzecz. W kra­ju de­mo­kra­tycz­nym, je­śli ktoś bar­dzo chce spo­tkać się z przy­wód­cą du­żej par­tii, to w koń­cu zo­sta­nie przy­ję­ty. A po dru­gie — kie­dy ma się pew­ne kon­tak­ty, ma się wpły­wo­wych przy­ja­ciół, to za­wsze moż­na ich po­pro­sić o uła­twie­nie kon­tak­tu.  Zna­łem bar­dzo wy­bit­nych na­ukow­ców fran­cu­skich, a sko­ro mie­li do mnie za­ufa­nie, wów­czas uła­twie­nie mi kon­tak­tu z wpły­wo­wym po­li­ty­kiem było dla nich kwe­stią jed­ne­go te­le­fo­nu. Nie zna­czy to oczy­wi­ście, że za każ­dym ra­zem wy­ni­ka­ły z ta­kich spo­tkań kon­kret­ne skut­ki. Naj­waż­niej­sze było jed­nak, że do ta­kich spo­tkań do­cho­dzi­ło i mo­głem wy­ja­śnić nasz punkt wi­dze­nia; tak­że w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, Hisz­pa­nii, An­glii, kra­jach skan­dy­naw­skich i we Wło­szech pol­ska emi­gra­cja mia­ła do­bre i żywe kon­tak­ty z tam­tej­szy­mi przy­wód­ca­mi po­li­tycz­ny­mi. Tro­chę go­rzej było z tym w Niem­czech.  Po czwar­te wresz­cie — na­sza rola po­le­ga­ła tak­że na or­ga­ni­zo­wa­niu po­mo­cy ma­te­rial­nej dla osób prze­śla­do­wa­nych w Pol­sce. Za­nim ru­szy­ła duża po­moc ze stro­ny tam­tej­szych związ­ków za­wo­do­wych, to w la­tach 70. my w du­żym stop­niu zbie­ra­li­śmy pie­nią­dze i prze­ka­zy­wa­li­śmy do kra­ju, na po­moc dla KOR-u i osób re­pre­sjo­no­wa­nych przez re­żim.

Nikt jesz­cze wte­dy nie wie­rzył w ry­chły upa­dek ko­mu­ni­zmu, roz­pad ZSRR i wy­bi­cie się Pol­ski na nie­pod­le­głość. Czy nie rzu­to­wa­ło to na Pana za­an­ga­żo­wa­nie w spra­wy kra­ju?

Nie, cho­ciaż przy­znam, że nie wy­obra­ża­łem so­bie wte­dy po­wro­tu do Pol­ski. Tak więc, po­świę­ca­jąc masę cza­su spra­wom pol­skim, czę­sto kosz­tem pra­cy aka­de­mic­kiej, nie mia­łem w so­bie ta­kie­go opty­mi­zmu, jak emi­gra­cja wo­jen­na. Oni wie­rzy­li, że za parę lat bę­dzie ko­lej­na woj­na i wró­cą do wol­nej Pol­ski. Spo­śród nas nikt so­bie nie wy­obra­żał, że zmia­ny na­dej­dą tak bły­ska­wicz­nie. Ów­cze­sny świat i układ po­li­tycz­ny wy­da­wał się sta­bil­ny na wie­le dzie­się­cio­le­ci. Na­wet je­że­li ktoś wie­rzył, że ko­mu­nizm musi się za­wa­lić, to jed­nak nikt nie umiał po­wie­dzieć, kie­dy to na­stą­pi.

Mu­sie­li­ście jed­nak mieć po­czu­cie sen­su swo­jej pra­cy?

Tak, oczy­wi­ście, ale to po­czu­cie sen­su nie było zwią­za­ne z ja­ki­miś od­le­gły­mi, mak­sy­mal­ny­mi ce­la­mi. Ten sens wi­dzie­li­śmy ra­czej w sa­mym two­rze­niu wysp wol­no­ści w Pol­sce, czy choć­by po­mo­cy lu­dziom, z któ­ry­mi by­li­śmy w Pol­sce za­przy­jaź­nie­ni. Było to nie tyl­ko po­czu­cie obo­wiąz­ku wo­bec za­sad­ni­czych war­to­ści, ale i wo­bec kon­kret­nych lu­dzi, któ­rzy byli prze­śla­do­wa­ni. Była to z na­szej stro­ny już nie po­li­ty­ka, ale zwy­kła przy­zwo­itość.

A czy pa­mię­ta Pan, w któ­rym roku za­czę­ło się my­śleć i mó­wić, że lata pa­no­wa­nia ko­mu­ni­zmu są już po­li­czo­ne?

Za­wsze byli lu­dzie, któ­rzy to prze­po­wia­da­li. Na przy­kład Amal­rik, któ­ry po­sta­wił py­ta­nie, czy Zwią­zek Ra­dziec­ki prze­trwa rok 1984, nie­wie­le się po­my­lił. Em­ma­nu­el Todd, mło­dy i bły­sko­tli­wy hi­sto­ryk fran­cu­ski, na­pi­sał w la­tach 70. książ­kę La chu­te fi­na­le¹, czy­li „Osta­tecz­ny upa­dek”, gdzie bar­dzo re­ali­stycz­nie, jak się póź­niej oka­za­ło, opi­sał roz­pad Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Ale te książ­ki nie od­zwier­cie­dla­ły po­wszech­ne­go spo­so­bu my­śle­nia o przy­szło­ści ZSRR. Tak na­praw­dę za­czę­to do­strze­gać szan­sę upad­ku ko­mu­ni­zmu nie­mal w ostat­niej chwi­li.

Wró­cił Pan do kra­ju w 1989?

Tak na­praw­dę, to tro­chę póź­niej, w 1990.

Jak Pan po tylu la­tach zna­lazł Pol­skę?

Pierw­szy raz od wy­jaz­du by­łem w Pol­sce w 1987 roku, do­sta­łem wizę spe­cjal­ną i przy­je­cha­łem na po­grzeb. To był dla mnie szok, coś nie­wia­ry­god­ne­go. Wra­ca­łem po szes­na­stu la­tach i od­no­si­łem wra­że­nie, że nic, kom­plet­nie nic się nie zmie­ni­ło. Znaj­dy­wa­łem te same dziu­ry w tych sa­mych miej­scach, te same ze­psu­te neo­ny i roz­wa­lo­ne pło­ty, te same pu­ste wy­sta­wy i za­ku­rzo­ne szy­by, sło­wem, na­dal trwa­ła nie­wzru­szo­na ta sama brzy­do­ta świa­ta ma­te­rial­ne­go. Na­wet po za­pa­chu po­zna­wa­ło się wschod­nią Eu­ro­pę, gdyż ben­zy­na pach­nia­ła tu zu­peł­nie ina­czej niż na Za­cho­dzie, gdzie wła­ści­wie się jej nie czu­je. Z za­mknię­ty­mi ocza­mi moż­na było roz­po­znać, gdzie się prze­kra­cza­ło gra­ni­cę dwóch sys­te­mów. Po szes­na­stu la­tach zna­la­złem się do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, z któ­re­go wy­je­cha­łem. To było nie­sa­mo­wi­te i przy­gnę­bia­ją­ce uczu­cie. Kie­dy przy­je­cha­łem już w 1990 roku, było zu­peł­nie ina­czej. Wi­dać było ogrom­ny pęd do zmian.

A czy do­strzegł Pan zmia­ny w lu­dziach?

Przy­znam się, że na po­cząt­ku mia­łem wąt­pli­wo­ści co do prze­bie­gu prze­mian w Pol­sce, nie są­dzi­łem, że będą tak szyb­kie i grun­tow­ne, że w lu­dziach bę­dzie tyle ener­gii. Prze­cież spo­łe­czeń­stwo zo­sta­ło tak strasz­li­wie prze­ora­ne przez oku­pa­cję, woj­nę, zmia­nę gra­nic, póź­niej do­świad­czo­ne kosz­mar­ny­mi la­ta­mi sta­li­ni­zmu i póź­niej­szym so­cja­li­zmem. To­też oba­wia­łem się, że w Po­la­kach bę­dzie znacz­nie mniej dy­na­mi­zmu niż w Cze­chach czy Wę­grach. A oka­za­ło się, że jest cał­ko­wi­cie prze­ciw­nie.  Na­dal po­zo­sta­je dla mnie nie­od­gad­nio­ną ta­jem­ni­cą, jak na­sze spo­łe­czeń­stwo, po­zba­wio­ne klas wyż­szych, śred­nich, wła­ści­wie chłop­skie spo­łe­czeń­stwo z tra­dy­cjo­na­li­zmem, kon­ser­wa­ty­zmem kul­tu­ro­wym, zna­la­zło w so­bie tę bru­tal­ną dy­na­mi­kę, któ­ra jest źró­dłem roz­wo­ju ostat­nich dzie­się­ciu lat. Jest to dla mnie czymś fa­scy­nu­ją­cym.

Po po­wro­cie ob­jął Pan od razu waż­ne sta­no­wi­sko rzą­do­we jako do­rad­ca pre­mie­ra Ma­zo­wiec­kie­go, a po­tem szef ze­spo­łu do­rad­ców. Pro­szę po­wie­dzieć, czy była to trud­na pra­ca? Czy czę­sto Pań­ski punkt wi­dze­nia nie był ro­zu­mia­ny i bra­ny pod uwa­gę?

Mia­łem wy­czu­cie gra­nic wła­snej kom­pe­ten­cji. To zna­czy tam, gdzie wi­dzia­łem, że moja kil­ku­na­sto­let­nia nie­obec­ność w kra­ju może być prze­szko­dą w ro­zu­mie­niu zło­żo­nych pro­ble­mów, by­łem bar­dzo ostroż­ny w for­mu­ło­wa­niu są­dów. Na­to­miast w spra­wach, na przy­kład, po­li­ty­ki za­gra­nicz­nej moje do­świad­cze­nie emi­gra­cyj­ne było bar­dzo przy­dat­ne.

Wra­cał Pan z ra­do­ścią do Pol­ski?

Ab­so­lut­nie tak! Po pierw­sze — przy­jeż­dża­łem do kra­ju wol­ne­go, su­we­ren­ne­go, a więc in­ne­go niż ten, z ja­kie­go wy­jeż­dża­łem. Ale w sen­sie głęb­szym wra­ca­łem jed­nak do tej sa­mej Pol­ski. Było to uczu­cie zna­le­zie­nia się na po­wrót u sie­bie. Czu­ję się w Pa­ry­żu zna­ko­mi­cie, wro­słem w tam­tej­sze ży­cie, śro­do­wi­sko, kli­mat spo­łecz­ny i in­te­lek­tu­al­ny, współ­pra­cu­ję na­dal z re­dak­cja­mi kil­ku cza­so­pism, pod­trzy­mu­ję związ­ki z nie­któ­ry­mi par­tia­mi po­li­tycz­ny­mi, ale po pię­ciu mi­nu­tach w Pol­sce ro­zu­mia­łem zno­wu każ­dy kod kul­tu­ro­wy, każ­dą re­ak­cję. Więc to było wspa­nia­łe, że tak dłu­ga, kil­ku­na­sto­let­nia nie­obec­ność prze­sta­je ist­nieć w cią­gu paru mi­nut.

Bar­dzo cen­ny jest ten Pań­ski opty­mizm i wia­ra w Pol­skę i Po­la­ków. Ale na przy­kład Je­rzy Gie­droyc, któ­re­go prze­cież za­słu­gi dla Pol­ski są nie­pod­wa­żal­ne, nie chce przy­je­chać do kra­ju, a nie­daw­no, w wy­wia­dzie dla „Wprost” po­wie­dział wręcz, że „spo­łe­czeń­stwo pol­skie jest zdzi­cza­łe”.

Ja nie miał­bym od­wa­gi tak po­wie­dzieć, tak uogól­niać. Ale prze­cież ostat­nie zaj­ścia z mło­dzie­żą w Słup­sku i Ka­to­wi­cach do­wo­dzą, że dzie­je się nie­do­brze. Jest to ogrom­ny pro­blem kul­tu­ro­wy i nie wia­do­mo, jak go roz­wią­zać. Ro­zu­miem, że to sku­tek bar­dzo wie­lu zja­wisk i tego, co dzia­ło się w Pol­sce przez po­przed­nie dzie­się­cio­le­cia, ba — to są na­wet skut­ki cza­sów woj­ny, wiel­kich mi­gra­cji, roz­bi­ja­nia wię­zi spo­łecz­nych, a tak­że skut­ki prze­mian ostat­nich lat, gdzie było wie­le strasz­li­wych dra­ma­tów ludz­kich. Weź­my cho­ciaż­by ogrom­ny szok bez­ro­bo­cia dla kil­ku po­ko­leń, któ­re w ogó­le nie mia­ło o bez­ro­bo­ciu po­ję­cia, czy wresz­cie — wy­staw­ną, osten­ta­cyj­ną kon­sump­cję nie­któ­rych grup, któ­ra draż­ni mło­dych lu­dzi, zwłasz­cza tych, co nie wi­dzą przed sobą żad­nych szans i per­spek­tyw na lep­sze ży­cie. Moż­na więc po­wie­dzieć, że ist­nie­ją do­strze­gal­ne ele­men­ty zdzi­cze­nia spo­łecz­ne­go, jest to w tej chwi­li naj­więk­szy pro­blem w Pol­sce, ale to samo — pa­mię­taj­my — wy­stę­pu­je też na Za­cho­dzie, czę­sto­kroć w ska­li nie mniej­szej niż u nas. Tak że je­że­li oce­nia­my prze­mia­ny po 1989 roku, to uwa­żam, że Pol­ska prze­cho­dzi ten okres w spo­sób cy­wi­li­zo­wa­ny.

Nie zmar­no­wa­li­śmy tych dzie­się­ciu lat?

Wręcz prze­ciw­nie! Oczy­wi­ście moż­na, jak wła­śnie Je­rzy Gie­droyc, sta­wiać po­przecz­kę jesz­cze wy­żej, a na­wet jest waż­ne, by lu­dzie z du­żym au­to­ry­te­tem sta­wia­li wyż­sze wy­ma­ga­nia. Ja jed­nak, ze swo­jej po­zy­cji ob­ser­wa­to­ra i ana­li­ty­ka rze­czy­wi­sto­ści, wi­dzę mnó­stwo rze­czy wspa­nia­łych, po­zy­tyw­nych, któ­re zo­sta­ły zro­bio­ne po 1989 roku.

Jak Pan dzi­siaj oce­nia swo­je do­świad­cze­nia emi­gra­cyj­ne?

Z punk­tu wi­dze­nia eg­zy­sten­cjal­ne­go emi­gra­cja jest prze­ży­ciem nie­po­wta­rzal­nym. To do­świad­cze­nie ma oczy­wi­ście róż­ne wy­mia­ry. Je­den rok we Wło­szech, rok w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, pra­wie rok w An­glii i dłu­gi po­byt we Fran­cji dały mi do­świad­cze­nia, któ­re bar­dzo czło­wie­ka wzbo­ga­ca­ją.  Poza tym istot­ne było do­świad­cze­nie kul­tu­ro­we, po­zna­nie in­nych świa­tów, a to zno­wu da­wa­ło moż­li­wość spoj­rze­nia na swój kraj z in­nej, od­mien­nej per­spek­ty­wy. Czę­sto prze­ży­wa­łem też ból nie­obec­no­ści, ale to jest uczu­cie, o któ­rym nie umiem opo­wia­dać.

Czy na ko­niec tej roz­mo­wy da się Pan sku­sić na prze­po­wied­nię co do przy­szło­ści Eu­ro­py? Co nas cze­ka w naj­bliż­szym cza­sie? Bę­dzie­my mie­li dłuż­szy okres spo­ko­ju i po­ko­ju?

My­ślę, że tak. Po raz pierw­szy od se­tek lat Pol­ska zna­la­zła się w bez­piecz­nej przy­sta­ni, co na­tu­ral­nie nie zna­czy, że nie bę­dzie pro­ble­mów. Ogrom­na nie­pew­ność wią­że się z roz­wo­jem wy­da­rzeń na Wscho­dzie. Już w mar­cu będą wy­bo­ry na Ukra­inie, a ich wy­nik, któ­re­go nikt dzi­siaj nie zna, może zmie­nić nie tyl­ko sy­tu­ację w tym wiel­kim kra­ju, ale może też rzu­to­wać na at­mos­fe­rę w Pol­sce. Nie są­dzę, aby coś nam z tam­tej stro­ny za­gra­ża­ło, ale może po­ja­wić się u nas ele­ment nie­po­ko­ju i pew­nej de­sta­bi­li­za­cji. Da­lej — nie wia­do­mo, co bę­dzie z Ro­sją, a jest to kraj, któ­ry jesz­cze przez dzie­siąt­ki lat bę­dzie prze­ży­wał wstrzą­sy i z tru­dem do­sto­so­wy­wał się do no­wo­cze­sno­ści, co tak­że bę­dzie wpły­wa­ło na sy­tu­ację w Pol­sce.  Na­to­miast Pol­ska bę­dzie in­te­gro­wa­ła się z Eu­ro­pą i wspól­no­tą euro-atlan­tyc­ką, cho­ciaż za­pew­ne nie tak szyb­ko, jak to po­wia­da się w róż­nych ofi­cjal­nych de­kla­ra­cjach.

Dzię­ku­ję za roz­mo­wę.

1998

1. Em­ma­nu­el Todd, La chu­te fi­na­le, Ro­bert Laf­font, Pa­ris 1976.

Polska rewolucja

KOR

ZAPA­DA ZMIERZCH. W sto­sun­ko­wo du­żym miesz­ka­niu Edwar­da Li­piń­skie­go od­by­wa się ze­bra­nie Ko­mi­te­tu Sa­mo­obro­ny Spo­łecz­nej KOR. Więk­szo­ści człon­ków uda­ło się do­trzeć na miej­sce. Mi­li­cja wy­jąt­ko­wo nie in­ter­we­niu­je. Tyl­ko na scho­dach kil­ku taj­nia­ków spi­su­je przy­by­wa­ją­cych. Inni krę­cą się po oko­licz­nych uli­cach.

 Oko­ło trzy­dzie­stu osób roz­ma­wia o re­pre­sjach w róż­nych re­gio­nach Pol­ski, aresz­to­wa­niach, po­bi­ciach, zwol­nie­niach z pra­cy. O naj­now­szych wy­czy­nach cen­zu­ry, o ja­kiejś nad­cho­dzą­cej rocz­ni­cy, któ­ra po­zwo­li przy­po­mnieć hi­sto­rycz­ne tra­dy­cje na­ro­du. Dys­ku­tu­ją o no­wej, nie­spra­wie­dli­wej usta­wie do­ty­czą­cej eme­ry­tur dla chło­pów, o wa­run­kach pra­cy gór­ni­ków. Ko­mi­tet re­dak­cyj­ny od­czy­tu­je naj­now­sze oświad­cze­nia, ape­le i ana­li­zy KOR-u. Ze­bra­nie trwa wie­le go­dzin.

 Uczest­ni­cy za­cho­wu­ją się jak wol­ni lu­dzie. „Wol­ni lu­dzie w wol­nym kra­ju”, mówi iro­nicz­nie Adam Mich­nik. Jak­by nie gro­zi­ło im na każ­dym kro­ku aresz­to­wa­nie czy prze­śla­do­wa­nia, po­bi­cie w ko­ry­ta­rzach są­do­wych, w trak­cie wy­kła­du dla Uni­wer­sy­te­tu La­ta­ją­ce­go albo po pro­stu w ciem­nej uli­cy. Czło­wiek się szyb­ko przy­zwy­cza­ja do od­dy­cha­nia wol­nym po­wie­trzem, na­wet je­że­li to­wa­rzy­szy mu usta­wicz­ne ry­zy­ko. Tak­że mi­lio­ny Po­la­ków przy­zwy­cza­iły się, że żyją wśród nich wol­ni lu­dzie. Śle­dzą ich dzia­łal­ność, pro­te­sty, ape­le i ini­cja­ty­wy spo­łecz­ne w krzep­ną­cej pra­sie pod­ziem­nej, w wia­do­mo­ściach za­gra­nicz­nych ra­dio­sta­cji i na­wet w ofi­cjal­nej pro­pa­gan­dzie.

 Rów­nie zdu­mie­wa­ją­ca jak wol­ność, z jaką po­stę­pu­ją, jest róż­no­rod­ność obec­nych. Go­spo­darz, se­nior KOR-u, ma po­nad dzie­więć­dzie­siąt lat. Tuż za nim na ska­li wie­ku pla­su­je się kil­ka in­nych po­sta­ci: ksiądz Zie­ja, An­to­ni Paj­dak, Adam Szczy­pior­ski. Na prze­ciw­nym krań­cu trzy­dzie­sto­lat­ki: An­drzej Ce­liń­ski, Piotr Na­im­ski czy Kon­rad Bie­liń­ski, któ­rzy w do­ro­słe ży­cie we­szli w la­tach 70.

 Lu­dzie ci wy­ko­nu­ją róż­ne za­wo­dy, po­cho­dzą z róż­nych sfer spo­łecz­nych. Jed­ni, jak go­spo­darz, pro­fe­sor eko­no­mii, albo Jan Kie­la­now­ski, bio­log, są sze­ro­ko zna­ni w Pol­sce i za gra­ni­cą. Obaj są człon­ka­mi Pol­skiej Aka­de­mii Nauk i dok­to­ra­mi ho­no­ris cau­sa licz­nych za­gra­nicz­nych pla­có­wek na­uko­wych. Obok nich wiel­ka ak­tor­ka, Ha­li­na Mi­ko­łaj­ska, lau­re­at­ka Na­gro­dy Pań­stwo­wej, i pi­sarz Je­rzy An­drze­jew­ski. Są po­eci: Sta­ni­sław Ba­rań­czak, Je­rzy Fi­cow­ski, Anka Ko­wal­ska. Lu­dzie zna­ni z dzia­łal­no­ści spo­łecz­nej przed woj­ną, w cza­sie woj­ny i po niej. Ksiądz Zie­ja był ka­pe­la­nem woj­sko­wym pod­czas woj­ny 1920 roku prze­ciw­ko bol­sze­wi­kom, po­tem w 1939 roku i w cza­sie Po­wsta­nia War­szaw­skie­go. An­to­ni Paj­dak i Jó­zef Ry­bic­ki to sztan­da­ro­we po­sta­cie ru­chu opo­ru. Anie­la Ste­ins­ber­go­wa, ad­wo­kat­ka, bro­ni­ła w nie­zli­czo­nych pro­ce­sach po­li­tycz­nych przed woj­ną i po woj­nie. Jan Jó­zef Lip­ski jest pra­cow­ni­kiem Aka­de­mii Nauk, by­łym po­wstań­cem war­szaw­skim 1944 roku, pre­ze­sem Klu­bu Krzy­we­go Koła po 1956 roku. Ode­grał w tam­tym okre­sie względ­nej li­be­ra­li­za­cji ogrom­ną rolę.

 Licz­niej­si są mło­dzi. Wy­róż­nia­ją się nie tyl­ko wie­kiem, ale i sta­tu­sem spo­łecz­nym. Za­an­ga­żo­wa­li się w dzia­łal­ność opo­zy­cyj­ną po 1968 roku, więk­szość z nich utra­ci­ła wszel­kie moż­li­wo­ści pra­cy i nor­mal­nej ka­rie­ry. Za­ra­bia­ją na ży­cie jako ma­la­rze po­ko­jo­wi, pi­szą pod pseu­do­ni­ma­mi. Wśród nich wy­bi­ja się Ja­cek Ku­roń, wiel­ka po­stać opo­zy­cji, sześć lat wię­zie­nia w la­tach sześć­dzie­sią­tych. Obok nie­go Mi­ro­sław Cho­jec­ki, twór­ca Nie­za­leż­nej Ofi­cy­ny Wy­daw­ni­czej NOWa. Nie­co da­lej Adam Mich­nik, je­den z trzech Po­la­ków naj­czę­ściej wy­mie­nia­nych w pra­sie mię­dzy­na­ro­do­wej, je­śli wie­rzyć son­da­żom pol­skiej pra­sy. Bog­dan Bo­ru­se­wicz, któ­re­go już w wie­ku li­ce­al­nym po­szu­ki­wa­ła mi­li­cja, czło­wiek wy­jąt­ko­wo od­waż­ny i po­my­sło­wy; sta­nie się póź­niej jed­ną z klu­czo­wych po­sta­ci straj­ku w Stocz­ni Gdań­skiej. Jest też An­drzej Ce­liń­ski, se­kre­tarz Uni­wer­sy­te­tu La­ta­ją­ce­go, prze­zy­wa­ny Jego Ma­gni­fi­cen­cją. Są Hen­ryk Wu­jec i Jan Li­tyń­ski, re­dak­to­rzy „Ro­bot­ni­ka”, pi­sma, któ­re­go rolę w roz­wo­ju pol­skie­go ru­chu ro­bot­ni­cze­go trud­no prze­ce­nić. Ja­cyż to róż­ni lu­dzie! Edward Li­piń­ski, so­cja­li­sta od 1905 roku, na­dal uwa­ża się za mark­si­stę. Wła­śnie wy­rzu­co­no go z par­tii. An­to­ni Paj­dak, sta­ry przy­wód­ca so­cja­li­stów, prze­sta­wi­ciel Rzą­du Lon­dyń­skie­go w cza­sie woj­ny, upro­wa­dzo­ny na­stęp­nie przez KGB i ska­za­ny w pro­ce­sie mo­skiew­skim na dłu­gie lata wię­zie­nia. Inny sta­ry so­cjał, Lu­dwik Cohn, ska­za­ny zo­stał w Pol­sce, kie­dy za­wio­dły wszyst­kie pró­by po­zy­ska­nia go dla no­wej wła­dzy. Ksiądz Zie­ja z ko­lei ska­za­ny zo­stał po pro­te­stach prze­ciw­ko aresz­to­wa­niu pry­ma­sa Wy­szyń­skie­go w 1953 roku. Więk­szość Epi­sko­pa­tu wte­dy mil­cza­ła. On nie. Je­rzy An­drze­jew­ski, przed­wo­jen­ny pi­sarz ka­to­lic­ki, zwią­zał się w mło­do­ści na krót­ko ze skraj­nie pra­wi­co­wym pi­smem; po woj­nie wstą­pił do par­tii. Jego książ­ka Po­piół i dia­ment, po­dob­nie jak film, któ­ry na jej pod­sta­wie na­krę­cił An­drzej Waj­da, nie pod­wa­ża­ły jesz­cze le­gi­ty­ma­cji no­wej wła­dzy. Po 1956 roku An­drze­jew­ski wy­stą­pił z par­tii i od­waż­nie przy­łą­czył się do nie­za­leż­nej opo­zy­cji. Jako je­den z nie­licz­nych Po­la­ków za­pro­te­sto­wał prze­ciw­ko in­wa­zji na Cze­cho­sło­wa­cję w 1968 roku. Anka Ko­wal­ska, po­et­ka, pra­co­wa­ła naj­pierw w ka­to­lic­kim PAX-ie, or­ga­ni­za­cji kie­ro­wa­nej przez przed­wo­jen­nych fa­szy­stów. Wy­stą­pi­ła z niej po 68 roku, obu­rzo­na an­ty­se­mic­ką i an­ty­in­te­li­genc­ką kam­pa­nią, do któ­rej PAX przy­łą­czył się z en­tu­zja­zmem. Znaj­dzie­my jed­nak wśród ko­row­ców i inne dro­gi ży­cio­we: po­eta Sta­ni­sław Ba­rań­czak wstą­pił do par­tii w 68 roku, by na­tych­miast z niej wy­stą­pić. Jest jed­ną z wiel­kich po­sta­ci swe­go po­ko­le­nia, ka­rie­ra stoi przed nim otwo­rem. Wy­bie­ra nie­byt, KOR i pod­ziem­ne pi­sem­ka. Jó­zef Ry­bic­ki ni­g­dy nie spla­mił się współ­pra­cą z re­ży­mem. Kie­dy w 1968 roku przed­sta­wi­cie­le władz w po­szu­ki­wa­niu ali­bi dla zrów­no­wa­że­nia kam­pa­nii an­ty­se­mic­kiej zwró­ci­li się do nie­go, aby zło­żył świa­dec­two o ra­to­wa­niu Ży­dów w cza­sie woj­ny (w któ­rym sam brał udział), od­parł z po­gar­dą: „Nie my­ślę, aby moje świa­dec­two mo­gło pa­nom po­słu­żyć, sam je­stem Ży­dem” (któ­rym nie był). Ja­cek Ku­roń, nie­gdyś mło­dy za­pa­lo­ny ko­mu­ni­sta, po­tem za­pa­lo­ny re­wi­zjo­ni­sta, he­rold an­ty­biu­ro­kra­tycz­nej re­wo­lu­cji ro­bot­ni­czej, stał się w la­tach 70. ide­olo­giem i głów­nym prak­ty­kiem sa­mo­or­ga­ni­za­cji spo­łe­czeń­stwa. Są też przed­sta­wi­cie­le Klu­bu In­te­li­gen­cji Ka­to­lic­kiej Hen­ryk Wu­jec i Ma­ria Wo­siek; były har­cerz An­to­ni Ma­cie­re­wicz, sil­na oso­bo­wość, za­an­ga­żo­wa­ny w ru­chu stu­denc­kim 68 roku; do­pie­ro co wy­rósł z kla­sycz­nej fazy mło­dzień­czej le­wi­co­wo­ści i za­fa­scy­no­wa­nia Che Gu­eva­rą. Jesz­cze w 1972 roku, kie­dy trwa­ła woj­na w Wiet­na­mie, pró­bo­wał zor­ga­ni­zo­wać pro­test prze­ciw­ko wi­zy­cie Ni­xo­na w War­sza­wie. Obec­nie jego myśl po­li­tycz­na sku­pia się na nie­pod­le­gło­ści Pol­ski.

Historia w skrócie

Obie­go­wy ob­raz dzie­jów KOR-u i pre­hi­sto­rii So­li­dar­no­ści, po­wie­la­ny przez ty­sią­ce ar­ty­ku­łów pra­so­wych i ekra­ni­za­cje Waj­dy w Czło­wie­ku z że­la­za, wy­glą­da w skró­cie na­stę­pu­ją­co: w mar­cu 1968 Pol­ską wstrzą­snął bunt stu­den­tów, któ­rzy po­wsta­li prze­ciw­ko cen­zu­rze, znie­wo­le­niu kul­tu­ry i bez­pra­wiu. Ruch ten zo­stał zdła­wio­ny falą aresz­to­wań, ma­so­wy­mi ru­ga­mi z uni­wer­sy­te­tów i pra­cy i kam­pa­nią an­ty­se­mic­ką oraz an­ty­in­te­li­genc­ką. Resz­ta spo­łe­czeń­stwa, z kla­są ro­bot­ni­czą włącz­nie, przy­glą­da­ła się bez­czyn­nie ma­ni­fe­sta­cjom i re­pre­sjom.

 W grud­niu 1970 na­de­szła ko­lej ro­bot­ni­ków. Po dra­stycz­nej pod­wyż­ce cen Wy­brze­że sta­nę­ło do wal­ki. Gdań­scy, szcze­ciń­scy i gdyń­scy stocz­niow­cy ogło­si­li strajk i wy­szli na uli­ce. Ko­mi­te­ty par­tyj­ne sta­nę­ły w ogniu, pa­dły ofia­ry. Resz­ta spo­łe­czeń­stwa, z in­te­li­gen­cją włącz­nie, przy­glą­da­ła się bez­czyn­nie tra­ge­dii.

 Czer­wiec 1976: ko­lej­na pod­wyż­ka cen, ko­lej­na re­wol­ta ro­bot­ni­cza. Straj­ki obej­mu­ją całą Pol­skę. Ra­dom­ski ko­mi­tet par­tyj­ny sta­je w ogniu. Chwi­lę póź­niej pło­ną ko­mi­te­ty w Ur­su­sie i Płoc­ku. Wła­dza ustę­pu­je, ale się mści. Ty­sią­ce ro­bot­ni­ków idą na bruk, set­ki lą­du­ją w wię­zie­niach, gdzie będą bici, tor­tu­ro­wa­ni. Wy­ro­ki się­ga­ją dzie­się­ciu lat. Tym ra­zem jed­nak nie są po­zo­sta­wie­ni sami so­bie. Od pierw­szej chwi­li in­te­li­gen­ci pod­no­szą głos w ich obro­nie. Pro­te­stu­ją, ape­lu­ją do wspól­no­ty mię­dzy­na­ro­do­wej. Mło­dzież bez żad­nej bazy i in­spi­ra­cji or­ga­ni­za­cyj­nej spon­ta­nicz­nie ru­sza z po­mo­cą prze­śla­do­wa­nym. We wrze­śniu 1976 po­wsta­je Ko­mi­tet Obro­ny Ro­bot­ni­ków. Ro­dzi się ruch so­li­dar­no­ści, któ­ry bły­ska­wicz­nie od­no­si ogrom­ny suk­ces: w 1977 wszy­scy ska­za­ni są już na wol­no­ści. KOR prze­kształ­ca się w Ko­mi­tet Sa­mo­po­mo­cy Spo­łecz­nej „KOR” — KSS „KOR” — i sta­wia so­bie szer­sze za­da­nia. Nie ogra­ni­cza się już do po­mo­cy prze­śla­do­wa­nym, chce współ­dzia­łać przy sa­mo­or­ga­ni­za­cji spo­łe­czeń­stwa. W tym celu musi po­głę­bić związ­ki ze śro­do­wi­ska­mi ro­bot­ni­czy­mi. Re­win­dy­ka­cje i for­my dzia­ła­nia będą opra­co­wy­wa­ne wspól­nie. Tu, mię­dzy in­ny­mi, znaj­du­je­my za­rod­ki So­li­dar­no­ści.

 Ten skró­co­ny wy­kład hi­sto­rii nie jest fał­szy­wy, wię­cej jed­nak sta­wia py­tań, niż udzie­la od­po­wie­dzi. Na gest so­li­dar­no­ści in­te­lek­tu­ali­ści mo­gli teo­re­tycz­nie zdo­być się i w in­nych chwi­lach pol­skiej hi­sto­rii. Tak­że skład gru­py, któ­ra ru­szy­ła do dzia­ła­nia, i oko­licz­no­ści, któ­re po­zwo­li­ły na ze­bra­nie pod jed­nym sztan­da­rem tak róż­no­rod­nej gro­ma­dy, wy­ma­ga­ją za­sta­no­wie­nia. Przede wszyst­kim jed­nak na­le­ży za­py­tać, w jaki spo­sób ich ak­cja mo­gła wy­dać owo­ce, ja­kich nikt się nie spo­dzie­wał.

 Nie­ła­two wy­de­sty­lo­wać z po­wo­jen­nej hi­sto­rii Pol­ski to, co naj­waż­niej­sze dla zro­zu­mie­nia lat po­prze­dza­ją­cych So­li­dar­ność. Tyle rze­czy wy­da­je się waż­nych.

 Lata tuż po­wo­jen­ne. Mi­lio­ny ofiar, Po­la­ków i Ży­dow. Mi­lio­ny przy­mu­so­wych re­pa­trian­tów, wy­gnań­ców z te­re­nów za­ję­tych przez Zwią­zek So­wiec­ki osie­dlo­nych na daw­nych te­re­nach nie­miec­kich, któ­re alian­ci przy­zna­li Pol­sce.

 Dłu­ga woj­na do­mo­wa prze­ciw­ko na­rzu­co­nej przez Zwią­zek So­wiec­ki wła­dzy. Ter­ror i rów­no­le­gle do nie­go od­bu­do­wa, bar­ba­rzyń­skie uprze­my­sło­wie­nie, któ­re­go cenę Pol­ska pła­ci do dziś. A jed­nak ten ba­tem wy­krze­sa­ny wy­si­łek otwie­rał per­spek­ty­wę mo­der­ni­za­cji kra­ju. Set­ki ty­się­cy chłop­skich i ro­bot­ni­czych dzie­ci z za­pa­łem pię­ło się po dra­bi­nie spo­łecz­nej, utoż­sa­mia­jąc wła­sny awans z awan­sem kra­ju. Zdu­mie­wa­ją­ca mie­szan­ka, w któ­rej bar­ba­rzyń­ska prze­moc po­zba­wi­ła na­ród sa­mo­dziel­ne­go bytu, ofe­ru­jąc mu za­ra­zem coś cen­ne­go i po­cią­ga­ją­ce­go, co ka­za­ło za­py­ty­wać się, czy ob­ra­na dro­ga nie jest przy­pad­kiem wła­ści­wa.

 Zglaj­szach­to­wa­ny przez ope­ra­cje, do­ko­ny­wa­ne na jego cie­le przez aro­ganc­kich aku­sze­rów hi­sto­rii, na­ród był po­bi­ty, roz­dzie­ra­ny głę­bo­ki­mi kon­flik­ta­mi mię­dzy wie­rzą­cy­mi i nie­wie­rzą­cy­mi, par­tyj­ny­mi i bez­par­tyj­ny­mi, zwo­len­ni­ka­mi i wro­ga­mi no­we­go ustro­ju. Li­nie po­dzia­łu prze­bie­ga­ły cza­sa­mi we­wnątrz jed­ne­go i tego sa­me­go czło­wie­ka.

 Z cza­sem, po­wo­li, sy­tu­acja się zmie­nia­ła. Na­ród wra­cał do zdro­wia. Go­iły się rany, za­da­ne woj­ną i po­wo­jen­nym ter­ro­rem. W pu­blicz­nej prze­strze­ni po­ja­wi­ło się nowe po­ko­le­nie. Re­żym tra­cił swój apo­ka­lip­tycz­ny czar. Zło spo­wsze­dnia­ło i stra­ci­ło siłę przy­cią­ga­nia. Co­dzien­ne ab­sur­dy, ma­te­rial­na i du­cho­wa ja­ło­wość ustro­ju kłu­ły w oczy. Wła­dza przy­bra­ła po­stać pa­so­ży­ta, po­zba­wio­ne­go wszel­kiej uży­tecz­no­ści spo­łecz­nej.

 In­te­li­gen­cja dzie­li­ła do­świad­cze­nia ca­łe­go na­ro­du, jego prze­ra­że­nie i fa­scy­na­cje, ak­ce­sy i wa­ha­nia. Z tą tyl­ko róż­ni­cą, że wy­da­wa­ła się prze­ży­wać je ostrzej. W tej zbio­ro­wo­ści wy­raź­niej wi­dać fazę cho­ro­by i symp­to­my zdro­wie­nia: być może dla­te­go, że z na­tu­ry swych za­wo­dów in­te­lek­tu­ali­ści re­je­stru­ją wa­ha­nia du­szy i umy­słu. Jed­nak z oko­wów stra­chu wy­zwa­la­ło się po­wo­li całe spo­łe­czeń­stwo — od­bu­do­wy­wa­ło wię­zi spo­łecz­ne, prze­cho­dzi­ło do po­rząd­ku dzien­ne­go nad daw­ny­mi po­dzia­ła­mi, któ­re nie­kie­dy cią­ży­ły jesz­cze moc­no nad świa­do­mo­ścią spo­łecz­ną.

 W ten bru­tal­nie zwię­zły opis na­le­ży oczy­wi­ście wpi­sać kon­wul­sje spo­łecz­ne i kon­flik­ty, któ­re spo­łe­czeń­stwo i ko­lej­ne eki­py wła­dzy mu­sia­ły roz­wią­zy­wać. W Pol­sce było ich znacz­nie wię­cej ani­że­li w in­nych kra­jach ko­mu­ni­stycz­nych: 1956, 1968, 1970, 1976, 1980.

 Lata 70. sta­no­wią okres przy­śpie­szo­nej in­te­gra­cji spo­łe­czeń­stwa i co­raz bar­dziej oczy­wi­stej bez­sil­no­ści wła­dzy. Na ta­kim tle na­le­ży upla­so­wać KOR, je­że­li chce się zro­zu­mieć jego rolę w ostat­nim dzie­się­cio­le­ciu. Naj­pierw jed­nak na­le­ży za­py­tać, czym był KOR, nie ule­ga bo­wiem kwe­stii, że re­pre­zen­to­wał znacz­nie wię­cej ani­że­li trzy­dzie­stu człon­ków ko­mi­te­tu sen­su stric­to, wy­mie­nio­nych je­den po dru­gim w po­dzię­ko­wa­niu pierw­sze­go Zjaz­du So­li­dar­no­ści.

 Ini­cja­ty­wa wy­szła od mło­dych, Ma­cie­re­wi­cza, Bo­ru­se­wi­cza, Wuj­ca, Cho­jec­kie­go, Na­im­skie­go i in­nych, zde­cy­do­wa­nych nieść po­moc prze­śla­do­wa­nym ro­bot­ni­kom. Oni pierw­si bie­ga­li od sądu do sądu, aby asy­sto­wać przy wy­ta­cza­nych ro­bot­ni­kom roz­pra­wach, oni szu­ka­li ofiar i ich ro­dzin, or­ga­ni­zo­wa­li zbiór­ki i ze­bra­ne pie­nią­dze roz­wo­zi­li po­trze­bu­ją­cym. Bici w ko­ry­ta­rzach są­do­wych przez mi­li­cję albo „nie­zna­nych spraw­cow”, za­trzy­my­wa­ni, nie­zor­ga­ni­zo­wa­ni i po­zba­wie­ni opar­cia, byli cał­ko­wi­cie bez­bron­ni. Wte­dy wpa­dli na po­mysł, aby za­ło­żyć ko­mi­tet zło­żo­ny ze słyn­nych oso­bi­sto­ści, któ­re dały już wy­raz swej nie­za­leż­no­ści. Je­śli wie­rzyć licz­nym świa­dec­twom, ich en­tu­zjazm nie zna­lazł echa u star­szych. Scep­tycz­ni, nie my­śle­li, by taki ko­mi­tet mógł prze­trwać nie­unik­nio­ne re­pre­sje, ja­kie mu­sia­ły nań spaść. Mimo to zde­cy­do­wa­li się w koń­cu nadać swej so­li­dar­no­ści z ro­bot­ni­ka­mi kon­kret­ny wy­raz.

Koncentryczne kręgi

KOR od po­cząt­ku sym­bo­li­zo­wał ruch znacz­nie szer­szy ani­że­li ści­słe ją­dro ko­mi­te­tu. W mia­rę jego suk­ce­sów i co­raz licz­niej­szych symp­to­mów po­głę­bia­ją­ce­go się kry­zy­su, ruch roz­sze­rzał się, by w koń­cu ogar­nąć dzie­siąt­ki ty­się­cy męż­czyzn i ko­biet. Ile ich wła­ści­wie było? Nie spo­sób na to od­po­wie­dzieć, bo nie ma jed­ne­go kry­te­rium przy­na­leż­no­ści do opo­zy­cji. Ruch obej­mo­wał kon­cen­trycz­ne krę­gi. Pierw­szy krąg sta­no­wi­li człon­ko­wie ko­mi­te­tu i kil­ku­set naj­ak­tyw­niej­szych dzia­ła­czy, zde­cy­do­wa­nych dzia­łać jak wol­ni lu­dzie w wol­nym kra­ju, z pod­nie­sio­ną przy­łbi­cą, ja­ką­kol­wiek cenę przy­szło­by im za to za­pła­cić. Wy­rzu­ca­ni z pra­cy, re­le­go­wa­ni ze stu­diów, pod­da­ni co­dzien­nym po­li­cyj­nym szy­ka­nom, zbie­ra­li in­for­ma­cje, aby bez­pra­wie, sa­mo­wo­la i prze­moc nie po­zo­sta­wa­ły bez­i­mien­ne. Ko­row­ska siat­ka in­for­ma­cyj­na, któ­rej epi­cen­trum sta­no­wi­ło miesz­ka­nie Jac­ka Ku­ro­nia, była jed­nym z naj­więk­szych suk­ce­sów KOR-u. Mia­ła wiel­kie osią­gnię­cia i ode­gra­ła ogrom­ną rolę, kie­dy od po­cząt­ku 1980 roku Pol­skę za­czę­ły za­le­wać ko­lej­ne fale straj­ków. Dzię­ki niej ro­bot­ni­cy z jed­ne­go re­gio­nu do­wia­dy­wa­li się, czy straj­ku­ją i ja­kie re­win­dy­ka­cje wy­su­wa­ją inni. Ko­row­cy prze­mie­rza­li całą Pol­skę. Tra­fi­li do rzą­do­we­go ośrod­ka wy­po­czyn­ko­we­go pod Ar­ła­mo­wem, żeby stwier­dzić, że zwie­rzy­na, ho­do­wa­na tam dla roz­ryw­ki no­ta­bli i ich po­lu­ją­cych go­ści, de­wa­stu­je upra­wy oko­licz­nych chło­pów; byli na Ślą­sku, aby zba­dać wa­run­ki pra­cy w ko­pal­niach, i pro­sto stam­tąd uda­wa­li się na pro­ces wy­so­kie­go urzęd­ni­ka Mi­ni­ster­stwa Spra­wie­dli­wo­ści, któ­ry jed­nym strza­łem ka­ra­bi­nu za­bił chłop­skie dziec­ko.

 W tym sze­ro­kim ru­chu KOR od­gry­wał kil­ka od­ręb­nych ról. Za­ło­żo­ny w du­żej mie­rze jako pa­ra­sol ochron­ny, stał się w rze­czy­wi­sto­ści ośrod­kiem ru­chu, jego naj­wyż­szym au­to­ry­te­tem i ini­cja­to­rem więk­szo­ści jego ini­cja­tyw. Sta­ło się tak, bo skła­dał się z lu­dzi ob­da­rzo­nych nie tyl­ko wiel­kim au­to­ry­te­tem, re­pre­zen­tu­ją­cych cią­głość pol­skich aspi­ra­cji de­mo­kra­tycz­nych i wol­no­ścio­wych, ale też z lu­dzi od lat za­an­ga­żo­wa­nych w ru­chu opo­ru, Ku­ro­nia, Lip­skie­go, Ma­cie­re­wi­cza, Mich­ni­ka, Blumsz­taj­na, Li­tyń­skie­go i in­nych.

 Dru­gi krąg sta­no­wi­ły ty­sią­ce ano­ni­mo­wych współ­pra­cow­ni­ków ko­mi­te­tu. To oni prze­pro­wa­dza­li son­da­że, pod pseu­do­ni­ma­mi pu­bli­ko­wa­li ich wy­ni­ki w pra­sie pod­ziem­nej, or­ga­ni­zo­wa­li zbiór­ki itd. Do tego krę­gu na­le­ży rów­nież przy­pi­sać licz­nych in­te­lek­tu­ali­stów, któ­rzy pu­blicz­nie bra­li w obro­nę prze­śla­do­wa­nych, pod­pi­sy­wa­li ape­le.

 Trze­ci krąg sta­no­wi­li ci wszy­scy, któ­rzy wspie­ra­li ruch skład­ka­mi pie­nięż­ny­mi (w 1976 roku obu­rze­nie było tak wiel­kie, że pie­nią­dze na KOR zbie­ra­no na­wet w nie­któ­rych mi­ni­ster­stwach), ku­po­wa­li nie­za­leż­ne pu­bli­ka­cje i prze­ka­zy­wa­li je in­nym.

 Fi­lo­zo­fia spo­łecz­na KOR-u wy­cho­dzi­ła z za­ło­że­nia, że nie wy­star­czy sprze­ci­wiać się złu — na­le­ży prze­ciw­sta­wić mu wła­sne ini­cja­ty­wy: w ten spo­sób uda się od­bu­do­wać spo­łe­czeń­stwo cy­wil­ne. Roz­ma­ite nie­za­leż­ne od KORu ini­cja­ty­wy spo­łecz­ne roz­wi­nę­ły się pod jego skrzy­dła­mi, zbroj­ne w jego siat­kę in­for­ma­cji i czę­sto w jego wspar­cie fi­nan­so­we. My­ślę przede wszyst­kim o pra­sie, o Biu­le­ty­nie In­for­ma­cyj­nym, pi­smach li­te­rac­kich, kwar­tal­ni­kach „Za­pis” i „Puls”, pe­rio­dy­kach po­li­tycz­nych, ta­kich jak „Głos” (wy­da­wa­ny przez lu­dzi bli­skich Ma­cie­re­wi­czo­wi) i „Kry­ty­ka” (zwią­za­na z Ku­ro­niem i Mich­ni­kiem), o chłop­skim cza­so­pi­smie „Pla­ców­ka” i o „Ro­bot­ni­ku”, ad­re­so­wa­nym do ro­bot­ni­ków i czę­ścio­wo przez nich re­da­go­wa­nym, przy współ­pra­cy Li­tyń­skie­go, Wuj­ca i Bo­ru­se­wi­cza. W tym sa­mym cza­sie Cho­jec­ki wraz z gru­pą współ­pra­cow­ni­ków za­ło­ży­li wy­daw­nic­two NOWa, któ­re chlu­bi się dzie­siąt­ka­mi wiel­kiej wagi ksią­żek, po­wie­ści i ese­jów po­li­tycz­nych. To NOWa wy­da­ła Soł­że­ni­cy­na i Gün­te­ra Gras­sa, Or­wel­la i Gom­bro­wi­cza, nie mó­wiąc już o Mi­ło­szu. W chwi­li kie­dy do­stał No­bla, NOWa była je­dy­nym pol­skim wy­daw­nic­twem, któ­re mo­gło po­chwa­lić się jego na­zwi­skiem w swo­im ka­ta­lo­gu.

 Wio­sną 1977 roku zwią­za­ni z KOR-em stu­den­ci wpa­dli na po­mysł, by stwo­rzyć Stu­denc­kie Ko­mi­te­ty So­li­dar­no­ści. Z nich wy­wo­dzi się wie­lu póź­niej­szych dzia­ła­czy So­li­dar­no­ści i Nie­za­leż­ne­go Zrze­sze­nia Stu­den­tów, za­ło­żo­ne­go po sierp­niu 80 i roz­wią­za­ne­go, jako pierw­sza or­ga­ni­za­cja do roz-ku­rzu, po ogło­sze­niu sta­nu wo­jen­ne­go.

 KOR, a ści­ślej mó­wiąc at­mos­fe­ra, jaką stwo­rzył, le­żał też u za­cząt­ków Sto­wa­rzy­sze­nia Kur­sów Na­uko­wych, zwa­ne­go Uni­wer­sy­te­tem La­ta­ją­cym dla upa­mięt­nie­nia taj­ne­go na­ucza­nia w cza­sach roz­bio­rów i dru­giej woj­ny świa­to­wej. Za­ło­żo­ny przez oko­ło stu uczo­nych, pi­sa­rzy i ar­ty­stów, Uni­wer­sy­tet La­ta­ją­cy or­ga­ni­zo­wał wy­kła­dy w pry­wat­nych miesz­ka­niach kil­ku wiel­kich miast Pol­ski, wy­da­wał wła­sne se­rie wy­daw­ni­cze, or­ga­ni­zo­wał kon­fe­ren­cje na­uko­we i tak da­lej. Uni­wer­sy­tet był cał­ko­wi­cie nie­za­leż­ny od KOR-u, lu­dzie w nim wy­kła­da­ją­cy nie­kie­dy czu­li się KOR-owi obcy, ale po­wstał dzię­ki KOR-owi i jego po­mo­cy.

 Naj­więk­szy jed­nak wpływ wy­warł KOR, jak po­ka­za­ła hi­sto­ria, na śro­do­wi­ska ro­bot­ni­cze. Na­kład „Ro­bot­ni­ka”, któ­re­go pierw­szy nu­mer wy­da­no je­sie­nią 1977 w kil­ku ty­sią­cach eg­zem­pla­rzy, pod­czas sierp­nio­we­go straj­ku 1980 roku osią­gnął kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy. Naj­szer­sze echo zna­lazł wśród ro­bot­ni­ków Gdań­ska, gdzie la­tem 1978 roku ukształ­to­wał się ko­mi­tet za­ło­ży­ciel­ski wol­nych związ­ków za­wo­do­wych z wła­snym pi­smem, „Ro­bot­ni­kiem Wy­brze­ża”, ści­śle zwią­za­nym z „Ro­bot­ni­kiem”. Ko­mi­te­tem za­ło­ży­ciel­skim kie­ro­wał Bog­dan Bo­ru­se­wicz, a Biu­rem In­ter­wen­cyj­nym KOR-u An­drzej Gwiaz­da. Do naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków KOR-u na Wy­brze­żu na­le­że­li Anna Wa­len­ty­no­wicz, Ali­na Pień­kow­ska, Bog­dan Lis i Lech Wa­łę­sa. Wszy­scy oka­za­li się głów­ny­mi po­sta­cia­mi wiel­kie­go straj­ku sierp­nio­we­go.

 Ko­mi­te­ty Sa­mo­obro­ny Chłop­skiej też zro­dzi­ły się z at­mos­fe­ry, jaką stwo­rzy­ła opo­zy­cja de­mo­kra­tycz­na i pod jej opie­kuń­czym skrzy­dłem. W tym śro­do­wi­sku szcze­gól­nie ak­tyw­ni byli Wie­sław Kę­cik i jego żona, re­dak­to­rzy „Pla­ców­ki”, współ­za­ło­ży­cie­le Uni­wer­sy­te­tu Chłop­skie­go, na któ­rym wy­kła­da­li licz­ni dzia­ła­cze KOR-u i Ośrod­ka Ba­dań Chłop­skich, zor­ga­ni­zo­wa­ne­go przez re­jo­no­we ko­mi­te­ty sa­mo­obro­ny chłop­skiej.

 Wszyst­ko to wy­zna­cza­ło po­li­tycz­ny wy­miar ru­chu. Na­le­ży pod­kre­ślić, że KOR był in­sty­tu­cją po­li­tycz­ną w jed­nym tyl­ko sen­sie: tym mia­no­wi­cie, że wszy­scy jego człon­ko­wie i sym­pa­ty­cy zda­wa­li so­bie spra­wę z kon­se­kwen­cji swych czy­nów, wie­dząc do­sko­na­le, że w ustro­ju to­ta­li­tar­nym, na­wet roz­kła­da­ją­cym się, wszel­kie aspi­ra­cje do więk­szej au­to­no­mii spo­łe­czeń­stwa wła­dza nie­uchron­nie in­ter­pre­tu­je jako za­mach na swo­je pra­wa.

 Jed­nak w wą­skim ro­zu­mie­niu sło­wa KOR nie był i nie mógł być or­ga­ni­za­cją po­li­tycz­ną. Po pierw­sze, nie miał żad­ne­go pro­gra­mu, a jego człon­ko­wie re­pre­zen­to­wa­li sze­ro­ki wa­chlarz po­glą­dów i ten­den­cji po­li­tycz­nych. Nie zmie­rzał do oba­le­nia wła­dzy ani tym bar­dziej do jej ob­ję­cia. Było jed­nak cał­ko­wi­cie na­tu­ral­ne, że na mar­gi­ne­sie jego dzia­łal­no­ści ro­dzi­ła się re­flek­sja po­li­tycz­na, któ­ra z cza­sem sta­ła się in­te­gral­ną czę­ścią ru­chu, i że KOR sta­rał się wpi­sać swą wal­kę oby­wa­tel­ską i spo­łecz­ną w szer­szą per­spek­ty­wę wal­ki o wy­zwo­le­nie po­li­tycz­ne i na­ro­do­we Pol­ski. Było to zja­wi­sko ty­leż wi­docz­ne, co zro­zu­mia­łe, za­żar­te dys­ku­sje i co­raz ostrzej­sze po­dzia­ły po­li­tycz­ne po­głę­bia­ły się w mia­rę jak roz­sze­rzał się ruch i pre­cy­zo­wa­ła per­spek­ty­wa ry­chłej ka­ta­stro­fy. My­ślę przede wszyst­kim o róż­ni­cach mię­dzy KOR-em i in­ny­mi ru­cha­mi opo­zy­cyj­ny­mi, ale tak­że o kon­flik­tach we­wnątrz sa­me­go KOR-u: na przy­kład trzej jego dzia­ła­cze opu­ści­li KOR, bo bar­dziej do nich prze­ma­wia­ła na­cjo­na­li­stycz­na re­to­ry­ka Ru­chu Obro­ny Praw Czło­wie­ka, tzw. ROP­CiO.

 Wśród ko­row­skiej mło­dzie­zy — bo star­szy­zna po­zo­sta­ła w za­sa­dzie wier­na li­te­rze spo­łecz­nych za­dań KOR-u — za­ry­so­wa­ły się dwa nur­ty, z któ­rych ża­den nie zo­stał ja­sno wy­ar­ty­ku­ło­wa­ny. Pierw­szy, za któ­rym sta­li Ku­roń, Lip­ski, Mich­nik, zmie­rzał do sfor­mu­ło­wa­nia no­wo­cze­snej my­śli so­cja­li­zmu de­mo­kra­tycz­ne­go, do­sto­so­wa­nej do wa­run­ków pol­skich. Na­le­ża­ła do niej rzecz ja­sna kry­ty­ka le­wi­cy to­ta­li­tar­nej, ale też pew­nych tra­dy­cji so­cja­li­zmu de­mo­kra­tycz­ne­go. Kry­ty­ko­wa­no na przy­kład ate­izm, prze­sad­ne za­in­te­re­so­wa­nie za­gad­nie­nia­mi wła­dzy i pań­stwa, obo­jęt­ność wo­bec pro­ble­mów au­to­no­mii czło­wie­ka, fi­lo­zo­fię po­stę­pu i tak da­lej.

 Dru­gi nurt, przy­pi­sy­wa­ny przede wszyst­kim ty­go­dni­ko­wi „Głos” i An­to­nie­mu Ma­cie­re­wi­czo­wi, sku­piał się na kwe­stiach wy­zwo­le­nia na­ro­do­we­go i tra­dy­cji na­ro­do­wej, a za­gad­nie­nia spo­łecz­ne re­le­go­wał do po­zio­mu so­li­da­ry­zmu. Oba kie­run­ki opo­wia­da­ły się wpraw­dzie za wy­zwo­le­niem na­ro­du i de­mo­kra­tycz­ną or­ga­ni­za­cją ży­cia spo­łecz­ne­go, ale róż­nie roz­kła­da­ły ak­cen­ty. Fak­tem jest, że po­dzia­ły w ło­nie KOR-u, któ­re zresz­tą ni­g­dy nie prze­kro­czy­ły gra­nic roz­sąd­ku, wy­ni­ka­ły bar­dziej z tra­dy­cji i do­świad­czeń jed­no­stek ani­że­li z rze­czy­wi­ście prze­ciw­nych opcji po­li­tycz­nych.

Po sierpniu

Przed pod­pi­sa­niem po­ro­zu­mień sierp­nio­wych straj­ku­ją­cy po­sta­wi­li wa­ru­nek: aresz­to­wa­ni w cza­sie straj­ku dzia­ła­cze KOR-u mu­szą zo­stać zwol­nie­ni. I rze­czy­wi­ście 1 wrze­śnia 1980 roku wy­szli na wol­ność. W tej sa­mej chwi­li po­ja­wił się pro­blem ich uczest­nic­twa w So­li­dar­no­ści. Pew­ne gru­py in­te­lek­tu­ali­stów, uprzed­nio bli­sko zwią­za­ne z KOR-em, uwa­ża­ły, że jego człon­ko­wie po­win­ni trzy­mać się z dala od związ­ku. Ich zda­niem na­le­ża­ło ko­niecz­nie po­szu­ki­wać mo­dus vi­ven­di z wła­dzą i jak naj­szyb­ciej włą­czyć zwią­zek za­wo­do­wy w sys­tem, w prze­ciw­nym ra­zie gro­zi­ła bo­wiem ka­ta­stro­fa: obec­ność na sce­nie po­li­tycz­nej ko­row­ców, któ­rych uprzed­nia dzia­łal­ność nie mo­gła zo­stać przez wła­dze za­ak­cep­to­wa­na, mo­gła tyl­ko za­szko­dzić spra­wie związ­kow­ców… Wiel­kie zwy­cię­stwo KOR-u, któ­re­go nikt nie pod­wa­żał, ani przy­ja­cie­le, ani wro­go­wie, sta­ło się w ten spo­sób gorz­ką oso­bi­stą klę­ską jego dzia­ła­czy. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak ich po­pu­lar­ność, au­to­ry­tet i tem­pe­ra­ment spo­wo­do­wa­ły, że zo­sta­li w koń­cu wchło­nię­ci przez nowy ruch. Ozna­cza­ło to wy­rok śmier­ci na KOR jako au­to­no­micz­ną for­ma­cję. Po­ja­wi­ło się wpraw­dzie jesz­cze kil­ka de­kla­ra­cji, przy­go­to­wu­ją­cych znik­nię­cie, ale w grun­cie rze­czy od wrze­śnia 1980 KOR już nie ist­niał.

 Nie­któ­rzy jego człon­ko­wie (jak Jan Jó­zef Lip­ski, Zbi­gniew Ro­ma­szew­ski, Hen­ryk Wu­jec) we­szli do władz związ­ko­wych. Inni zo­sta­li róż­ne­go typu do­rad­ca­mi (Ja­cek Ku­roń, Jan Li­tyń­ski, Adam Mich­nik, An­drzej Ce­liń­ski). Jesz­cze inni rzu­ci­li się w wir pra­cy or­ga­ni­za­cyj­nej, pra­sę i in­for­ma­cję. Sto­su­nek do KOR-u na­dal jed­nak dzie­lił So­li­dar­ność. Nie było ze­bra­nia, na któ­rym by Lech Wa­łę­sa nie mu­siał od­po­wia­dać na py­ta­nia z nim zwią­za­ne. Kie­dy wy­bie­ra­no wła­dze związ­ko­we, py­ta­nie o KOR za­da­wa­no wszyst­kim kan­dy­da­tom. Po­wo­dy tego za­in­te­re­so­wa­nia były bar­dzo licz­ne.

 Nie­któ­rzy dali się prze­ko­nać na­tręt­nej, bez­par­do­no­wej pro­pa­gan­dzie, ja­ko­by tyl­ko jed­na mała grup­ka lu­dzi sprze­ci­wia­ła się wy­tę­sk­nio­nej ugo­dzie z wła­dzą. Przed­sta­wia­jąc KOR jako ruch nie­od­po­wie­dzial­nych eks­tre­mi­stów, któ­rzy do­pro­wa­dzą do in­wa­zji so­wiec­kiej na Pol­ske, wła­dza zdo­ła­ła zma­ni­pu­lo­wać pew­ne śro­do­wi­ska. Z dru­giej stro­ny, mit KOR-u za­cho­wał do koń­ca swą uwo­dzi­ciel­ską moc. Wy­star­czy­ło, by ja­kiś ro­bot­nik po­wo­łał się na swe przed­sierp­nio­we związ­ki z opo­zy­cją, by jego szan­se w wy­bo­rach po­waż­nie wzra­sta­ły. Ta po­pu­lar­ność nie była po­zba­wio­na dwu­znacz­no­ści. Ci, któ­rzy za­an­ga­żo­wa­li się do­pie­ro w sierp­niu 80 roku, mie­li na­tu­ral­nie skłon­ność do li­cze­nia cza­su od tej daty. Sam fakt wcze­śniej­sze­go za­an­ga­żo­wa­nia sta­wiał przed wie­lo­ma ludź­mi po­waż­ny pro­blem mo­ral­ny: a my? Dla­cze­go nie zbun­to­wa­li­śmy się wcze­śniej? Dla jed­nych od­po­wie­dzią był po­dziw dla KOR-u. U in­nych od­po­wiedź przy­bie­ra­ła for­mę psy­cho­lo­gicz­nie rów­nie zro­zu­mia­łą, mia­no­wi­cie po­trze­bę de­pre­cja­cji. Jak to się sta­ło, za­py­ty­wa­li, że in­te­lek­tu­ali­ści mo­gli jaw­nie, nie­mal bez­kar­nie dzia­łać, pod­czas gdy in­nym nie wol­no było sło­wa pi­snąć? Wła­dza pod­szep­ty­wa­ła od­po­wiedź, któ­ra nie­jed­ne­go prze­ko­na­ła: człon­ko­wie KOR-u są sta­li­now­ca­mi, in­sy­nu­owa­ła, któ­rzy za­cho­wa­li kon­tak­ty ze świa­tem wła­dzy. Ich ce­lem jest wy­łącz­nie prze­ję­cie wła­dzy (to pra­gnie­nie przy­pi­sy­wa­no zwłasz­cza lu­dziom wy­mia­ru Ku­ro­nia) i nie za­wa­ha­ją się zdra­dzić spo­łe­czeń­stwa, aby celu do­piąć. Ko­row­cy to Ży­dzi lub, w prost­szym wa­rian­cie, oso­by zna­ne, piesz­czo­chy Za­cho­du (w prze­ci­wień­stwie do sza­re­go czło­wie­ka). Za­rzu­ty te nie co­fa­ły się przed pa­ra­dok­sem: zmie­rza­ją­cą tyl­ko do wła­dzy „eks­tre­mę” oskar­ża­no rów­no­cze­śnie o umiar­ko­wa­nie, sy­no­nim pod­ło­ści i zdra­dy.

 A więc KOR prze­stał ist­nieć. Mimo to po­strze­ga­ny był z ze­wnątrz, tak­że przez swych przy­ja­ciół, jako ruch cią­gle żywy. Dla­cze­go? My­ślę, że po pro­stu lata wspól­nej wal­ki, po­ra­żek i zwy­cięstw, na­dziei i bez­na­dziei stwo­rzy­ły spe­cy­ficz­ny kli­mat i że kli­mat ten po roz­wią­za­niu KOR-u na­dal go spa­jał. Nie ule­ga kwe­stii, że w sze­ro­kim ru­chu, ja­kim jest zwią­zek za­wo­do­wy, zwłasz­cza stwo­rzo­ny z ni­cze­go, śro­do­wi­ska już zin­te­gro­wa­ne i cie­szą­ce się tak ogrom­nym au­to­ry­te­tem mo­gły być po­strze­ga­ne jako za­gro­że­nie. Pew­ne ugru­po­wa­nia cier­pia­ły wręcz na psy­cho­zę, wszę­dzie wie­trząc ko­row­skie spi­ski: te były KOR-owi wy­jąt­ko­wo wro­gie. Ni­ko­go jed­nak KOR nie po­zo­sta­wiał obo­jęt­nym: miał go­rą­cych zwo­len­ni­ków albo za­cie­kłych prze­ciw­ni­ków. Jed­ni i dru­dzy mu­sie­li jed­nak uznać jego za­słu­gi.

Korowcy w dobie Solidarności

Nikt nie wąt­pił, że na­ro­dzi­ny związ­ku za­wo­do­we­go były wy­da­rze­niem hi­sto­rycz­nym. I wszy­scy wie­dzie­li, jak kru­che to zwy­cię­stwo. Ze­wsząd czy­ha­ły nie­bez­pie­czeń­stwa. Sam zwią­zek, świa­do­my swej siły, mógł prze­kro­czyć mia­rę i uka­zać swój re­wo­lu­cyj­ny po­ten­cjał. Po­wiedz­my ja­sno: gro­zi­ło oba­le­nie ustro­ju. Przed tym na­le­ża­ło się wszel­ki­mi si­ła­mi po­wstrzy­my­wać: przy­kład Wę­gier i Cze­cho­sło­wa­cji nie po­zo­sta­wiał co do tego wąt­pli­wo­ści. Z dru­giej stro­ny, par­tia się roz­pa­da­ła, opusz­czo­na przez swych człon­ków, po­dat­na na anar­chię i roz­luź­nie­nie le­ni­now­skich norm. Tu tkwi­ło nie­bez­pie­czeń­stwo: na de­mo­kra­ty­za­cję par­tii nie moż­na było li­czyć, nie była do niej zdol­na (co wię­cej, taki roz­wój wy­da­rzeń mógł za­owo­co­wać in­wa­zją). Je­dy­ną na­dzie­ją były ne­go­cja­cje mię­dzy po­tęż­nym spo­łe­czeń­stwem, zbroj­nym na­resz­cie w au­ten­tycz­ną re­pre­zen­ta­cję, i wła­dzą, zdol­ną do za­cho­wa­nia swej toż­sa­mo­ści a za­ra­zem do za­pla­no­wa­nych ustępstw.

 Wy­da­je mi się, że KOR od­róż­niał się od swych an­ta­go­ni­stów w ło­nie związ­ku nie swo­im po­strze­ga­niem za­gro­żeń i nie ra­dy­ka­li­zmem. Jed­ni i dru­dzy zda­wa­li so­bie spra­wę, że pol­ska re­wo­lu­cja nie może prze­trwać bez sa­mo­ogra­ni­cze­nia. Py­ta­niem było, jak to zro­bić.

 Lu­dzie tacy jak Ku­roń czy Mich­nik, a wraz z nimi, jak są­dzę, więk­szość ru­chu, któ­ry re­pre­zen­to­wa­li, prze­pro­wa­dza­li na­stę­pu­ją­cą ana­li­zę. Pol­ska jest te­atrem pro­ce­su re­wo­lu­cyj­ne­go. Nie ma co li­czyć na za­ku­li­so­we prze­tar­gi przy­wód­ców związ­ko­wych z wła­dzą. Taka pró­ba roz­wią­za­nia kon­flik­tów do­pro­wa­dzić może tyl­ko do ka­ta­stro­fy: przy­wód­cy stra­cą au­to­ry­tet, a sa­mo­ogra­ni­cza­ją­ca się re­wo­lu­cja za­mie­ni się w re­wo­lu­cję sen­su stric­to. Aby po­wstrzy­mać ruch spo­łecz­ny, na­le­ży przed­sta­wić mu ja­sną per­spek­ty­wę, ogra­ni­czo­ną, ale za­do­wa­la­ją­cą. Aby skło­nić go do za­ak­cep­to­wa­nia bo­le­snych ogra­ni­czeń, trze­ba ja­sno przed­sta­wić gro­żą­ce nie­bez­pie­czeń­stwa. Czar­ne na­zy­wać czar­nym, bia­łe bia­łym, mó­wić bez ogró­dek, na­wet je­śli mia­ło­by to roz­draż­nić wła­dze w War­sza­wie i Mo­skwie.

 Nie sło­wa mogą wy­wo­łać czoł­gi z ko­szar, uwa­ża­li Ku­roń i Mich­nik, lecz wy­da­rze­nia. Je­śli­by wy­mknę­ły się spod kon­tro­li. Na­le­ży więc na­zy­wać rze­czy po imie­niu, prze­moc prze­mo­cą, wła­dze z mo­skiew­skie­go nada­nia wła­dzą z nada­nia Mo­skwy. I na­le­ży po­wie­dzieć, że na­sze wła­sne bez­pie­czeń­stwo każe po­go­dzić się z im­pe­rial­ny­mi in­te­re­sa­mi Ro­sji.

 Za­rzu­ty ra­dy­ka­li­zmu sta­wia­ne KOR-owi wy­ni­ka­ją w znacz­nej mie­rze z tej stra­te­gii ję­zy­ko­wej. Wier­ni ko­row­skiej tra­dy­cji mó­wie­nia gło­śno praw­dy, ko­row­cy nie cho­wa­li się za alu­zja­mi, tyl­ko mó­wi­li pu­blicz­nie to, co inni re­zer­wo­wa­li dla za­mknię­tych kon­wen­ty­kli. Pa­ra­dok­sal­nie ich ra­dy­ka­lizm na po­zio­mie ję­zy­ka stał w służ­bie stra­te­gii umiar­ko­wa­nia. Po­dob­nie jak Wa­łę­sa, Ku­roń grał rolę stra­ża­ka ga­szą­ce­go wy­bu­cha­ją­ce straj­ki, a uda­wa­ło mu się to, bo mó­wił ro­bot­ni­kom praw­dę, dla­cze­go na­le­ży zgo­dzić się na kom­pro­mi­sy.

 Pe­wien fakt do­brze ilu­stru­je sprzecz­ność mię­dzy opi­nią o Ku­ro­niu a rze­czy­wi­sto­ścią. Tuż po na­ro­dzi­nach So­li­dar­no­ści, u szczy­tu sła­wy, Ku­roń uczest­ni­czył wraz z Wa­łę­są w wie­cu na sta­dio­nie szcze­ciń­skim. Przy­ję­to go owa­cją. Każ­de­mu jego zda­niu to­wa­rzy­szy­ła bu­rza okla­sków. Poza jed­nym: „Je­ste­śmy prze­ciw­ni prze­mo­cy i nie bę­dzie­my mścić się na ko­mu­ni­stach, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści”. W roz­mo­wie te­le­fo­nicz­nej ze mną tego dnia Ku­roń po­wie­dział: „Zro­zu­mia­łem wte­dy, że nie okla­ski­wa­li wca­le mnie, tyl­ko mój ob­raz w ofi­cjal­nej pro­pa­gan­dzie. Wi­dzą i chcą wi­dzieć we mnie re­wo­lu­cjo­ni­stę, pod­pa­la­cza, go­to­we­go pod­rzy­nać gar­dła czer­wo­nym”.

 W dzia­ła­niu prak­tycz­nym Ku­ro­nia czę­sto kry­ty­ko­wa­no za umiar­ko­wa­nie. W KOR-ze jego po­mysł Ko­mi­te­tu Oca­le­nia Pu­blicz­ne­go spo­tkał się z za­żar­tym sprze­ci­wem. Miał na my­śli rząd ko­ali­cyj­ny, wspie­ra­ny za­rów­no przez par­tię, jak przez So­li­dar­ność i Ko­ściół. Rzu­cił tę myśl w chwi­li, kie­dy sy­tu­acja sta­wa­ła się co­raz bar­dziej bez­na­dziej­na, a pod­jął ją póź­niej PAX, a na­wet nie­któ­rzy przy­wód­cy par­tyj­ni. Trud­no dziś po­wie­dzieć, czy była re­ali­stycz­na. Wska­zu­je w każ­dym ra­zie, ja­kim to­kiem bie­gły jego my­śli.

 Po­dob­nie ze Zjaz­dem So­li­dar­no­ści: Ku­roń na­ra­ził się na ostrą kry­ty­kę, bo bro­nił kom­pro­mi­su w spra­wie idei sa­mo­rzą­dów ro­bot­ni­czych w prze­my­śle. Po­ka­zu­je to, do ja­kie­go stop­nia sy­tu­acja lu­dzi ta­kich jak on — i zresz­tą ca­łe­go ru­chu — była dra­ma­tycz­na: świa­do­mi re­wo­lu­cyj­ne­go po­ten­cja­łu So­li­dar­no­ści, sta­ra­li się po­wstrzy­mać wy­buch. Szu­ka­jąc roz­wią­za­nia tej an­ty­no­mii, Ku­roń już we wrze­śniu 1980 roku za­pro­po­no­wał pro­gram, któ­ry inni mie­li przy­jąć kil­ka mie­się­cy póź­niej: dą­żyć do mo­dus vi­ven­di z wła­dzą w opar­ciu o ja­sny po­dział stref wpły­wu. Po­li­ty­ka za­gra­nicz­na, woj­sko i po­li­cja mia­ły po­zo­stać do­me­ną wła­dzy. O ży­ciu eko­no­micz­nym i spo­łecz­nym mia­ły de­cy­do­wać ne­go­cja­cje mię­dzy wła­dzą i spo­łe­czeń­stwem, re­pre­zen­to­wa­nym przez So­li­dar­ność. Du­alizm ten miał od­zwier­cie­dlać dwu­izbo­wy par­la­ment, z jed­ną izbą w rę­kach wła­dzy, a dru­gą, spo­łecz­no-eko­no­micz­ną, re­pre­zen­tu­ja­cą spo­łe­czeń­stwo.

 Za­sa­da sa­mo­rząd­no­ści mia­ła w tym sys­te­mie od­gry­wać rolę cen­tral­ną. Pod­czas ze­bra­nia Ko­mi­sji Kra­jo­wej So­li­dar­no­ści w lip­cu 1981 roku — naj­cie­kaw­szym ze wszyst­kich, bo sta­nę­ła na nim po raz pierw­szy kwe­stia stra­te­gii po­li­tycz­nej — Ku­roń wy­gło­sił prze­mó­wie­nie, któ­re­go tezy przy­ję­ła cała Ko­mi­sja. Ro­zu­mo­wał pro­sto: nie mo­że­my wziąć wła­dzy w wy­bo­rach i nie mo­że­my przy­jąć mo­de­lu par­tii to­ta­li­tar­nej; je­dy­na dro­ga, jaka przed nami stoi, aby przy­wró­cić na­ro­do­wi sa­mo­dziel­ność du­cho­wą, to dro­ga au­to­no­mii pew­nych od­cin­ków ży­cia spo­łecz­ne­go, dro­ga wzię­cia wła­dzy tam, gdzie to moż­li­we. W ten spo­sób pro­gram sa­mo­rząd­no­ści stał się re­wo­lu­cyj­nym pro­gra­mem wal­ki o wła­dzę go­spo­dar­czą. W po­ło­wie 1981 roku zy­skał ogrom­ną po­pu­lar­ność.

 Ale dwa mie­sią­ce póź­niej, kie­dy ro­sło na­pię­cie, ten sam Ku­roń opo­wie­dział się zde­cy­do­wa­nie za kom­pro­mi­sem i na­rzu­cił go związ­ko­wi: w ten spo­sób pod­ciął skrzy­dła ca­łe­mu ru­cho­wi sa­mo­rzą­do­we­go. Bo ruch re­wo­lu­cyj­ny, ruch, któ­re­go nie­wy­po­wie­dzia­nym ce­lem jest czę­ścio­we choć­by wy­własz­cze­nie pa­nu­ją­cych, nie może za­do­wo­lić się kom­pro­mi­sem, na­wet ko­rzyst­nym dla sie­bie. Ro­bot­ni­ków nie in­te­re­so­wa­ło sa­mo­rząd­ne za­rzą­dza­nie przed­się­bior­stwa­mi ani bar­dziej ra­cjo­nal­na or­ga­ni­za­cja go­spo­dar­ki, je­śli głów­ne de­cy­zje po­zo­stać mia­ły w rę­kach wła­dzy. Sa­mo­rząd­ność in­te­re­so­wa­ła ich tyl­ko jako in­stru­ment wal­ki po­li­tycz­nej.

 Jest to tyl­ko je­den z wie­lu przy­kła­dów sprzecz­no­ści, z ja­ki­mi zma­gał się zwią­zek z du­cha re­wo­lu­cyj­ny, ale o pro­gra­mie re­for­mi­stycz­nym, or­ga­ni­za­cja lu­dzi złak­nio­nych ra­dy­kal­nych prze­mian, lecz zmu­szo­nych do pak­to­wa­nia ze znie­na­wi­dzo­ną wła­dzą. Jest to też przy­kład sprzecz­no­ści, któ­re nie mo­gły nie tar­gać umy­sła­mi wraż­li­wy­mi na re­wo­lu­cyj­ny po­ten­cjał ru­chu i na śmier­tel­ne nie­bez­pie­czeń­stwo, uno­szą­ce się nad ca­łym kra­jem.

KOR w stanie wojennym

Ogło­sze­nie sta­nu wo­jen­ne­go ozna­cza­ło aresz­to­wa­nie wszyst­kich człon­ków KOR-u poza tymi, któ­rzy przy­pad­kiem znaj­do­wa­li się w tym mo­men­cie za gra­ni­cą, i poza naj­star­szy­mi. Ku­roń i Li­tyń­ski, Ma­cie­re­wicz i Mich­nik, Wu­jec i Bie­liń­ski, Lip­ski, Anka Ko­wal­ska i Ha­li­na Mi­ko­łaj­ska ru­szy­li do obo­zów in­ter­no­wa­nia. Nie­licz­ni dzia­ła­cze KOR-u, mię­dzy in­ny­mi Bo­ru­se­wicz i Ro­ma­szew­ski, wy­mknę­li się z ła­pan­ki. Jed­ni i dru­dzy ode­gra­li jed­nak ogrom­ną rolę w wal­ce, jaką spo­łe­czeń­stwo wy­da­ło dyk­ta­tu­rze w mie­sią­cach po grud­niu 1981.

 Nie­ła­two mó­wić o udzia­le KOR-u — czy to jego od­wiecz­nych człon­ków, czy póź­niej­szych współ­pra­cow­ni­ków — w two­rze­niu związ­ko­wych struk­tur pod­ziem­nych. Brak do­kład­nych da­nych, wzgląd na bez­pie­czeń­stwo lu­dzi na­ka­zu­je po­wścią­gli­wość. Ogra­ni­czy­my się więc do tych, któ­rzy dzia­ła­ją jaw­nie albo już znaj­du­ją się w wię­zie­niu. Oto wśród czo­ło­wych po­sta­ci ru­chu opo­ru wi­dać dwóch człon­ków KOR-u, Bog­da­na Bo­ru­se­wi­cza i Zbi­gnie­wa Ro­ma­szew­skie­go. Pierw­szy ukry­wa się w Gdań­sku, gdzie na­le­ży do re­gio­nal­nych władz So­li­dar­no­ści pod­ziem­nej. Dru­gi, w mię­dzy­cza­sie aresz­to­wa­ny, ode­grał dużą rolę na Ma­zow­szu, gdzie stwo­rzył tak zwa­ną ho­ry­zon­tal­ną sieć mię­dzy­za­kła­do­wą So­li­dar­no­ści i Ra­dio So­li­dar­ność. Nie wcho­dząc w szcze­gó­ły, po­wiedz­my że w wie­lu mia­stach pod­ziem­na pra­sa zor­ga­ni­zo­wa­na zo­sta­ła przez lu­dzi z przed­sierp­nio­wej opo­zy­cji. Ko­row­cy, z in­ter­no­wa­nia albo z ukry­cia, uczest­ni­czy­li w dys­ku­sjach na te­mat przy­czyn klę­ski i dal­szej stra­te­gii. Pra­sa pod­ziem­na i za­gra­nicz­na pu­bli­ko­wa­ła ana­li­zy Ku­ro­nia, Mich­ni­ka, Li­tyń­skie­go i Ma­cie­re­wi­cza. Anka Ko­wal­ska, Jan Jó­zef Lip­ski i Ha­li­na Mi­ko­łaj­ska pu­blicz­nie za­bie­ra­li głos. Raz jesz­cze ude­rza róż­no­rod­ność ich opi­nii i wraż­li­wo­ści. Nie ma w nich śla­du li­nii par­tyj­nej czy wspól­nej stra­te­gii. Wią­że ich jed­na je­dy­na rzecz, spa­dek tra­dy­cji ko­row­skiej i wspól­ny mia­now­nik jego dzia­ła­czy: im­pe­ra­tyw uczest­ni­cze­nia w ży­ciu pu­blicz­nym. Mó­wią w pierw­szej oso­bie, pod­pi­su­ją wła­snym imie­niem i za kra­ta­mi po­zo­sta­ją wol­ny­mi ludź­mi.

Proces

Przy­go­to­wa­nia do pro­ce­su KOR-u trwa­ją od daw­na, od jego na­ro­dzin przed sied­miu laty, w czerw­cu 1976 roku. Od tam­te­go cza­su ar­ty­ku­ły aktu oskar­że­nia czę­sto zmie­nia­no, po­dob­nie jak zmie­nia­ła się — za­leż­nie od oko­licz­no­ści — rola, jaką pro­ces ten miał ode­grać.

 Sied­mio­ro głów­nych człon­ków KOR-u aresz­to­wa­no po raz pierw­szy w maju 1977 i oskar­żo­no o dzia­ła­nie na szko­dę PRL w po­ro­zu­mie­niu z wro­gi­mi or­ga­ni­za­cja­mi dro­gą sta­łe­go prze­ka­zy­wa­nia spe­cjal­nie spo­rzą­dza­nych fał­szy­wych in­for­ma­cji i ana­liz sy­tu­acji spo­łecz­nej i po­li­tycz­nej w kra­ju. Wła­dza mści­ła się w ten spo­sób za od­waż­ne i zwy­cię­skie dzia­ła­nia KOR-u na rzecz prze­śla­do­wa­nych ro­bot­ni­ków. Aresz­to­wa­nie ko­row­ców na­stą­pi­ło dzień po ta­jem­ni­czej śmier­ci kra­kow­skie­go współ­pra­cow­ni­ka KOR-u, stu­den­ta Sta­ni­sła­wa Py­ja­sa, w ogól­nym prze­świad­cze­niu za­mor­do­wa­ne­go przez bez­pie­kę.

 Dwa mie­sią­ce póź­niej, w ob­li­czu ostrych pro­te­stów w Pol­sce i za gra­ni­cą, mu­sząc za wszel­ką cenę utrzy­mać za­chod­nią po­moc, aby ra­to­wać roz­pa­da­ją­cą się go­spo­dar­kę, rząd zwol­nił z wię­zień ko­row­ców i ostat­nich ro­bot­ni­ków. W tym sa­mym 1977 roku wzno­wił śledz­two prze­ciw­ko ko­row­com, oskar­żo­nym tym ra­zem o udział w or­ga­ni­za­cji, któ­rej ce­lem jest prze­stęp­stwo po­le­ga­ją­ce na roz­po­wszech­nia­niu pu­bli­ka­cji po­zba­wio­nych zgo­dy cen­zu­ry. Lek­ce­wa­żąc pol­ski ko­deks po­stę­po­wa­nia kar­ne­go, któ­ry na­ka­zu­je za­mknię­cie śledz­twa w ter­mi­nie trzech mie­się­cy lub spre­cy­zo­wa­nie do­kład­nej daty jego za­mknię­cia, pro­ce­du­ra po­zo­sta­ła otwar­ta.

 Przez dłu­gie lata ko­row­cy byli przed­mio­tem bez­u­stan­nej in­wi­gi­la­cji, za­trzy­mań, nie mó­wiąc już o re­wi­zjach i kon­fi­ska­tach pod­ziem­nych pu­bli­ka­cji, ksią­żek, ma­szyn dru­kar­skich, na­wet pa­pie­ru i kal­ki. Do wię­zień jed­nak wię­cej ich nie wsa­dza­no. Od tej re­gu­ły wła­dza od­stą­pi­ła tyl­ko dwa razy. W grud­niu 1979, w przed­dzień rocz­ni­cy ma­sa­kry ro­bot­ni­ków Wy­brze­ża, aresz­to­wa­no i wkrót­ce zwol­nio­no pięt­na­ście osób. W sierp­niu 1980 roku, w cza­sie wiel­kiej fali straj­ków, aresz­to­wa­no dwa­dzie­ścia osiem osób. Zwol­nio­no je, jak już wspo­mnia­łem, na wy­raź­ne żą­da­nie straj­ku­ją­cych, na­tych­miast po pod­pi­sa­niu umów gdań­skich.

 Przez wszyst­kie te lata pro­ces KOR-u po ci­chu trwał. Wła­dza była jed­nak za sła­ba, zbyt świa­do­ma tego, że sie­dzi na wul­ka­nie, aby nadać mu for­mę praw­dzi­wej roz­pra­wy zwień­czo­nej wy­ro­ka­mi. Ste­fan Ol­szow­ski, czło­nek Biu­ra Po­li­tycz­ne­go, tak oce­nił tę po­li­ty­kę w cza­sach So­li­dar­no­ści: li­be­ral­ne trak­to­wa­nie KOR-u jest skut­kiem opor­tu­ni­zmu Gier­ka. Chciał pań­stwa bez więź­niów po­li­tycz­nych, bez pro­ble­mów od amne­stii do amne­stii. Oto skut­ki. For­ma­cja ta umia­ła wy­ko­rzy­stać ten prze­sad­ny li­be­ra­lizm.

 W li­sto­pa­dzie 1980 roku kon­flikt wo­kół re­je­stra­cji So­li­dar­no­ści le­d­wo się za­koń­czył, kie­dy wy­buch­nął na­stęp­ny. Dzia­ła­cze So­li­dar­no­ści zdo­by­li list pro­ku­ra­to­ra ge­ne­ral­ne­go po­świę­co­ny „do­tych­cza­so­wym za­sa­dom ści­ga­nia uczest­ni­ków nie­le­gal­nej an­ty­so­cja­li­stycz­nej dzia­łal­no­ści”. Do­ku­ment ten re­la­cjo­nu­je w skró­cie dzie­je wal­ki z opo­zy­cją, oskar­ża­ną przede wszyst­kim o to, że sku­pia się w or­ga­ni­za­cji, któ­rej ce­lem jest spo­rzą­dza­nie i roz­po­wszech­nia­nie pod­ziem­nych dru­ków. Są to dzie­je po­li­cyj­nej bez­sil­no­ści. Nie zmie­nia to fak­tu, że do­ku­ment koń­czy się in­struk­cją, któ­rą war­to stre­ścić. Z pew­nych tek­stów i pu­blicz­nych wy­stą­pień przed­sta­wi­cie­li an­ty­so­cja­li­stycz­nych ugru­po­wań wy­ni­ka, twier­dzi pro­ku­ra­tor ge­ne­ral­ny, że zmie­rza­ją oni do prze­ję­cia wła­dzy, tak­że siłą. Mó­wią już o tym otwar­cie. Przy­go­to­wa­nia do re­ali­za­cji tych ce­lów po­zwa­la­ją za­kwa­li­fi­ko­wać te czy­ny w ka­te­go­riach ko­dek­su kar­ne­go jako przy­go­to­wa­nia do oba­le­nia ustro­ju siłą. Jest więc ko­niecz­ny do­bór i kon­ser­wa­cja do­wo­dów, któ­re po­zwo­lą na ewen­tu­al­ne sfor­mu­ło­wa­nie aktu oskar­że­nia.

 Prze­ło­żo­ny na po­wszech­nie do­stęp­ny ję­zyk frag­ment ten ozna­cza, że w chwi­li, kie­dy wła­dza usi­ło­wa­ła prze­ko­nać spo­łe­czeń­stwo o swo­im pra­gnie­niu po­ko­jo­we­go współ­ży­cia, w chwi­li, kie­dy prze­wa­żał jesz­cze opty­mizm, już szy­ko­wa­ła ze­mstę. Zda­nie to za­po­wia­da za­rzu­ty, ja­kie dwa lata póź­niej zo­sta­ną wy­to­czo­ne KOR-owi. De­cy­zja zo­sta­ła więc daw­no pod­ję­ta.

 Przy­go­to­wa­nia szły peł­ną parą. Otwar­cie i skry­cie. W lu­tym 1981 roku pol­ska agen­cja pra­so­wa PAP in­for­mo­wa­ła, że wsz­czę­to śledz­two prze­ciw KOR-owi. W ko­mu­ni­ka­cie PAP-u KOR zo­stał opi­sa­ny jako or­ga­ni­za­cja utrzy­my­wa­na przez za­gra­nicz­ne ośrod­ki dy­wer­sji, skie­ro­wa­na prze­ciw­ko pań­stwu, jego ustro­jo­wi, jego so­ju­szom i po­ko­jo­wi we­wnętrz­ne­mu. Mie­siąc póź­niej do­wie­dzie­li­śmy się, że Ku­roń i Mich­nik zo­sta­li po­sta­wie­ni w stan oskar­że­nia za uczest­nic­two w or­ga­ni­za­cji prze­stęp­czej oraz szka­lo­wa­nie ustro­ju i in­sty­tu­cji pań­stwo­wych. De­ko­ra­cje były go­to­we, ak­to­rzy wy­bra­ni. Po­zo­sta­wa­ło po­spiesz­nie uzu­peł­nić albo zmie­nić nie­któ­re czę­ści sce­na­riu­sza. Je­że­li pro­ces miał speł­nić swą dy­dak­tycz­ną rolę (a in­nej do speł­nie­nia nie miał), było to ko­niecz­ne. Tym­cza­sem cele dy­dak­tycz­ne zmie­nia­ły się za­leż­nie od chwi­li. Kie­dy KOR rze­czy­wi­ście dzia­łał, za­nim się roz­wią­zał po sierp­niu 1980, re­pre­sje i usta­wicz­nie przy­go­to­wy­wa­ny pro­ces mia­ły na celu mi­ni­ma­li­za­cję szkód i zdła­wie­nie za­ląż­ków wol­no­ści, któ­rych KOR był sym­bo­lem. Po na­ro­dzi­nach So­li­dar­no­ści, kie­dy ruch spo­łecz­ny ogar­nął mi­lio­ny lu­dzi, a KOR stał się tyl­ko sym­bo­lem, ata­ki nań i przy­go­to­wa­nia do pro­ce­su wy­mie­rzo­ne były w rze­czy­wi­sto­ści w So­li­dar­ność, w jej nie­za­leż­ność, w za­an­ga­żo­wa­nie in­te­lek­tu­ali­stów. Cho­dzi­ło o to, by na­rzu­cić związ­ko­wi tabu, wa­ru­nek wszel­kich ugód z wła­dza­mi. Była to kla­sycz­na „tak­ty­ka sa­la­mi”: gdy­by zwią­zek zgo­dził się na wy­eli­mi­no­wa­nie KOR-u, wła­dze nie­wąt­pli­wie za­żą­da­ły­by wy­rzu­ce­nia po­zo­sta­łych „ra­dy­kal­nych” i „nie­od­po­wie­dział­nych” do­rad­ców, po­tem „nie­od­po­wie­dzial­nych” przy­wód­ców, i tak da­lej. Pro­ces KOR-u miał słu­żyć do stop­nio­we­go znie­wo­le­nia związ­ku. So­li­dar­ność zda­wa­ła so­bie z tego spra­wę i nie dała się wcią­gnąć w pu­łap­kę.

 Li­kwi­da­cja związ­ku 13 grud­nia 1981 zmie­ni­ła na­tu­ral­nie stra­te­gię wła­dzy. Tak­ty­ka sa­la­mi prze­sta­ła być uży­tecz­na. Ko­lej­ne am­pu­ta­cje do­ko­ny­wa­ne na cie­le związ­ku prze­sta­ły być po­trzeb­ne, sko­ro zo­stał znisz­czo­ny w ca­ło­ści. Jed­nak KOR po­zo­sta­wał uży­tecz­ny jako sym­bol. Jego pro­ces ma a po­ste­rio­ri uza­sad­nić ogło­sze­nie sta­nu wo­jen­ne­go. Trze­ba za wszel­ką cenę po­ka­zać, że ist­niał spi­sek prze­ciw­ko ustro­jo­wi i wła­dzy. Trze­ba udo­wod­nić, że So­li­dar­no­ścią, zro­dzo­ną, jak wła­dze nie­ustan­nie po­wta­rza­ją, „ze słusz­ne­go gnie­wu kla­sy ro­bot­ni­czej”, aby „po­wie­dzieć ‘nie’ wy­pa­cze­niom so­cja­li­zmu, ale nie so­cja­li­zmo­wi”, ma­ni­pu­lo­wa­ły „an­ty­so­cja­li­stycz­ne grup­ki sku­pio­ne głów­nie wo­kół KOR-u”. Kla­sa ro­bot­ni­cza, z na­tu­ry do­bra, nie może być win­na: win­nych trze­ba szu­kać gdzie in­dziej, wśród agen­tów za­gra­nicz­nych, in­te­lek­tu­ali­stów, Ży­dów i przy­sło­wio­wych cy­kli­stów.

 KOR jest ko­złem ofiar­nym. Wła­dza — sub­tel­ność nie jest jej do­mi­nu­ją­cą ce­chą — po­pa­da w gro­te­skę, oskar­ża­jąc w ko­mu­ni­ka­cie z 2 wrze­śnia 1982 in­ter­no­wa­nych od dzie­wię­ciu mie­się­cy ko­row­ców o zor­ga­ni­zo­wa­nie de­mon­stra­cji, któ­re 31 sierp­nia 1982 prze­to­czy­ły się przez Pol­skę na we­zwa­nie pod­ziem­ne­go kie­row­nic­twa związ­ku.

 Pro­ces, po­dob­nie jak pro­ces sied­miu przy­wód­ców So­li­dar­no­ści, któ­ry ma na­stą­pić po nim, nie do­ty­czy już lu­dzi z krwi i ko­ści, mimo że oskar­że­ni dro­go mają za­pła­cić za od­wa­gę, za­an­ga­żo­wa­nie i wal­kę. Tym ra­zem jed­nak osą­dzo­ny ma być sym­bol: sym­bol na­dziei, sym­bol wspól­ne­go wszyst­kim Po­la­kom ma­rze­nia o wol­nej, spra­wie­dli­wej i de­mo­kra­tycz­nej oj­czyź­nie. Na ła­wie oskar­żo­nych za­siąść ma So­li­dar­ność, ucie­le­śnie­nie tych ma­rzeń, i wraz z nią cały na­ród pol­ski, któ­ry nie usta­je w de­mon­stro­wa­niu swe­go przy­wią­za­nia do ide­ałów i na­dziei zro­dzo­nych w sierp­niu 1980.

maj 1983

Prze­ło­ży­ła z fran­cu­skie­go Ju­lia Ju­ryś