Tabletki na dorosłość - Dorota Suwalska - ebook + audiobook + książka

Tabletki na dorosłość ebook i audiobook

Dorota Suwalska

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wszystko miało się skończyć, kiedy je połknie. Wreszcie stanie się dorosły i będzie mógł zlekceważyć załamującą nad nim ręce mamusię. Oleje mającego i tak wszystko gdzieś tatusia. Zignoruje zapatrzone w siebie dziewczyny. Wypnie się na nic nierozumiejących kumpli. Wyśmieje nauczycieli złośliwie stawiających pałę za pałą.

Wszystko miało się skończyć, kiedy je połknie. A dopiero się zaczęło.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 34 min

Lektor: Konrad Biel

Oceny
3,8 (4 oceny)
1
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szprotkamaskotka

Dobrze spędzony czas

Super ale trudna.
00
Apo13

Nie oderwiesz się od lektury

Czasami tak jest, że jak usłyszę, że jakaś książka jest już w sprzedaży, to chcę ją mieć i przeczytać. Już, teraz. A gdy dostaje ją w ręce, mam obawy, że jednak mi się nie spodoba. Może jest przereklamowana? Może do mnie nie trafi...? Aż wreszcie następuje moment, że zaczynam czytać... Emanuel Marek ma trzynaście lat. Nie lubi swojego pierwszego imienia. W szkole wołają na niego Mikrob. No tak, bo jest tyci. To też wkurzające. Sama szkoła jest beznadziejną. Jest tam upokarzany, popychany a nauczyciele się uwzięli. W domu nie jest lepiej - rodzice często się kłócą, traktują go jak dziecko. Chłopak ma tego dość. Zakłada bloga, by móc wszystko opisać, pożalić się, wykrzyczeć swoją chęć bycia dorosłym. Kasuje jednak te prawdziwe i szczere wypowiedzi. Obawia się oceny. Pod jednym z postów pojawia się komentarz Magika. Podsyła Markowi link do sklepu, by mógł zakupić "tabletki na dorosłość". Pierwsze wątpliwości zostają pokonane przez ciekawość.  Czy tabletki mogą rozwiązać problemy? Czy o...
00
Kaate7

Z braku laku…

nic specjalnego
01

Popularność




Redakcja: Jolanta Stecewicz

Opracowanie graficzne i skład: Iwona Duczmal

Opracowanie e-wydania:

Wydawca: Wydawnictwo Adamada

al. Grunwaldzka 411, 80-309 Gdańsk

www.adamada.pl

ISBN EPUB 978-83-8118-059-7

ISBN MOBI 978-83-8118-060-3

Gdańsk 2018. Wydanie pierwsze

Pro(B)log, czyli jak zacząłem pisać bloga

Siemka. Nazywam się Emanuel Marek Snarski. Tak, tak!

Ten Snarski. A właściwie jego syn. No to już wiecie…

Któż bowiem nie zna Gonia Snarskiego?! W każdym razie

on sam jest przekonany o tym, że znają go wszyscy, choć moi kumple z klasy do niedawna nie mieli pojęcia, kto to taki.

Ale i tak uważają, że to super mieć takiego ojca.

Drzwi do pokoju otworzyły się z hukiem. Siedzący przy laptopie chłopak aż podskoczył na krześle. Szybko zminimalizował stronę z blogiem i podniósł głowę znad klawiatury.

Zza drzwi wychyliła się nieogolona twarz otoczona strzechą potarganych, siwiejących dredów. Potargane dredy? Owszem. Gonio Snarski był chyba jedynym człowiekiem na świecie, który potrafił swoje dredy utrzymać w kompletnym chaosie. Stał teraz oparty o framugę, jakby się obawiał, że się zaraz przewróci. Ziewał przy tym, szeroko otwierając usta.

– Mani – wysapał po chwili – kopsnij ojcu kawę. Jestem wykończony. Wieeesz, stary… – Gonio uwielbiał przeciągać samogłoski do granic możliwości, tak jak to się robiło w alternatywnym światku, kiedy był młody. – Całą noc pracowałem nad nowym materiałem. No mówię ci. To będzie czad…

– Ta… wiem – mruknął pod nosem chłopiec nazwany Manim. Nad ranem obudziły go hałasy dochodzące z piwniczki szumnie określanej mianem studia. Ściany pomieszczenia teoretycznie wykonano z dźwiękoszczelnych materiałów, ale teoria mocno rozminęła się z praktyką, ponieważ Gonio postanowił przyoszczędzić na remoncie piwnicy, żeby starczyło mu na nowy bas. – A śniadanie jadłeś? – spytał.

– Wyluzuj! Śniadanie? Skoro świt?! O tej porze żołądek nie jest jeszcze gotowy do trawienia. A która właściwie?

– Dochodzi dwunasta.

– Właśnie! – Gonio przetarł zaspane oczy.

– Nie wolno pić kawy na czczo. Od tego robią się wrzody na żołądku.

– Zbastuj, chłopie. Jakbym słyszał twoją matkę. No właśnie, gdzie ona?

– Na spotkaniu.

– W sobotę?! O dwunastej rano?! Nie rozumiem tej kobiety!

– Zostawiła ci śniadanie na stole w kuchni.

– Nie nudź już z tym śniadaniem. – Gonio rozejrzał się po pokoju, jakby go widział po raz pierwszy. – Ja piórkuję, ale ty masz porządek! Wieeesz stary, ja w twoim wieku… – Zamiast dokończyć, pokręcił tylko głową. – I laptopa masz?! – dodał zdumiony. – Myślałem, że piszesz na starym kompie, no wieeesz… tym po mnie.

– Przecież mama kupiła mi przed wakacjami. Za czerwony pasek. Tamten się dawno rozsypał.

Dredman puknął się ręką w czoło.

– Fakt! To jak będzie z kawusią? – Gonio zrobił tę swoją słodką minkę (tzw. minę number one), za którą fanki w dawnych czasach, jak twierdził, „dawały się pokroić”. Uniósł jedną brew, zmarszczył czoło i wysunął dolną wargę, co nadało jego twarzy trochę dziecinny, a trochę łobuzerski wygląd. To chyba wciąż działało, bo na ogół surowe oblicze mamy na widok tej miny, jakby wbrew sobie, łagodniało.

Mani westchnął.

– To znieś mi do studia! – zawołał Gonio, wychodząc z pokoju. – Niech będzie czarna jak włosy Siouxsie Sioux! I nie zapomnij o cukrze! Cztery łyżeczki!

– Cukrzycy się nabawisz! – krzyknął za nim chłopiec.

W odpowiedzi Gonio machnął tylko ręką.

– Ech, słodkie jest życie, niech będzie jeszcze słodsze… – zanucił jeden z największych przebojów zespołu Swobodno.

Po kilku minutach Mani znów zasiadł przed laptopem. No nie! Nie wolno zaczynać bloga w ten sposób! Chłopiec wykasował cały tekst oprócz pierwszych pięciu słów. Żadnych nazwisk! Co prawda o Goniu Starskim zapomnieli nawet ci, którzy szaleli za jego muzą dwadzieścia lat temu, ale chłopaki z klasy na pewno skumają, kto pisze tego bloga, i dopiero będą mieli używanie.

Pro(B)log właściwy

Siemka. Nazywam się Emanuel Marek. Emanuel to imię od taty, a Marek – od mamy. Nie mogli się dogadać. To im zostało do dzisiaj. A podobno przeciwieństwa się znoszą. Jak jin-jang. Czerń i biel. Zimne i gorące. Tak przynajmniej twierdzi ciotka Irna, kuzynka Gonia, specjalistka od magii i horoskopów. Jeśli to prawda, to w naszym domu powinno być letnio i szaro. Ale nie jest. U nas to nie działa. Tu przeciwieństwa się nie znoszą. Raczej… nie znoszą się. Zwłaszcza kiedy dochodzi do rozmów o sprawach, jak to określa mama, zasadniczych. Czasami nie mogę pojąć, jak to się stało, że moi rodzice się pobrali.

Ale mniejsza o to… Problem w tym, że sam przez długi czas nie mogłem się zdecydować, które imię wolę. Każde z rodziców wołało mnie po swojemu. Ostatecznie wybrałem Marka. Może dlatego, że w naszym domu to Gonio ma większą siłę przebicia. Czyli raczej bałagan niż porządek, improwizacja niż planowanie, nagłe zrywy niż systematyczność… Mama nie jest w stanie zrównoważyć Gonia. Chyba dlatego tak wybrałem. Żeby nie było jej przykro. Gonio i tak się nie przejmuje i mówi do mnie Emanuel, a właściwie to Mani, bo uwielbia takie infantylne zdrobnienia. A w szkole wołają na mnie Mały albo Mikrus, Mikrob, Knyp i takie tam. Może więc powinienem się przedstawić jako Emanuel Mani Marek Mikrob Mały? Sami przyznajcie, trochę tego za dużo. Wkurzają mnie te kretyńskie ksywki, ale nie wiem, jak się postawić. Gonio wciąż mi powtarza, że wkrótce wejdę w okres buntu. To ponoć niezbędny etap rozwoju prawidłowej osobowości, z czego należy wnioskować, że jego osobowość jest w dwustu procentach prawidłowa, ponieważ buntował się co najmniej dwa razy bardziej hardkorowo, niż przewiduje norma. Teraz nie może się doczekać mojego buntu. Wciąż się zastanawia, jak to się będzie objawiać, jakiej będę słuchał muzy i tak dalej… Problem w tym, że sam słucha każdej muzy, która ma jakikolwiek związek z buntem. Nie tylko słucha, ale nawet gra. Żeby się przeciw niemu zbuntować, musiałbym chyba słuchać disco polo. A tego nie znoszę. Czego bym nie przyniósł do domu, to jemu się podoba. Słuchałem już jazzu, a także, nie uwierzycie, muzyki klasycznej. W desperacji sięg­nąłem po Stockhausena (jeśli w ogóle ktoś z was wie, kto to jest Stockhausen, w co wątpię). Choć prawdę mówiąc, najbardziej lubię rock gotycki.

Gonio zachwyca się wszystkim. Toleruje nawet te „smętne gotyckie kawałki”, za którymi co prawda nie przepada, ale „w sumie tego też da się słuchać”. Przy okazji odsyła mnie do Siouxsie and the Banshees jako klasyków i najbardziej słusznych przedstawicieli tego gatunku.

W ogóle z tym buntem to będę miał ciężko. Córka perkusisty ze Swobodna w ramach sprzeciwu zapisała się do harcerstwa. I nosi mundurek. Doprowadza tym swojego ojca do szału, ponieważ on nigdy nie znosił służb mundurowych. U mnie to nie wchodzi w grę. Moja mama była w harcerstwie :(

No bo czy można uznać za bunt wieczory przy planszówkach, te „nudne i staroświeckie, jak twierdzi Gonio, nasiadówy z Fastfoodem i Jeremiaszem”. Poza tym mamie to się podoba, bo „przynajmniej chłopak siedzi w domu i głupoty się go nie trzymają”. Albo fakt, że zamierzam zostać pisarzem. Mama kręci nosem na tak niepraktyczną profesję, ale Gonio jest zachwycony, że będzie miał syna artystę.

I znów nie mogę się zdecydować. Jak z imieniem. Gdybym się przeciwstawił mamie, byłoby jej przykro. A ona i tak ma ciężkie życie. Choć przyznam szczerze, bywa przez to strasznie wkurzająca (aż korci człowieka, żeby zrobić jej coś na przekór). A jeśli się zbuntuję przeciw Goniowi, on się okropnie ucieszy, ponieważ zrobię dokładnie to, czego ode mnie oczekuje. Więc czy nadal będzie można to nazwać buntem?!

Marek zwany również Manim, Małym lub Mikrobem energicznie postawił znak zapytania, a następnie wykrzyknik, aby podkreślić wagę zadanego przed chwilą pytania, po czym zastygł z dłonią nad klawiaturą i zagłębił się w lekturze własnego tekstu. Na jego drobnej twarzy malował się wyraz satysfakcji. Najwyraźniej upajał się głębią własnych myśli. Trzeba przyznać, że udało mu się spisać kilka całkiem interesujących refleksji. I ten styl, słownictwo: „nagłe zrywy” czy „improwizacja”…

Kiedy dotarł do końca, przesunął kursor do góry i zaczął czytać od nowa. Tym razem jego twarz spoważniała, a na czole pojawiły się pionowe bruzdy. Najwyraźniej odkrył we własnym tekście nowe treści. Spojrzał na klasowe zdjęcie wiszące na korkowej tablicy, na którym większość twarzy zamazano czarnym flamastrem (nie licząc twarzy najwyższego w klasie grubasa, niewiele tylko od niego niższego blondyna, kilku dziewczyn i twarzy samego Marka zlokalizowanej w pierwszym rzędzie). Jego spojrzenie zatrzymało się na czarnej plamie wyrastającej z muskularnego torsu i zakończonej rudym jeżem. W miejscu, w którym prawdopodobnie kiedyś znajdował się nos, tkwiła lotka, a dookoła widniały ślady po wcześniejszych rzutach.

Chłopiec przesunął wzrok na monitor, westchnął, wcisnął Ctrl A, a potem wszystko wykasował. Następnie powoli, jakby z mozołem wystukał na klawiaturze:

Siems :) Jestem Marek. Mam 13 lat. Lubię dobrą muzę, planszówki i powieści fantasy. Sam też chcę zostać pisarzem. Pono mam spoko styl. Dlatego założyłem tego bloga i zamierzam zgłosić go na konkurs „Blogasek roku”. Wielu znanych skrabeuszy (znaczy się pisarzy, nie mylić ze skarabeuszami ;)) zaczynało w ten deseń. Z góry dzięx za komy :) I plissss daj głos (hau! hau!) na mojego bloga.

W nocy z soboty na niedzielę Marek miał sen. Dość nietypowy: o komentarzach na blogu. Było ich mnóstwo!!! A wszystkie pełne zachwytów. Najbardziej entuzjastyczny komentarz pochodził od… WYDAWCY. W dodatku BARDZO WAŻNEGO WYDAWCY, który zaproponował Markowi wydanie bloga w for­mie książki. Wówczas pojawił się nowy wpis.

Nie, nie rób tego! Pierwsza wersja była lepsza. Druga również. Nie zawsze do trzech razy sztuka! Kto zbłądził, niech szuka!

Ale Marek się nim nie przejął i opublikował książkę, która stała się wielkim bestsellerem i zdobyła nagrodę Książki Roku (podobnie jak blog, który zwyciężył w konkursie „Blogasek roku”). Na galę wręczenia nagród (to znaczy tej od książek, bo tamta od blogów, nie wiedzieć czemu, Markowi się nie przyśniła) przybyły tłumy. Dziennikarze, fotoreporterzy, wielbiciele talentu i rozhisteryzowane fanki. Błyski fleszy, radio i telewizja. Zupełnie jakby Marek był gwiazdą serialu albo nie przymierzając, słynnym… rockmanem, a nie pisarzem. Ale Marka obchodziła tylko jedna osoba z obecnych na sali. A nawet obchodziła go bardziej niż sama nagroda. Była to smukła brunetka z książkami pod pachą, trzymająca się na uboczu i ignorująca panujące wokół zamieszanie. Co prawda, w ramach buntu przeciw Goniowi Marek powinien zwracać uwagę na pulchne blondynki, ale nic nie mógł poradzić na to, że podobały mu się czarnowłose dziewczyny podobne do ulubionych wokalistek ojca. Ta wyglądała jak Patti Smith w młodości.

Nie mogąc się uwolnić od dziennikarzy i piszczących fanek, Marek wzniósł się pod sufit cały w stiukach (to znaczy sufit, a nie Marek) i poszybował w stronę dziewczyny. Wreszcie spłynął przed jej oblicze z nieba, a może raczej spod sufitu pełnego gipsowych esów-floresów, i przemówił. Jego monolog był doprawdy niezwykły. Pełen mądrych słów, których znaczenia trzeba szukać w słowniku wyrazów obcych (jeszcze mądrzejszych niż „improwizacja”), i głębokich myśli (głębszych niż niedawne refleksje o buncie). Tak głębokich, że nawet sam Marek nie zawsze je rozumiał. Cóż z tego, skoro słowa, przechodząc przez jego krtań, traciły decybele, i to w sposób dość radykalny. Marek stał przed dziewczyną, bezgłośnie poruszając ustami, zrozpaczony, że tak wspaniała przemowa się marnuje. Wreszcie Patti, bo tak w myślach nazwał dziewczynę, podała mu książki trzymane pod pachą. Żadna z nich nie była, niestety, nagrodzoną właśnie Książką Roku. Jedna nosiła tytuł Wersja pierwsza, a jej autorem był… Emanuel Marek Snarski. Następna – Wersja druga, a nazwisko autora wydrukowane na okładce brzmiało Emanuel Mani Marek Mikrob Mały.

– Czytałeś? – spytała Patti. – Niezłe. Szkoda, że nie mam Wersji zerowej.

Chłopak próbował jej powiedzieć, że to właśnie on jest owym Mikrobem Małym i nie pamięta, żeby pisał takie książki. I że to chyba jakaś manipulacja. Ale nie mógł wydobyć z siebie nawet szeptu. Wysilał się straszliwie, próbując przepchnąć głos przez krtań. Krzywił się i otwierał jak najszerzej usta. Bez skutku. Wreszcie nabrał powietrza głęboko do płuc, poczerwieniał… i z jego ust wydobyło się cichutkie: „nnnnn…”, a zaraz potem krzyk tak potężny, że wydostał się ze snu i obudził Marka. Nie tylko zresztą jego. Sekundę później do pokoju wpadła mama.

– Co się stało?! Siedziałam nad papierami, a tu nagle…

– Ja… ja… tylko… – jąkał się Marek.

– Boli cię noga?

– Noga?

– Krzyczałeś „noga”.

– Eee…

– A może „droga” albo „joga”? – zastanawiała się mama.

Marek patrzył na nią nieprzytomnie.

– Zły sen – pokiwała głową. – A prosiłam, nie graj wieczorem na komputerze. To źle wpływa na układ nerwowy. Kolacja najpóźniej dwie godziny przed pójściem do łóżka. Nie wolno spać z pełnym żołądkiem! Zaparzyć ci melisy?

– Melisy? Aha, melisy. Nie, dziękuję.

Mama jeszcze pięć razy się upewniła, czy Markowi niczego nie trzeba, i wyszła. Tymczasem chłopak, całkiem rozbudzony troskliwością rodzicielki, zamiast wrócić do łóżka, usiadł do laptopa (nie zapalił światła, aby nie zwabić mamy z powrotem do pokoju). Czuł, że natychmiast musi sprawdzić komentarze na blogu. Niestety, nie dość, że żaden wydawca się do niego nie zgłosił, to na dodatek nikt nie raczył skomentować postu. Podobnie było w niedzielę i w poniedziałek (Marek szybciutko to sprawdził przed wyjściem do szkoły).

Statystyki bloga, do których Marek nie omieszkał zajrzeć, również nie prezentowały się imponująco. Można było odnieść wrażenie, że na stronę wchodził wyłącznie sam autor.

– A dałeś komuś namiary? – zapytał go Jacek z samego rana w szkolnej szatni.

Jacek, zwany również Fastfoodem, był oprócz Jeremiasza najlepszym kumplem Marka.

– Znaczy się? – spytał niepewnie Marek.

– No wiesz… udostępnianie na fejsie, chwalenie się znajomym…

– Nie – przyznał Marek.

– Więc jak mają komentować?

– Normalnie, myślałem, że ktoś mnie wyszuka, no wiesz… Przecież pokazuje się na stronie info o nowych blogach, więc myślałem, że będą chcieli zajrzeć.

– Phi – prychnął Fastfood, odgryzając jednocześnie wielki kęs kanapki. – Tu jest potrzebny marketing. Promocja, reklama i te rzeczy. Jak w realu – dokończył, plując okruchami.

– No, ale ja chciałem mieć taki bardziej anonimowy blog, żeby nikt się nie skumał… – tłumaczył mętnie Marek i otrzepał bluzę.

– No nie świruj! Jakieś tajemnice tam opisujesz?

– Właściwie to nie…

– Więc o co biega? Zresztą po kiego pisać, skoro nie chcesz, żeby ludzie czytali…

– No chcę, żeby to ludzie czytali, ale nie tacy.

– Nie jacy?

– No, wiesz…

– Nie wiem.

– Nie ci debile z naszej klasy.

– Nie przesadzaj…

– Tobie łatwo mówić, ciebie nie przezywają.

– Nie przezywają?! – Fastfood wybuchnął takim śmiechem, że aż zatrzęsło się jego wielkie ciało, a na twarzy pojawiły kropelki potu. – To niby kto ma czytać? – dodał po chwili, ocierając czoło serwetką, w którą wcześniej była zawinięta kanapka.

– No tacy tam… czytelnicy… i wyda…

– Wyda… co? Wykrztuś to wreszcie.

– Wydaw… To znaczy wyda… je mi się, że nie każdy musi wiedzieć, czyj to blog.

– Ale kumplowi chyba dasz poczytać?

– Kumplowi to tak, znaczy się tobie, Jeremia… – Marek przerwał w pół słowa, bo do szatni weszła dziewczyna, która przyśniła mu się sobotniej nocy. Gwoli ścisłości, zanim trafiła do jego snów, pojawiła się w szkole. Dosłownie kilka dni wcześniej. Nowa uczennica z równoległej klasy. Marek już kilkakrotnie próbował ją zagadnąć, ale bez skutku. Nic zresztą dziwnego. Na jej widok nie był w stanie wydusić ani słowa.

– No co z tobą?! Mowę ci odjęło? Aaaa…. rozumiem. – Fastfood powędrował wzrokiem za spojrzeniem przyjaciela. – Ta nowa. Nooo… Może być. Trochę chuda. Ej, stary, nieźle cię wzięło.

– Patti… – wykrztusił wreszcie Marek.

– Jaka tam Patti?! – roześmiał się Fastfood. – Marysia.

– Marysia? – skrzywił się Marek, który pomału zaczynał dochodzić do siebie. – Niemożliwe. To kompletnie do niej nie pasuje.

– Możliwe. Jeremiasz mi powiedział.

– Jeremiasz? – spytał Marek niespokojnie.

– Wiesz, jaki on jest. Już się z nią zapoznał.

Tymczasem Nowa, zwana również Patti, zwana również Marysią, przeszła obok Marka i Fastfooda.

– Hej, ty! – zawołał tubalnym głosem Fastfood, który najwyraźniej postanowił zacząć tydzień od dobrego uczynku. – Maryśka! Cho no tu! – głos wydobyty z głębi potężnego ciała zabrzmiał jak salwa na Dzień Zwycięstwa.

Dziewczyna odwróciła się zdziwiona. Zadarła głowę, spoglądając na Fastfooda, a potem ją pochyliła, zerkając na Marka. I parsknęła śmiechem.

– Przepraszam – powiedziała po chwili, z trudem powstrzymując wybuch wesołości. – Ale wyglądacie razem… – znów zachichotała – jak, jak… Flip i Flap. No wiecie, para komików ze starych filmów. Uwielbiam ich. Mam nadzieję, że się nie gniewacie? – dodała niespokojnie.

– Flip i Flap – zarechotał Fastfood i szturchnął łokciem Marka, któremu znów odjęło mowę, kiedy przypomniał sobie, jak wygląda Flip. A może Flap? Nigdy nie mógł zapamiętać, który jest który.

– Flip i Flap – powtórzył Fastfood. – Słyszałeś? Ona ich uwielbia.

– Kamień z serca – odetchnęła Nowa. – Wiedziałam, że macie poczucie humoru. – Spojrzała na Marka i słodko się uśmiechnęła. Ten doszedł do wniosku, że Flap (a może Flip) jest w sumie całkiem przystojny (o ile nie robi tych swoich kretyńskich min) i wśród niektórych dziewczyn może nawet uchodzić za ideał męskiej urody. Stał przed Patti-Marysią i czuł, że krew w jego ciele wędruje ku górze wbrew prawu grawitacji (jak gdyby cały świat nagle stanął na głowie). Poczuł dziwny szum w uszach, a jego twarz zrobiła się czerwona z gorąca.

– Czy my się znamy? – spytała po chwili dziewczyna, patrząc Markowi prosto w oczy.

Krew w ciele Marka powędrowała jeszcze wyżej i zgromadziła się gdzieś w okolicach czoła i skroni, a serce, które próbowało utrzymać ją w tym nienaturalnym miejscu, zaczęło walić jak szalone.

Spytała, czy skądś się znają!!! To podobno najczęściej stosowany patent na podryw. „Nawijka banalna, ale skuteczna” – powiada Gonio, który uważa się za eksperta od rwania. Czyżby Nowa Patti Marysia…? Aż bał się dokończyć tę myśl…

– Eee… więc ja, tego… – Marek rozpaczliwie poszukiwał błyskotliwej odpowiedzi.

– Już wiem – przypomniała sobie Marysia. – Chodzisz do klasy z moim bratem.

– Ja, tego…

– Taki drobny, nieduży, czarny jak ja – dokończyła, dotykając swoich włosów.

Nasz bohater kilkakrotnie otworzył usta. Sam już nie był pewien, z kim chodzi do klasy.

– Jesteś z Va?

Marek poczuł nagłe osłabienie, jakby cała krew gwałtownie spłynęła mu do stóp. Nowa wzięła go za jedenastolatka! Dobrze, że nie za przedszkolaka (Marek chodził do zespołu szkolno-przedszkolnego w Klonowie, można tam było trafić w wieku lat trzech i opuścić to „kultowe” miejsce tuż przed szkołą średnią).

– Jaka tam Va? Tu grupa Krasnale – tak by to pewno skomentował, gdyby był w nastroju do żartów i gdyby umiał się śmiać z takich spraw. Ale zdecydowanie nie był i nie umiał.

Szczęśliwie z pomocą pospieszył Jeremiasz, który nie wiadomo skąd pojawił się za plecami Marka.

– No co ty, Mańka! – roześmiał się. – Obaj chodzą ze mną do klasy. VIIb się kłania. Fastfood i Mikrob.

Mikrob?! Marek przeważnie ignorował takie przezwiska. Tym razem jednak stało się inaczej. Poczuł, że krew w jego ciele znów się unosi, i to bardzo gwałtownie. Zdaje się nawet, że w tej chwili zrozumiał sens metafory o krwi, co uderza komuś do głowy. Obrócił się gwałtownie i nie mając pojęcia, jak to się stało, przywalił Jeremiaszowi tak mocno, że ten, choć wyższy o głowę, wylądował pod ścianą. Przez chwilę siedział tam z głupim wyrazem twarzy, lecz kiedy minął pierwszy szok, ruszył do kontrataku. W tym momencie dała o sobie znać przewaga Jeremiasza. Miał ją nie tylko z racji swych pokaźnych rozmiarów, ale i dlatego, że od lat trenował judo. Marek nie miał doświadczenia w żadnym ze sportów walki. Klęska była nieunikniona. Na szczęście (a może raczej nieszczęście) w szatni pojawiła się dyrektorka zwabiona okrzykami kibiców zagrzewających przeciwników do bitki.

– Jeremiasz!!! – wykrzyknęła. – Jak możesz bić młodszego, to znaczy – poprawiła się – mniejszego kolegę.

– Ale to ten mały zaczął – usprawiedliwiła Jeremiasza Marysia. – Jeremiasz tylko się bronił.

– Tak, to Mikrob zaczął – potwierdził rudowłosy osiłek. – Tylko debil się rzuca na większego.

– Licz się ze słowami, Patryku – upomniała go dyrektorka. – A ty, Marku, pójdziesz ze mną.

Maniemu znów cała krew spłynęła do stóp (prawdziwe wariactwo z tym układem krążenia!). Był pewien, że dyrka zrobi z tej bójki aferę, a mama i tak ma dość problemów na głowie. To, że zarządzi szlaban, to jeszcze pół biedy. Najbardziej nie lubił tej pełnej niedowierzania miny – jak to możliwe, że jej kochany, mądry, odpowiedzialny synek zachował się w tak karygodny sposób.

Zmieszanie Marka wykorzystał Patryk, który niepostrzeżenie podstawił mu nogę. Chłopiec wykonał efektowny pad do przodu, czym wywołał wesołość zgromadzonej publiczności. Nawet Marysia parsknęła śmiechem. Podniósł się i z ponurą miną powlókł za dyrektorką, odprowadzany głośnym rechotem kolegów.

– No, no… – powiedział Gonio i zamknął dzienniczek. – Wszczynanie bójki! Tego jeszcze nie było. Wieeesz… stary, ja mogę podpisać, jeśli twoja dyrka bardzo tego pragnie, ale do szkoły końmi mnie nie zaciągniesz.

– Powiedziała, że tym razem ograniczy się do upomnienia, więc spoko! Tylko nie mów mamie.

– Będę milczał jak grób. – Gonio przyłożył palec do ust. – Ale jeśli ta twoja dyra następnym razem będzie wzywać do szkoły, to sam rozumiesz… Mam alergię na OPE. – Puścił do Marka oko. – Ośrodki Przymusowej Edukacji.

– Nie będzie następnego razu – zapewnił Marek, szczęśliwy, że tak łatwo się wywinął.

– Wyluzuj. Jak dla mnie możesz się bić. Wieeesz… sam byłem kiedyś mistrzem solówek. Ale twoja matka tego nie zrozumie. Najczęściej tłukłem się o te… Jak wy to teraz mówicie? Foczki? – Gonio znów puścił do Marka oko, a ten w odpowiedzi westchnął głęboko. Nikt z jego znajomych nie mówił na dziewczyny foczki.

– Była taka jedna w moim OPE… – rozmarzył się dredman. – A tobie o co poszło? Też o foczkę? Widzę po twoich oczach! – roześmiał się, a potem zbliżył swoją twarz do twarzy syna. – No, chłopie, czemu się nie zwierzysz tatusiowi? Ładna? Pewno, że ładna! Głupie pytanie. Ale pamiętaj! Foczki kochają herosów! Wiesz, stary… zwycięzców i gwiazdy! Prawda, kochanie? – zagadnął mamę, która właśnie weszła do domu.

– Co prawda?

– Że foczki lecą na gwiazdy?

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz!

– No wiesz, lasie, kociaki, ślicznotki, laleczki… – wymieniał, obejmując mamę. Ta wyślizgnęła się z jego objęć i pokiwała z dezaprobatą głową.

– To ja pójdę odrabiać lekcje – wycofał się Marek i zamknąwszy starannie drzwi swojego pokoju, włączył laptopa.

Przynajmniej tu dobre wiadomości. Choć w realu dzień minął nie najlepiej, w wirtualnym świecie wiodło się Markowi całkiem nieźle. Miał pięć komentarzy na blogu. Wszystkie pochlebne, w stylu „spoko blog”, „fajny blogasek” i tym podobne.

Uradowany Marek zaczął się nawet zastanawiać, czy nie skorzystać z rady Fastfooda i nie udostępnić swojego tak pięknie skomentowanego posta na Facebooku. Mógłby przecież udawać, że to jakiś przypadkiem znaleziony w sieci blog, który tak go zauroczył, że postanowił polecić go swoim facebookowym znajomym. Dopiero potem, kiedy jego blog wygrałby konkurs na „Blogaska roku”, Marek by się ujawnił. Wszyscy by mu zazdrościli, podziwiali go i już nikt nie ośmieliłby się przezywać go Mikrobem. Przez chwilę pławił się w tej wizji i pewno trwałby w tym stanie jeszcze przez kilka następnych chwil, gdyby na Messengerze nie zagadnął go Fastfood.

Fastfood:

Wreszcie, czekam i czekam…

Marek:

Co znowu?

Fastfood:

Wpisałem ci te komy na bloga, ale sam wiesz :/

Fastfood:

Jesteś tam?!

Marek:

Jestem, a bo co?

Fastfood:

Bo nic nie gadasz.

Marek:

Wszystkie 5?

Fastfood:

Taaa…

Marek przełknął gorycz tego wyznania i postanowił się skupić się na jego jasnej stronie, mianowicie na tym, że Fastfood jest prawdziwym przyjacielem i ze wszystkich sił próbuje wypromować jego bloga.

Marek:

No to dzięx.

Marek:

:)

Fastfood:

Nie ma sprawy :)

Marek:

A tak poza tym, to co sam wiem?

Fastfood:

Nie czaję.

Marek:

No przecież napisałeś, że sam wiem :/

Fastfood:

Aaa… już czaję, chodzi o to, że trochę nudny ten twój blog. Ja zagłosuję, ale jak chcesz przyciągnąć ludków, musisz przyczadować.

Fastfood:

Jesteś tam?

Marek:

Tak.

Fastfood:

Aha.

Marek znów musiał przełknąć gorycz wyznania przyjaciela. Tym razem było trudniej. Zrozumiał, że w wirtualnym świecie ten dzień również nie należy do najlepszych.

Marek:

Jak to nudny?

Fastfood:

To już wypracowanie o Mickiewiczu napisałeś bardziej czadowe.

Fastfood:

Zły jesteś?

Marek spojrzał na klasowe zdjęcie wiszące na korkowej tablicy. A ściślej mówiąc, na uśmiechającą się z ostatniego rzędu pyzatą paszczękę Fastfooda. Wziął z biurka czarny flamaster, podniósł go do góry, przez chwilę celował końcówką w perkaty nos kolegi… Wreszcie westchnął, odłożył flamaster i pochylił się nad klawiaturą.

Marek:

No co ty, spox.

Fastfood:

Uff, ulżyło mi, już się obawiałem…

Marek:

Że co?

Fastfood:

No wiesz, strasznie nerwowy ostatnio jesteś. I ta historia z Jeremiaszem…

Marek odpisał, że na ten temat nie ma zamiaru z nikim gadać i właśnie wtedy na monitorze pojawiła się informacja, że Jeremiasz jest dostępny na FB. Po chwili Marek dostał od niego wiadomość.

Jeremiasz:

Nie wiem, co ci odwaliło, ale jeśli o mnie chodzi, to już OK. A tak w ogóle to chodź ze mną jutro na trening. Pucio, nasz trener, będzie zachwycony. Na pewno powie, że masz serce do walki. Jak trochę poćwiczysz, to w swojej kategorii wagowej możesz robić naprawdę ekstra wyniki.

Marek nie raczył odpowiedzieć na propozycję Jeremiasza, więc ten zagadnął go ponownie.

Jeremiasz:

No, co z tobą? Przecież wiem, że tam jesteś! Zgoda?!

Jeremiasz wysłał jeszcze kilka wiadomości, ale Marek wszystkie zignorował. Zamiast się wdawać w dyskusję, napisał bardzo długi post na swoim blogu. O tym, że jest mu źle i że cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu. W szkole ma przechlapane. W domu nikt go nie rozumie. Przyjaciele okazali się zdrajcami. Zwłaszcza Jeremiasz, który prawie odbił Markowi prawie dziewczynę. Do tego kompromituje go w jej oczach, a teraz udaje, że nic się nie stało. I jeszcze ten przymulasty kark Patryk, który nie zna lepszej rozrywki niż zabawa kosztem słabszych. Nawet na Fastfoodzie Marek się zawiódł, „ponieważ to nic przyjemnego, kiedy jedyny przyjaciel, który ci pozostał, nie jest w stanie docenić twoich talentów literackich”. Może więc nie warto prowadzić tego bloga? Ale on, Marek, i tak będzie to robił, ponieważ ma już wszystkiego dosyć. Zwłaszcza tego, że wciąż jest najmniejszy w klasie i nikt nie traktuje go poważnie, a ludzie, zwłaszcza piękne dziewczyny, biorą go za smarkacza.

„Och, gdyby istniały TABLETKI NA DOROSŁOŚĆ!!!”

Marek chyba pobił rekord w szybkości stukania w klawiaturę. Zawahał się dopiero, gdy miał już opublikować posta.

No nie! Tak nie może być! Wykasował cały tekst i zaczął pisać od nowa.

Hejka! Dziś miałem czadowy dzień. Poznałem extra lasię, a w szkole była niezła zadyma! Dyrka nadęła się jak balon i omal nie pękła. No i się okazało, że mam wielki talent do sportów walki. Chyba zapiszę się na treningi. Byle nie judo, bo to dla miękusów. Wolę karate albo krav magę. No to nars ;)

Potem kliknął „Opublikuj” i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku przeszedł do kolejnej niezmiernie ważnej czynności, a mianowicie otworzył stronę wyszukiwarki.

Po chwili namysłu wpisał w okienko: „jak urosnąć”. Komputer wyświetlił setki wyników. Oprócz kilku, które nawet zdaniem Marka były (delikatnie mówiąc) dość oszołomskie, najwięcej stron traktowało o zdrowym trybie życia. Marek to wszystko świetnie znał. Co więcej, na ogół stosował się do zaleceń. Wiedział, że trzeba się dobrze odżywiać, dużo spać, unikać słodyczy, uprawiać sporty, ale bez przesady, żeby się nie przeciążyć.

Było też o leczeniu hormonem wzrostu. To Marek też przećwiczył. A właściwie to nie przećwiczył, ponieważ pani doktor za nic nie chciała przepisać Markowi kuracji. Zamiast tego zleciła mu ogromną liczbę badań i obejrzawszy wyniki, stwierdziła wbrew oczywistym faktom (!), że z jego wzrostem jest wszystko w porządku.

– Po prostu jeszcze nie przyszedł twój czas, drogi chłopcze. Zresztą ktoś, kto ma takie stopy, na pewno jeszcze urośnie.

Rzeczywiście, Marek miał monstrualnie duże stopy. Prawie tak wielkie jak Gonio. Wyglądało to karykaturalnie przy jego wzroście i było pretekstem do kolejnych śmichów-chichów w stylu „Mikrob na nartach”, „dwa kajaki Mikroba”.

Marek przeglądnął kolejne strony i stwierdził, że nie on jeden ma problem ze wzrostem. Na forach roiło się od postów niskich chłopaków i niskich dziewczyn – niedoszłych modelek, które z powodu biologicznych ograniczeń nie mogą zrobić wymarzonej kariery; młodocianych kulturystów, którzy przesadzili z pakowaniem, przez co urośli bardziej wszerz niż wzwyż, i całkiem zwyczajnych „ludków, którym Bozia poskąpiła centymetrów” (jakby to określił Gonio). Na drugim biegunie znalazły się setki uspokajających komentarzy od ludzi, którzy nie przejmują się wzrostem, oraz przykłady wielkich niskich ludzi. Cóż z tego, skoro Marek się przejmował. Zresztą chodziło nie tylko o wzrost. Kamil, który kiedyś siedział z nim w ławce (zanim Marek zamalował mu twarz na zdjęciu), jest niewiele wyższy, ale wygląda jakoś tak… bardziej serio. Ma poważniejszą twarz i zaczął już przechodzić mutację. Nie to co Marek ze swym dziecięcym piskliwym głosikiem. Kobieta od muzyki chciała go nawet zapisać do chóru, bo: „Szkoda zmarnować taki piękny chłopięcy sopran”. I słyszała to cała klasa! Co za obciach!

Marek obejrzał jeszcze kilka stron, zanim zrozumiał, że źle dobrał słowa kluczowe. Powinien raczej wpisać: „być dorosłym”. Niestety, znów spotkało go rozczarowanie. Komputer wyrzucił niezliczoną liczbę stron o odpowiedzialności, umiejętności dokonywania wyborów, ponoszeniu konsekwencji za swoje czyny, o tym, że to fajnie być dorosłym albo, przeciwnie, o tym, że to wcale niefajnie. Ale nie było nic na temat tego, co zrobić, żeby ludzie zaczęli traktowali człowieka poważnie.

Podjął jeszcze kilka prób, umieszczając słowo „dorosły” w rozmaitych konfiguracjach, ale żaden z uzyskanych wyników go nie zadowolił. Westchnął i znów zajrzał na bloga. O dziwo, pod najnowszym postem był już jeden komentarz.

Magik:

Wejdź na stronę: www.:-(:-(:-(.com, zwaną potocznie stroną trzech smutków, i zamów tabletki na dorosłość. Mam nadzieję, że jesteś na tyle dojrzały, by zastosować się do uwag zawartych w ulotce, bo inaczej KASZANA!

Wpis tak bardzo Marka zaskoczył, że zanim odpowiedział, wybrał się z psem na spacer. Musiał trochę ochłonąć.

Kiedy wychodził, mama popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Zwykle, jak powiadała, wołami trzeba go było odciągać od komputera, a namówienie na spacer z Pimpusiem graniczyło z cudem.

– Chyba zupełnie zapomniałeś, że przez dwa lata wierciłeś mi dziurę w brzuchu, żebym się zgodziła na psa. Obiecywałeś cuda-wianki, jeśli tylko spełnię twoją prośbę! Przypominam zatem, że wiążą się z tym określone obowiązki.

Mama oczywiście trochę przesadzała. Wystarczyło, że chwilę ponarzekała, a Marek, jako superodpowiedzialny trzynastolatek, z westchnieniem brał smycz i wyprowadzał pupila. Tym razem jednak zrobił to z własnej woli.

– Wszystko OK? – spytała mama, obserwując, jak syn próbuje założyć obrożę swojemu szalejącemu z radości podopiecznemu.

– Jasne. A niby co miałoby być nie tak?! Po prostu idę trochę przewietrzyć umysł, bo to pomaga przemyśleć różne sprawy…

– Jakie znowu sprawy? – zaniepokoiła się.

– No… te… tam… zagadnienia… znaczy się zadania matematyczne i… takie tam… uczę się właśnie do klasówki, a sama mówiłaś, że dotlenienie mózgu dobrze robi – wydukał Marek, po czym szybciutko zamknął za sobą drzwi i wybiegł przed furtkę z przypiętym do smyczy Pimpusiem.

Może kogoś dziwi, że komentarz na blogu zrobił na Marku tak duże wrażenie. Rzecz w tym, że odnalazł on w nim kilka elementów, które wzbudziły w nim spory niepokój, i po prawdzie, powinny również zaskoczyć uważnego czytelnika.

Niestety, wietrzenie umysłu napotkało pewne przeszkody. Ledwo Marek skręcił za róg swojej uliczki, napatoczył się na Patryka, który również wyprowadzał swojego psiaka, o ile to pieszczotliwe określenie można odnieść do szczeniaka ciągniętego na smyczy przez klasowego osiłka. Jeżeli wierzyć ludziom, którzy twierdzą, że pies upodabnia się do właściciela, to podopieczny Patryka mógłby służyć za doskonały przykład na poparcie tej tezy. Miał szczeciniastą, rudą sierść i mimo młodego wieku robił zdecydowanie groźne wrażenie: masywny, na krótkich, mocnych nogach, z potężną, wysuniętą dolną szczęką i szerokim łbem osadzonym na jeszcze szerszym karku, prawie bez szyi.

Patryk już od kilku dni chwalił się w klasie, że dostał od rodziców prawdziwego pitbulla, jednak Marek widział psa po raz pierwszy. Pomimo, trzeba przyznać, groźnego wyglądu, różne rzeczy można było o nim powiedzieć, tylko nie to, że jest pitbullem. Wyglądał raczej jak miks buldoga z… Marek nieźle znał psie rasy, jednak nie bardzo potrafił zidentyfikować innych przodków pupilka Patryka, ale raczej nie znalazł się wśród nich żaden pitbull.

„Chyba że pitból”. – Chłopiec pozwolił sobie w myślach na mały ortograficzny żarcik i próbował się wycofać, zanim Patryk go namierzy. Po pierwsze, był pewien, że jego towarzystwo raczej nie będzie sprzyjać zadumie. Po drugie, obawiał się nieco skutków konfrontacji „pitbóla” z Pimpusiem, który pomimo swoich prawie sześciu lat był o wiele mniejszy od młodszego kolegi.

Niestety, było już za późno.

– Zabierz stąd swojego kundla – warknął Patryk, idąc wprost na Marka – bo mój pitbull zrobi z niego miazgę.

– Kundla? A twój to niby co? Owszem, mam kundla, takie było założenie, uratować ze schroniska jakieś biedne bezdomne szczenię, ale przynajmniej nie udaję, że jest rasowy.

– A ja co? Niby udaję?! – zdenerwował się Patryk. – Mówiłem ci, że to pitbull.

– Chyba nigdy nie widziałeś pitbulla – roześmiał się Marek i już chciał się pochwalić wymyślonym przed chwilą żarcikiem, gdy zdał sobie sprawę z tego, że Patryk przecież i tak nie usłyszy, czy w wymawianym przez niego słowie zastosowano „u” otwarte, czy „o” z kreską. A nawet gdyby jakimś cudem okazało się to możliwe, pewnie i tak by nie zrozumiał, która pisownia jest poprawna.

– To ty nigdy nie widziałeś pitbulla! – odciął się Patryk, a potem krzyknął do swego szczeniaka: – Noga, Pitbull! Noga! – I szarpnął smyczą tak mocno, że zaskoczony szczeniak głośno pisnął. W czasie, gdy chłopcy rozmawiali, oba psy próbowały zawrzeć znajomość, co niespecjalnie spodobało się klasowemu osiłkowi.

– He, he… – skrzywił się Marek. – Nie tylko rasa, to znaczy nibyrasa, ale także imię…

– A co, nie podoba się? A twój kundel jak ma na imię?

– Pim… – zaczął Marek i ugryzł się w język.

Rzecz w tym, że kiedy wymyślał imię dla swego pieska, był jeszcze bardzo, bardzo mały, a mama czytała mu właśnie Pimpusia Sadełko. Pomińmy milczeniem ten drobny fakt, że w książce Pimpuś Sadełko był kotem.

– Pim co? – spytał Patryk.