Ta trzecia - Henryk Sienkiewicz - ebook

Ta trzecia ebook

Henryk Sienkiewicz

5,0

Opis

Ta trzecia" to humoreska autorstwa Henryka Sienkiewicza, laureata literackiej Nagrody Nobla, jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy przełomu XIX i XX w.


Bohaterami utworu są dwaj ubodzy artyści-malarze, Magórski i Światecki. Magórski jest zaręczony z panną z dobrego domu, jednak odrzucony z powodu ekscentrycznego zachowania. Wszystko zmienia się, kiedy jeden z jego obrazów Żydzi nad rzekami Babilonu otrzymuje nagrodę w konkursie paryskim. Nagroda przynosi mu sławę i pieniądze, a także powodzenie u kobiet. Ostatecznie malarz znajduje szczęście w małżeństwie z zakochaną w nim od dawna uroczą aktorką. Utwór jest satyrą na środowisko burżuazji oraz interesującą charakterystyką przedstawicieli cyganerii artystycznej. Nowela była przełożona na 15 języków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 70

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-025-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

Pracownia, w której mieszkaliśmy i malowali ze Świateckim, była niezapłacona, raz dlatego, że we dwóch mieliśmy coś około pięciu rubli, a powtóre, że czuliśmy zupełnie szczery wstręt do płacenia komornego.

 Nazywają nas malarzy rozrzutnikami, a ja pierwszy wolę przepić pieniądze, niż marnować je na płacenie gospodarzowi.  Co do naszego gospodarza, nie był to zły człowiek, a przytem znaleźliśmy na niego radę.  Kiedy, zwykle rano, przychodził się upominać, Światecki, który sypiał na sienniku na ziemi, a nakrywał się turecką firanką, używaną przez nas jako tło do portretów, podnosił się do połowy i mówił grobowym głosem:  — Dobrze, że pana widzę, bo śniło mi się, żeś pan umarł.  Gospodarz, który był przesądny i widocznie bał się śmierci, mieszał się zaraz nadzwyczajnie, Światecki zaś rzucał się nawznak na siennik, wyciągał nogi, składał ręce na piersiach i mówił dalej:  — Takem pana widział, jak teraz: miałeś pan białe rękawiczki z zadługiemi palcami i lakierki; zresztą, nie byłeś pan bardzo zmieniony.  Wówczas ja dodawałem z kolei:  — Czasem się takie sny nie sprawdzają.  Zdaje się, że to „czasem“ doprowadzało gospodarza do desperacyi. Kończyło się na tem, że wpadał w gniew, trzaskał drzwiami i słyszeliśmy jak schodził po cztery schody odrazu, klnąc na czem świat stoi. Poczciwa dusza nie chciała jednak przysłać nam komornika.  Co prawda, to niebardzo było co zabierać; zapewne obliczał sobie gospodarz, że do tej pracowni i przyległej do niej kuchenki sprowadzą się inni malarze i będzie to samo, albo gorzej.  Jednak ostrze tego naszego sposobu stępiało zczasem. Gospodarz oswoił się z myślą o śmierci. Światecki zamierzał właśnie wykonać trzy obrazy w rodzaju Würtza p. t. „Skon“, „Pogrzeb“ i „Przebudzenie się z letargu“. Naturalnie we wszystkich miał figurować nasz kamienicznik.  Takie grobowe rzeczy stanowią specyalność Świateckiego, który, według własnego wyrażenia, maluje: „truposze“, „trupielce“ i „trupięta“. Pewnie dla tego nikt nie chce kupować jego obrazów, bo zresztą ma talent. Posłał właśnie do Salonu paryskiego dwa „truposze“, a że i ja posłałem moich „Żydów nad Wisłą“, których w katalogu Salonu ochrzczono „Żydami nad rzekami Babilonu“, więc czekaliśmy z niecierpliwością na wyrok jury.  Naturalnie Światecki przewidywał, że wszystko będzie jaknajgorzej, że jury składa się z ostatnich idyotów, a choćby się nie składało z idyotów, to ja jestem idyotą, on jest idyotą, nasze obrazy są idyotyczne, a nagrodzenie ich byłoby szczytem idyotyzmu!  Ile ta małpa mi krwi napsuła przez dwa lata, w czasie których mieszkaliśmy razem, tego nie potrafię opisać.  Świateckiego cała ambicya polega na tem, żeby uchodzić za moralnego „truposza“. Pozuje między innemi na pijaka, którym nie jest. Wlewa w siebie dwa albo trzy kieliszki wódki i patrzy, czy to widzimy, a gdy nie jest pewien, trąca którego z nas łokciem i spoglądając z podełba, pyta podziemnym głosem:  — Prawda, jak ja już nisko upadłem... co?... prawda?...  Odpowiadamy mu na to, że jest głupi. Wówczas wpada we wściekłość i niczem nie można wprowadzić go w gorszy humor, jak okazaniem niewiary w jego moralny upadek. Przytem poczciwe chłopisko z kościami.  Raz zabłądziliśmy w górach w Salzkammergut, koło Zell am See.  Ponieważ zapadła noc i łatwo było kark skręcić, więc Światecki powiada do mnie:  — Słuchaj Władek, ty masz większy talent, więc ciebie większa szkoda. Ja pójdę naprzód... Jak zlecę, ty posiedzisz na miejscu do rana, a rano już sobie dasz jakoś rady.  — Nie pójdziesz naprzód, odpowiadam, tylko ja pójdę naprzód, bo mam lepsze oczy.  Na to Światecki:  — Jak karku dziś nie skręcę, to i tak skończę w kanale... wszystko mi jedno.  Zaczynamy się sprzeczać.  Tymczasem robi się ciemno jak w piwnicy. Koniec końcem umawiamy się, że pójdziemy na losy. Idziemy.  Światecki wyciąga węzełek i rusza naprzód.  Posuwamy się przełęczą. Z początku jest dość szeroko, później coraz węziej. O ile możem wymiarkować, w prawo i w lewo są przepaście, pewnie bezdenne.  Grzbiet staje się jeszcze węższy, a co więcej, okruchy zwietrzałych skał usuwają nam się zpod nóg...  — Idę na czworakach, bo niemożna inaczej! — mówi Światecki.  Rzeczywiście niemożna było inaczej, więc opuszczamy się na czworaki i idziemy dalej, jak dwa szympansy.  Ale wkrótce pokazuje się, że i to na nic. Grzbiet skalny robi się nie szerszy od końskiego. Światecki siada oklep, ja za nim i opierając się rękoma przed sobą, posuwamy się naprzód z nadzwyczajną szkodą naszych szat.  Po niejakim czasie słyszę głos Świateckiego:  — Władek?  — Co takiego?  — Grzbiet się skończył.  — A co dalej?  — Pusto... musi być przepaść.  — Weźże jaki kamień i ciśnij... posłuchamy, czy długo leci.  W ciemności słyszę, jak Światecki maca rękoma, by wynaleść jaki okruch zwietrzałej skały, a następnie mówi:  — Ciskam... słuchaj.  Nadstawiamy obaj uszu...  Cisza!  — Nie słyszałeś nic?  — Nie!  — Ładnieśmy się wybrali! musi być ze sto sążni.  — Ciśnij jeszcze raz.  Światecki wynajduje większy okruch, ciska.  Ani odgłosu.  — Cóż tam dna niema, czy co! — mówi Światecki.  — Trudna rada! będziemy siedzieli do rana.  I siedzimy. Światecki puszcza jeszcze parę kamieni; wszystko napróżno. Upływa godzina, druga, wreszcie słyszę głos Świateckiego:  — Władek, a nie zdrzemnij się... nie masz papierosa?  Pokazuje się, że papierosy mam, ale zapałki wyszły nam obydwóm. Rozpacz! Godzina może być pierwsza w nocy, albo nawet i nietyle.  Zaczyna popadywać drobniuchny deszcz. Naokoło ciemność nieprzebita. Dochodzę do przekonania, że, żyjąc między ludźmi, czy w miastach, czy na wsi, nie mamy pojęcia, co to jest cisza. Ta, która nas otacza, aż w uszach dzwoni.  Słyszę niemal, jak krew krąży mi w żyłach, a bicie własnego serca słyszę doskonale.  Z początku położenie zajmuje mnie.  Siedzieć wśród głuchej nocy na skalistym grzbiecie jak na koniu i tuż nad niezgłębioną przepaścią, to się przecie byle stołecznemu łykowi nie trafi; ale wkrótce robi się zimno, a na dobitkę Światecki zaczyna filozofować:  — Cóż to jest życie? życie jest poprostu świństwo. Powiadają: sztuka! sztuka! Niech mnie razem ze sztuką... Czyste małpiarstwo natury, a w dodatku podłość... Dwa razy widziałem przecie Salon. Nasłali tyle obrazów, że możnaby z tego płótna porobić sienniki dla wszystkich Żydów w świecie, a cóż to było? Najpodlejsze schlebianie gustom sklepikarzy, jakie tylko być może, obrachowane na handel, czy na napychanie brzuchów. Nierząd sztuki, nic więcej! Żeby tam sztuka była, toby ją paraliż trzasnął, na szczęście prawdziwej sztuki niema na świecie... jest tylko natura. Być może, że natura to także świństwo... Najlepiej byłoby skoczyć tam ot... i raz skończyć. Zrobiłbym to, gdybym miał wódkę, ale że nie mam wódki, więc tego nie zrobię, bom sobie przysiągł, że trzeźwy nie skończę.  Byłem przyzwyczajony do gadaniny Świateckiego, jednak wśród tej ciszy i zabłąkania, w chłodzie, w ciemności, nad przepaścią, słowa jego nastroiły i mnie ponuro. Na szczęście wygadał się i ustał. Rzucił jeszcze parę kamieni, powtórzył jeszcze parę razy „ani słychu“ i odtąd milczeliśmy ze trzy godziny.  Zdawało mi się, że niezadługo powinien się był zacząć brzask, gdy nagle usłyszeliśmy nad głowami krakanie i szum skrzydeł.  Było jeszcze ciemno i nie mogłem nic dojrzeć, ale byłem pewien, że to orły poczynają krążyć nad przepaścią: „kra! kra!“ rozlegało się coraz silniej w górze i w ciemności. Dziwiło mnie, że słychać tak dużo tych głosów, jakby przelatywały całe legiony orłów. Ale bądźcobądź zwiastowały one dzień.  Jakoż po niejakim czasie dojrzałem swoje ręce, oparte o brzeg skalisty, potem zarysowały się przede mną plecy Świateckiego, zupełnie jak czarna sylwetka, na cokolwiek mniej czarnem tle. Tło owo bladło z każdą chwilą. Następnie pyszny, bladosrebrny ton począł przeświecać na skale, na plecach Świateckiego i nasycał coraz bardziej ciemność, zupełnie jakby kto dolewał do niej srebrnego płynu, który wsiąkał w nią, mieszał się z nią, czynił ją z czarnej szarą, z szarej perłową. Była w tem jednocześnie jakaś surowość i wilgoć; nietylko skała, ale i powietrze wydawało się mokre.  Co chwila robi się świetliściej.  Patrzę, staram się zapamiętać te zmiany tonu i potrosze w duszy maluję, gdy nagle przerywa mi okrzyk Świateckiego:  — Tfu! idyoci!  I plecy jego giną mi z oczu.  — Światecki! — krzyczę — co robisz!  — Nie wrzeszcz! patrz!  Przechylam się, spoglądam — cóż się pokazuje. Oto siedzę na skalistym zrębie, zapuszczającym się w łąkę, która leży może o półtora łokcia poniżej. Mchy głuszyły odgłos kamieni, bo zresztą łąka jest równiutka; wdali widać drogę, na niej wrony, które poczytałem za orły. Potrzebowaliśmy tylko nogi spuścić ze zrębu, żeby pójść najspokojniej do domu.  Tymczasem przesiedzieliśmy na zrębie, szczękając zębami całą bożą noc.  Nie wiem dlaczego, teraz oto, gdyśmy w pracowni oczekiwali ze Świateckim nadejścia gospodarza, ta przygoda, od której upłynęło już z półtora roku, przypomniała mi się tak, jakby to było wczoraj.  Wspomnienie owo dodało mi narazie dziwnej otuchy, więc mówię zaraz do Świateckiego:  — Pamiętasz Antek, jakto myśleliśmy, że siedzimy nad przepaścią, a pokazało się, że przed nami równa droga. Tak może być i teraz. Oto jesteśmy biedni jak szczury kościelne, gospodarz chce nas wylać z pracowni, tymczasem może się wszystko zmienić. Nuż otworzy się jaka śluza ze sławą i monetą?...  Światecki siedział właśnie na