Ta piękna mitomanka. O Izabeli Czajce-Stachowicz - Paulina Sołowianiuk - ebook

Ta piękna mitomanka. O Izabeli Czajce-Stachowicz ebook

Paulina Sołowianiuk

3,8

Opis

Biografia Izabeli Czajki-Stachowicz, pisarki, reporterki, gwiazdy przedwojennych salonów i kawiarni literackich. Opowieść  o dramatycznych losach kobiety, muzy i przyjaciółki wielu pisarzy (J. Tuwim, W. Gombrowicz, St. I. Witkiewicz), malarzy (J. Czapski, R. Kramsztyk, T. Ociepka), badaczy i twórców (F. Fiszer, St. Lorentz) na barwnym tle dwudziestolecia międzywojennego i czasów powojennych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (12 ocen)
5
1
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: Do­bro­sła­wa Pań­kow­ska

Na ob­wo­lu­cie i oklej­ce wy­ko­rzy­sta­no zdję­cie przed­sta­wia­ją­ce Iza­be­lę Czaj­kę-Sta­cho­wicz po­zu­ją­cą stu­den­tom Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w 1947 roku, po­cho­dzą­ce ze zbio­rów Mu­zeum Li­te­ra­tu­ry w War­sza­wie

Au­to­rzy i źró­dła zdjęć: ar­chi­wum ro­dzi­ny Fie­dle­rów: str. 103; ar­chi­wum Ja­ni­ny Gar­dzie­lew­skiej: str. 211; ar­chi­wum Iskier: str. 75, 85; ar­chi­wum Te­re­ski Tor­res: str. 13, 61; ar­chi­wum Mary Se­eman: str. 15 (rys. Ma­rek Szwarc), 19, 25, 217, 227, 231; ar­chi­wum Ju­liu­sza Żu­ław­skie­go: str. 79; zbio­ry Mu­zeum Li­te­ra­tu­ry w War­sza­wie: str. 67, 91, 163 (fot. Jan Ko­si­dow­ski), 175, 183, 205; zbio­ry Mu­zeum Na­ro­do­we­go w War­sza­wie: str. 137, 143, 147; ar­chi­wum Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go: str. 35; zbio­ry Mu­zeum mia­sta Zgie­rza: str. 23

Wy­daw­nic­two do­ło­ży­ło wszel­kich sta­rań, żeby usta­lić wła­ści­cie­li praw do ma­te­ria­łu ilu­stra­cyj­ne­go, nie­ste­ty w kil­ku przy­pad­kach oka­za­ło się to nie­moż­li­we, dla­te­go se­kre­ta­riat wy­daw­nic­twa uprzej­mie pro­si au­to­rów lub ich spad­ko­bier­ców o skon­tak­to­wa­nie się ce­lem do­peł­nie­nia ko­niecz­nych for­mal­no­ści.

Co­py­ri­ght © by Pau­li­na So­ło­wia­niuk, War­sza­wa 2011

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two ISKRY, War­sza­wa 2011

ISBN 978-83-244-0276-2

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na 11, 00-375 War­sza­wa

tel./faks (22) 827-94-15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

PODZIĘKOWANIA

Dzię­ku­ję wszyst­kim tym, któ­rzy do­po­mo­gli mi w two­rze­niu i kształ­to­wa­niu tej książ­ki.

Naj­głęb­szy ukłon skła­dam przed ro­dzi­ną, nie­gdy­siej­szy­mi przy­ja­ciół­mi i zna­jo­my­mi le­gen­dar­nej Beli Czaj­ki, wiel­ko­dusz­nie dzie­lą­cy­mi się ze mną cen­ny­mi wspo­mnie­nia­mi tak w roz­mo­wie, jak i ko­re­spon­den­cji: Je­ano­wi Du­ma­so­wi, Mar­ko­wi Fie­dle­ro­wi, Ki­rze Gał­czyń­skiej, Ja­ni­nie Gar­dzie­lew­skiej, Ma­rii Iwasz­kie­wicz, To­ma­szo­wi Ja­stru­no­wi, Ali­nie Ko­wal­czy­ko­wej, krzysz­to­fo­wi Mal­kie­wi­czo­wi, Ja­nu­szo­wi Mi­cha­la­ko­wi, Je­rze­mu Po­mia­now­skie­mu, Ada­mo­wi San­dau­ero­wi, Mary Se­eman, Te­re­sce Tor­res i Ma­rii Woź­nia­kow­skiej.

Dzię­ku­ję rów­nież Pio­tro­wi Mit­zne­ro­wi, któ­ry był moim pierw­szym źró­dłem in­spi­ra­cji po­sta­cią pięk­nej mi­to­man­ki.

Pau­li­na So­ło­wia­niuk

WPROWADZENIE

Za­czę­ło się ła­god­nie, po­wie­wem przed­wcze­snej otu­chy – wio­sną 1942 roku usta­ły re­gu­lar­ne do­tąd ła­pan­ki. Jed­nak we­wnętrz­ny in­stynkt wię­zio­nych, do­sko­na­lo­ny od mie­się­cy ob­ser­wa­cją nie­miec­kiej ma­chi­ny zła, wzmógł po­wszech­ne po­czu­cie za­gro­że­nia… w get­cie po­ja­wi­ły się po­gło­ski o zbli­ża­ją­cych się wy­sie­dle­niach ty­się­cy Ży­dów, a wraz z nimi nie­miec­cy funk­cjo­na­riu­sze, w zmyśl­ny spo­sób aran­żu­ją­cy i fil­mu­ją­cy sce­ny z ży­cia ofiar. Dzi­wio­no się, pa­trząc, jak na roz­kaz za­sta­wia­no ka­wiar­nia­ne sto­ły naj­lep­szy­mi trun­ka­mi, ba­wio­no się do­sko­na­le przy akom­pa­nia­men­cie mu­zy­ki, a na­wet urzą­dzo­no bal, na któ­rym po­ja­wi­ły się pa­nie w wy­twor­nych to­a­le­tach… wkrót­ce sta­ło się ja­sne, że dzia­ła­nia te są pro­stą, acz sku­tecz­ną za­pew­ne in­try­gą, ma­ją­cą nieść po świe­cie wieść o luk­su­so­wym ży­ciu i nie mniej luk­su­so­wych po­trze­bach miesz­kań­ców war­szaw­skiej dziel­ni­cy za­mknię­tej.

Ko­niec maja przy­niósł prze­su­nię­cie go­dzi­ny po­li­cyj­nej oraz nie­ocze­ki­wa­ną se­rię ła­pa­nek i za­bójstw. Bez przy­czy­ny mor­do­wa­no lu­dzi w miesz­ka­niach, siłą wy­ry­wa­no z łó­żek, wy­rzu­ca­no przez okno. Na­dzie­ja opa­da­ła osta­tecz­nie wraz z ludź­mi szy­bu­ją­cy­mi ku zie­mi, a z jej po­pio­łów od­ra­dzał się zwie­lo­krot­nio­ny w swej sile strach. W lip­cu pa­ni­ka wdar­ła się w umy­sły naj­od­por­niej­szych – pod pre­tek­stem wy­sy­ła­nia Ży­dów do pra­cy roz­po­czę­to ak­cję trans­por­tów do obo­zów za­gła­dy. Wcze­snym ran­kiem 22 lip­ca pre­zes gmi­ny ży­dow­skiej wy­słu­chał oświad­cze­nia Her­man­na Ho­efle­go – do go­dzi­ny szes­na­stej dnia na­stęp­ne­go ty­sią­ce Ży­dów, bez wzglę­du na wiek i płeć, ma zo­stać wy­wie­zio­nych na Wschód. W dzien­ni­ku pod datą 23 lip­ca Czer­nia­ków za­no­to­wał: „Go­dzi­na 3-cia. Na ra­zie jest 4000 do wy­jaz­du. Do 4-tej, we­dług roz­ka­zu, ma być 9000”1. Gdy wy­bi­ła czar­na go­dzi­na, pre­zes nie żył. Na sto­le le­ża­ła no­tat­ka ad­re­so­wa­na do żony: „Żą­da­ją ode mnie, bym wła­sny­mi rę­ka­mi za­bi­jał dzie­ci mego na­ro­du. Nie po­zo­sta­je mi nic in­ne­go, jak umrzeć”2.

Wte­dy to ży­dow­ski ze­ga­rek za­czę­to na­krę­cać łza­mi. Adam Czer­nia­ków nie żył… w nad­zwy­czaj wy­mow­nym ge­ście pro­kla­mo­wał w get­cie war­szaw­skim de­mo­kra­tycz­ną re­pu­bli­kę koń­ca.

Na jej te­ry­to­rium ukry­wa­ła się Bela. Po­zba­wio­na złu­dzeń, osza­la­ła ze stra­chu, brud­na, zhań­bio­na, głod­na, pa­mięt­na ostat­nich apo­ka­lip­tycz­nych ty­go­dni, trwa­ła bez ru­chu. Przy­szło jej jesz­cze oglą­dać za­dzi­wio­ny­mi ocza­mi wy­marsz Kor­cza­ka z Domu Sie­rot. Wy­marsz w ostat­nią dro­gę z naj­lep­szy­mi przy­ja­ciół­mi – dzieć­mi – na Umschlag­platz, do ni­co­ści. Śpiew i śmiech nio­sły się da­le­ko, ko­ro­wo­do­wi tra­gicz­nych po­sta­ci przy­gry­wał na­sto­let­ni skrzy­pek.

Ostat­nie dni były upal­ne – nie­bo nie mu­sia­ło pod­kre­ślać roz­mia­ru dra­ma­tu swym pła­czem. Tym trud­niej było jed­nak za­pa­no­wać nad my­śla­mi. W gar­dle wiązł smród roz­kła­da­ją­cych się, puch­ną­cych w słoń­cu tru­pów.

Nad­szedł wie­czór 18 sierp­nia, wień­czą­cy go­rą­cy dzień. Belę Gel­bard od­na­lazł so­wi­cie opła­co­ny przez jej męża ge­sta­po­wiec. Eskor­to­wa­ny przez dwóch żan­dar­mów wy­pro­wa­dził prze­ra­żo­ną, za­wszo­ną ko­bie­tę za mury, nie szczę­dząc ude­rzeń i wy­zwisk. Ale jej my­śli po­dą­ża­ły już w in­nym kie­run­ku – wresz­cie sta­nę­ła po dru­giej, upra­gnio­nej, choć nie­wol­nej od zbrod­ni, aryj­skiej stro­nie. Była bli­żej wol­no­ści i bli­żej swe­go męża Je­rzy­ka, mimo że pust­ka już daw­no za­ję­ła miej­sce złu­dzeń. Zmie­rza­li w kie­run­ku dwor­ca. Choć szła ku ży­ciu, czu­ła dła­wią­cy wstyd ofia­ry pro­wa­dzo­nej na rzeź, bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­ła ukryć opa­skę z gwiaz­dą Da­wi­da. Wi­dzia­ła ucie­ka­ją­cy przed jej po­sta­cią wzrok tych, któ­rzy byli nie­przy­zwy­cza­je­ni do wi­do­ku ska­za­nych. I na­gle zdo­mi­no­wał ją strach nie­ocze­ki­wa­ny i doj­mu­ją­cy, prze­ra­że­nie wy­wo­ła­ne wi­do­kiem nor­mal­ne­go, bie­gną­ce­go zwy­czaj­nym to­rem ży­cia. Sto­jąc pod ścia­ną pe­ro­nu, przy­glą­da­ła się ele­ganc­kim pa­niom, pa­nom bez ka­pe­lu­szy na gło­wach spa­ce­ru­ją­cym spo­koj­nym kro­kiem. Czy to moż­li­we, by poza mu­ra­mi get­ta ży­cie mia­ło daw­ny, za­po­mnia­ny już przez nią smak? Czy męż­czyź­ni pili bez­tro­sko wód­kę, a za­dba­ne ko­bie­ty roz­pra­wia­ły w ka­wiar­niach o mi­ło­ści?

Z za­my­śle­nia wy­rwa­ła ją mę­ska po­stać zmie­rza­ją­ca w kie­run­ku jed­ne­go z żan­dar­mów. Był to Hen­ryk To­ma­szew­ski, któ­re­mu z lek­ce­wa­żą­cą obo­jęt­no­ścią po­zwo­lo­no za­mie­nić z poj­ma­ną kil­ka słów. Ko­le­ga z daw­nych, jak­że od­mien­nych lat, przy­ka­zał jej na­tych­miast ucie­kać. Były to sło­wa nie­wiel­kiej wagi. Nie mo­gły za­mie­nić się w czyn. A jed­nak Hen­ryk po­mógł cza­ru­ją­cej nie­gdyś Beli – prze­jął jej świa­dec­two praw­dy z get­ta, plik wier­szy skru­pu­lat­nie ukry­wa­nych za sta­ni­kiem. Wkrót­ce nad­je­chał po­ciąg.

Oko­ło go­dzi­ny dzie­sią­tej byli już na miej­scu – w otwoc­kiej dziel­ni­cy ży­dow­skiej. Do jed­ne­go z ciem­nych miesz­kań Bela Gel­bard wkro­czy­ła jako Róża Sil­ber­man, przy­wie­zio­na rze­ko­mo na eg­ze­ku­cję. Tym­cza­sem Otwock miał być dla niej względ­nie bez­piecz­nym przy­stan­kiem na dro­dze do wol­no­ści. Miej­scem, w któ­rym prze­cze­ka burz­li­wy czas do chwi­li, gdy Je­rzy otrzy­ma od­po­wied­nie do­wo­dy, umoż­li­wia­ją­ce żo­nie po­ru­sza­nie się po stro­nie aryj­skiej. Już wcze­śniej za­pew­nio­no ją, że tu­tej­sze get­to nie bę­dzie li­kwi­do­wa­ne na wzór war­szaw­skie­go. Wkrót­ce uj­rza­ła przed sobą męża, bla­de­go ze stra­chu o po­wo­dze­nie przed­się­wzię­cia. Prze­ka­zał Niem­co­wi od­po­wied­nią licz­bę bank­no­tów, na­ka­zał żo­nie od­po­czy­wać i wy­cze­ki­wać go na­za­jutrz, z wła­ści­wy­mi do­ku­men­ta­mi. Zo­sta­ła sama. Dłu­go nie mo­gła prze­zwy­cię­żyć zdzi­wie­nia, że ist­nia­ło jesz­cze miej­sce, gdzie Ży­dzi mo­gli za­spo­ko­ić głód i spo­koj­nie za­snąć. Nie wie­dzia­ła wte­dy, że znaj­du­je się w naj­le­piej pro­spe­ru­ją­cej czę­ści get­ta – dziel­ni­cy ku­ra­cyj­nej. Tam wła­śnie dzia­ła­ły pen­sjo­na­ty, sa­na­to­ria i szpi­ta­le, roz­wi­ja­ło się ży­cie kul­tu­ral­ne. Pla­ców­ki te sku­pia­ły ży­dow­skie śro­do­wi­sko in­te­lek­tu­al­ne, dzia­ła­ła gru­pa li­te­rac­ka, pro­wa­dzo­no wy­kła­dy.

Ran­kiem 19 sierp­nia w get­cie war­szaw­skim za­wie­szo­no bru­tal­ną ak­cję li­kwi­da­cyj­ną, w get­cie otwoc­kim zaś roz­le­gły się gwiz­dy i strza­ły z ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Nie było wąt­pli­wo­ści, że roz­po­czę­ła się ma­so­wa eg­ze­ku­cja. Po raz ko­lej­ny przy­szło Beli prze­ży­wać kosz­mar zna­ny z ostat­nich ty­go­dni. In­stynkt na­ka­zy­wał ucie­kać. Niem­cy, Ło­ty­sze i Ukra­iń­cy sza­le­li po­dob­nie jak w War­sza­wie. Tam, gdzie się zna la­zła, nie spę­dza­no lu­dzi na Umschlag­platz – opraw­cy wdzie­ra­li się do wszyst­kich po­miesz­czeń, a ich strza­ły do­się­ga­ły wszyst­kich, do­ro­słych i dzie­ci. Z pierw­sze­go pię­tra do­biegł Belę krzyk wy­rzu­ca­nych przez okno ko­biet. Były to Ade­la Tu­wim i jej opie­kun­ka. Po chwi­li roz­le­gły się strza­ły – te­raz już uko­cha­na mat­ka przy­ja­cie­la z uni­wer­sy­tec­kich lat na pew­no nie żyła. Ju­lian i Ire­na nie mo­gli wy­obra­zić so­bie gor­szej dla niej śmier­ci. Jesz­cze przed woj­ną umie­ści­li mat­kę wraz z pie­lę­gniar­ką w tym do­sko­na­łym ośrod­ku psy­chia­trycz­nym. Chcie­li, by po nie­uda­nej pró­bie sa­mo­bój­czej po­zby­ła się lęku. Nikt nie mógł wte­dy prze­wi­dzieć, jak okrut­na śmierć spo­tka ją w otwoc­kiej Zo­fiów­ce. Po la­tach zroz­pa­czo­ny syn na­pi­sze:

Za­strze­lił ją fa­szy­sta,

Kie­dy my­śla­ła o mnie,

Za­strze­lił ją fa­szy­sta,

Kie­dy tę­sk­ni­ła do mnie.

[…]

Prze­strze­lił świat mat­czy­ny:

Dwie piesz­czo­tli­we zgło­ski,

Tru­pa z okna wy­rzu­cił

Na świę­ty bruk otwoc­ki.

Gdy Tu­wi­mo­wy ide­ał się­gał bru­ku, Bela Gel­bard bie­gła już uli­cą Rey­mon­ta. Gna­ła na oślep w kie­run­ku otwar­tej łąki. Tam do­pa­dła rowu. Nie­da­le­ko Nie­miec mie­rzył od­ci­nek przy­dzie­lo­ny mu do stra­ży. Za­mar­ła.

Po­moc na­de­szła nie­ocze­ki­wa­nie od stro­ny szo­sy bie­gną­cej za za­sie­ka­mi. Mło­da, wiej­ska dziew­czy­na, za­cie­ka­wio­na wi­do­kiem prze­ra­żo­nej Ży­dów­ki, obie­ca­ła wró­cić nie­ba­wem z na­rzę­dzia­mi po­trzeb­ny­mi do prze­cię­cia dru­tów. Wró­ci­ła. Bela, ka­le­cząc się, po­ko­ny­wa­ła prze­szko­dę. A gdy zna­la­zła się poza gra­ni­cą get­ta, po­wie­trze prze­cię­ło sło­wo-mor­der­ca: – Halt!

Tuż przed nią sta­nął Nie­miec.

Nad­cho­dził kres. Czar­na kur­ty­na opa­da­ła nad ży­ciem nie­gdyś barw­nym i szczę­śli­wym, in­ten­syw­nym, mimo za­wi­ro­wań bądź co bądź bez­tro­skim. Czy po­przez strach oko­ło czter­dzie­sto­let­niej za­le­d­wie ko­bie­ty prze­bił się choć­by cien­ki snop wspo­mnień cza­sów, kie­dy to bry­lo­wa­ła w eli­tar­nym to­wa­rzy­stwie, in­spi­ro­wa­ła ar­ty­stów, była ozdo­bą naj­po­pu­lar­niej­szych ka­wiar­ni War­sza­wy i cie­szy­ła się sła­wą nie mniej­szą ani­że­li wiel­bio­ny przez sto­li­cę bro­da­ty fi­lo­zof Fran­ci­szek Fi­szer? Być może czu­ła już tyl­ko go­rycz nie­za­wi­nio­ne­go upad­ku i upo­ko­rze­nia. W jed­nej chwi­li okrył ją cień naj­do­tkliw­szy, bo osta­tecz­ny.

Nad­cho­dził kres pięk­nej Beli z Mont­par­nas­se’u. Ko­bie­ty, o któ­rej pi­sa­no, gdy była Szwar­ców­ną, Hert­zo­wą, Gel­bar­do­wą, i któ­ra pi­sa­ła, gdy sta­ła się Czaj­ką. Z któ­rą tań­czył Pi­cas­so, któ­rą ma­lo­wał Ki­sling, któ­rą ko­cha­li ar­ty­ści nad Wi­słą i nad Se­kwa­ną.

* * *

Książ­ka ta, choć pi­sa­na w cza­sie prze­szłym, nie bę­dzie pi­sa­niem o prze­szło­ści, lecz te­raź­niej­szo­ścią, któ­ra w prze­szłość spo­glą­da i pró­bu­je zna­leźć w niej praw­dę. Niech nie na próż­no mó­wią mą­drzy, że bio­gra­fia to ar­chi­wum, z któ­re­go ule­ciał czas. Tu może się zda­rzyć wszyst­ko, jako że wszyst­ko dzie­je się jed­no­cze­śnie: ulot­ne sło­wa po­wsta­ją z mar­twych, przy­wdzie­wa­jąc nowe ko­stiu­my, a utrwa­lo­ne wie­rze­nia tra­cą swą moc. Przy­by­wa­ją na po­moc po­sta­cie z róż­nych wy­mia­rów, z bli­ska i z da­le­ka, ze zna­nych miast i nie­do­stęp­nych za­świa­tów. Gło­sy przy­ja­ciół i zna­jo­mych to od­mien­ne tony i ak­cen­ty, świa­dec­twa i kon­fa­bu­la­cje. Wśród nich – głos sa­mej Iza­be­li, do­cho­dzą­cy z otwar­te­go gro­bow­ca jej wspo­mnień, za­plą­ta­ny w mo­zai­ko­we fan­ta­zma­ty, ge­sty i uro­je­nia. Ja zaś będę jed­ną tyl­ko parą oczu, pa­trzą­cą na nich z od­da­li.

IKOZY SZMILA

Mówi się, że po­cząt­ki by­wa­ją trud­ne. Do­ty­czy to tak­że Iza­be­li Szwarc. Były one trud­ne nie tyl­ko dla niej sa­mej, ale i dla tych wszyst­kich, któ­rzy pod­ję­li pró­bę ich zre­kon­stru­owa­nia. Je­dy­nie bo­wiem wpraw­ny fi­lo­zof mógł­by wy­tłu­ma­czyć, jak moż­li­we są na­ro­dzi­ny jed­nej oso­by w kil­ku znacz­nie od sie­bie od­da­lo­nych miej­scach, a po­nad­to w róż­nym cza­sie.

Wia­do­mo jed­nak, że jej dzie­je się­ga­ły jesz­cze wie­ku XIX, cza­su jak­że da­le­kie­go dla współ­cze­snych, bez­pow­rot­nie od­cię­te­go od no­wo­cze­snej świa­do­mo­ści ce­zu­rą woj­ny to­tal­nej. Cza­su schył­ku i prze­mian, gdy sta­re prze­ra­dza­ło się w nowe, ga­lo­pu­jąc od­waż­nie w stro­nę bli­skie­go już wie­ku XX. Przy­szła na świat w do­bie fin de si­éc­le’u, gdy w sztu­ce i mo­dzie pa­no­wa­ła se­ce­sja. Choć w gar­de­ro­bach mod­nych dam po krę­pu­ją­cych tiur­niu­rach zo­sta­ło już tyl­ko wspo­mnie­nie, nadal ko­rzy­sta­no z gor­se­tów i ha­lek po­pra­wia­ją­cych uchy­bie­nia na­tu­ry. Ko­bie­ca syl­wet­ka ku­si­ła uwo­dzi­ciel­skim kształ­tem li­te­ry S, a do­po­ma­ga­ły jej w tym po­włó­czy­ste suk­nie łu­dzą­co po­dob­ne do kie­li­chów kwia­tów, im­po­nu­ją­ce roz­mia­ra­mi ka­pe­lu­sze, marsz­czo­ne bufy, roz­licz­ne fal­ban­ki i ha­fty czer­pią­ce in­spi­ra­cję ze świa­ta przy­ro­dy. Była to epo­ka przej­ścio­wa, to wte­dy roz­ma­icie ro­zu­mia­ny po­stęp śmia­ło pró­bo­wał do­trzeć do wszel­kich moż­li­wych dzie­dzin cy­wi­li­za­cji. Po­mi­mo teo­rii ka­ta­stro­fi­zmu, ist­nie­ją­cych na mar­gi­ne­sie ży­cia, był wiek XIX na wskroś opty­mi­stycz­ny, a więc szczę­śli­wy. Wia­ra w po­wo­dze­nie bez­kr­wa­wej wal­ki o lep­szą prze­szłość wy­kre­śla­ła ze zja­wisk po­wszech­nych scep­ty­cyzm i fru­stra­cję, a ob­da­ro­wy­wa­ła po­czu­ciem wol­no­ści. Kró­lo­wa­ło miesz­czań­stwo, co praw­da z dez­apro­ba­tą trak­to­wa­ne przez lu­dzi świa­tłych, było zna­kiem sta­bi­li­za­cji, sym­bo­li­zu­jąc po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Do­strze­ga­no ko­niecz­ność bu­do­wa­nia świa­ta lu­dzi wol­nych du­chem, pro­pa­go­wa­no sa­mo­wie­dzę i sza­cu­nek dla wła­snych po­trzeb i ży­cia we­wnętrz­ne­go. Ko­niecz­ne sta­ło się wo­bec tego prze­for­mu­ło­wa­nie ról spo­łecz­nych… ko­bie­ty po­strze­ga­ły swą sy­tu­ację jako nie­wy­god­ną i sta­now­czym gło­sem do­po­mi­na­ły się szer­sze­go i bar­dziej zna­czą­ce­go udzia­łu w ży­ciu spo­łecz­nym… w kam­pa­niach na rzecz pod­wyż­sze­nia sta­tu­su ko­biet nie do­mi­no­wa­ło jed­nak pra­gnie­nie wy­rwa­nia się spod jarz­ma męż­czyzn, ale do­stą­pie­nie za­szczy­tu dzia­ła­nia dla do­bra na­ro­du. Pa­nie w bo­ha­ter­skim ge­ście zo­bo­wią­zy­wa­ły się od­no­wić mo­ral­ność w sfe­rach do­stęp­nych tyl­ko dla męż­czyzn, po­stu­lo­wa­ły moż­li­wość wej­ścia na wyż­sze uczel­nie i god­ny ry­nek pra­cy, nie uj­mu­jąc ni­cze­go swej ko­bie­co­ści i nie dez­or­ga­ni­zu­jąc świa­ta w kształ­cie, do któ­re­go na­wy­kli męż­czyź­ni… wi­dzia­ły ko­niecz­ność wpro­wa­dze­nia ko­edu­ka­cyj­nych szkół i udo­stęp­nie­nia ko­bie­tom uni­wer­sy­te­tów oraz pla­có­wek na­uko­wych. In­ny­mi sło­wy wal­czy­ły o pra­wa, któ­re nie będą „upo­śle­dzać świa­ta nie­wie­ście­go”.

Ro­dzi­na Szwar­ców: sie­dzą po­środ­ku Sa­lo­mea i Izu­cher; sto­ją: pierw­szy z le­wej Sa­mu­el, pierw­szy z pra­wej Ma­rek, leży Alek­san­der

Iza­be­la przy­szła na świat w chwi­li, gdy pro­blem umniej­sza­nia roli ko­biet w świe­cie stał się dla nich na tyle pa­lą­cy, że zmu­szał do po­dej­mo­wa­nia kon­kret­nych dzia­łań… i choć w pierw­szych dzie­się­cio­le­ciach XX wie­ku było na tym polu jesz­cze wie­le do zro­bie­nia (dość wspo­mnieć Ire­nę Krzy­wic­ką i jej słyn­ne, gor­szą­ce kon­ser­wa­tyw­ne śro­do­wi­sko po­wie­ści, re­por­ta­że i wy­stą­pie­nia na ła­mach „wia­do­mo­ści Li­te­rac­kich”), to wię­zy oby­cza­jo­wo­ści obo­wią­zu­ją­ce ko­bie­ty były już sto­sun­ko­wo roz­luź­nio­ne. Mło­da Iza­be­la z wła­ści­wą so­bie żą­dzą ży­cia mo­gła je kon­su­mo­wać, nie zdo­by­wa­jąc się na he­ro­icz­ne akty od­wa­gi na wzór naj­wy­ra­zist­szej i naj­tra­gicz­niej­szej chy­ba eman­cy­pant­ki prze­ło­mu wie­ków, Ma­rii ko­mor­nic­kiej. Nie mu­sia­ła na­wet za­przą­tać so­bie gło­wy po­mniej­szy­mi po­świę­ce­nia­mi. Płeć nie była już sy­no­ni­mem nie­prze­kra­czal­nych gra­nic, lecz po­wo­dem do dumy… wal­czyć na­le­ża­ło ra­czej z su­ro­wym dry­lem i dys­cy­pli­ną, pa­nu­ją­cy­mi w ro­dzin­nym domu, ani­że­li spo­łecz­ny­mi uprze­dze­nia­mi.

Nowa epo­ka, jaka nie­spo­dzie­wa­nie roz­po­czę­ła się w czerw­cu 1914 roku, w okrut­ny spo­sób za­prze­pa­ści­ła moż­li­wość czer­pa­nia z trwa­łych sys­te­mów war­to­ści po­przed­nie­go stu­le­cia, przy­nio­sła po­wszech­ną de­kon­struk­cję spraw­nie dzia­ła­ją­ce­go do­tąd świa­ta. Dla tych, któ­rzy zdą­ży­li skosz­to­wać słod­kie­go dzie­więt­na­sto­wiecz­ne­go owo­cu, nowa epo­ka mu­sia­ła być bo­le­sna w dwój­na­sób. Iza­be­la kosz­to­wa­ła go jako mło­da dziew­czy­na i do­ra­sta­ją­ca pa­nien­ka.

Izu­cher Szwarc

Ale nie od­bie­gaj­my w od­le­głe lata póź­niej­sze. Po­wróć­my do chwi­li, kie­dy to do­pie­ro przy­szła na świat… ofi­cjal­nie to wy­da­rze­nie mia­ło miej­sce w Miń­sku Ma­zo­wiec­kim w roku 1893, dzie­sią­te­go dnia kwiet­nia, mie­sią­ca, w któ­rym z naj­więk­szą tro­ską sa­dzi się w ogro­dach róże. Taką in­for­ma­cję za­wie­rał do­wód oso­bi­sty, któ­rym le­gi­ty­mo­wa­ła się po woj­nie. Ale ist­nie­je inna, tak­że ofi­cjal­na wer­sja tego wy­da­rze­nia… ofi­cjal­na, bo do­stęp­na i zna­na z au­to­bio­gra­ficz­nych wspo­mnień Beli. Gdy­by jej uwie­rzyć, to na­le­ża­ło­by przy­jąć, iż Iza­be­la Szwarc po raz pierw­szy uj­rza­ła pięk­no świa­ta 5 li­sto­pa­da, w So­snow­cu, w roku nie­okre­ślo­nym… w dal­szej czę­ści wspo­mnień w spo­sób prę­dzej nie­świa­do­my ani­że­li za­wo­alo­wa­ny zdra­dzi­ła, iż był to rok 1898. w ze­sta­wie­niu z ro­kiem po­da­nym wy­żej róż­ni­ca to zna­czą­ca, bo pię­cio­let­nia, a i kwie­cień róż­ni się za­sad­ni­czo od li­sto­pa­da… w li­sto­pa­dzie nie ma róż. Mo­gły być za to cho­cho­ły o groź­nych ob­li­czach oraz kozy. Sześć kóz Szmi­la i jego gru­bej żony, któ­rej pe­ru­ka nie­ustan­nie zsu­wa­ła się na pra­we ucho. Prócz zwie­rząt li­sto­pa­do­wym na­ro­dzi­nom to­wa­rzy­szyć mia­ły w spo­sób zna­czą­cy at­mos­fe­rycz­ne zja­wi­ska – sil­ny wiatr i ulew­ny deszcz tłu­ką­cy o da­chy. Kozy – do­tąd za­mknię­te w nie­wiel­kiej obo­rze – w przy­pły­wie me­ta­fi­zycz­ne­go, z pew­no­ścią nie­zna­ne­go im wcze­śniej im­pul­su, wdar­ły się rze­ko­mo do domu, gdzie od­by­wał się dłu­gi i mę­czą­cy po­ród. Naj­waż­niej­szy, czar­ny ko­zioł, któ­re­go rogi wska­zy­wa­ły ta­jem­ni­czo nie­bo, jako pierw­szy przy­był na spo­tka­nie nowo na­ro­dzo­ne­go dziec­ka… wy­po­wia­da­jąc sło­wa po­win­szo­wa­nia, prze­po­wie­dział mu ko­zie szczę­ście3.

Nie ist­nie­je inna re­la­cja opi­su­ją­ca na­ro­dzi­ny ma­łej Szwar­ców­ny.Ta zaś, któ­rą otrzy­ma­li czy­tel­ni­cy wspo­mnień, nosi zna­mio­na mi­ster­nie utka­nej ba­śni. Jej au­tor­ka z upodo­ba­niem od­pra­wia­ła ma­gicz­ne sztucz­ki nad sobą, nie­ustan­nie zmie­nia­jąc swój wiek. Do­dać na­le­ży, że nie dzia­ło się to za spra­wą na­tu­ral­ne­go upły­wu lat, ale swo­bod­ne­go żon­glo­wa­nia fak­ta­mi i wy­my­sła­mi… w Cur­ri­cu­lum Vi­tae, pi­sa­nym w roku 1917, zło­żo­nym w Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim, pi­sa­ła: „Uro­dzi­łam się dnia 5 li­sto­pa­da 1899 roku w So­snow­cu. Na­uki po­cząt­ko­we po­bie­ra­łam pod kie­run­kiem mat­ki”. Datę tę po­twier­dza za­pis na świa­dec­twie doj­rza­ło­ści, wy­da­nym przez war­szaw­skie gim­na­zjum żeń­skie Ka­zi­mie­ry Ko­cha­now­skiej. Tego sa­me­go roku, na jed­nym z for­mu­la­rzy uni­wer­sy­tec­kich, w ru­bry­ce „Data uro­dze­nia” wpi­sa­no rok 1898, przy czym dzień i mie­siąc zna­ne z Cur­ri­cu­lum Vi­tae po­zo­sta­ły nie­zmie­nio­ne4. W czym upa­try­wać owej płyn­no­ści – trud­no orzec. Nie dzi­wią za­nad­to nie­ści­sło­ści, któ­rych do­pusz­cza­ła się Bela pod­czas na­gry­wa­nia au­dy­cji dla Pol­skie­go Ra­dia. Jako le­ci­wa już ko­bie­ta, w jed­nym tyl­ko cy­klu wspo­mnień, po­da­ła dwie od­mien­ne daty im­ma­try­ku­la­cji, co wska­zy­wa­ło na dwie róż­ne daty na­ro­dzin – rok 1895 i 1899. Róż­ni­ca czte­rech lat prze­sta­je być zni­ko­ma, wziąw­szy pod uwa­gę czas trwa­nia stu­diów uni­wer­sy­tec­kich. Jesz­cze więk­szy za­męt wpro­wa­dza­ją an­kie­ty wy­peł­nia­ne dla Związ­ku Li­te­ra­tów Pol­skich. Iza­be­la, pod­pi­su­ją­ca się wte­dy jako Czaj­ka-Sta­cho­wicz, z po­wo­dze­niem dez­in­for­mo­wa­ła bo­wiem nie tyl­ko wła­dze uczel­ni, czy­tel­ni­ków i ra­dio­słu­cha­czy, ale i współ­to­wa­rzy­szy pió­ra, z któ­rych nie­je­den był jej ser­decz­nym przy­ja­cie­lem. We wspo­mnia­nych do­ku­men­tach wid­nie­ją na­stę­pu­ją­ce daty i miej­sca uro­dze­nia: zna­ny z do­wo­du oso­bi­ste­go 10 kwiet­nia 1893 (Mińsk Ma­zo­wiec­ki), 5 li­sto­pa­da 1896 (Mińsk Ma­zo­wiec­ki) oraz – rzecz nie­sły­cha­na! – 5 li­sto­pa­da 1906 (War­sza­wa). Nie­trud­no za­uwa­żyć, że ostat­nia z nich prze­nio­sła na­szą bo­ha­ter­kę z wie­ku XIX w na­stęp­ne stu­le­cie, a pierw­szą dzie­li od niej prze­szło 13 lat, pod­czas któ­rych nie­jed­no mo­gło się prze­cież wy­da­rzyć. Wska­za­ny rok 1906 ge­stem Kra­sic­kie­go moż­na za­tem mię­dzy baj­ki wło­żyć, po­dob­nie zresz­tą jak skraj­nie mu prze­ciw­ny rok 1893, mimo iż ob­sta­je przy nim je­den ze słow­ni­ków pi­sa­rzy5. Z po­mo­cą przy­cho­dzi An­to­ni Ma­ria­no­wicz, któ­ry wie­le lat temu pod­jął trud przedar­cia się przez gę­stą mgłę, spo­wi­ja­ją­cą mi­tycz­ne już po­cząt­ki Beli. Słusz­nie za­uwa­żył, że po­bie­ra­jąc na­uki na pen­sji pani We­rec­kiej, uczęsz­cza­ła do jed­nej kla­sy z Ire­ną Gold­berg, póź­niej­szą Krzy­wic­ką. W związ­ku z tym, że Krzy­wic­ka uro­dzi­ła się w roku 1899, przy­pi­su­je Szwar­ców­nie rok 1898 jako czas jej na­ro­dzin. Zi­ry­to­wa­ny kon­fa­bu­la­cją, do­da­je:

„Po­dob­nie ma się spra­wa z re­la­cją, jak to Be­lu­nia do­zna­ła pierw­szych ero­tycz­nych dresz­czy, ja­dąc po­cią­giem pod opie­ką star­sze­go od sie­bie, sie­dem­na­sto­let­nie­go Al­fre­da Lam­pe­go. Ale Lam­pe, póź­niej­szy wy­bit­ny dzia­łacz Ko­min­for­mu, uro­dził się w roku 1900, mógł­by więc być co naj­wy­żej przez star­szą od sie­bie to­wa­rzysz­kę (po­dró­ży) wy­sa­dza­ny na noc­nik”6. Na rok 1898 wska­zu­je rów­nież Mary Se­eman, ka­na­dyj­ska pro­fe­sor psy­chia­trii, ku­zyn­ka Beli. Twier­dzi ona, że Szwar­ców­na była młod­sza od jej ojca, Alek­san­dra Szwar­ca, ale ich wiek był zbli­żo­ny… w związ­ku z tym, że Alek­san­der przy­szedł na świat w tym sa­mym roku co Krzy­wic­ka, rok 1898 zda­je się naj­traf­niej­szym wska­za­niem cza­su na­ro­dzin jego ku­zyn­ki. Po­nad­to w zbio­ro­wych wspo­mnie­niach o Ju­lia­nie Tu­wi­mie Czaj­ka wy­zna­ła, za­pew­ne przez przy­pa­dek: „Był paź­dzier­nik 1917 roku. Mia­łam wte­dy dzie­więt­na­ście lat…”7. Z ko­lei we wspo­mnie­niu o Bo­le­sła­wie Le­śmia­nie pi­sa­ła o przy­ję­ciu uro­dzi­no­wym zor­ga­ni­zo­wa­nym dla przy­ja­ciół w roku 1937, kie­dy to otrzy­ma­ła przej­mu­ją­cą wia­do­mość o śmier­ci au­to­ra Sadu roz­staj­ne­go. A było to 5 li­sto­pa­da.

O ile usta­la­nie cza­su na­ro­dzin pi­sar­ki pro­wa­dzi do kla­row­nych wnio­sków, o tyle usta­le­nie wia­ry­god­ne­go miej­sca jej przyj­ścia na świat jest dziś w za­sa­dzie nie­moż­li­we… wię­cej zdzia­łał­by w tej kwe­stii szczę­śli­wy traf, od­sła­nia­ją­cy nie­zna­ne do­tąd fak­ty, ani­że­li do­kład­ne stu­dium zda­rze­nia. Je­śli cho­dzi o miej­sce na­ro­dzin, to po­ja­wia­ją­ce się tro­py wy­od­ręb­nia­ją z mapy Pol­ski im­po­nu­ją­cy jej frag­ment. Od sa­mej pi­sar­ki po­cho­dzą trzy, wy­mie­nia­ne z nie­jed­na­ko­wą czę­sto­tli­wo­ścią za­rów­no w jej utwo­rach, jak i źró­dłach po­za­li­te­rac­kich: War­sza­wa, Mińsk Ma­zo­wiec­ki i So­sno­wiec… War­sza­wa jest miej­scem naj­mniej praw­do­po­dob­nym. Zo­sta­ła wy­mie­nio­na za­le­d­wie je­den raz, do­dat­ko­wo w jed­nej z an­kiet wy­peł­nia­nych dla Związ­ku Li­te­ra­tów Pol­skich, któ­re przez jego człon­ki­nię nie były trak­to­wa­ne z na­leż­ną po­wa­gą. Po­nad­to rok 1906, wid­nie­ją­cy tuż przy niej, umiesz­cza cały za­pis w sfe­rze żar­tu. Fak­tem jest, że Czaj­ka była ze sto­li­cą zwią­za­na w spo­sób szcze­gól­ny. Mi­łość, jaką da­rzy­ła wszyst­kie jej pla­ce, ka­wiar­nie, tro­tu­ary i ka­ta­ryn­ki po­pchnę­ła ją za­pew­ne do tak da­le­ko idą­ce­go uprosz­cze­nia, sku­pia­ją­ce­go się in­nym ra­zem w sło­wach: „Je­stem… je­stem re­kwi­zy­tem sta­rej war­sza­wy”8. Mińsk Ma­zo­wiec­ki z ko­lei był za­pew­ne zwro­tem ku dru­giej, za­stęp­czej toż­sa­mo­ści, o któ­rej mowa bę­dzie w od­po­wied­nim miej­scu, a któ­ra prze­ję­ta zo­sta­ła przez wzgląd na sto­sow­ne oko­licz­no­ści od nie­ja­kiej Ste­fa­nii Czaj­ki, rze­ko­mej pro­sty­tut­ki ochrzczo­nej w pa­ra­fii w Miń­sku Ma­zo­wiec­kim. Pew­ną wie­dzę na ten te­mat przy­no­si książ­ka Oca­lił mnie ko­wal. So­sno­wiec zaś Bela Czaj­ka wska­zy­wa­ła jako miej­sce swo­ich na­ro­dzin naj­czę­ściej. Pierw­sza wzmian­ka o tym po­ja­wia się już w roku 1917, w do­ku­men­tach Uni­wer­sy­te­tu war­szaw­skie­go… inny, dość nie­prze­wi­dy­wal­ny, trop pro­wa­dzi do Sta­szo­wa… wska­zu­je nań Mary Se­eman… w Sta­szo­wie przy­szła na świat w roku 1898 nie­ja­ka Baj­la Szwarc, dwa lata wcze­śniej zaś – Abram Szwarc. Za­sta­na­wia w tym wy­pad­ku zbież­ność imion i dat (brat Iza­be­li, Al­fred, był od niej nie­wie­le star­szy). w po­bli­żu Sta­szo­wa znaj­du­ją się po­nad­to dwie nie­wiel­kie wsie – Czaj­ków Pół­noc­ny i bliź­nia­czy Czaj­ków Po­łu­dnio­wy. Do po­do­bień­stwa współ­brz­mie­nia owych nazw z póź­niej­szym pseu­do­ni­mem pi­sar­ki nie trze­ba prze­ko­ny­wać. Trze­ba do­dać, że na­zwy obu wsi po­cho­dzą od na­zwi­ska na­czel­ni­ka ple­mie­nia, któ­re osie­dli­ło się u brze­gów rze­ki Ka­can­ki, a brzmia­ło ono… Czaj­ka! Po­wyż­sze przy­pusz­cze­nia są da­le­ko idą­ce, pły­ną ze sko­ja­rzeń i sta­no­wią nie­ja­ko cie­ka­wost­kę, mimo to war­to brać je pod uwa­gę.

Alek­san­der Szwarc

Nie­moż­li­we by­ło­by po­mi­nię­cie mil­cze­niem tak skom­pli­ko­wa­nych po­cząt­ków. Trud­no wska­zać jed­no­znacz­ny, za­gar­nia­ją­cy wszel­kie niu­an­se po­wód kon­se­kwent­ne­go – bo per­ma­nent­ne­go – fał­szo­wa­nia pod­wa­lin swo­jej toż­sa­mo­ści bądź, w ła­god­niej­szych sło­wach, przy­ję­cie stra­te­gii zwo­dze­nia wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych spra­wą. Ma­ria­no­wicz pod­jął pró­bę od­po­wie­dzi na py­ta­nie, skąd wziął się po­mysł na wy­ho­do­wa­nie – i jak­że pie­czo­ło­wi­tą pie­lę­gna­cję! – kło­po­tli­we­go gąsz­czu sprzecz­nych in­for­ma­cji: „Przy­pusz­czal­nie wy­cho­dzi­ła z za­ło­że­nia, że kto przy­szedł na świat wcze­śniej, ten ma więk­sze pole ma­new­ru, gdy idzie o «piur­bla­gizm»”9. w po­glą­dzie tym może być ziar­no praw­dy. Cóż jed­nak po­cząć z po­my­słem ire­ny Krzy­wic­kiej, któ­ra z ko­lei od­mło­dzi­ła sie­bie o pięć lat? Po­zo­staw­my to py­ta­nia w sfe­rze nie­do­mó­wień.

Fał­szy­we tro­py i roz­mi­ja­ją­ce się dro­go­wska­zy, tak sku­tecz­nie wy­pro­wa­dza­ją­ce na ma­now­ce tych, któ­rzy za­pra­gnę­li chci­wie do­tknąć ta­jem­ni­cy po­cząt­ków Czaj­ki, nie mu­sia­ły być roz­sta­wia­ne w roz­myśl­nym ge­ście kłam­cy. Cha­otycz­ność i brak spój­nej me­to­dy jej uni­ków i ma­ni­pu­la­cji zdra­dza­ją ra­czej sła­bość do two­rzo­nych na­pręd­ce hi­sto­rii, atrak­cyj­nych nie z uwa­gi na swą spój­ność, ale ima­gi­na­cyj­ność wła­śnie. Dość wspo­mnieć ko­zła, któ­re­mu do­stęp­ne były ta­jem­ni­ce ży­cia, a któ­re­go rogi wska­zy­wa­ły nie­biań­skie, astro­lo­gicz­ne kon­ste­la­cje, skła­da­ją­ce­go ojcu po­win­szo­wa­nia z oka­zji na­ro­dzin pierw­szej cór­ki. Choć Czaj­ka usi­ło­wa­ła umiej­sco­wić swe ży­cie w cza­sie i prze­strze­ni, pró­by te wy­my­ka­ły się spod kon­tro­li. O li­ne­ar­no­ści nie mo­gło więc być mowy. W ży­ciu tak mło­dej, jak i sę­dzi­wej już Beli Czaj­ki, nie było miej­sca na szat­ko­wa­nie ży­cia czy, je­śli kto woli, se­gre­go­wa­nie zda­rzeń. Chwi­le wy­ry­wa­ły się z sze­re­gu i wpa­da­ły w wiel­ki wir, gdzie pa­no­wał ega­li­ta­ryzm i z taką samą po­wa­gą trak­to­wa­ło się to, co było, oraz to, co być mo­gło. Nie­istot­ne sta­wa­ły się py­ta­nia: gdzie, kie­dy, w ja­kich de­ko­ra­cjach. Kró­lo­wą była tam chwi­la, i to ona nie­jed­no­krot­nie de­cy­do­wa­ła o tym, któ­ry ele­ment moż­na z wiru wy­swo­bo­dzić.

Wie­ści o ro­dzi­cach też były lo­so­wo z tego wiru wy­cią­ga­ne. O mat­ce na przy­kład wia­do­mo, że była Fran­cuz­ką, swój ro­do­wód wy­wo­dzą­cą z domu Cu­ine­au. Mó­wią tak nie tyl­ko wspo­mnie­nia Czaj­ki, ale i słow­ni­ki10. Tym­cza­sem for­ma imie­nia Fe­li­ce, któ­rą po­słu­gi­wa­ła się Czaj­ka, nie jest fran­cu­skim, lecz an­giel­skim od­po­wied­ni­kiem imie­nia Fe­li­cja. Po­nad­to ro­do­we na­zwi­sko mat­ki brzmia­ło… Kino. Wie­le lat temu, w da­le­kim Mon­te­vi­deo, wy­ry­to w ka­mie­niu sło­wa: „Tu spo­czy­wa naj­uko­chań­sza żona i mat­ka śp. Fe­li­cja Szwarc z d. Kino Ku­czyń­ska, ur. we Wło­cław­ku dnia 23 czerw­ca 1947. Zmar­ła na ob­czyź­nie”. Ro­do­wód by­najm­niej nie fran­cu­ski. A je­śli nie­po­lski, to naj­da­lej nie­miec­ki. Nie­wy­klu­czo­ne, że na­zwi­sko Kino wy­wie­dzio­ne zo­sta­ło od nie­miec­kie­go na­zwi­ska Kuhn. Na kar­tach au­to­bio­gra­fii Czaj­ka kil­ka­krot­nie przy­wo­ły­wa­ła człon­ków ro­dzi­ny po­wi­no­wa­tej z mat­ką, na przy­kład wu­jo­stwo He­le­nę i Her­ma­na Kino, wio­dą­cych ży­cie po­cząt­ko­wo we Wło­cław­ku, póź­niej zaś w Ber­li­nie. Wie­le wska­zu­je też na to, że ro­dzi­ce pi­sar­ki po­zna­li się na zie­mi nie­miec­kiej, nie zaś pol­skiej. Oj­ciec jej na­zy­wał się Wolf Lajb Szwarc, nie zaś Wil­helm Schwarz, jak za­pi­sy­wa­ła we wspo­mnie­niach cór­ka. Zmia­na imie­nia na sta­ro­ger­mań­skie oraz przy­ję­cie od­mien­nej pi­sow­ni na­zwi­ska su­ge­ru­ją, że przed osie­dle­niem się w Pol­sce mógł on miesz­kać z żoną w Niem­czech. Co praw­da źró­dła po­da­ją, że Wolf Szwarc przy­szedł na świat w Brze­zi­nach na wschód od Ło­dzi, jed­nak jego ro­dzi­na z pew­no­ścią mia­ła z są­sied­nim pań­stwem wie­le wspól­ne­go. Sa­mu­el, je­den z człon­ków roz­le­głej ro­dzi­ny Szwar­ców, przed­ło­żył nie­gdyś swej bra­ta­ni­cy, Te­re­sce Tor­res, skom­pli­ko­wa­ne dzie­je pro­to­pla­stów rodu. Po­cząt­ko­wo na­zwi­sko ich brzmia­ło Su­arez, a ro­dzi­na miesz­ka­ła w Por­tu­ga­lii. Ucie­kli przed in­kwi­zy­cją, chcąc unik­nąć chrztu. „Kie­dy przy­by­li do Nie­miec, na­zwa­no ich «Schwarz» – być może z po­wo­du ciem­nej kar­na­cji, dla Niem­ców mo­gli być «Mu­rzy­na­mi», a może dla­te­go, iż Niem­cy źle usły­sze­li wy­mo­wę «Szu­arez» i zro­bi­ło się z tego «Schwarz». A po­tem w Pol­sce, w zgo­dzie z miej­sco­wą pi­sow­nią, sta­li­śmy się Szwar­ca­mi”11.

Zda­je się, że Bela mia­ła z Niem­ca­mi wię­cej wspól­ne­go, niż­by chcia­ła. Być może, wią­żąc mat­kę w tak szcze­gól­ny spo­sób z Fran­cją, w ostat­niej przy­słu­dze chcia­ła jej nadać nie­co bla­sku, po­cho­dze­niem wy­tłu­ma­czyć jej do­sko­na­ły gust i nie­na­gan­ne ma­nie­ry, któ­rym ta hoł­do­wa­ła jak naj­szla­chet­niej­szym przy­mio­tom du­cha.

Dla od­mia­ny Czaj­ka sze­ro­ko i z dumą wy­ra­ża­ła się o swym ży­dow­skim po­cho­dze­niu. A mia­ła czym szczy­cić się w tej ma­te­rii. Oj­ciec jej był sy­nem Ma­je­ra Bera Szwar­ca, przy­rod­nie­go bra­ta Izu­che­ra (Su­che­ra) Mo­sze Szwar­ca, prze­wod­ni­czą­ce­go gmi­ny ży­dow­skiej w nie­spra­wie­dli­wie dziś za­po­mnia­nym Zgie­rzu. Jako dziec­ko i do­ra­sta­ją­ca pa­nien­ka no­si­ła Bela na­zwi­sko naj­słyn­niej­sze­go wte­dy ma­ski­la, zwo­len­ni­ka asy­mi­la­cji i eu­ro­pe­iza­cji Ży­dów, wiel­kie­go eru­dy­ty, któ­ry ze swe­go ro­dzin­ne­go mia­sta uczy­nił pręż­nie roz­wi­ja­ją­ce się cen­trum kul­tu­ry. Do domu dzia­ła­cza przy­by­wa­li ucze­ni z ca­łe­go świa­ta, po­li­ty­cy zwią­za­ni z ru­chem sy­jo­ni­stycz­nym i pi­sa­rze. Jego świą­ty­nią była im­po­nu­ją­ca bi­blio­te­ka, wy­peł­nio­na bez­cen­ny­mi książ­ka­mi i ma­nu­skryp­ta­mi, za­wie­ra­ją­ca naj­więk­szy wów­czas zbiór he­braj­skich ksiąg i rę­ko­pi­sów.

Dom Izu­che­ra Szwar­ca w Zgie­rzu – na­roż­ny bu­dy­nek z pra­wej stro­ny

Po­cząt­ko­wo by­wa­ła Bela w Zgie­rzu wraz ze swym oj­cem. Po­zo­sta­wa­ła w przy­jaź­ni z człon­ka­mi swej licz­nej ro­dzi­ny i z wie­lo­ma przez dłu­gie lata utrzy­my­wa­ła ser­decz­ne kon­tak­ty. Dzi­wi fakt, że tak nie­wie­lu utrwa­li­ła w au­to­bio­gra­fii. Po­wi­no­wac­twa z tą ro­dzi­ną nie po­wsty­dzi­li­by się naj­więk­si. Ma­rek Szwarc na przy­kład był sza­no­wa­nym fran­cu­skim rzeź­bia­rzem, Sa­mu­el Szwarc – ba­da­czem dzie­jów mar­ra­nów, Alek­san­der Szwarc – che­mi­kiem i po­rucz­ni­kiem Pol­skich Sił Zbroj­nych. Zna­ła do­brze stry­jecz­ne­go dziad­ka Izu­che­ra i ota­cza­ła go na­leż­ną czcią. Dane jej było prze­by­wać w wiel­kim, kil­ku­pię­tro­wym domu o bie­lo­nych wap­nem ścia­nach, na któ­rych wi­sia­ły ry­sun­ki Mar­ka wy­ko­na­ne jesz­cze w cza­sach jego dzie­ciń­stwa. By­wa­ła też z pew­no­ścią w zgier­skiej sy­na­go­dze, spo­glą­da­ła do wnę­trza ko­pu­ły, gdzie w spo­sób sym­bo­licz­ny pa­no­wa­ły słoń­ce, księ­życ i gwiaz­dy… wie­dzę o ży­dow­skim po­cho­dze­niu przyj­mo­wa­ła z po­wa­gą i chęt­nie i po­mi­mo swej nie­za­prze­czal­nej in­dy­wi­du­al­no­ści – iden­ty­fi­ko­wa­ła się z ludź­mi o wy­ra­zi­stym ry­sun­ku twa­rzy, zjed­no­czo­ny­mi i dum­ny­mi.

O ro­dzi­nie mat­ki moż­na dziś po­wie­dzieć nie­wie­le. Z ma­te­ria­łów au­to­bio­gra­ficz­nych, sta­no­wią­cych w tej kwe­stii je­dy­ne, choć wia­ry­god­ne ra­czej źró­dło, wia­do­mo, że ro­dzi­ny mat­ki i ojca sta­ły z sobą w nie­ja­kiej sprzecz­no­ści, pre­zen­tu­jąc od­mien­ne dą­że­nia i ide­ały. Cha­rak­te­ry Wil­hel­ma i Fe­li­cji, w spo­sób mo­de­lo­wy od­mien­ne, po­łą­czy­ły się na za­wsze w na­zwi­sku Szwarc. Praw­do­po­dob­nie stwo­rzy­ło to dla dzie­ci pod­wa­li­ny pod are­nę wal­ki o przy­chyl­ność ro­dzi­ców i wpły­wy. Ci zaś w nie­pi­sa­nej umo­wie wy­ty­czy­li gra­ni­cę swych za­in­te­re­so­wań, prze­bie­ga­ją­cą wy­raź­ną li­nią po­mię­dzy wspól­nym po­tom­stwem. Iza­be­la wcze­śnie do­strze­gła, że cie­szy się nie­ogra­ni­czo­ną nie­mal przy­chyl­no­ścią ojca, a jed­no­cze­śnie musi opa­no­wać trud­ną sztu­kę obro­ny przed nie­usta­ją­cą kry­ty­ką mat­ki. Otwar­cie wy­zna­ła, że od naj­młod­szych lat utoż­sa­mia­ła się z oso­bą ojca, za­rów­no z uwa­gi na fi­zycz­ne po­do­bień­stwo do nie­go, jak i uspo­so­bie­nie. Okre­śli­ła go jako czło­wie­ka o nie­sta­bil­nym ży­ciu we­wnętrz­nym, skłon­ne­go do fan­ta­zjo­wa­nia i wraż­li­we­go, a przy tym do­brze wy­cho­wa­ne­go, pro­sto­li­nij­ne­go i po­god­ne­go. Nie po­dzie­lał za­in­te­re­so­wa­nia żony modą i to­wa­rzy­ski­mi kur­tu­azja­mi, zda­wa­ło się, że nie przy­sta­je do żad­ne­go ze śro­do­wisk, w któ­rym przy­szło mu się zna­leźć – w czym Iza­be­la była do nie­go zu­peł­nie po­dob­na. Ob­raz mat­ki wy­pa­dał nie­ko­rzyst­nie. Była to snob­ka nad­uży­wa­ją­ca ge­stu ob­ra­żo­nej kró­lo­wej, a jej za­cho­wa­nie zdra­dza­ło pre­ten­sje do ary­sto­kra­ty­zmu. Po­ję­cie domu ro­dzin­ne­go ko­ja­rzy­ło się Beli głów­nie z oj­cem – nie­za­leż­nie od sy­tu­acji za­wsze god­nym za­ufa­nia i opie­kuń­czym. Na­zy­wa­ła go za­tem opo­ką, przy­ja­cie­lem i spo­wied­ni­kiem. Mia­ła świa­do­mość, co dla ko­cha­ją­cej cór­ki mu­sia­ło być prze­cież źró­dłem we­wnętrz­ne­go dra­ma­tu, że była jego je­dy­ną ra­do­ścią.

Zu­cher Szwarc z sy­nem Alek­san­drem i sy­no­wą. Na ko­la­nach trzy­ma ich dziec­ko, póź­niej­szą Mary Se­eman

Pew­ne­go ro­dza­ju re­kom­pen­sa­tę sta­no­wił wy­so­ki sta­tus spo­łecz­ny Szwar­ców. Wil­helm Szwarc był in­ży­nie­rem me­ta­lur­giem12, na­le­żał więc do kla­sy ma­jęt­nych Ży­dów za­si­la­ją­cych sze­re­gi bur­żu­azji. Prze­łom wie­ków przy­niósł roz­wój prze­my­słu, wspie­ra­ny przez po­stęp tech­nicz­ny. Du­ży­mi mia­sta­mi rzą­dzi­ły ma­szy­ny, ma­szy­na­mi zaś rzą­dzi­li in­ży­nie­ro­wie. Być może prze­pro­wadz­ka Szwar­ców do war­sza­wy, któ­ra mia­ła miej­sce oko­ło czwar­te­go roku ży­cia Iza­be­li, wią­za­ła się bez­po­śred­nio z chę­cią roz­wo­ju ka­rie­ry Wil­hel­ma. Sto­li­ca, bę­dąc ośrod­kiem star­szym, po­sia­da­ją­cym wy­pra­co­wa­ne dro­gą do­świad­cze­nia tra­dy­cje, nie wy­ma­ga­ła ze stro­ny bo­ga­cą­cych się agre­syw­nych i ry­zy­kow­nych dzia­łań. Zwięk­sza­ło to nie­wąt­pli­wie ich swo­bo­dę i po­czu­cie sta­bi­li­za­cji. Choć Wil­helm nie był kre­zu­sem epo­ki, jego ma­ją­tek po­zwa­lał ro­dzi­nie na do­stat­nie i wy­god­ne ży­cie. Mat­ka re­gu­lar­nie jeź­dzi­ła do wód, nie­ko­niecz­nie dla po­ra­to­wa­nia zdro­wia, dom pro­wa­dzi­ły go­spo­sie, dziew­czę­ta po­bie­ra­ły na­uki u pry­wat­nych gu­wer­nan­tek, uczęsz­cza­ły na lek­cje tań­ca i bez prze­szkód roz­wi­ja­ły wszel­kie swe za­in­te­re­so­wa­nia… wy­star­czy jed­no spoj­rze­nie na fo­to­gra­fię Fe­li­cji wy­ko­na­ną u pro­gu no­we­go stu­le­cia, by okre­ślić sta­tus spo­łecz­ny ro­dzi­ny. Jej strój w spo­sób nie­na­gan­ny wpi­sy­wał się w ów­cze­sne ka­no­ny mody. Ubra­na była w ob­ci­słą suk­nię z do­pa­so­wa­nym sta­ni­kiem. Rę­ka­wy skro­jo­no w gi­got, po­pu­la­ry­zo­wa­ną wów­czas w żur­na­lach for­mę rę­ka­wa bu­fia­ste­go u góry, zdo­bio­ne­go marsz­cze­nia­mi i fal­ban­ka­mi, a wą­skie­go przy nad­garst­ku. Efek­tu do­peł­nia­ła mi­ster­na fry­zu­ra – mięk­kie fale upię­te ni­sko nad kar­kiem – oraz wszech­obec­ne se­ce­syj­ne ha­fty wi­ją­cych się pę­dów i po­lnych kwia­tów. Nie­speł­na rocz­ną wte­dy Iza­be­lę, odzia­ną tra­dy­cyj­nie w bia­ły, po­zba­wio­ny ozdób strój, usa­dzo­no mięk­ko na co­ko­le (do­daj­my dys­kret­nie, że nie­win­ność, któ­rą miał sym­bo­li­zo­wać jego ko­lor, nie przy­lgnę­ła do dziew­czyn­ki na dłu­go). Fo­to­gra­fia zdra­dza nie tyl­ko przy­wią­za­nie Fe­li­cji do po­wierz­chow­no­ści, ale i dys­po­no­wa­nie fi­nan­sa­mi po­zwa­la­ją­cy­mi spro­stać wy­ma­ga­niom sta­wia­nym przez ów­cze­sne ma­ga­zy­ny mód.

Od kóz Szmi­la za­wę­dro­wa­ła więc Bela do no­wo­cze­snej War­sza­wy. Wspo­mi­na­no tam jesz­cze wier­sze de­kla­mo­wa­ne przez He­le­nę Mo­drze­jew­ską, ocze­ki­wa­no elek­trycz­nych la­tar­ni, wiel­ki­mi kro­ka­mi zbli­ża­ła się re­wo­lu­cja 1905 roku. Pierw­szym sto­łecz­nym ad­re­sem Szwar­ców była naj­pew­niej Mar­szał­kow­ska 129.

IIKRÓL ZYGMUNT

Dla mło­dej Iza­be­li na­stał czas kształ­cą­cych za­baw i spa­ce­rów w to­wa­rzy­stwie mat­ki i mó­wią­cej wy­łącz­nie po nie­miec­ku bony. Wkrót­ce, na kom­ple­tach i pen­sjach, za­dzierz­gnąć mia­ła pierw­sze ro­man­se z li­te­ra­tu­rą. Wte­dy jesz­cze nie­śmia­ło bry­lo­wa­ła w to­wa­rzy­stwie bra­ta Fred­ka i sio­stry Ewy (naj­młod­sza z ro­dzeń­stwa, Ella, przy­szła na świat oko­ło roku 1908 i przez kil­ka naj­bliż­szych lat po­zo­sta­wa­ła od­por­na na wdzię­ki i eks­tra­wa­gan­cje naj­star­szej z sióstr), służ­by i nowo po­zna­nych ko­le­ża­nek.

W spo­sób na­tu­ral­ny War­sza­wa sta­ła się dla niej mia­stem ro­dzin­nym i wła­snym, sy­no­ni­mem bez­piecz­ne­go domu. Nie prze­sło­ni­ły tego wra­że­nia mi­ja­ją­ce lata, licz­ne wo­ja­że, a na­wet woj­na za­pi­sa­na w hi­sto­rii krwa­wą kar­tą. Mi­łość bez­wa­run­ko­wa, z do­bro­dusz­ną po­błaż­li­wo­ścią ak­cep­tu­ją­ca róż­no­rod­ne zmia­ny, trwa­ła w niej do ostat­ka, po­tę­go­wa­na no­stal­gią wspo­mnień w ostat­nich la­tach ży­cia. Wy­zna­ła więc któ­re­goś razu:

Zda­je mi się, że naj­wła­ściw­szym okre­śle­niem bę­dzie: sta­ra pły­ta, sta­ra, tro­chę uszko­dzo­na od bom­bar­do­wań, nad­pęk­nię­ta – as­fal­to­wa pły­ta z tro­tu­aru war­szaw­skiej uli­cy, wro­śnię­ta w bruk, jak ko­cie łby na daw­nym Sta­rym Ryn­ku, wro­śnię­ta ka­mie­niem w to mia­sto je­dy­ne na świe­cie, naj­bar­dziej bo­ha­ter­skie, naj­bar­dziej ro­man­tycz­ne, śmier­tel­nie smut­ne i ra­do­sne, moje mia­sto – War­sza­wa. Cze­go bo ja nie pa­mię­tam… I rok 1905, i krew roz­la­ną na pla­cu Te­atral­nym, „stój­ko­wych”, i ko­za­ków ga­lo­pem ja­dą­cych przez uli­cę Świę­to­krzy­ską na ma­łych czar­nych ko­ni­kach, pa­pa­chy zsu­nię­te mie­li z czo­ła… Pa­mię­tam tę­tent tych ko­ni­ków i su­che ude­rze­nia ko­pyt o jezd­nię. Pa­mię­tam pierw­szą ka­ret­kę Po­go­to­wia Ra­tun­ko­we­go. (Mój oj­ciec z dumą no­sił w kla­pie ma­ry­nar­ki że­ton jed­ne­go z pierw­szych za­ło­ży­cie­li tej in­sty­tu­cji). […]

A więc tak. Sły­szy­cie na po­dwó­rzu mu­zy­kę? Nie ra­dio – nie me­ga­fon – nie. Ka­ta­ry­niarz przy­szedł… pręd­ko, pręd­ko lecę na dół po scho­dach – pręd­ko po dwa… po trzy stop­nie. Ka­ta­ry­niarz ma na ra­mie­niu dużą zie­lo­ną pa­pu­gę… wy­cią­gnie mi ona dzio­bem kart­kę z wróż­bą… tyl­ko trze­ba jej po­wie­dzieć dzień i mie­siąc uro­dze­nia (roku nie trze­ba) – a ka­ta­ry­niarz krę­ci kor­bą – we wszyst­kich oknach ka­mie­ni­cy uka­zu­ją się twa­rze i wszy­scy nucą pięk­ną pieśń o Cy­gan­ce „Nad Ebru falą, go­niąc spoj­rze­niem, / Mło­da Cy­gan­ka sie­dzia­ła”. (Ten ka­ta­ry­niarz – ta Cy­gan­ka nad Ebru falą… – ta pa­pu­ga – to ja).

Z sa­me­go rana jesz­cze ze snu nie mogę się otrzą­snąć – czyj to głos mnie obu­dził? „Han­de­łe, han­de­łe – ku­pu­ję sta­rzy­znę. Han­de­łe… han­de­łe, sprze­da­ję, ku­pu­ję sta­rzy­znę…” – wi­dzę sta­re­go Żyda w ka­po­cie, w cza­pecz­ce z trój­kąt­nym dasz­kiem. Sły­szy­cie, han­de­łe? (Ten Żyd z wor­kiem z pej­sa­mi, ten han­de­łe sta­rzy­zną – to ja)13.

Dzie­ci mia­ły szczę­ście ode­brać w war­szaw­skich do­mach do­bre wy­cho­wa­nie, za­zna­jo­mić się z wy­so­ką kul­tu­rą, któ­ra w du­żym stop­niu sta­no­wi­ła trzon ich edu­ka­cji i peł­ni­ła rolę wy­cho­waw­czą. W do­brym to­nie – iw do­brej prak­ty­ce – była na­uka ję­zy­ków ob­cych. Opa­no­wa­nie mowy Fran­cu­zów było punk­tem obo­wiąz­ko­wym, po­strze­ga­nym wręcz jako punkt ho­no­ru. Dom był gwar­ny i pa­no­wał w nim wy­głup, bez­sku­tecz­nie tłu­mio­ny przez po­wścią­gli­wą mat­kę. Akom­pa­nio­wa­ły mu zwie­rzę­ta – psy i koty – sta­le to­wa­rzy­szą­ce ro­dzi­nie Szwar­ców. Służ­ba po­zo­sta­ją­ca w wię­cej niż po­praw­nych sto­sun­kach wzglę­dem pra­co­daw­ców dała dzie­ciom lek­cję rów­no­ści i to­le­ran­cji.

Je­dy­ną istot­ną rysą na kry­sta­licz­nie czy­stym ob­ra­zie dzie­ciń­stwa były kon­flik­ty Fe­li­cji i Wil­hel­ma, pro­wa­dzą­ce do ozię­bło­ści i przy­ję­cia sche­ma­tycz­nych ról w mał­żeń­stwie. W ge­stii Fe­li­cji le­ża­ło wy­da­wa­nie dys­po­zy­cji i spra­wo­wa­nie kon­tro­li nad in­sty­tu­cją ro­dzi­ny. O ile Wil­helm Szwarc nie za­tra­cał się z ra­cji sta­nu po­sia­da­nia w po­czu­ciu wyż­szo­ści, o tyle jego żona do­sko­na­le czu­ła się w roli damy kla­sy uprzy­wi­le­jo­wa­nej. Sku­pio­na była na ety­kie­cie i pie­lę­gno­wa­niu po­zo­rów i w tym du­chu sta­ra­ła się wy­cho­wy­wać po­tom­stwo. Czy­ty­wa­ła współ­cze­sne po­wie­ści (Dziec­ko sa­lo­nu Ja­nu­sza Kor­cza­ka zaj­mo­wa­ło w jej bi­blio­tecz­ce po­cze­sne miej­sce), orien­to­wa­ła się w no­wa­tor­skich kie­run­kach pe­da­go­gicz­nych, skła­da­ła kur­tu­azyj­ne wi­zy­ty za­pew­nia­ją­ce jej cią­głość by­wa­nia w to­wa­rzy­stwie. Już w pierw­szych la­tach ży­cia Bela ob­ser­wo­wa­ła za­tem dwa nie­za­leż­ne od sie­bie mo­de­le eg­zy­sten­cji, sprzecz­ne i za­pew­ne wpro­wa­dza­ją­ce do umy­słu mło­de­go czło­wie­ka cha­os. Róż­ni­ce wzor­ców za­cho­wań, przed ja­ki­mi sta­wa­ła, wy­mu­sza­ły praw­do­po­dob­nie cał­ko­wi­te za­ne­go­wa­nie jed­ne­go z nich.

Tkan­ka pod­skór­na wspo­mnień Czaj­ki zdra­dza, że od naj­młod­szych lat pod­le­ga­ła sys­te­ma­tycz­nej kry­ty­ce ze stro­ny mat­ki, we­dług któ­rej cór­ka żyła w świe­cie fan­ta­zji, zwal­nia­ją­cym ją z obo­wiąz­ku na­bie­ra­nia to­wa­rzy­skiej ogła­dy, tro­ski o strój i dba­ło­ści o ele­gan­cję ge­stów. Mier­ził ją fakt, że po­mi­mo po­dej­mo­wa­nych wy­sił­ków na­wet jako do­ra­sta­ją­ca pa­nien­ka Iza­be­la rze­ko­mo nie­wie­le dba­ła o opi­nię tak zwa­ne­go śro­do­wi­ska, z jaką jej mat­ka tak bar­dzo się li­czy­ła. Po­zo­sta­wa­ła obo­jęt­na wo­bec prze­sad­nie wy­twor­ne­go sty­lu ży­cia, któ­ry pró­bo­wa­no jej na­rzu­cić. Choć dziew­czyn­ce im­po­no­wał za­wsze nie­na­gan­ny strój i ma­nie­ry mat­ki, jej ele­gan­cji dłu­go nie na­śla­do­wa­ła… i choć nie za­po­mi­na­ła nig­dy o by­ciu ko­bie­tą, na cy­ze­lo­wa­nie wła­sne­go wi­ze­run­ku bra­kło jej po­noć za­pa­łu. Jej my­śli i dzia­ła­nia skie­ro­wa­ne były na roz­ma­ite idee i cele – te zaś były wiel­kie, choć przy tym czę­sto wy­ima­gi­no­wa­ne… wy­żej nad wy­stu­dio­wa­ne pozy sta­wia­ła pro­sto­li­nij­ność, spon­ta­nicz­ność i zdro­wą am­bi­cję.

W kształ­to­wa­niu owe­go sys­te­mu prio­ry­te­tów nie­ba­ga­tel­ną rolę ode­grał oj­ciec. Nie­wy­klu­czo­ne, że chciał wy­na­gro­dzić cór­ce dy­stans po­mię­dzy nią i mat­ką. Iza­be­la do­ra­sta­ła w prze­ko­na­niu, że Fe­li­cja po­ską­pi­ła jej swej mi­ło­ści, całą uwa­gę kon­cen­tru­jąc na Al­fre­dzie i Ewie. Tu też mia­ło źró­dło roz­wi­nię­te po­czu­cie wła­snej war­to­ści i nie­ugię­ta wia­ra we wła­sne moż­li­wo­ści, moc twór­czą i atrak­cyj­ną po­wierz­chow­ność… wy­da­je się, że gdy­by Wil­helm i Fe­li­cja prze­ję­li wza­jem­nie swo­je role, ich cór­ka by­ła­by sza­no­wa­na z uwa­gi na in­te­lek­tu­al­ne osią­gnię­cia, a jej ży­cio­we dro­gi był­by wy­ty­cza­ne z na­leż­nym roz­my­słem, spo­sób by­cia po­wścią­gli­wy i god­ny po­dzi­wu. Nig­dy zaś nie by­ła­by dum­na ze swych nóg, nie pi­ła­by swo­bod­nie wód­ki pod śle­dzi­ka, nig­dy nie za­dar­ła­by spód­ni­cy, sto­jąc na ka­wiar­nia­nym sto­li­ku i nie sta­ła­by się bo­ha­ter­ką ksią­żek, któ­re czy­ta­no z dresz­czy­kiem ero­tycz­nej emo­cji bądź przy­najm­niej z wy­pie­ka­mi na twa­rzy. To wła­śnie oj­ciec, od­po­wie­dzial­ny za stwo­rze­nie wa­run­ków do roz­wo­ju sa­mo­ak­cep­ta­cji, śmia­ło­ści w po­dej­mo­wa­niu twór­czych dzia­łań, a na­wet swo­bo­dy we wcho­dze­niu w re­la­cje z in­ny­mi, uczy­nił z niej muzę. To­też w dzie­ciń­stwie i wcze­snej mło­do­ści Iza­be­li Szwarc upa­try­wać moż­na przy­czyn od­po­wie­dzial­nych za nie­sta­łość wię­zi emo­cjo­nal­nych łą­czą­cych ją póź­niej z męż­czy­zna­mi. Fe­li­cja Szwarc zda­wa­ła się nie­za­do­wo­lo­na z męża i ży­cia, ja­kie wie­dli. Nie stro­ni­ła od gło­śne­go na­zy­wa­nia swych uczuć, źle się o nim wy­ra­ża­jąc w obec­no­ści có­rek. Jej po­sta­wa była źró­dłem ne­ga­tyw­nych prze­ko­nań o męż­czy­znach i sta­ła w opo­zy­cji do bu­do­wa­ne­go przez męża ob­ra­zu męż­czyzn.

W kształ­to­wa­niu po­staw po­ma­ga­ło mło­dej Beli śro­do­wi­sko ze­wnętrz­ne, ko­le­żan­ki prze­peł­nio­ne pierw­szy­mi mło­dzień­czy­mi fa­scy­na­cja­mi oraz na­uczy­cie­le pro­wa­dzą­cy „kom­ple­ty” i na­ucza­ją­cy na pen­sji. Szcze­gól­nie od­dzia­ły­wa­ła szko­ła żeń­ska pro­wa­dzo­na przez Ka­zi­mie­rę Ko­cha­now­ską przy uli­cy Zło­tej 38, opar­ta na ide­ach hu­ma­ni­zmu i wy­cho­wu­ją­ca mło­de damy w po­czu­ciu to­le­ran­cji i otwar­to­ści. Szwar­ców­na spę­dzi­ła w niej czte­ry lata, od­bie­ra­jąc wie­dzę z za­kre­su li­te­ra­tu­ry, ję­zy­ków ob­cych (ła­ci­ny, nie­miec­kie­go i fran­cu­skie­go), hi­sto­rii, ma­te­ma­ty­ki i fi­zy­ki. Z uwa­gi na wy­zna­nie moj­że­szo­we zo­sta­ła zwol­nio­na z obo­wiąz­ku na­uki re­li­gii. Edu­ka­cja prze­bie­ga­ła w spo­sób, któ­ry oszczę­dził mło­dej dziew­czy­nie przy­krych kon­tak­tów z po­sta­wa­mi an­ty­se­mic­ki­mi. Nie były one co praw­da w owym cza­sie na­gmin­ne, jed­nak na­wet drob­ne in­cy­den­ty an­ty­ży­dow­skie mo­gły być od­czu­wa­ne bo­le­śnie przez pa­nien­kę świa­do­mą swe­go po­cho­dze­nia, ale wy­cho­wa­ną w du­chu pol­sko­ści, w ro­dzi­nie w peł­ni za­sy­mi­lo­wa­nej, nie­kie­dy z wyż­szo­ścią trak­tu­ją­cą pro­stych, jak­by od­cię­tych od świa­ta or­to­dok­sów. W jej oto­cze­niu były inne pa­nien­ki Ży­dów­ki, choć­by wspo­mnia­na Ire­na Gold­berg. Szwar­ców­nie da­le­ko było do wi­zji świa­ta po­dzie­lo­ne­go, nie­spra­wie­dli­wie ob­da­ro­wu­ją­ce­go przy­wi­le­ja­mi, peł­ne­go lu­dzi o nie­rów­nych moż­li­wo­ściach. We wcze­snej mło­do­ści zda­wa­ła się przyj­mo­wać go w spo­sób bez­re­flek­syj­ny, za rzecz oczy­wi­stą ma­jąc wszel­kie obec­ne na nim chro­po­wa­to­ści i za­bru­dze­nia, nie­do­ty­czą­ce jej bez­po­śred­nio.

Zda­je się, że w po­dob­nie bez­re­flek­syj­ny spo­sób przy­ję­ła na­dej­ście I woj­ny świa­to­wej. Zresz­tą zdą­ży­ła już przy­wyk­nąć do obec­no­ści Ro­sjan. Na pen­sji Ka­zi­mie­ry Ko­cha­now­skiej po raz pierw­szy ze­tknę­ła się z ko­niecz­no­ścią na­uki wschod­nie­go ję­zy­ka, wy­jąt­ko­wo dla niej enig­ma­tycz­ne­go, dys­po­nu­ją­ce­go bez­mia­rem skom­pli­ko­wa­nych w ry­sun­ku znacz­ków. Szok, jaki prze­ży­ła w związ­ku z tym nie­zna­nym do­tąd ele­men­tem edu­ka­cji, za­wdzię­cza­ła ojcu. Chcąc wy­cho­wy­wać dzie­ci w du­chu pol­skie­go pa­trio­ty­zmu, ochro­nił je przed na­uką w ro­syj­skich szko­łach. Nie­wy­klu­czo­ne, że z cza­su woj­ny Iza­be­la za­pa­mię­ta­ła je­dy­nie pro­ble­my z wy­ży­wie­niem, gli­nia­sty chleb i ro­syj­skie, a po­tem nie­miec­kie fla­gi po­wie­wa­ją­ce na bu­dyn­kach.

Utrzy­my­wa­ła po la­tach, że pierw­szy roz­mysł nad ukła­dem ota­cza­ją­ce­go ją świa­ta nad­szedł wraz z Al­fre­dem Lam­pe. Twier­dzi­ła, że mia­ła lat sie­dem­na­ście, gdy ode­bra­ła z jego rąk Ma­ni­fest ko­mu­ni­stycz­ny. A były to ręce nie byle ja­kie – na­le­ża­ły do czło­wie­ka nie­ty­po­we­go, któ­ry jesz­cze przed na­sta­niem II woj­ny to­tal­nej dzia­łać miał w Związ­ku Mło­dzie­ży Ko­mu­ni­stycz­nej w Pol­sce i w Ko­mi­te­cie Cen­tral­nym Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii Pol­ski. Spo­tka­ła się wte­dy z mło­dzień­czą jesz­cze kry­ty­ką bur­żu­azji i hoł­dow­ni­czym zwro­tem ku dziel­ne­mu pro­le­ta­ria­to­wi. Je­śli wie­rzyć wy­nu­rze­niom Szwar­ców­ny, było to pierw­sze wy­cią­gnię­cie ręki po owoc z drze­wa po­zna­nia do­bra i zła. Za­pew­ne nie­uświa­do­mio­ne wte­dy ziar­no so­li­dar­no­ści z ludź­mi o szczyt­nych ide­ach za­czę­ło kieł­ko­wać, a ro­śli­na, któ­ra z nie­go po­wsta­ła, doj­rza­ła kil­ka lat póź­niej – w cza­sach uni­wer­sy­tec­kich.

Tym­cza­sem jed­nak, w 1917 roku, ko­mi­sja eg­za­mi­na­cyj­na ośmio­kla­so­we­go gim­na­zjum żeń­skie­go w War­sza­wie wy­da­ła Iza­be­li Szwarc świa­dec­two doj­rza­ło­ści, z wid­nie­ją­cy­mi na nim czte­re­ma trój­ka­mi i trze­ma czwór­ka­mi. Pa­nien­ka słusz­nie uzna­ła je za wy­trych do ko­lo­ro­we­go świa­ta zmian i emo­cji. Z dumą przy­nio­sła znak przy­go­to­wa­nia do stu­diów wyż­szych pod dach ko­lej­ne­go już war­szaw­skie­go domu w Ale­jach Je­ro­zo­lim­skich 35 m. 4.