Ta nadchodząca - Krystyna Habrat - ebook

Ta nadchodząca ebook

Krystyna Habrat

4,0

Opis

Dwie opowieści o miłości.

Ta nadchodząca w werblach wysokich obcasów opowiada o trudnej miłości nieco niedobranej pary. Antoni – młody naukowiec o rudych włosach, zajmuje się badaniami mózgu, kroi z nich preparaty na zajęciach ze studentami, robi doktorat. Olena – śliczna, rozkapryszona jedynaczka, wrażliwa na adorację panów, gra na pianinie, jest gwiazdą domu kultury i marzy o karierze na scenie lub estradzie. Będą razem szczęśliwi? – ciekawe. I jaką rolę odegra tu motyl – paź królowej?

Uciec przed drapieżnymi wskazówkami zegara – o uroczej blondynce z lokami, beztrosko zakochanej. Niestety, szybko zostaje wdową z dwojgiem dzieci. Odtąd poświęca się, by im zapewnić najlepsze dzieciństwo. Ale pragnie też trochę szczęścia dla siebie. Pracuje, dokształca się, gotuje zupę, robi dzieciom sweterki na drutach, kręci synowi loki pogrzebaczem, córce zaplata warkocze i robi przetwory na zimę. Przy tym wszystkim ulega porywom serca i raz jest szczęśliwa, raz cierpi. Tylko wciąż pogania ją zegar, żeby wcześnie wstała do pracy, żeby zdążyła posprzątać i uprać, żeby... Tych obowiązków tyle, że już nie nadąża. Aż po nocach goni ją wielki budzik, zamieniający się w strasznego chrząszcza z drapieżnymi kleszczami jak wskazówki zegara. Kiedy jest już bliska sukcesu, ktoś okrzykuje ją czarownicą.
Znajdzie swą miłość? Spełnią się jej nadzieje pokładane w dzieciach? Zrobi karierę zawodową? Odpowiedź w książce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 515

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Krystyna Habrat
Ta nadchodząca
© Copyright by Krystyna Habrat 2008
ISBN 978-83-7564-141-7
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

TA NADCHODZĄCAW WERBLACHWYSOKICH OBCASÓW

 I JAK TO CZŁOWIEK SAM SIEBIE NIE ZNA

Kiedy ta najładniejsza przy sąsiednim stoliku nie zdołała już powstrzymać łez i popłynęły jej lśniącym strumieniem po twarzy, Antoni Garbica uśmiechnął się ironicznie. Pochylił się niżej nad swą kawą, aby nikt tego nie zauważył. Na szczęście w kawiarni przed południem było pustawo, a senną ciszę zakłóciły dopiero te trzy podfruwajki.

Wbiegły tu przed chwilą, stukocząc hałaśliwie obcasami, roześmiane, rozświergotane dziecinnymi jeszcze głosikami i zajęły stolik obok niego. Zaraz zaczęły zażarcie dyskutować, na co która ma smak. Garbica z ciekawością badacza zerkał ukradkiem ku nim, ale omiotły go spojrzeniem, jakby go wcale nie było, i zagadane pochyliły się ku sobie.

Lubił wpadać do tej kawiarni w przerwie zajęć ze studentami. Odpoczywał w kojącej ciszy. Tu mógł wreszcie porozpinać marynarkę, która choć lniana, w te upały i tak grzała. Dzisiaj te trzy spokój kawiarni zburzyły. Zerkał ku nim ukradkiem znudzony, bo to było coś nowego w panującej tutaj atmosferze. Szeptały coraz donośniej. Tylko ta najładniejsza mało się odzywała. Jej twarz przypominała kształtem poziomkę, ale jeszcze niedojrzałą, bladą, a całą czerwień skupiły usta, małe, nadąsane, całkiem jak wisienka. W białej bluzce wyglądała dziecinnie. Tylko ciemne włosy, opadające bujnie na plecy, zdradzały świadomą kobiecość.

Wypił kawę, a że miał jeszcze chwilę czasu, nie kwapił się z odejściem. Z sąsiedniego stolika docierały strzępy zdań o egzaminach wstępnych, niesprawiedliwości i pechu. „Żeby zostać aktorką, trzeba się w czepku urodzić” – usłyszał w pewnej chwili, ale dalszy ciąg wsiąkł w szmer dziewczęcego szczebiotu. Próbowały do szkoły aktorskiej – pomyślał – tam teraz egzaminy. Nastawił uszu. Kelnerka przyniosła im na tacy pucharki z kolorowymi lodami, z których sterczały barwne parasolki. Pochyliły się nad nimi i tylko od czasu do czasu pokrzykiwały z zachwytem:

– Ojej, wspaniałe połączenie mięty i czekolady!

– Super! Ale skosztuj wiśniowego z rumem!

– Lepiej! Marakui!

Pokrzykiwały, chichotały, a Garbica nie po raz pierwszy uświadomił sobie, jak obce mu są wszelkiego rodzaju miękkości, przynależące do świata kobiecego, te chichoty, sentymenty, sekrety urody, falbanki, koronki. Określał je krótko jako „zawiłości życiowe”, bo to wszystko niewymierzalne, nieobliczalne, niewiarygodne.

Koledzy, uszczęśliwieni posiadaniem u swego boku pięknej dziewczyny, okupują takie szczęście koniecznością towarzyszenia jej na zakupach. Narzekają, że to przerasta wszelakie wyobrażenie, gdy wybranka biega w zachłannym podnieceniu wokół półek sklepowych, przebierając w szmatkach, łatkach, fatałaszkach, pudełeczkach, słoiczkach, buteleczkach – kremów, perfum. On sam wyczuwa w kobietach coś groźniejszego, czego nie jest w stanie pojąć, i tego się boi. Wydaje mu się, że w każdej niewieście strasznie dużo zawiłości. Ot choćby: zapytana o drogę kobieta z reguły, mówiąc: „to na prawo”, wskazuje ręką w lewo. Tak, one mają zupełnie inną logikę, inny system pojęć, nieprzystający do męskiego.

Jego natomiast świat jest prosty i wymierzalny. Przyczynowo-skutkowy, gdzie określony bodziec powoduje przewidywalną reakcję. I zawiera się cały w przestrzeni umysłowej. Są tu doświadczenia naukowe i sprawdzalne eksperymenty, nad którymi pracuje w laboratorium. Jest też tu miejsce dla sfery duchowej, związanej z mistyczną stroną życia. Dla przeżywania dobrej powieści, obrazu w muzeum, muzyki. I majestatu przyrody podczas wspinaczki w góry.

Ocknął się z rozmyślań, bo te trzy przy stoliku obok znowu się niemiłosiernie roztrajkotały. Tylko ta najładniejsza milczała. Pochylała głowę w osłonie długich włosów, coraz niżej i niżej. Nagle wyszarpnęła z kieszeni chusteczkę i wytarła coś koło oczu. Pozostałe patrzyły w nią bezradnie. Usiłowały coś perswadować i wtedy po jej twarzy sypnęły się łzy, niczym zerwane korale. Zanim je starła, zabłysły w promieniach słońca od okna.

– Ola, coś ty?! Masz tyle innych talentów, tyle szans…

– Zdasz następnym razem…

– Nigdy więcej!! – oburzyła się poprzez łzy. – Nigdy więcej bezsensownych prób!

Pocieszały ją jedna przez drugą, nie dbając, że zwracają na siebie uwagę.

– Widzisz, Ola, ja w lipcu spróbuję na polonistykę.

– Teraz mi głupio – odezwała się trzecia, o rysach mocno ekspresyjnych – że mnie się udało. Nie jestem tak zdolna jak ty, ani tak ładna. Widać potrzebują charakterystycznych…

„Nie zdała egzaminu” – pomyślał z satysfakcją Garbica. Zaraz zawstydził się swej zawziętości. Trudno, nie przepadał za takimi pięknotkami, co marnują czas przed lustrem. Tylko intrygowało go, co one w sobie mają, że tylu traci dla nich głowy. Miał teraz okazję przyjrzeć się takiej z bliska. Udawał, że nie patrzy, a raz po raz coś ciągnęło wzrok w tamtą stronę.

Jego takie nie interesują. Ceni wyłącznie intelektualistki, a takich nie za wiele. Jedną jednak wypatrzył. Halinka spełnia te oczekiwania. Z nią zawsze jest o czym pogwarzyć. On sam, badając tajemnice mózgu, tego siedliska inteligencji, właśnie inteligencję człowieka ceni nad wszystko. Natomiast o czym tu rozmawiać z dziewczyną tylko ładną?

Koledzy mu docinają, że najładniejsze studentki mają u niego przechlapane. Niekoniecznie! Czasem postawi takiej stopień może ciut zaniżony, ale to z obawy, że a nuż chciał ją ocenić zbyt wysoko, bo przy takiej urodzie i odpowiedź wydaje się lepsza. Za to gdy wypatrzy u takiej luki w wiadomościach, oblewa ją z całą satysfakcją! Tym większą, gdy piękne oczy takiej wpatrują się w niego błagalnie, nawet kusząco. Nie wierzy im! Niech się uczy, zamiast przestawać przed lustrem! Dlatego koledzy pokpiwają, że mści się za brak u takich szans. I tak nie mają pojęcia, co on wyczytuje z oczu wpatrzonych w niego podczas zajęć studentek. Takie z gorącości serca skłonne są każdego obdarzyć afektem. On to dobrze wie i pozostaje niewzruszony.

Gdyby się miał za bardziej przystojnego, nie był taki długi i chudy jak tyka, a co gorsza – rudy, jego filozofia życia byłaby inna. W dodatku te rudawe włosy nie dają się ujarzmić i sterczą niesfornie jak stara szczotka ryżowa. Ale rozczulać się nad swą aparycją to niemęskie. Dla niego najważniejsze są walory umysłu. Inteligencja, oczytanie, wiedza, polot w myśleniu. W szkole nauka przychodziła mu bez trudu. Rodzice marzyli, że zostanie lekarzem. Osobistością cieszącą się w małym mieście największą estymą. Ale jego zafascynował mózg ludzki – jako siedlisko inteligencji – i to uczynił przedmiotem swych badań na całe życie. Rodzice nawet nie bardzo wiedzą, jak się tym pochwalić znajomym, bo nie każdy pojmuje, o co chodzi. Za to jego uparcie zakuwający brat będzie niedługo chirurgiem, a siostra już pracuje w aptece na rynku jako pani magister. Nimi mogą się rodzice popisywać.

A on wciąż ma życie nieułożone. Ale wie, co zrobi, jak tylko obroni doktorat. Pójdzie z Halinką dać na zapowiedzi. Tak się to chyba mówi, bo o tych wszystkich ceregielach pojęcie ma blade. Bywa od czasu do czasu na ślubach kolegów i nawet dobrze się bawi. Obserwuje uważnie, jak wychodzącą z kościoła parę młodych obsypują groszakami albo płatkami róż. Pod domem czekają na nich z chlebem i solą. Pan młody z werwą porywa swą świeżo poślubioną na ręce i przenosi przez próg, a czasem aż na piętro. Gdzieniegdzie hołdują zwyczajowi, że para młodych po pierwszym toaście wyrzuca kielichy do tyłu, żeby się potłukły na szczęście. Potem wszyscy jedzą, piją, tańczą i pokrzykują ochoczo co i raz: „gorzko, gorzko”, a wtedy para młodych musi się całować tak, żeby wszyscy widzieli. Zwykle pod koniec wesela panna młoda rzuca za siebie bukiet ślubny i ta dziewczyna, która go złapie, zgodnie z wróżbą ma być następna na ślubnym kobiercu. W tym też celu młody rzuca chłopakom swój ślubny krawat. Antoni zwykle, jako wolny, był wypychany na środek do grona łapiących krawat kawalerów, ale robił uniki, żeby nie złapać. Ciarki go przechodziły na samo wyobrażenie siebie w roli głównej takiej ceremonii.

Na razie oboje z Halinką nie spieszą się z nazywaniem ich zażyłości narzeczeństwem. Trochę peszy go jej rodzina ze staroświeckimi pretensjami do wielkopańskości. Wie, że zanim wystąpi o prośbą o jej rękę, powinien osiągnąć pozycję, która by im zaimponowała. W tym mieście, jak się do niedawna mówiło, trzeba być co najmniej docentem, a teraz to pewnie już profesorem. Dlatego rodzina Halinka bacznie się mu przygląda. Tylko ona rozpromienia się na jego widok. Bywa u niej od kilku miesięcy. Najpierw odprowadzał ją pod dom, gdy wracali z wyprawy w góry. Ostatnio zagoniony przed obroną doktoratu zrezygnował z takich wypadów, więc zachodzi do niej porozmawiać.

Dobrze mu z nią. Przy niej można zapomnieć o zagrożeniu terroryzmem czy ptasią grypą, o wojnie w Iraku. Nawet o wrednych wypowiedziach osobników podsycających wrogość wśród ludzi. Ma powyżej dziurek w nosie inwektyw, że ci to moherowe berety, a tamci… coś tam znowu. Halince może się zwierzyć z wszelakich strapień, a ona wszystko logicznie rozważy i znajdzie rozwiązanie. I pociechę. Jest bardzo mądra. I bez reszty oddana innym. Z wielkim oddaniem zajmuje się dziećmi głuchymi, które uczy. Styka się na co dzień z ludzką niedolą i dlatego jest bardzo poważna. Chwilami aż smutna.

Postara się ją kiedyś rozweselić. Tylko on nie z tych, co piszą wiersze dla swej bogdanki. Poważni ludzie inaczej to przeżywają. Wystarczy pewność, że to ze wszech miar odpowiednia kandydatka. Dużo znaczy mieć takie poczucie.

Ocknął się z zamyślenia, gdy kelnerka sięgnęła po jego pustą filiżankę i zaczęła ścierać blat. Spojrzał na dziewczyny przy sąsiednim stoliku. Dalej pochylały się nad płaczącą. Pocieszały ją, osłaniając przed oczami postronnych.

Zapłacił za kawę, ale nadal siedział. Nagle poderwał się. Zapiął energicznie guzik marynarki i ruszył. Tylko zamiast do wyjścia, zrobił krok do stolika dziewczyn, sam tym zaskoczony. Przedstawił się, napomknął, że pracuje na uczelni i nie może dopuścić, żeby studentka płakała. Nawet taka „in spe”, to znaczy: taka… dopiero… w przyszłości. Zaproponował, że odwiezie je taksówką.

Wpatrywały się w niego wielkimi ze zdumienia oczami i zaraz pokraśniały entuzjazmem.

– Naprawdę??? Naprawdę w tym nieprzychylnym mieście jest ktoś, kto chciałby pomóc?!

Łzy na twarzy płaczącej obeschły w jednej chwili.

Szkopuł w tym, że nie bardzo miały dokąd wrócić. Przyjechały na egzaminy wstępne. Wyjaśniały to nieskładnie, przekrzykując jedna drugą, a on stał nad nimi bardzo ważny, a w duszy przerażony i zły na siebie, że dał się ponieść głupiemu impulsowi szlachetności, a za pół godziny ma następne ćwiczenia ze studentami. Co gorsza, być może zalatuje od niego formaliną, bo cały dzień grzebie w preparatach pociętego na plasterki mózgu. Taka informacja by te dziewczyny odstraszyła. Jeszcze by pomdlały. Czuł, jak spojrzenia całej kawiarni wbijają mu się sztyletami w plecy. Przycupnął więc na wolnym krześle, a one dalej tłumaczyły, że dzisiaj muszą się wynieść z akademika, a wracać do siebie po niepowodzeniu niełatwo. Jedna wprawdzie zdała, lecz w poczuciu solidarności nie śmiała triumfować.

Spojrzał na zegarek. Czas naglił, a on czuł spojrzenia całej kawiarni, gotowe wyśmiać go jako niezręcznego podrywacza. Ale było za późno. Jak on – człowiek kierujący się we wszystkim logiką – mógł tak zboczyć w regiony niezrozumiałe i zawiłe. Jak to człowiek sam siebie nawet nie zna – przeleciało mu przez głowę – i nie wie, do czego zdolny.

Dziewczyny milczały, patrząc w niego wielkimi ze zdziwienia oczami. Ta o twarzy jak poziomka powoli rozkwitła pełnym otuchy uśmiechem i rozbłysła. To był uśmiech jak kwiat zakwitający raz jeden, jak błyszcząca gwiazda, jak obietnica wszystkiego najwspanialszego.

– Mam na imię Ola – oznajmiła. – Właściwie nawet Olena, ale wolę zwyczajniej: Ola.

Wpadła na pomysł, że koleżanki wrócą do akademika po rzeczy, a ona do czasu odjazdu pociągu popatrzy sobie na życie uczelni.

Wyszli. Do instytutu, gdzie prowadził zajęcia z anatomii, było niedaleko. Dlatego w przerwach między zajęciami mógł wyskoczyć do kawiarni. Ale na tej trasie mógł spotkać kogoś z uczelni. I studentów. Jak by się wytłumaczył z obecności u swego boku tej dziewczyny? Zbyt ładnej, żeby do niego pasowała. Poprowadził więc ją dłuższym szlakiem, gdzie gubili się w tłumie przechodniów.

 II MOTYL NA KORYTARZU

Szybko postukiwała obok niego butami na wysokich obcasach. Niepokoił się, że przyciąga tym powszechną uwagę, że wszyscy na nich patrzą. Nigdy chyba nie szedł w towarzystwie takiej dziewczyny. Narastała w nim złość. Przestał dbać, czy za nim nadąża. A niech robi co chce. Przecież nie zabierze jej do laboratorium na ćwiczenia ze studentami! Dopiero byłaby sensacja! Niby niepozorny, rudy, oddany nauce, wróg głupiutkich piękności, a tu patrzcie! Nie patrzył w jej twarz. Bał się jej śmiechu.

Weszli w bramę od podwórka, którą ocieniały zielone pnącza wina. Laboratorium anatomii znajdowało się na piętrze. Musiał zostawić dziewczynę na korytarzu.

– Chce pani tu czekać? Może lepiej wrócić do akademika?

– Upadłabym za bramą.

– Źle się pani czuje? Za szybko szedłem?

– To z nadmiaru wrażeń – odparła znużona.

– Na ćwiczenia z anatomii mózgu pani nie zabiorę. Dziś kroimy mózg. Ludzki!

Spojrzała z zaciekawieniem. Wcale jej ta informacja nie przeraziła, ale nie miał czasu na pogaduszki. Pod drzwiami laboratorium sterczała już grupa studentów. Ola usiadła na ławce z dala od innych. Wszystkie twarze odwróciły się ku niej, jak słoneczniki do słońca. Była tu nieznana i do tego taka, co przyciąga wzrok. Z ociąganiem podnosili się, by wejść na salę ćwiczeń. Dziewczęta ukradkiem lustrowały postać Oli, ale ona spuściła głowę i zdawała się nie widzieć nic, nie słyszeć. Drzwi sali się zamknęły. Została sama. Garbica miał nadzieję, że znudzona czekaniem pójdzie sobie. Nawet nie wiedział, po co miałaby na niego czekać. Zapomniał o niej, skupiony nad objaśnianiem poszczególnych płatów, bruzd, spoideł i ośrodków nerwowych w przekroju mózgu. Demonstrował preparaty, rysował je na tablicy różnymi kolorami kredy i nazywał po łacinie: girus rectus, lemniscus medialis, lateralis… Kiedy studenci pochylili się nad ich przerysowywaniem, wyjrzał na korytarz. Poszła?

Siedziała. Uparcie, bez ruchu. Oczy miała przymknięte. Otwarła je, słysząc kroki. Rozpromieniła się. Spojrzała na biały fartuch, jaki zakładał w laboratorium.

– Trudna ta anatomia?

– Niekoniecznie. Trzeba tylko rozumieć, jak to razem funkcjonuje, co od czego zależy, z czym się w swym przebiegu łączy i zapamiętać nazwy łacińskie – wtedy wszystko proste jak drut.

– A ja najbardziej kocham grać na pianinie. I śpiewać. Występuję w naszym teatrze. Amatorskim. Dopiero tutaj tamto wydaje się okropnie banalne.

Poradził, żeby zeszła na dół do klubu studenckiego. Pokręciła głową. Będzie czekać, a przy okazji przyjrzy się życiu na uczelni. Zaśmiał się.

– Z zamkniętymi oczami?!

– Nawet tak można wiele wyczuć! Ja słyszę i czuję więcej niż inni! Czasem wydaje mi się, że słyszę nawet zapach trawy.

– Czuję – poprawił. – Czuję zapach.

– Nie, ja naprawdę słyszę! To znaczy niezupełnie tak. Ale to coś więcej niż tylko czuć zapach. I ja tak we wszystkim.

– A trawa chociaż pachnie? – spytał rozbawiony. – Pewnie jako siano.

– Dla mnie – pachnie. Nawet ta zielona.

Przyjrzał się jej uważnie, ale nie rzekł nic i powrócił do sali ćwiczeń, skąd dolatywał już szum. Chyba ta dziewczyna nie będzie go prześladować do końca zajęć? – dumał. Koleżanki dostarczą jej bagaż i odjedzie.

Ku jego zaskoczeniu – czekała niestrudzenie. Studenci przyglądali się jej z zaciekawieniem. Jej granatowa spódnica w grochy rozkładała się szeroko fałdami. Biała bluzka zdradzała początkującą. Takie onieśmielone biedactwo z prowincji. Mocno sfrustrowane po klęsce na egzaminach wstępnych. Zatopiona w myślach, zdawała się nikogo nie widzieć. Nie reagowała na uśmiechy, pochlebne słówka. Jej widok Garbicę irytował. Lecz zarazem i wzruszał. Coś go zmuszało, by się nią zaopiekował. To jeszcze bardziej go irytowało, bo nie chciał. Ale cały czas podczas zajęć czuł, że za drzwiami czeka na niego coś ogromnie kolorowego, coś niezwykłego, czego dotychczas nie spotkał.

Gdy za którymś razem uchylił drzwi na korytarz, dostrzegał w miejscu, gdzie siedziała, tłumek chłopaków. Usłyszał też jej śmiech. Śmiała się głośniej od wszystkich!? Ona to była? Czy nie ona? Zbliżył się. Ucichła przestraszona, a otaczający rozpierzchli się. Spojrzała ku niemu zalotnie, jakby ten rys nie zdążył jeszcze zgasnąć, i z powrotem posmutniała.

„Dziwne – pomyślał – raz ona taka, raz zupełnie inna. A jaka jest naprawdę?” Ćwiczenia coraz bardziej mu się dłużyły. Stawał się roztargniony. Coś go cieszyło niepomiernie i zarazem stanowiło źródło zakłopotania, a skupiało się tam za drzwiami, na ławce pod oknem. Trudno mu było wsłuchiwać się z uwagą w odpowiedzi studentów. Zaczęły plątać mu się dendryty z neurytami, receptory z efektorami, nie żeby nagle zgłupiał, ale wszystko zdawało się być jak za oddaloną zasłoną. Przestraszył się, że studenci coś zauważą, więc wspaniałomyślnie wybaczał niedokładności w ich wypowiedziach i zlecił ciche zajęcia nad porównywaniem preparatów.

„A niech tam – myślał – jeśli się teraz nie przyłożą, braki w wiadomościach wyjdą, jak przejdą do analizy dróg czuciowych”. Zawsze był na zajęciach zasadniczy i dokładny. Dziś – patrzył na zegarek, ile jeszcze do końca.

Znowu nie słyszał, co mówi chłopak o wielkiej kędzierzawej czuprynie, ale on zazwyczaj mówi mądrze. „Ola – myślał Antoni jakie to ładne imię”. W przerwie na papierosa znowu wyjrzał za drzwi. Czekała. Podniosła na niego oczy zdziwione, nieprzytomne, jakby budziła się ze snu. Widać znużona czekaniem zapadała w stan pół snu, pół jawy. Po co więc czekała? On sam by już z dziesięć razy poszedł sobie i wrócił, przeczytał z dziesięć książek, a w ogóle nigdy by się nie zgodził na takie marnotrawstwo czasu. Rozczuliła go swą powolnością. I tym, co wspomniała o swej nadwrażliwości: że słyszy zapach trawy.

– No, jeszcze z pół godziny i będę wolny – powiedział, a ona wyszeptała błagalnie:

– Chciałabym zobaczyć, co tam za drzwiami… Wcale nie zemdleję… Proszę…

Pozwolił. Przycupnęła w ostatniej ławce z dala od wszystkich. „A więc tak wygląda prawdziwy mózg – myślała – tylko ten zapach wkoło przykry”. Starała się jak najmniej oddychać, lecz była dumna, że znalazła się w zupełnie innej rzeczywistości. Kolorowa tablica na ścianie koło niej przedstawiała coś jakby olbrzymiego, kolorowego motyla. Ach, przekrój rdzenia kręgowego! – zorientowała się, przeczytawszy podpis. Zaciekawiona spoglądała na nieznaną jej aparaturę, jakieś preparaty w oszklonych szafkach, rysunki odsłoniętych mięśni, to kości, prawdziwe szkielety i modele. Wszystko tu intrygowało!

Wychodząc po chwili, czuła się zupełnie kimś innym. Kimś, komu dane było na moment dotknąć tajemnicy życia. Owa tajemnica skojarzyła się jej z rojami motyli. Nieważne, że były to rysunki systemu nerwowego. Ona nie odbierała tego rozumem, ale zmysłami wyczulonymi na urodę świata. Teraz dojrzała tego świata jeszcze jeden aspekt i to ją zachwyciło. Była wdzięczna temu starszemu panu, który umożliwił poznanie tego. „On chyba ma ze trzydzieści lat, albo i więcej” – myślała. Tak, na pewno więcej. Dla niej jest tak stary, że czuje się przy nim jak przy ojcu. Taki nie będzie jej, maturzystki, podrywał.

A Antoni Garbica, nieświadom, że mogła go uznać za aż tak starego, zdjął biały fartuch i usiłował niecierpliwie zmyć z rąk zapach formaliny. Wreszcie stanął znów przed Olą.

Chwilę patrzyła, jakby go nie widziała, zatopiona w myślach, albo tak zmęczona, że aż senna.

– No, jak się czujemy? – spytał z niepokojem. – Nie mdlejemy?

– Podobały mi się te motyle na ścianach.

– Jakie motyle??

– No, rysunki przekroju rdzenia kręgowego… tak kolorowo pokazane…

– Ach, to. To dziwne. Mnie się pani też cały czas kojarzyła z czymś niezwykle kolorowym i dopiero w tym momencie pojąłem, że to motyl. Jaki dziwny zbieg skojarzeń.

Roześmiała się i pobiegła pierwsza schodami w dół, postukując głośno obcasami. Uświadomił sobie ze zdziwieniem, że ten głośny werbel otacza każdą piękną kobietę. Dotąd tego nie zauważał. Wiedział, że wokół takiej unosi się woń perfum. Że twarz, talia, nogi, przyciągają wzrok, ale nie zwrócił dotąd uwagi na towarzyszący takiej rytm – wystukiwanych wysokimi obcasami – kroków. Naprawdę niczym zwycięski werbel. Po raz pierwszy to sobie uświadomił. I to on, człowiek nauki, ceniący najbardziej przymioty umysłu i ducha, mający już – było nie było – blisko dwadzieścia siedem lat i doktorat na ukończeniu.

Zrównał się z nią i idąc tak, pokrzykiwał ochoczo na lewo i prawo powitania. Machał ręką z daleka nawet do tych, którym dotychczas ledwie ozięble kiwał głową albo mijał obojętnie.

Opowiadał Oli o mijanych ulicach, o zabytkach. Wiele z nich znała, gdyż bywała tu nie raz, jako że mieszkała niedaleko, trzydzieści pięć kilometrów stąd, ale on lubił się popisywać erudycją. Cieszyło go zawsze, że wie więcej od innych. Lubił się też wiedzą dzielić. Ofiarowywać innym to coś najbardziej cennego. Nie przychodziło mu nigdy do głowy, że kogoś zanudza, że wzbudza zawiść, gdy popisuje się mądrością.

Dziś musiał mówić cokolwiek, byle mieć pretekst do zatrzymania Oli. Radowało go, kiedy odrzucała do tyłu swe długie, brązowe włosy, przymykała w słońcu oczy o długich rzęsach i szła na wysokich obcasach, miarowo nimi postukując. Patrzyła w niego z uwagą, tak potulna i oddana, jak potrzebujące opieki dziecko. Szła tam, gdzie prowadził. Nieustannie słyszał blisko siebie pośpieszny stukot jej obcasów i wybuchy jej śmiechu. „Ognik – pomyślał. – Żywiołowy, migotliwy ognik”. A po chwili uzupełnił: „Tylko żeby się za szybko nie wypalił”.

Dotąd nie spotkał tak kruchej osoby, wymagającej takiej tkliwości. Z bratem, nawet siostrą, raczej rywalizował, kto silniejszy, mądrzejszy, kto wyżej wyspina się na drzewo, wygra w szachy. Halina sama opiekowała się w pracy dziećmi głuchymi, a w domu starą matką, całą rodziną i niańczenia nie potrzebowała. Zauważył, że przy Oli należy być szczególnie ostrożnym. Widok żebraka bez nogi wywołał na jej twarzy skurcz bólu. Podobnie, gdy napomknął coś o egzaminach wstępnych. Nawet się zląkł, że się na środku ulicy rozpłacze.

Szybko pociągnął ją do najbliższej wystawy, a było to przed sklepem jubilera. Ożywiła się na widok błyszczących cacek. Zaczęła mu objaśniać, które pierścionki są godne uwagi. Jeden podobał się jej szczególnie. Ledwo rzucił tam okiem. Co w tym mogło być ciekawego? Sądził, że takie błyskotki tylko dla znudzonych hrabin z ubiegłego wieku. A tu Ola odkrywa mu nowe światy.

Przy następnym sklepie jubilera zaczął wyróżniać z tła precjoza, które ją tak zachwyciły. Chętnie by w tej chwili przyozdobił jej rękę takim klejnotem. Roześmiał się sam do siebie, dostrzegając własną śmieszność. Nie mógł być kimś wymarzonym dla tej dziewczyny, on – poważny naukowiec, neurobiolog, oderwany od spraw przyziemnych, do tego rudy i długi jak tyczka. A ona ładna i przesadnie wrażliwa.

Kiedy znowu przystanęli przed wystawą – ileż na tej trasie sklepów jubilerskich?! – poprosiła, aby mówił jej po imieniu.

– Proszę bardzo. Spróbuję. Widzi pani, widzisz – plątał się – przywykłem do moich studentek mówić na pani. Na uczelni dość ceremonialne zasady…

Urwał stropiony, czy i on ma pozwolić, by mówiła mu: „ty” przez te kilka godzin znajomości, zanim odjedzie? Ona jakby to wyczuła:

– Ja będę zwracać się na pan…

– Ależ mów mi Antek!

– To lepiej Antoni… Albo Anton.

Spodobało mu się to. „Anton”. Nikt tak go jeszcze nie nazywał. Podziwiał jej łatwość odnajdywania się w nowej sytuacji. On czasem nie wiedział, co w danej sytuacji począć. Nie lubił się wpasowywać w utarte formułki, konwenanse. Wolał je w roztargnieniu pogwałcać. Roztargnionemu uczonemu – myślał – niejedno ujdzie. Dlatego szybko zyskał przydomek: „profesor”. Trochę się tylko niepokoił, czy podoła ceremonialnym obowiązkom na czekającej go lada miesiąc obronie pracy doktorskiej. Zawsze współczuł kolegom, biedzącym się podczas przyjęcia, jakie wypadało wydać dla przybyłych na obronę gości. Najgorzej, gdy taki nie miał przy sobie znającej się na rzeczy kobiety. Pewnej siebie i z inwencją. Ola wygląda na taką. Ale u jego boku będzie inna dziewczyna… Nie chciał o tym teraz myśleć.

Zresztą nie było na to czasu. Ola chyba głodna, on też, weszli więc do najbliższego baru. Zastanawiał się, czy nie powinien zaprosić jej do eleganckiej restauracji, ale mogłaby to odczytać jako coś wykraczającego poza przelotną znajomość. Przecież nie zabiega o jej względy. Nie musi dokładać starań, szpanować. Na wszelki wypadek spytał o to, ale odrzuciła taki pomysł. Zaraz wypatrzyła na tablicy omlet z groszkiem i tego sobie zażyczyła, płacąc od razu za siebie. On zamówił kaszę z gulaszem i kiszonym ogórkiem. Chciał, by wypadło to prozaicznie, bał się stwarzania nastrojów, które rozbudzałyby wyobraźnię, pociągały za sobą wspomnienia, chęć powrotu.

– Zaprowadź mnie do stolika – szepnęła – tak mi słabo, jakbym miała zemdleć…

Przytrzymywał ją za łokieć, a ona szła krok przed nim nieco chwiejnie niczym lunatyczka. Trochę przestraszył się, a zrazem pomyślał z rozczuleniem, że ona pewnie tak z głodu i zmęczenia tyloma dziś wrażeniami. Do tego wynudziła się, czekając na niego tam na korytarzu pod laboratorium. I to ona, taka delikatna.

Odsunął jej krzesło i w tym momencie podniosła gwałtownie głos:

– Nie tyłem do sali!!

Wszyscy odwrócili głowy w ich stronę. Kiedy przycupnęła już na krześle, z widokiem na salę, zaczęła się usprawiedliwiać, że nie znosi kiedy za plecami coś się dzieje i nie wie co. Może ktoś tam się czai z nożem? Albo coś gorszego?

Roześmiał się, chcąc rozładować sytuację, ale twarz Oli znowu się skurczyła, jakby miała się zaraz rozpłakać. Jeszcze by tego brakowało!

– Jesteś po prostu głodna – uspokajał ją, a że na omlet należało dłużej poczekać, przyniósł jej jajecznicę ze szczypiorkiem i bułeczki posypane makiem. Zaczęła dziobać ostrożnie widelcem po talerzu – wyraźnie zmęczona – a po chwili z większym apetytem. Posilona rozjaśniła się uśmiechem. Skończyła i patrzyła, jak on pochłania swój gulasz z kaszą i kiszone ogórki.

– Lubisz to? – spytała.

– Co?

– Taką kaszę.

– Nie przykładam uwagi do tego, co jem. Jest tyle ważniejszych spraw. A kasza ponoć zdrowa.

Szybko spuściła głowę. Dopiero po chwili oznajmiła:

– Imponuje mi, że wykładasz studentom. Stoisz nad nimi wysoko. Oni muszą się ciebie bać.

– Omlet! – rozległo się za nimi. Poderwał się go przynieść. Po drodze zabrał brudne talerze. Skosztowała wysmażonego na złoto omletu z górą zielonego groszku i na twarzy jej wykwitł wyraz rozkoszy.

– Anton, dziękuję ci za wszystko. Musisz przyjechać, zobaczyć nasz teatr w domu kultury.

Zgodził się, po raz kolejny zaskoczony: tym zaproszeniem i jej bezceremonialnością w mówieniu mu na ty, do czego nie przywykł. Dziwna dziewczyna – myślał – zaczyna nim rządzić, choć z osiem lat młodsza. Zapomni o zaproszeniu, zanim się pożegnają. Powinien wreszcie zakończyć to łażenie po mieście. Ma dużo roboty. I kolacja w akademiku mu przepadnie.

Kiedy wyszli z baru, zaproponował, że odwiezie ją na dworzec. Przyznała się, że zostanie do jutra. Chciała jeszcze połazić. Znowu więc pociągnął swe opowieści o bruku ulicznym, o gołębiach kręcących się tu wszędzie i o ważniejszych obiektach, jakie mijali. Wydało mu się, że kiedy przestanie na moment mówić, ona odejdzie. Rytm jej kroków stawał się coraz wolniejszy.

Kiedy odprowadził ją pod akademik, powiedział zdawkowo:

– No to żegnaj. Może się jeszcze kiedyś spotkamy.

– Ależ jutro się zobaczymy! Z samego rana. Wyjeżdżam dopiero wieczorem.

Stanął jak wryty. Nawet nie spytała, czy ma czas. Planował jutro wybrać się do promotora, popracować w czytelni. Coś go jednak podkusiło i zgodził się na spotkanie.

Co mu tam?! O jeden dzień opóźni swój doktorat, ale zobaczy raz, jak spędza się czas z dziewczyną, co biega na tak wysokich obcasach. Jak można na czymś takim chodzić i nie przewrócić się? Kobiety to takie dziwne stworzenia. Zaskakują na każdym kroku.

 III JA SŁYSZĘ NAWET ZAPACH TRAWY

Tego wieczoru do późna się dziwił, jak się to stało, że się umówił z Olą. Sama tego zażądała. Nie czekała, czy on to zaproponuje. Nie pytała, czy mu to odpowiada, czy ma czas, czy nie jest żonaty, zaręczony. Powiedziała to tak, jakby było najoczywistsze.

Sam ani o tym pomyślał. Wprawdzie gdzieś tam za mgłą nieświadomości wyczuwał żal, że więcej jej nie zobaczy, ale do głowy mu nie przyszło, żeby to zmienić. Dotąd nie za wiele zajmował się dziewczynami. Za wszystko – przyjaźń, miłość, marzenia o przyszłości – miała mu starczyć Halinka. Ona sama dobrze to rozumiała. Bez zbędnych słów weszła w rolę jego najbliższej osoby. O ślubie na razie nie było mowy. Ani jemu nie wypadało zamieszkać po ślubie z jej bardzo uważającą rodziną, ani jej z nim w akademiku. Tym bardziej przed ślubem. Tak jak teraz było im dobrze. Chcąc naprawdę poświęcić się nauce, musiał wykreślić ze swego życia całą jego sentymentalną stronę. Przynajmniej do czasu, aż coś osiągnie. Chociażby doktorat. Finalizując ten zamiar, zrezygnował nawet z wypadów w góry. Tymczasem jutro – rozpaczał – miał stracić jeszcze kilka cennych godzin na zajmowanie się tą rozhisteryzowaną smarkulą, Olą? Trochę jednak sam tego pragnął. Zaciekawiała go. Co taka, tak bardzo od niego odmienna, myśli? Jak to jest chodzić z kimś, kto nieustannie śmieje się i postukuje wysokimi obcasami?

Ola bez przerwy zaskakiwała go ciągle czymś, o czym nie miał pojęcia. Pociągał jej zachwyt dla pierścionków na wystawie jubilera, włosy opadające na białą bluzkę. Jako rasowy naukowiec, ma prawo zbadać, jakie są te nieznane mu smaki życia. Wieczorem ona odjedzie, a on powróci do schematu ścieżek pomiędzy uczelnią a biblioteką. Odwiedzi Halinkę. Naprawi wypadającą szufladę w jej biurku.

Usypiając, przypomniał sobie, że wyrysowane na tablicach przekroje rdzenia kręgowego skojarzyły się Oli z motylami. Zabawne. Podobno niektórzy tak to widzą, ale tylko na początku. Sam nie miał takich skojarzeń. Umysł naukowca cechuje logiczny sposób patrzenia, bardziej abstrakcyjny, poprzez pojęcia. Nagle zobaczył Olenę jako barwnego motyla, jakiego nigdy dotąd nie było mu dane zobaczyć, i uśmiechnął się do tego snu.

Rano spotkany na korytarzu kolega zagadnął z porozumiewawczym uśmiechem:

– Widziałem cię wczoraj z ładną dziewczyną. Tak byłeś nią zajęty, że nic więcej nie widziałeś.

Antek tylko się zaśmiał. Rozpierała go duma.

Potem zaniepokoił się. Skoro nie dostrzegł na ulicy kolegi, mógł też minąć gdzieś Halinkę. Ona, w swej delikatności, nie odważyłaby się go zatrzymać, ale głupi epizod wprowadziłby niepotrzebne napięcie. Halinka nie powinna być zazdrosna o dziewczę, co płacze w kawiarni i boi się siedzieć tyłem do sali. A swoją drogą, taki lęk przed czymś za plecami może być poważną fobią, oznaką nerwicy. Do tego ta jej nadwrażliwość i skłonność do histerii. E, chyba to nic poważnego, zwykła dziewczyńska skłonność do przesady, egzaltacja. Jego siostra też miewała skłonności do emfazy, a teraz jest poważną farmaceutką, bez krzty fantazji, że aż żal.

Ola swej fantazji nie zatraci. Pasjonuje się teatrem i muzyką. Bajdurzyła tak uroczo o motylach w laboratorium. Nawet jemu przyśniła się jako motyl. Taki wielki, kolorowy.

Ledwie się doczekał godziny czwartej, na którą się z Olą umówił. Musiał się zaraz podzielić z nią ważną nowiną. Chyba uda się ustalić jego termin obrony doktoratu na listopad! To już za kilka miesięcy! Promotor to obiecał. Ola nie pojęła jego entuzjazmu. Już sam temat pracy doktorskiej był dla niefachowca za trudny. Usiłował to tłumaczyć, aż spostrzegł na jej twarzy wyraz nieobecności. Jakiś ogień w niej zgasł. Zamilkł zmartwiony.

Szli teraz krok za krokiem bez słowa. Dopiero przy wejściu do teatru oczy Oli rozbłysły. Zatrzymała się przy fotosach z ostatnich spektakli. Kaukaskie kredowe koło – przeczytała z zachwytem tytuł. Witeź w tygrysiej skórze… Śmierć komiwojażera.

– U nas w domu kultury repertuar nie tak ambitny. Najchętniej gramy Fredrę. Publiczność się na tym ubawi. Nacieszy oczy bogactwem staropolskich strojów. Ale mnie pociąga prawdziwy teatr, taki poważny.

– To wybierzmy się na coś – rzucił od niechcenia, pewny, że i tak Ola za parę godzin wyjedzie. Ku jego zaskoczeniu klasnęła radośnie w dłonie, odraczając bez namysłu swój wyjazd i on – rad nierad – musiał wejść po bilety.

Otworzyli ciężkie odrzwia i znaleźli się w mrocznym holu. Oczy nawykłe do słońca ulicy z trudem odnalazły okienko kasy. Bilety były dopiero na pojutrze. Ola zachwycona beztrosko odłożyła znowu swój wyjazd. „Czyżbym tyle jeszcze dni mógł ją widywać?” – pomyślał z drżeniem serca, gdy za chwilę na ulicy mrużyli oczy oślepione słońcem.

Mijali ulice, przysiadali na ławkach parkowych. Zaczynało zmierzchać. Spojrzał na zegarek. Zdziwił się. Tyle już godzin jest tak blisko tej niemal jeszcze nieznanej dziewczyny?

– Pewnie jesteś głodna?

Kiwnęła głową. Pośpieszyli do wczorajszego baru. Zjedli tym razem chrupiące bułeczki i twarożek ze szczypiorkiem. On pił kefir, ona kakao. Nieoczekiwanie pochyliła się do jego kubka i ze słowem „pozwolisz” napiła się, zanim cokolwiek odpowiedział. „Z jednego kubka, jak Tristan i Izolda – pomyślał wstrząśnięty. – Zrobiła to celowo, czy dla kaprysu?” Uśmiechała się szelmowsko. Wokół ust wykwitły jej białe wąsy z mleka. Wytarł je ostrożnie chusteczką. Zaśmiała się z wdzięcznością. Dziś była figlarna i zalotna. „Czyżby z tym kubkiem nie był przypadek?” – zachodził w głowę. Nie miał nic przeciwko temu, żeby tak właśnie było. Ona – Izolda, a on…

Zaczynało zmierzchać. Powinien odprowadzić ją pod akademik. Odwlekał tę chwilę, tym bardziej, że nic o tym nie wspominała, jakby bała się mu przerywać, bo znowu mówił i mówił bez ustanku. Popisywał się wiadomościami o tutejszym życiu teatralnym, o kabaretach, wystawach, koncertach i o muzeach. Spoglądała w niego z zachwytem. Przypuszczał, że sama ma w tych sprawach rozeznanie, skoro zamierza zostać aktorką, a mieszka nie tak daleko stąd, ale słuchała wniebowzięta. Zalewał ją potokiem słów. Bał się, że jak skończy, będzie musiał się z nią pożegnać. Szli w stronę jej akademika. Nagle pociągnęła go do ławki, skarżąc się na obolałe nogi. No oczywiście, strasznie się dziś nałazili. Mówił o tym zegarek, bo on sam wcale nie pamiętał, co widzieli, nie czuł, żeby trwało to tak długo.

– Musisz koniecznie zobaczyć mnie na scenie! – zaczęła w podnieceniu:

Z przejęciem opowiadała o teatrze amatorskim przy domu kultury, w którym od małego występowała. Śpiewała, tańczyła. Raz jako śnieżynka, innym razem wirowała jak opadający liść. Bywała to gołębiem, to lisem, deklamowała wiersze Mickiewicza i Gałczyńskiego. Wreszcie trzy lata temu zagrała Klarę w Ślubachpanieńskich, takim już spektaklu dla dorosłych. Rodzice bali się, że zaniedba naukę. Mieli wątpliwości, czy powinna zostać aktorką. Trochę jednak łechtało ich ambicję, że będzie podziwiana na scenie.

Przywykła, że ją admirowano. Sprawiało jej to przyjemność. Chodziła więc posłusznie na lekcje fortepianu i lubiła się popisywać. Tylko mama nie miała serca zbytnio przymuszać jej do żmudnych ćwiczeń przy instrumencie. Bała się nadwątlać zdrowie swej jedynaczki.

Ola opowiadała to z pobłażaniem dla rodziców, jakby to ona była stroną górującą nad nimi. Trochę to Antka zdziwiło. W jego rodzinie były bardziej patriarchalne układy.

– Nie będę więcej zdawać do szkoły teatralnej. Mam wystarczająco innych uzdolnień, żeby nie zmuszać się do czegoś, co może nie dać sukcesu. Obiecano mi pracę w domu kultury.

Zamyśliła się, ale szybko zaczęła z ożywieniem o swych zamierzeniach. Miała tysiące pomysłów na imprezy muzyczno-poetyczne związane z porami roku, świętami, rocznicami. Uplastyczni najbliższe sobótki świętojańskie, przybliży młodzieży wiersze, których nie lubią.

Mówiła coraz szybciej. Antek nie nadążał za potokiem jej słów. Nic w końcu nie słyszał, tylko patrzył na nią. Oczy jej błyszczały. Co chwilę odrzucała włosy na plecy. Gestykulowała z rozmachem. Widać kochała to, o czym mówiła. Rozgorączkowana, stawała kimś zupełnie innym – dziewczyną pełną namiętności i werwy.

Ile w niej żaru! – myślał z podziwem. Gdzie tamta Ola, bezradna, skłonna do płaczu? Taka, jak w tej chwili wymykała mu się z rąk. Jaka ona jest naprawdę? Lubi się entuzjazmować. Podobnie Halinka – wzorzec równowagi – rozpala się, opowiadając o swych głuchych dzieciach, aż jej uniesione i ściągnięte z przejęcia brwi przypominają jaskółkę. Chyba i on przechodzi podobną metamorfozę, gdy rozprawia o mózgu, o badaniach jego bioelektrycznych czynności, o próbach zbudowania mózgu sztucznego. Mówią, że się wymądrza, ale problem ten tak wciąga, że trzeba o tym wiedzieć więcej od innych. I on wie. I będzie wiedział najwięcej.

Spojrzał na zegarek.

– Musisz już iść! Zaraz zamkną akademik.

Potem byli w teatrze. Obawiał się, że Ola, bądź co bądź prowincjuszka, w tłumie obcych i wyniosłych bywalców teatru, może być onieśmielona. Zaskoczyła go, była równie wyniosła. Podziwiał gest, jakim brała od bileterki program. Rozglądała się po sali dyskretnie, acz bez skrępowania. W antrakcie pociągnęła go do foyer i oparta na jego ramieniu przechadzała się, wachlując od niechcenia programem. Ukazywała przy tym rękę o pięknie umalowanych paznokciach. Przy wymuskanych paniach w wieczorowych kreacjach ona, w białej bluzce i granatowej spódnicy w grochy, wyglądała uroczo. Zarejestrował z zadowoleniem kierujące się ku niej spojrzenia. Panie ją lustrowały z góry na dół. Panowie topnieli w skrywanym uśmiechu.

Nazajutrz miała wyjechać. Myślał o tym długo w noc. Pocieszał się, że tak lepiej. Wybierze się w końcu do Haliny. Dawno tam nie był. Opiekował się od kilku dni tą pełną sprzeczności dzierlatką i pozostaną mu wspomnienia. I na tym koniec! Nieco go kokietowała, pewnie z grzeczności. Nie trzeba się nad tym zastanawiać.

Mimo to wstrząsnął nim dreszcz, że Ola jutro, nawet dziś – bo minęła północ – wyjedzie. Zabierze walizkę z akademika, wsiądzie do pociągu i nie będzie więcej powodu, by kiedykolwiek znowu iść z nią ręka w rękę ulicami przed siebie przy wtórze postukujących niczym werbel obcasów.

Poświęci jej jeszcze jeden dzień. Odwali szybko ćwiczenia ze studentami, odsiedzi swoje na posiedzeniu rady katedry, a z biblioteki zrezygnuje i ostatni raz pospaceruje z tą dziwną dziewczyną. Raz w życiu można tak. Co mu tam? Choćby miał przez to obronić nieco gorzej doktorat! Zaległości i tak nadrobi. Jeszcze więc raz pozwoli się wciągnąć w akcję tego urzekającego filmu, w którym jest i widzem, i aktorem, i reżyserem. Ej, nie! Tu reżyserem jest chyba ktoś inny!

Rzadko pozwala sobie tak się zapomnieć w czymś tak odmiennym od codzienności. Brak mu na to czasu. Ucierpiałaby jego praca naukowa, a to jest najważniejsze. Unikał więc długo dziewcząt, na później odkładał sentymenty. Halina, to co innego. Kumpel z rajdów, przyjaciel, powiernik. Rozumie go i wspiera jego ambicje, sama równie ambitna. Podtrzymuje na duchu, ile razy zniechęcają go drobne intrygi zawistnych rywali. Zawsze cieszy się, kiedy uda się mu wybrnąć z piętrzących przeszkód. Cieszy się każdym jego sukcesem. Współodczuwa z nim wszystko jak ktoś bardzo bliski. Przywykł do myśli, że tak będzie zawsze. Po jego obronie urządzą uroczyste zaręczyny. Jeszcze jej o tym nie mówi. Sam nie wie czemu. Czyżby się bał zapeszyć radość skazaną na tak długie czekanie? Może? Ona nie wymusza żadnych deklaracji. I tak rozumieją się bez słów. To najważniejsze. Tylko Halina nie nosi wysokich obcasów, które tak radośnie wystukują rytm wokół pięknej kobiety.

Nazajutrz Ola powitała go radośnie informacją, że zostanie jeszcze jeden dzień. Dzwoniła do domu. Mama pozwoliła. Musi się przecież pocieszyć po egzaminach. Może to ostatnia szansa pochodzić po tym mieście. Kiedy przyjeżdża się tu na krótko, pośpiech zabija przyjemność. Przyjemniejsza jest beztroska powolnego rozglądania się wkoło.

– Tylko nie będę mógł ci towarzyszyć. Mam kopę zajęć.

– Jeszcze tylko jeden dzień – prosiła przymilnie.

– Naprawdę nie myślisz zdawać w lipcu? – zaczął, a jej oczy, jeszcze przed chwilą błagalne, od razu zamieniły się w sztylety. Krzyknęła:

– Nigdy! Zatrzasnęli mi drzwi przed nosem!

– Zanadto bierzesz to do serca. Może innym razem się uda…

– Nigdy więcej! Tylko raz można się tak wygłupić!

Mówiła coraz szybciej. Narastał w niej gniew. Wziął ją za rękę. Oprzytomniała.

– Ja tylko chciałbym cię jeszcze widywać.

– Możesz odwiedzać mnie u rodziców – zaśmiała się kusząco.

Zdziwił się znowu tym gwałtownym przejściem od gniewu do zalotności. Usiedli na ławce w parku, oboje dziś zmęczeni, on zajęciami na uczelni, ona – łażeniem po sklepach. Przez chwilę nie wiedzieli o czym mówić. Jak zaczynał o swej pracy, dostrzegał w oczach Oli znużenie. A jego dręczył strach, czy zdąży na pojutrze przygotować preparaty do ćwiczeń z pierwszym rokiem, skoro zamiast to robić, siedzi sobie tutaj i zabawia małolatę.

– Mama powiedziała przez telefon, bym się wcale nie przejmowała. Być aktorką to nie na moje zdrowie. Głupia byłam, że mi się tego zachciało. Wszyscy mi wmawiali, jaka to ze mnie będzie gwiazda, bo mam i zamiłowanie, i urodę.

Antek skrzywił się. Uroda? Też mi coś? Nie to w życiu najważniejsze!

– Sama nie wiem, czemu się tam w kawiarni rozkleiłam z powodu głupiego egzaminu – ciągnęła Ola. – Ze mną już tak jest, czasem głupstwo wyprowadzi mnie z równowagi, a w trudnych momentach zachowam zimną krew. Przecież wytrzymałam widok pokrojonego na plasterki mózgu.

Antoni spojrzał na nią zaintrygowany. Wtedy wyjaśniła.

– Wzruszam się przy czytaniu powieści. Płaczę na filmach. Kiedy śpiewają hymn albo podniosłą pieśń w kościele. Ale bardzo boję się brzydoty życia. Tego, co nieetyczne. Złośliwości, podstępności… nawet nieuprzejmego słowa… Cierpię, jak ktoś spojrzy na mnie nie dość przychylnie. Zawsze mnie przed czymś takim chroniono. Dlatego to tym bardziej mierzi. Potrafi załamać mnie coś, czego inni wcale nie zauważą. Dlatego – jak to się mówi – słyszę nawet zapach trawy.

– Więc to przenośnia?! – westchnął rozczarowany.

– Przenośnia, a może i nie…

– Musisz nad sobą pracować… Nabrać odporności.

– Ech, za to – co dziwniejsze – bywają sytuacje, które innych załamują, a mnie ani-ani. Nie wiem, co to trema przed występem w domu kultury. W dzień premiery bywam spokojna. Ja jedna nie tracę wtedy głowy i w moich rękach panowanie nad wszystkimi, którzy nie wiedzą, co robić, gdzie co położyli. Nie płaczę, gdy wszyscy szlochają. Zarzucają mi brak serca. Nie wiedzą, że dla mnie te sytuacje są zbyt trudne, bym coś czuła, bo one mnie paraliżują, znieczulają. Za to gdy tamci o swym płaczu dawno zapomną, ja nadal się dręczę. Nieraz wszystko wydaje mi się tak przeraźliwie smutne, że nie wiem, po co się żyje. Patrzyłam kiedyś na pszczołę, która biegała tak dziwnie po ziemi w kółko. Zataczała kółeczka, coraz mniejsze, mniejsze, aż znieruchomiała i nagle zszarzała. Dotknęłam jej, była już tylko suchą łuską. Dopiero co błyszcząca, ruchliwa, nagle stopiła się z szarością ziemi. Wiele dni ten widok przeżywałam.

Urwała. Aby zatrzeć wrażenie, zaśmiał się.

– Zauważyłem, jak komenderowałaś koleżankami. W teatrze potrafiłaś być dumna i wyniosła.

– W teatrze?! Czułam się wówczas tak zakompleksiona. Ja, amatorka z prowincjonalnego domu kultury, niegodna studiować w tym mieście. Nawet się mówi: „artystka ze spalonego teatru”. Czułam wbijające się szpile spojrzeń wystrojonych dam, gdy ja – niczym niegdysiejsza pensjonarka – miałam jedynie białą bluzkę, którą tu co wieczór piorę. I lękam się, czy do rana wyschnie. Pomyślałam sobie: gwiżdżę na was, na wasz teatr i wasze rozsnobowane miasto. Od razu poczułam się lepiej.

– Byłaś urocza! Cały czas mnie zaskakujesz.

Urwał i długo siedzieli w zamyśleniu. Tyle było do powiedzenia, że aż nie warto było zaczynać. Podobnie było następnego dnia, gdy odjeżdżała.

Na dworcu powtarzali w kółko jedno i to samo. Przyjedziesz? Przyjadę. A ty? Ja też. I ja. Na pewno? Przyjadę, na pewno. Ja też. Padał deszcz. Ola stała przy zapłakanej szybie. Anton – wołała –Anton! W końcu zaczęła się oddalać wraz z odjeżdżającym pociągiem, aż stopiła się z szarością dali.

Antoni zacisnął pięści. Pragnął zboksować cały w tej chwili znienawidzony świat. Ale świata jakby już nie było wcale, tylko bezmierna pustka, bo Oli już tu nie było. Oli, Oleńki… Co miał teraz ze sobą zrobić??

Wracając, powtarzał sobie: nic i tak z tego nie będzie, ona nie dla ciebie, rudy głupcze, za ładna, nazbyt wrażliwa. Więc nie dbam o to. Uroda to rzecz zbędna. Nie dbam o to, nie dbam. Jakiego właściwie koloru są jej oczy? Piwne? Chyba brązowe?

Zajaśniało słońce. Teraz dopiero zauważył, że dawno przestało padać, a on wciąż szedł w głową wtuloną w kołnierz, jako że nie znosił parasola. Światło słoneczne wydało mu się w tej chwili ironią losu, czymś bardzo dokuczliwym.

 IVDZIEWCZYNA - ZWYCZAJNY IDEAŁ

Po odprowadzeniu Oli Antoni powracał z dworca zziębnięty. Najpierw trochę zmókł, potem raziło go słońce, odbijające się w każdej kałuży, błyszczące kroplami na liściach. Szedł zgnębiony, jakby znalazł się w zupełnej pustce. W takim nastroju nie warto było przystępować do pracy w laboratorium. Nie dałoby to efektów. Nie chciało mu się do niczego zabierać.

Dowlókł się tramwajem do akademika. Wziął klucz od pokoju omijając wzrokiem portiera, by nie wysłuchiwać jego zwykłych gadek: „O proszę bardzo; służę panu magistrowi; jaką ładną mamy dziś pogodę” lub: „Paskudnie dziś, jakby się kto powiesił”. Nie chciał patrzeć na brodawkę na jego policzku. Zza pleców doleciało jedynie: „O nasz pan magister coś nie w humorze”. Nie odwrócił się. Tylko machnął ręką w geście jakby powitania.

W tej chwili nienawistnym wydało mu się to wieczne, dzień po dniu, babranie się w tych samych gestach, słowach. Pośród tych samych ścian. I patrzenie co dzień na któregoś z trzech, tych samych od lat, portierów, na obtłuczony stopień przy wejściu na drugie piętro, plamę farby olejnej na zakręcie. W dodatku w pokoju musiał znosić niespokojnego niczym wicher kolegę, który rozrzucał wszędzie krawaty, brudne szklanki, niedopałki. Czy skazany na taki byt na zawsze?

Dotąd nie spędzało mu to snu z powiek. Jego zarobki na uczelni długo nie pozwolą na samodzielny kąt. Nie musi więc myśleć o kupowaniu szaf, dywanów, trzepaczek do dywanów i do piany, żelazek, lodówek, w co obrastają koledzy, którzy wsiąkli w rodzinne szczęście. Potem ten cały majdan, te niezliczone rzeczy, bambetle, manele, bety, gadżety, przygważdżają w jednym miejscu. On wszystko, co posiada, może zmieścić w jedną, no, z książkami to w trzy, choćby i cztery walizy, i w każdej chwili ruszyć w świat.

Na razie ma w głowie wyłącznie pracę naukową. No i zajęcia dydaktyczne za studentami. Całkiem mu odpowiada tak przedłużona młodość, gdy nadal może pomieszkiwać w akademiku pośród skorych do wygłupu studentów, jadać posiłki w stołówce na dole i obracać się na asystenckim piętrze w grupie podobnych jak on adeptów nauki gardzących forsą i mieszczańską stabilizacją. Śmieszą go koledzy spotkani na ulicy, kiedy z przejęciem perorują o kupowaniu mieszkania, samochodu, nawet o zamiarach budowania własnego domu. To dla nich cały teraz świat. Z jego perspektywy – malusieńki on. A ci, zadowoleni z siebie, obrastają w kilogramy i te wszelkie dobra doczesne. Wyczekują pokornie na awans otrzymany z rąk personalnego w jakimś mało ważnym miejscu. Jeszcze się o to podlizują szefowi.

On również myśli o kolejnych szczeblach kariery. Do profesora zwyczajnego? Ależ nie! Jak już, to już! Do Nobla! Trzeba mierzyć wysoko! Nie odpuszczać sobie. Ale najważniejsze jest dla niego samo rozwiązywanie problemów naukowych. Może nie będzie mu dane dokonanie wiekopomnego odkrycia. To zdarza się rzadko. Jednak tylko tym chce się tym zajmować i koniec. Przyczynkowe prace też tworzą zręby nauki, nawet te najskromniejsze, jak ta, którą obecnie się zajmuje.

Chwilę stał przy oknie. Patrzył na znowu poszarzały w deszczu widok, na błyskające wilgocią chodniki i mury. Wstrząsnął nim dreszcz. Odwrócił się zniechęcony i położył na łóżku.

Obudził się, gdy już ściemniało na dobre. Podniósł się zesztywniały, bo zmarzł, ale pokrzepiony nadzieją. Coś przecież na tym świecie miał do zrobienia. Jego praca też się liczy. Dla niego jest przede wszystkim. I czeka na niego mądra dziewczyna, Halinka. Zaraz do niej pojedzie. To tylko pięć przystanków tramwajem.

O Oli starał się nie myśleć. Zobaczył z bliska dziewczynę naprawdę ładną. Zobaczył, co to znaczy, gdy uroda jest czymś najważniejszym? Chyba już coś niecoś wie, co taka dziewczyna myśli, jak spędza czas, co lubi, a co nie. Była, odjechała… i kropka. To nic, że zaprasza go na imprezę do tego jej domu kultury. Wystarczy wsiąść w pociąg i w niespełna godzinę byłby u niej. Tylko po co miałby tam jechać? On nie może sobie pozwolić na nierozważne kroki. Musi być twardy jak dotąd, gdy nie pozwalał sobie na uleganie urokowi pierwszej lepszej dziewczyny.

Halina to co innego. To nade wszystko przyjaciel. Idealna na towarzyszkę życia naukowca. Gdyby jednak zapragnął wyrwać się z tego wymarzonego – od chyba zawsze – schematu, wystarczy wsiąść w pociąg… i odszukać miasteczko z domem kultury, gdzie króluje Ola. Tylko czy naprawdę by się na jego widok ucieszyła? Ech, lepiej nie zawracać sobie głowy. Emocje trzeba trzymać na wodzy. Jego mistrz, profesor, zawsze przed tym przestrzegał. Mawiał, że człowiekowi nauki emocje bardzo w życiu brużdżą.

Teraz Antek zauważył, że jak spał, był w pokoju Marian. Zostawił sweter na krześle, przepełnioną popielniczkę. Zaraz wyniósł ją z obrzydzeniem do kosza na korytarzu. Marian wciąż o tym zapomina. Niby Marian wychodzi z papierosem na korytarz, ale musiałby stać tam cały dzień, bo pali jeden za drugim. Na szczęście i on pracuje, przesiaduje w bibliotekach, a wolne chwile spędza z dziewczyną. Do niej poprzenosi powoli swoje bambetle. Tu za dnia bywa już rzadkim gościem.

Antoni otworzył okno i orzeźwiony powietrzem, przesiąkniętym wilgocią, postanowił natychmiast pojechać do Halinki. Bywa u niej od przypadku do przypadku. Nawet się specjalnie nie umawiają. Ona wie, że jego doktorat ważniejszy. Sama zresztą podąża w jego ślady. Ma już otwarty przewód doktorski.

Znają się kilka lat. Najpierw spotykali się na rajdach. Raz i drugi podprowadzał ją pod dom. Wreszcie pomógł jej zataszczyć po schodach namiot i tak przekroczył jej progi. Mama Haliny wyjrzała ku niemu zaciekawiona. Zadała kilka pytań. Sama zaparzyła herbatę, żeby się ogrzali po trudach rajdu. Następnym razem zreperował cieknący w kuchni kran, ale starsza pani już nie okazała mu takiego zainteresowania. Przestała wychodzić ze swego pokoju, by go powitać. Ale przychodził tam nadal, bo miał wrażenie, że Halina na każdej wyprawie górskiej stara się być blisko niego, że oczekuje, by ją później odprowadził. To do niczego nie zobowiązywało. Ona nie rzucała się tak w oczy, by się od razu w niej zakochać, ale było w niej coś takiego, że towarzyszenie jej było miłe. Nie obarczała go swymi problemami, a ile razy pomagał jej coś naprawić, podźwigać, nie omieszkała dodać, że sama też by sobie poradziła.

I tak utarło się, że on ją odprowadza a ona zaprasza go na herbatę. Jej mama, pokonawszy początkowe fumy, wyciąga do tego coraz ładniejszą porcelanę. Widać awansuje w jej oczach. Raz wypadało umocować lepiej półkę wiszącą w łazience. Nie było odpowiednich narzędzi. Przyniósł je nazajutrz, uszczelnił od razu okno. Mama Haliny podała ciasteczka – ptifurki, jak powiedziała, modulując dystyngowanie głos. Następnym razem były eleganckie kanapki – tartinki. Odtąd zabierał do nich zawsze młotek i kombinerki do ewentualnych napraw, aż Halina kupiła nową skrzynkę z narzędziami. Powtarzała, że choć krępuje ją tak go wykorzystywać, lubi patrzeć, jak on w skupieniu ujarzmia niedające się wbić gwoździe, spadające ze ściany półki, niesforne drzwi, zimne jak lód żelazka, wypadające kontakty, wpadające w rezonans rury, i wszystko inne. Taki wówczas wszechmocny.

Jemu dobrze u nich było. Czuł domowe ciepło, jakiego mu ostatnio brakowało, bo do mieszkających daleko rodziców jeździł nieczęsto. Nie lubił tylko odwiedzać Haliny w niedziele. Ale czasem musiał być to na jej imieninach, to na innej uroczystości. W takie dni już od rana przesiadywał tam jej starszy brat z żoną, dzieciakami. I siostra z całą rodziną. Wstępowały jakieś ciotki, stryjowie, składali wizyty znajomi. Sytuacja stawała się sztywna, wypływały na wierzch rozmaite snobizmy. Halina biegała w kółko z zastawioną tacą. Wnosiła to te ich ptifurki, to kawę. Cudem udawało się jej nic nie stłuc i lawirować pośród rozbrykanej dzieciarni. Czasem tylko on rozlał coś na obrus, wprawił niebacznym słowem towarzystwo w zakłopotanie. Nie przejmował się. I tak nie był w stanie im zaimponować. Oni również jemu nie imponowali.

W dnie powszednie obie panie, Halina i jej matka, były zupełnie inne. Starsza pani często wychodziła do kawiarni spotkać się z przyjaciółkami i wychodząc, stawała przed wysokim tremo w przedpokoju. Poprawiała kapelusz, obsypywała się kolejny raz pudrem, aż twarz robiła się biała, i z białymi włosami, do tego długa, chuda, wyglądała niczym duch.

Czasem sam siebie zapytywał, czy nie przegapił momentu, kiedy powinien zaprzestać tu bywać albo przekształcić tę przyjaźń w coś, co by staroświeckie otoczenie Haliny określiło jako formalne narzeczeństwo. Tylko to pociągało za sobą składanie wizyt całej rodzinie, bliższym i dalszym znajomym, i ciągłe bywanie w ich gronie, a on przewidywał, jakie nudne będą te ich eleganckie rozmowy o niczym. Ale kiedyś będzie musiał się z tym pogodzić. Kiedy ostatecznie się zdeklaruje jako narzeczony. Na razie musi się skupić na swojej pracy doktorskiej, musi coś osiągnąć. Wtedy urośnie w oczach tych, którym by zaimponować, trzeba być co najmniej profesorem. Może być też: naczelny redaktor, prezes, dyrektor (choć „tych się ostatnio namnożyło”), no może jeszcze pisarz, jeśli uznany.

Nie zawracałby sobie tym wszystkim głowy, ale Halinkę bardzo cenił. Imponowała mu jako pedagog z powołania. Pracowała z oddaniem wśród dzieci głuchoniemych. Była skłonna do poświęceń. Wiedział, że życie z nią będzie jasne i bez przykrych niespodzianek. Tylko uświadamiał sobie ze zdziwieniem, że sam siebie stara się do tego przekonywać, jakby nie dość był przekonany.

Taka rozwaga chyba narosła z wiekiem, gdyż jeszcze w liceum był dość kochliwy. Zakochiwał się, nie bacząc, ile dziewczyna warta, kochał się w każdej urodziwszej, tylko nikomu się do tego nie przyznawał. Krył się ze swymi uczuciami, by nie zostać zlekceważonym. Bał się, że on z rudymi, zawsze niesfornie sterczącymi włosami, co gorsza daleki od wizerunku amanta filmowego, nie ma wielkich szans u dziewczyn. Doceni go tylko ta, której zaimponuje inteligencją, oczytaniem, może osobowością. Przymioty ducha są w stanie docenić dopiero starsze, mądrzejsze, dziewczyny. Musiał poczekać.

Tak długo zwalczał wszelkie tkliwsze przejawy uczuć, tak bardzo sobie wmawiał, że jako zdolny uczeń, potem student, został stworzony do wyższych celów, że nauczył się patrzeć na dziewczyny podejrzliwie, a te najładniejsze uważać za niezbyt mądre. Potem, zaabsorbowany studiami, pracą, zważał już na nie mniej. Kiedy sytuacja wymagała, aby miał kogoś u swego boku, choćby na jakąś uroczystość, znajdował jakąś dziewczynę i nie zastanawiał się, czy chciałaby zostać z nim na dłużej. Od jakiegoś czasu rolę tę pełniła Halina. Był przekonany, że tak już powinno zostać.

Nie, nie pójdzie jeszcze do Haliny – postanowił po namyśle. Musiał nadrobić w laboratorium stracony w ostatnich dniach czas, gdy pozwolił sobie na bezsensowne spacery z tą małolatą – Olą. Zasiadł szybko do stołu wypełnionego książkami i notatkami. Zapalił lampę. Po chwili świat poza kręgiem światła przestał istnieć. Były tylko rozmaite przekroje mózgu i rdzenia kręgowego oraz rozważania nad funkcjonowaniem poszczególnych ośrodków nerwowych i wzajemnymi zależnościami. Dalej tabele i wykresy pełne liczb wyrażających czasy reakcji na bodźce i sposoby reagowania na drażnienie poszczególnych ośrodków w jego laboratoryjnych badaniach. Poszukiwanie wzajemnych relacji w tym wszystkim i wyciąganie wniosków.

A Oli te rysunki przypominały motyle – pomyślał. Sama była niczym barwny motyl, gdy tak siedziała sama na korytarzu.

Następne dni, po późny wieczór, spędzał w laboratorium albo w czytelni. Pracujący tu od zawsze laborant, starszy już człowiek, pan Michał, lubiący z nudów robić coś na przekór, tym razem milczał współczująco i dostarczał Antoniemu bułki z kiełbasą i gorącej herbaty, bo ten o jedzeniu zapominał. Nie wiedział, że to z głodu ciemnieje mu przed oczami. W końcu oglądane pod mikroskopem preparaty wirowały, zacierały się mgłą, ręka zapełniająca notatkami stosy kartek nie mogła już utrzymać flamastra, myliły się kolory oznaczające na rysunkach odrębne ośrodki czuciowe i motoryczne. Czas było to odłożyć i odetchnąć. Teraz wybierze się do Halinki.

Ona mieszka z matką nieopodal trasy, którą on co dzień przemierza. Czasem wysiada z tramwaju i wbiega po schodach na drugie piętro, gdy spodziewa się, że ją zastanie, co przy jej zapracowaniu nieczęste. Unika tylko zostawania sam na sam z jej matką. Starsza pani trochę przeczulona na punkcie konwenansów, a w nim jeszcze odzywa się rogata dusza i aż go korci, żeby zrobić coś nie tak.

Od najmłodszych lat, on umysł ścisły, co wszystko rozkładał na czynniki pierwsze, bardzo we wszystkim precyzyjny, poddawał w wątpliwość grzeczność, jako otoczkę mającą udowodnić, że się jest kimś lepszym To było dobre dla salonowych bohaterów Prousta. Takich, co nic mądrzejszego nie mieli do roboty! Drażnili go ludzie mający na każdą okoliczność przyklejoną do ust stosowną formułkę grzecznościową, konwencjonalną minę. A tam, gdzie tych formułek nie starczało, odsłaniała się osobowość wyprana z życzliwości, tej płynącej z serca. Tacy zwykle skupieni są na sobie i na tym, jak wypadają w oczach innych. A najbardziej nie lubił powtarzających na każdym kroku: wypada, nie wypada.

Gdy rodzice usiłowali wpoić mu wykwintne maniery, wykrzykiwał przekornie: Ja gwiżdżę na to, czy ktoś mnie uzna za nieobytego! Ja kicham na drobiazgi!”. W liceum zyskał przydomek naukowca, bo zawsze łaził w dżinsach i rozciągniętym swetrze, zatopiony w swych myślach. Jego potrzebę chadzania własnymi ścieżkami pogłębiły jeszcze lata spędzone w akademiku, gdzie wyśmiewano nadmierną układność.

I Halince tłumaczył, że naukowiec nie może marnotrawić czasu na podobne… – i by nie urazić jej ucha słowem „duperele”, kończył – „wykrętasy obyczajowe”!

Jednak w domu Halinki dopasowuje się do panujących zwyczajów. Co jak co, ale nie może zgrywać się na prymitywa. Sam nawet nie wie, że pomimo lat młodzieńczego buntu wszedł w uniform wymaganych form i robi to automatycznie. Niektórzy mają go nawet za przesadnie sztywnego. Tylko kiedy bardzo się stara, by wypaść jak trzeba, zdarza mu się palnąć coś, czego, dobrze wie, że nie powinien. Wszystko przez to, że cały czas skupia się na unikaniu spraw, w których starsze pokolenie mogłoby mieć zdanie odmienne. Przemilcza wszystko, co panie widzą inaczej. Stara się nie zdradzać swych może małomiasteczkowych, może rodem z akademika, poglądów na mieszczuchów z dużego miasta. Kiedy w towarzystwie pojawia się ktoś nowy, nie wyrywa się ze zdradzaniem swych poglądów politycznych, zanim tej osoby nie rozgryzie. Ucieka też od rozmów, gdzie musiałby pokazać swoją przewagę intelektualną, bo po co? W końcu tych rozbieżności, już to politycznych, już obyczajowych, jest tak wiele, że trudno ustrzec się od drobnych potknięć. Czasem zagryza wargę w pół słowa. Na szczęście daleko mu do kolegi z roku, który podczas wizyty w domu swej dziewczyny, pochłonięty dyskusją przy stole, włożył łyżeczkę z cukiernicy do swej szklanki i gdy to zauważył, zerwał się czerwony jak burak i wyszedł. Więcej się tam nie pokazał.

Czasem takie uchybienie zdradza tkwiącą w jego podświadomości przekorę. Po co miałby wbijać szpilę tej poczciwej kobiecie, która udaje, że nie dosłyszała nieopatrznego słowa. Tylko czasem dla równowagi, słuchając opowieści szanownej staruszki, w duchu umniejsza każdy jej zachwyt zwrotem, który w tym domu byłyby nie do pomyślenia: „ale jaja, ale jaja!”. A starsza pani, nieświadoma niczego, cedząc słowa i przeciągając je z emfazą, upaja się opowieściami o czasach świetności swej rodziny, zanim owdowiała. Później trudno już było żyć na poziomie i utrzymać trójkę dzieci. Musiała sprzedać fortepian. Przeprowadzić się do mniejszego mieszkania.

Na szczęście oboje z Halinką są zgodni, że od komplikacji życia konwenansami ważniejsza jest życzliwość dla innych i empatia. Nieraz ktoś na pokaz pilnuje, jak według etykiety zagiąć rożek wizytówki – który i w którą stronę, w danych okolicznościach – a w obcowaniu oschły i kłujący niczym wyschnięty na nieużytkach oset, wywyższający się, uszczypliwy. I co komu po jego niby obyciu?

Coraz więcej mają oboje z Halinką wspólnych poglądów. Mają swoje zwyczaje i sekrety. Od kilku miesięcy, jak przychodzi zmęczony i nie ma nic pilniejszego do zrobienia, Halina wyciąga kartki, długopisy i grają w inteligencję. Nazwa niekoniecznie najwłaściwsza – jak z naukową precyzją to zaraz na początku udowodnił – ale ta zabawa to w końcu niezła stymulacja intelektu. Polega to na wymyślaniu jakiegoś długiego słowa i układaniu z jego liter innych słów, byle jak najwięcej i jak najrzadszych.

Wbrew jego wątpliwościom ufają, że ta gra rozwija jednak szare komórki mózgu, a co najmniej poprawia łatwość wysławiania się, przypominania sobie słów. Nawet wymyślili własną metodę na przypominanie sobie nazwisk. Kiedyś Halina poskarżyła się, że odkąd na seminarium z problematyki pamięci przerabiali książkę o zapominaniu nazwisk, zaczęła mieć w tym względzie trudności. Ustalili, że najlepiej przypomnieć sobie jakieś nazwisko, myśląc o tej osobie i równocześnie wyliczając: a, b, c, d, e, f, g, h… – kolejne litery alfabetu. Z reguły, kiedy dochodzi się do tej, od której zaczyna się to nazwisko, ono samo wyskakuje – jak z procy. Rewelacja! Z pewnością nie oni pierwsi na świecie na to wpadli, ale nie wiedząc nic o tym, sami to wymyślili na własny użytek i byli bardzo z siebie dumni. Tak coraz więcej mieli ze sobą wspólnego.

Kiedyś Halinka, bardzo zakłopotana, co usiłowała pokryć sztucznym śmiechem, uprzedziła go, że stryj Cezary zamierza wybadać go, jakie ma wobec niej zamiary, czy zamierza się z nią żenić, skoro tu już od roku bywa?

Przestraszył się. Więc już tak dawno u niej bywa?! Wydało mu się, że zaledwie kilka miesięcy, najwyżej pół roku.

Halinka, wyrzuciwszy to z siebie, jeszcze się bardziej rozchichotała, jakby się chciała odciąć od poczynań rodziny. Dobrze wiedziała, że oni już od pierwszego dnia, kiedy wtachał z nią po rajdzie namiot na drugie piętro, bacznie go wzięli go pod lupę i czekali na jakąś deklarację.

Pomyślał teraz w popłochu, że zostaje do czegoś zmuszony, a sam nie wie, czy tego chce. W tym momencie Halina wydała się mu mało pociągająca. Chuda jak deska. Uczesana tak jakoś ascetycznie, gładko. Bez wyrazu, bez wdzięku. Szara myszka-pracusia. Zanim jednak uporządkował myśli, dodała:

– Uspokoiłam ich, że się tylko przyjaźnimy i wszelkie indagacje są nie na miejscu.

– Tak! W tej chwili mam na głowie przede wszystkim doktorat!

– Oczywiście – przytaknęła nieswoim głosem. Dopiero po chwili dodała surowo, niczym besztający belfer: – Praca musi być najważniejsza!

Nie wiedział, czy nakazuje to jemu, czy sobie samej. Ale tym go zmroziła.

Potem wyrzucał sobie, że nie złagodził jakoś tej sceny. Pocieszał się, że Halina najlepiej to ujęła, bo jest mądra. Na pewno tak właśnie czuje, bo obce jej wybiegi czy intrygi. Zawsze mówi to, co myśli. Jednak czas jakiś jej unikał. Coś go powstrzymywało. Kiedy jechał tramwajem i mijał przystanek, na którym zwykle wysiadał, by iść do niej, teraz odwracał głowę w drugą stronę.

Sama, jak gdyby nigdy nic, zadzwoniła do niego z zapytaniem: co słychać? Znów potoczyło się wszystko jak dawniej. Wkrótce tamta scena, stawiająca coś na ostrzu noża, stopiła się z codziennością, straciła na znaczeniu. Tylko on każde zdanie dotyczące czegokolwiek w przyszłości zaczął z uporem przybierać słowami: „jak już będziemy razem”. Ona niby tego nie zauważała, ale traktowała go z coraz większą zażyłością, jak gdyby ich wspólna przyszłość była czymś oczywistym. Tylko czasem chwytał jej niepewne spojrzenie, jakby chciała go o coś spytać. Ale natychmiast jej oczy umykały i znów jej spojrzenie było poważne, nawet srogie.

Odchodząc, za każdym razem pogrążał się w głębszej rozterce, czy nie powinien bardziej otwarcie powiedzieć jej: „kocham”. Chyba ją przecież kocha?

Nie każdemu dana miłość jak z powieści. On nie z tych, co z tego powodu szaleją, piszą wiersze, popełniają samobójstwo. Nie tonie w rozważaniach nad istotą swej miłości, nie roztrząsa każdego słowa dziewczyny. Wcale nie pojmuje, skąd ktoś wie, że naprawdę kocha, a kiedy indziej, że nie. Czy nie jest to tylko kwestia radości obcowania z kimś? Dlaczego mówi się, że kocha się tylko raz, a kiedy indziej, że każda miłość jest pierwsza? Jego miłość jest po prostu przekonaniem, że ta dziewczyna jest właśnie dla niego i najlepiej mu właśnie z nią. To chyba starczy. Powie jej to zaraz jutro. Albo następnym razem. Za często nie wypada tam bywać. Uspokaja się. To decyzja na całe życie. Nie wolno działać pochopnie.

Następnym razem zdobywa się, by mówić jej „kochana” i całować pośpiesznie, bo za ścianą jest jej matka i w każdej chwili może wejść, choć jak zauważył, zawsze swe wejście zwiastuje jakimś hałasem. Szura butami w korytarzu, pokasłuje i dopiero puka do drzwi. Ale im nie wypada robić nic, z czym by się musieli kryć.

Halina jest przecież bardzo rozsądna. Uczy dzieci głuchonieme i oddaje się temu całym sercem. Jak tylko się spotkają, relacjonuje mu sumiennie, jakie postępy poczynili jej podopieczni.