Szwedzi w Warszawie - Walery Przyborowski - ebook

Szwedzi w Warszawie ebook

Walery Przyborowski

2,0

Opis

Szwedzi w Warszawie – powieść historyczna Walerego Przyborowskiego wydana w roku 1901. Opisuje ona przygody trzech młodych przyjaciół w okupowanej przez Szwedów w 1656 roku Warszawie. Walery Przyborowski pisał książkę w czasach zaborów, kiedy to nie mógł mówić wprost o problemach nękających rodaków. Sięgnął więc, jak wielu pisarzy, do dziejów narodu. W powieści pojawiają się takie postacie jak niejednokrotnie wspominany król polski Jan Kazimierz, król szwedzki Karol X Gustaw i wielki bohater tamtych czasów – Stefan Czarniecki. Bohaterami powieści są trzej warszawscy chłopcy i rajca miejski, pan Rafałowicz. W postaciach tych zarysowany został profil patriotycznej postawy mieszczańskiej, która przeciwna była kompromisowości szlachty w czasie wielkiego najazdu Szwedów na Rzeczpospolitą. Chłopcy odbywają podróż tajemniczymi podziemiami, które mają prowadzić z warszawskiej Starówki nad Wisłę. Wyprawa ta ma charakter rekonesansu: mają sprawdzić, czy lochami będzie można wprowadzić odsiecz do wnętrza stolicy. Chłopcy przyczyniają się do zwycięstwa nad najeźdźcą. (za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (2 oceny)
0
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Walery Przyborowski

 

Szwedzi w Warszawie

POWIEŚĆ HISTORYCZNA

DLA MŁODZIEŻY Z LAT DAWNYCH

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Ludomir Illinicz (1858-1904), Ilustracja z powieści „Szwedzi w Warszawie” (1901),

licencjapublic domain, źródło: Ilustracja ze strony 267 powieści.

 

Tekst wg edycji:

Walery Przyborowski

Szwedzi w Warszawie

Powieść historyczna dla młodzieży

Z lat dawnych

Wyd. Konstanty Trepte

Warszawa 1901

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-973-7

 

 

ROZDZIAŁ I

W którym jest opowiedziane jak przekupka Maciejowa pokonała trzech żołdaków szwedzkich.

 

 Czerwcowe słońce miało się ku zachodowi i skryło się już poza wysokie kamienice rynku staromiejskiego, których spiczaste dachy rysowały się wyraziście na gorejącem purpurą niebie. Ruch był niewielki; na przyzbach domów tu i owdzie siedziały z dziećmi na kolanach mieszczki i gwarzyły; pod samym ratuszem w licznych kramach widać było ziewające lub kłócące się przekupki; sklepy w kamienicach, oprócz winiarni i szynków, były na głucho pozamykane. Na mieście leżała jakaś przygnębiająca ospałość i smutek, tylko z gromady, przechadzających się dumnie i buńczucznie zbrojnych oficerów szwedzkich, ubranych w wielkie kapelusze z piórami, kaftany łosiowe i wysokie, bronzowej barwy buty, brzmiały rozgłośnie krzyki i śmiechy. Tu i owdzie włóczyły się zgłodniałe i wychudzone psy, grzebiące w kupach śmieci, całemi górami sterczących na rynku.

Z drzwi głównych ratusza miejskiego, wznoszącego się na samym środku rynku, wyszedł młody człowiek i ziewając, stanął nad schodami kamiennemi, po których zstępowało się na dół. Ubrany był w ciemny, kusy żupanik, dobrze podszarzany, w kapelusz słomiany na głowie podgolonej starannie, o włosach ciemnych, nizko przystrzyżonych.

 Szarawary niegdyś karmazynowe, dziś spłowiałe mocno, miał wpuszczone w buty wysokie o żółtych cholewach, a zato czarnych przyszwach. Pod pachą dźwigał fascykuł papierzysków i wielkiemi czarnemi oczami poglądał niedbale i obojętnie dokoła.

 Ale nagle oczy to ożywiły się, bo spostrzegł idącego między kramami pod ratuszem chłopca, może szesnaście lat liczącego. Ton, z głową na dół pochyloną i rękami na tyle założonemi, szedł wolno, leniwie, powłócząc nogami, zapatrzony w ziemię, jak gdyby tam czego szukał. Ubrany był niedbale i ubogo; na głowie kapelusz słomiany miał opadłe skrzydła, a liczne w nim dziury nie osłaniały dobrze głowy od palącego słońca czerwcowego. Kusy kubraczek niewiadomej barwy, przepasany był włóczkowym pasem czerwonym, a ciżmy nizkie wyszarzane były i dziurawe. Jednem słowem wyglądał ubogo i miał minę desperata.

 Stojący na schodach młodzieniec z fascykułem papierzysków pod pachą, zoczywszy owego desperata, zeszedł szybko na dół i zbliżywszy się do chłopca, uderzył go w ramię i zawołał:

 – Kazik, jak się masz?

 Kazik żywo podniósł głowę i rzekł głosem smutnym i płaczliwym:

 – A! to ty… jak się masz?

 Mam się dobrze, ale ty, widzę, jakoś kiepsko i kwaśno wyglądasz!

 – Mój kochany, żebyś ty na to patrzał, na co ja patrzę i to cierpiał, co ja cierpię, tobyś jeszcze kwaśniej wyglądał.

 – No, cóż to takiego? opowiedz mi.

 – Ej, na co się to zdało! – machnął ręką rozpaczliwie Kazik.

 – A może się i na co zdało! cóż ty wiesz?… no, no, opowiedz… może się co poradzi na twój frasunek. Wiadomo ci przecie, że mam łaski i zachowanie wielkie u pana prezydenta Aleksandra Gizy, który też jest mój krewniak, po matce… A przytem zawżdy z tobą byliśmy w przyjaźni, i gdyby nie ta pisanina na ratuszu z powodu tych przeklętych Szwedów…

 To mówił szeptem i obejrzał się trwożliwie dokoła. Ale nikogo w pobliżu nie było i nikt ich rozmowy słyszeć nie mógł, więc prawił dalej:

 Otóż, powiem tobie, że gdyby nie te przeklęte Szwedy, co jeno kontrybucyę na miasto nakładają i w księgach z tego powodu dużo jest pisania, a pan prezydent nie ma się kim wyręczyć, bo nikt tak pięknie jak ja nie pisze, otóż gdyby nie to, tobym co dnia wpadł tam do was na Krzywe Koło, by twej pani matce nogi ucałować, a i z tobą się też nagadać, bo widzisz mam i ja coś do powiedzenia tobie. Ale cóż tam u was nowego?

 – A cóż, Kacperku, bieda aż piszczy. Pani matka wyiskrzyła się do ostatniego grosza na tę kontrybucyę szwedzką i powiadam tobie, że do gęby niema co włożyć. I na dobitkę ten lejtnant pan Landskrona, bodaj go kat spalił… wiesz, co stoi u nas kwaterą, ciągle czegoś nowego wymaga. Zachciało mu się dzisiaj limonów, a u nas chleba niema. Skąd ja mu wezmę limonów? Idę do pana Fukiera, może się zlituje i da na kredyt. Ach, żebyś ty Kacperku wiedział, czego ja tym Szwedom życzę!…

 – No, no! – uśmiechnął się Kacperek – z pewnością nie lepiej odemnie. Ale powiem ci pod wielkim sekretem, że nie długo już ich panowania.

 Wymówił to znów szeptem, oglądając się na grupę żołdaków szwedzkich, którzy pijani, wziąwszy się pod ręce, szli przez rynek, śpiewając ochrypłemi głosami jakąś pieśń zamorską, krzycząc i nogami wywracając kramiki przekupek, koło których przechodzili. Przekupki oczywiście podniosły wielki wrzask, a Szwedzi, wziąwszy się pod boki, z wyzywającemi minami, śmieli się do rozpuku.

 – Widzisz, co się dzieje! – rzekł Kazik, w którego oczach zabłysnął ponury ogień, wargi mu pobladły, a pięść ścisnął w kułak.

 – Ba! – odpowiedział z chłodnym uśmiechem Kacperek – ja codzień na to patrzę i przyzwyczaiłem się do tego. Stary rajca, pan Rafałowicz, który, jako wiesz, jest człowiek mądry i uczony w piśmie, mówi, że człowiek to jest takie zwierzę, które się do wszystkiego przyzwyczaić może. I prawdę powiada, bo ja, na ten przykład, przyzwyczaiłem się już do tych wybryków szwedzkich i ani mię nie ziębią ani grzeją.

 – Ale ja się przyzwyczaić nie mogę! – syknął Kazik – i wszystka krew się we mnie burzy…

 – Pociesz się, bo ci powiadam na pewno, że niedługie Szwedów w Warszawie panowanie.

 – Bój się Boga, co to takiego? skądże to wiesz?

 – A wiem… ale tu na rynku gadać nie będę, bo tu może kto podsłuchać i donieść jenerałowi Wittenbergowi, a wiesz, że on nie żartuje. Nie dalej jak wczoraj obwiesić kazał za długi język jakiegoś szlachcica na szubienicy przed kościołem Bernardynów. A przytem i tobie się śpieszy po one limony… pieprzu bym hultajowi dał, a nie limonów. Idź więc, bo tam twój Landskrona zapewne historye wyprawia, a pani matka ze strachu umiera.

 Kazik na te słowa zgrzytnął zębami, nacisnął kapelusz na oczy i nic nie rzekłszy, ruszył w kierunku sklepu pana Fukiera, który od dawien dawna w rynku handlował winami i rozmaitymi specyałami zamorskimi.

 – Czekaj no! – zawołał za odchodzącym Kacperek – musimy się przecie obaczyć. Mam wiele nowin i mam też pewny projekt. Chcę z tobą pogadać…

 – A i owszem, ale gdzie i kiedy?

 – Otóż to… do ciebie iść nie można, bo tam Szwedów kupa, a to co ci chcę powiedzieć, jest srogi sekret. Ale wiesz co? jak się załatwisz, z temi limonami dla imci pana Landskrony… bodaj się hycel niemi udławił… to przyjdź do pana Rafałowicza. Wiesz gdzie… na ulicy Św. Marcina, w kamienicy Sebastyana, cyrulika…

 – Wiem, wiem.

 – Ba! nic nie wiesz, bo nie wiesz, gdzie się mieści pan Rafałowicz. Ma on na trzeciem piętrze od tyłu dwie izdebki. Tam trzeba wejść, a we drzwi zastukaj trzy razy, bo inaczej pan Rafałowicz cię nie wpuści. Tam będę czekał na ciebie i do syta się nagadamy, ile że pan Rafałowicz jest sam, i jako człek mądry nie poskąpi nam rady i obroku duchowego. Idź więc, załatw się z owemi limonami i przybywaj. A teraz vale, uszy do góry, Kaziku, bo wszystko będzie dobrze. I powiadam tobie na ucho, jeno dla tego, byś fantazyi nie tracił, że takiego dajfeldreku zadamy tym zamorszczykom, że popamiętają przez wieki mazurską łapę. No, bądź zdrów! czekam cię u pana Rafałowicza.

 To rzekłszy, nacisnął kapelusz, poprawił pod pachą fascykuł papierzysków, ogromne pióro mocniej utrwalił za uchem i zniknął za zakrętem murów ratuszowych. Kazik zaś z otuchą jakąś w sercu, pognał do pana Fukiera po limony dla lejtnanta szwedzkiego Landskrony.

 Na rynku tymczasem po dawnemu przechadzali się żołdacy Szwedzcy, śpiewali pieśni, krzyczeli, wywracali kramy przekupkom, bili, kto im się nawinął, tak, że każdy uciekał jak najprędzej i chronił się do domów, by uniknąć spotkania z pijanymi żołdakami. Zrazu kręcili się jeno między ulicą Grodzką, co ją później Świętojańską nazwano, a Jezuicką, ale potem przeszli na drugą połać rynku od ulicy Gołębiej. Tu podle kamienicy „pod trzema murzynami“, miała swój kramik znana całemu miastu pani Maciejowa, wdowa po szewcu, który przez pijaństwo stracił całą fortunę i umarł. Wdowa, ile że miała syna małoletniego, którego trzeba było chować, za resztę grosza założyła sobie kramik z nićmi, tasiemkami, naparstkami, a czasu wiosny handlowała też owocami. Kobieta była poczciwa, zabiegliwa, pracowita, ale wygadana okrutnie. Otyła, upadająca już na nogi, siedziała od świtu do nocy za swym kramem i biada temu, na kogo złość miała lub kto ją obraził. Wtedy spadał na nieszczęśliwego taki potok słów i wymyślań, wypowiadanych krzykliwym i tak donośnym głosem, że po całym rynku się rozlegał, iż nieszczęśliwy zatykał uszy i uciekał z duszą. Znano ją z tego w całem mieście i bano się bardzo, choć jednocześnie szanowano, bo była uczciwą, rzetelną, nikogo na grosz nie skrzywdziła, bogobojną, a synów jak się należy wychowała. Starszy, Maciuś, bo takie samo imię nosił, jak nieboszczyk ojciec, był już czeladnikiem szewskim i prowadził się porządnie, młodszy Janek terminował u stolarza, pana Andrzeja Kuliga na Nowem Mieście. Obaj chłopaki byli porządni co się zwie, matkę szanowali i bali jej się okrutnie, bo jak co zawinili, to im płazem nie puszczała, nawet starszemu Maciusiowi, choć był czeladnikiem i wąs mu się puszczał. Nieraz tak go sprała i za czuprynę wytargała, że chłopak aż łzy miał w oczach.

 Otóż trójka pijanych Szwedów, nadokazywawszy się od południowej strony ratusza, przeszła teraz na północną i zataczając się, krzycząc i śpiewając, nagle znaleźli się przed kramem pani Maciejowej. Ta spojrzała na nich groźnie i machając ręką, rzekła po polsku:

 – Poszli precz! czego tu stoicie? czego chceta?

Ale oni zaczęli się śmiać i jeden tak silnie kopnął nogą w kramik, że wszystkie rozłożone na nim nici, naparstki, tasiemki, guziki i owoce rozleciały się na wszystkie strony. Maciejowa zaczerwieniła się cała jak burak, a w jej małych sinych oczach zajaśniały pioruny. Choć z ciężkością się ruszała z powodu słabości nóg, teraz jednak zerwała się odrazu i dużym garnkiem z barszczem, który z obiadu został, trzasnęła w łeb najbliższego Szweda. Garnek rozleciał się na części i pokaleczył żołdaka, a przytem barszcz się wylał i całą twarz mu na czerwono umalował. Zrobił się straszny krzyk i dwaj towarzysze poszkodowanego dobyli pałaszy i rzucili się na Maciejową, chcąc ją zarąbać, ale ta, wrzeszcząc w niebogłosy, nie ustąpiła ani kroku, tylko chwyciwszy starą drapakę, która w kącie kramiku stała, tak dzielnie nią wywijać zaczęła i tak prać bez litości pijanych Szwedzisków, że nie tylko nic jej zrobić nie mogli, ale sami potracili kapelusze i gęby mieli szpetnie podrapane. Rzucali się wprawdzie zawzięcie z gołemi szabliskami w garści, ale że nie byli trzeźwi, więc ciosy ich padały na daszek kramiku, a przytem zbiegło się dużo ludzi na krzyk Maciejowej i jak mogli, tak jej bronili.

 Właśnie w tej chwili zjawił się Kazik, wracający z limonami od pana Fukiera. Spostrzegł on, że jeden ze Szwedów, widocznie trzeźwiejszy, przestał rąbać pałaszem, a natomiast gotował się przebić zdradzieckim sztychem broniącą się walecznie dzielną przekupkę. Widząc to Kazik, który znał się a nawet przyjaźnił z synom Maciejowej, czeladnikiem Maćkiem, nie wiele myśląc, tak zręcznie i szybko podstawił nogę Szwedowi, że ten jak długi runął na ziemię. Zaraz też znalazło się kilku ochotników, którzy leżącego Szweda poczęli niemiłosiernie okładać kijami, a Kazik spostrzegłszy biegnący ront szwedzki i widząc, że tu niema na co czekać, drapnął co żywo do domu. Ront rozpędził zbiegowisko, a pokaleczonych Szwedów i biedną Maciejową zabrał ze sobą do kordegardy w Zamku.

 

 

ROZDZIAŁ II

W którym Kazik zapoznaje się w przykry sposób z piernikami pani Maciejowej.

 

 Kazik, załatwiwszy się z onemi limonami, które matka jego, pani Juliuszowa Ginterowa, wdowa po rajcy miejskim, sama zaniosła do kwatery oficera szwedzkiego Landskrony, wyrwał się zaraz z domu, żeby najprzód zobaczyć, co się tam dzieje na rynku, a potem pójść, jak się umówił z Kacperkiem, do pana Rafałowicza. Okrutnie był ciekawy, co to za nowiny ma Kacperek, nowiny pocieszające, co w tych ciężkich czasach było rzadkością wielką.

 Biegł tedy żwawo, choć już mrok zapadał, a rzadkie latarki przy domach, z rozkazu Szwedów zaraz po zachodzie słońca zapalane, nie mogły dostatecznie rozświecić zacieśnionych ulic. Kazik czuł się w jakiemś wesołem usposobieniu, bo najprzód Kacperek miał mu coś pocieszającego powiedzieć, potem, że będzie gadał z panem Rafałowiczem, który był mężem statecznym, uczonym i bardzo lubiał takich smyków jak Kazik, a wreszcie, że Szwedowi podstawił nogi przy kramiku Maciejowej, tak że ów żołdak zarył nosem w błoto. Ciekaw też był bardzo, jak się ta przygoda skończyła.

 Ale zaraz wesołe usposobienie Kazika pierzchło, gdy zobaczył kramik Maciejowej rozbity na szczątki, a koło niego kręcił się starszy jej syn, czeladnik szewski Maciuś z latarką w ręku, zbierał rozrzucone nici, paciorki, szpilki, jabłka i pierniki i zawodził głośno:

 – O laboga! laboga!

 Maciuś był chłopak wysoki, cienki jak tyczka, o nogach podobnych do dwóch długich patyków, z szyją jak u żórawia, na której chwiała się główka drobna, szczecinowatym, rudym włosem porosła. Brzydki był jak nieszczęście; oczka miał małe, siwe, głęboko zapadłe, nos pałkowaty i zawsze czerwony jak burak, co zapewne odziedziczył po ojcu, pijaku koronnym. Powolny był nadzwyczajnie, mruk zawołany, ale zresztą chłopak poczciwy z kościami. Stał teraz pochylony nad ruiną dobytku matczynego, rozpaczliwie wymachiwał długiemi rękami, podobny do wiatraku i żałośliwie zawodził:

 – O laboga! laboga!

 Kazik zbliżył się do niego z tyłu, uderzył go w ramię i zapytał:

 – Maciek, co tobie?

 Maciuś powoli, systematycznie zwrócił się całem ciałem do pytającego, podniósł latarkę w górę, zaświecił nią w oczy Kazika i wytrzeszczając zabawnie swe małe oczy, krzywiąc się szkaradnie i pociągając nosem, rzekł:

 – A! to ty?

 – A ja, jak widzisz. Ale czegóż ty tak lamentujesz?

 Maciuś zrobił wolno półobrotu, długą swą rękę wyciągnął, wskazując na kram rozbity i rzekł:

 – A tego.

 – To Szwedy zrobiły?

 – Uhu!

 – No i cóż, czy się to na co zda jeszcze? czy ocalisz co towaru?

 – Nic.

 I kiwając żałośliwie głową, pociągając nieustannie nosem, znów począł lamentować:

 – O laboga, laboga!

 – A gdzież jest matka, pani Maciejowa?

 – Matka? – powtórzył Maciuś.

 – No tak! gdzie ona jest?

 – Wzięli ją.

 – Kto ją wziął?

 – Szwedy.

 I jak gdyby przypomniał sobie całą grozę swego położenia, pociągnął gwałtownie nosem, oczkami zaczął rozpaczliwie mrugać i po dawnemu zawodzić:

 – O laboga! laboga!

 – Cicho byś był do paralusza! – zawołał gniewnie Kazik – co twoje babskie lamenty pomogą! jeszcze przyjdzie ront szwedzki i zabierze cię do kordegardy i tam cię oćwiczą srodze.

 Maciuś spojrzał wystraszony na Kazika, obejrzał się dokoła trwożliwie, czy w rzeczy samej rontu gdzie w pobliżu niema i odrazu ucichł.

 – Gadajże mi teraz – mówił dalej Kazik – co się z twoją matką stało?

 – Wzięli ją.

 – To wiem, ale dokąd ją wzięli?

 – Do zamku.

 – Do zamku? o! to źle!… to bardzo źle! – szeptał Kazik na pół do siebie na pół do Maćka – tam jest gubernatorem pan Gildesterna, człek srogi. No i cóż ty myślisz robić?

  – A nic.

 – Cebula jesteś i koniec! Czego tu stoisz? to wszystko teraz nic nie warte. Wiesz co? chodź ze mną!

 Maciek obejrzał się wolno na szczątki kramiku, podrapał po szczecinowatej głowie i jak gdyby widok tej ruiny obudził w nim poprzedni żal, zaczął rozpaczliwie machać długiemi rękami, pociągać nosem i lamentować:

 – O laboga! laboga!

 – Stulże gębę do stu katów, czy chcesz, żeby cię Szwedy osmagały?

 – Nie chcę! – zawołał żywo Maciek, trwożliwie spoglądając dokoła.

 – Więc bądź cicho i chodź ze mną!

 – Dokąd?

 – Zobaczysz.

 Maciek swoim zwyczajem leniwie obejrzał się na szczątki kramiku i szlochając, spytał:

 – A to?

 Kazik chwilkę pomyślał i rzeki:

 – Masz racyę, szkoda tego tak zostawić. Masz tu gdzie koszyk?

 – Mam… tam! i wskazał na głąb kramiku.

 – Więc dawaj go, pozbieramy to wszystko i zabierzemy.

 Upłynęło dość czasu, nim Maciek się poruszył, dostał się do kramu i tam pośrodku mnóstwa rupieci, wydobył duży z wikliny koszyk. Kazik niecierpliwił się, nalegał, wołał:

 – A żywo! ruszajże się! cap jesteś, mazgaj i cebula zatracona!

 Maciek w milczeniu znosił te wymyślania, z obojętnością taką, jakby się one jego nie tyczyły, ale wcale żwawiej się nie ruszał.

 Wolno, systematycznie wydobył kosz, otrząsnął go, wyprostował się, pociągnął nosem, odetchnął głęboko i mruknął:

 – A tom się zmachał!

 – Zmachał się! nie wiem czem! – zawołał Kazik – bodajże cię! – dawajże ten koszyk!

 Maciek wolno podniósł kosz, zarzucił na plecy i ostrożnie wyciągając swe długie, cienkie nogi, przeszedł przez różne szczątki i stawiając kosz przed Kazikiem, rzekł:

 – Masz!

 I znów się przeciągnął, westchnął i szepnął:

 – A tom się zmachał!

 Kazik już nic nie rzekł na to, mruknął tylko coś pod nosem i począł żwawo zbierać różne przedmioty, rozrzucone po ziemi i wkładać je do kosza. Maciek stał, patrzał na to i nagle ni stąd ni zowąd zaszlochał i zajęczał tak głośno, że się aż rozlegało dokoła:

 – O laboga! laboga!

 Kazik aż podskoczył z gniewu i przypadłszy do Maćka, wymierzył mu w bok potężnego kułaka pięścią, wołając:

 – Stulisz ty gębę, cebulo! zabieraj mi się zaraz do roboty, bo ja tu czasu nie mam bawić się z tobą, ośla głowo!

 Maciek spojrzał na Kazika, otrząsnął się po kułaku i rzekł:

 – Nie bij!

 – Jakże cię nie bić, kiedyś cap.

 – A nie cap, jeno Maciej Dratewka.

 – Zabieraj się do roboty, bo cisnę wszystko i zostawię cię tu samego.

 Na tę groźbę Maciek nakoniec schylił się i począł powoli zbierać pierniki, motki nici i wstążek, orzechy, i układać to wszystko do kosza. Nie szła mu ta robota, bo ciągle wzdychał i szlochał, ale wreszcie zebrano co się dało i kosz został tem wszystkiem w trzech czwartych napełniony. Gdy to zrobiono, Maciek przeciągnął się, odetchnął głęboko i szepnął:

 – A tom się zmachał.

 – Czem?

 – A tem.

 – Baran jesteś! cóż to? trochę rupieci pozbierać, to u ciebie robota?

 – A ino!

 – Nie gadaj, zabierajmy kosz, ty weź za jedno, a ja za drugie ucho.

 – Zaraz.

 – Śpiesz się!

 – Niech sobie odpocznę.

 – A bodajże cię Szwedy ubiły! Po czem ty będziesz odpoczywał?

 – Spociłem się.

 – Spociłeś się?

 – Tak, – krzyż boli.

 I oglądając się dokoła, znów począł nosem pociągać, oczkami ruszać i nagle jak nie ryknie na cały rynek:

 – O laboga! laboga!

 Kazik aż podskoczył i już nie wiedział co robić, ale na szczęście rozległy się miarowe kroki żołnierzy, idących rontem.

 – Ront idzie! – syknął Kazik – bierz kosz i uciekajmy!

 To poskutkowało. Maciek porwał koszyk i wyciągając swe długie nogi, machając ręką, puścił się tak szalonym pędem, że Kazik, który trzymał kosz za drugie ucho, ledwie był w stanie nadążyć. W jednej chwili znaleźli się na Wązkim Dunaju.

 Tak ubiegłszy kilkanaście kroków, Maciek, czując, że już niebezpieczeństwo spotkania się z rontem minęło, nagle zatrzymał się tak gwałtownie, że Kazik, nie spodziewając się tego, wpadł na kosz i głową zanurzył się między pierniki, nici i wstążki.

 Maciek wolno odwrócił się i spostrzegłszy towarzysza w takiej pozycyi, ciężko wydobywającego się z kosza, począł się piskliwym głosem śmiać.

 – Hi! hi! hi!

 Ale Kazik wygramolił się nakoniec z kosza i opłakaną miał fizyognomię, bo natknął się twarzą na jakiś miększy piernik, który mu się przylepił do nosa. Ujrzawszy to, Maciek aż chwycił się oburącz za brzuch i zanosił się od śmiechu:

 – Hi! hi! hi!

 Kazik wściekły od gniewu, otarł z twarzy rozpłaszczony piernik i przyskoczywszy do Maćka, zapytał gniewnie, ściskając pięście:

 – Czego się szewska smoło śmiejesz?

 – Z ciebie.

 – Ze mnie? dla czego!

 – Boś żółty na gębie. Hi! hi! hi!

 Kazik, niewiele myśląc, wymierzył mu pięścią jeden i drugi potężny raz pod bok i rzekł:

 – Masz! masz! śmiejże się teraz!

 – Nie bij – mruknął Maciek.

 – Czego stoisz? weź kosz, bo dalibóg nie wytrzymam. Po coś stanął?

 – Żeby odpocząć.

 – Po czem?

 – Zmachałem się!

 – Weźmiesz ty koszyk? bo inaczej, jak mię widzisz, zostawię cię tu na środku ulicy samego i rób sobie co chcesz.

 Na tę groźbę Maciek westchnął, wziął kosz leniwie i już teraz wolnym krokiem szedł naprzód. Ale niebawem na rogu ulicy Piwnej, a jak ją wtedy nazywano, św. Marcina, zatrzymał się, kosz postawił i mruknął:

 – A tom się zmachał!

 Ale Kazik już nic nie mówił, tylko gniew tłumił w sobie, bo widział, że z upartym i leniwym Maćkiem nic nie poradzi. Milczał więc i w ten sposób, posuwając się wolno, zatrzymując się co kilka kroków, przyczem Maciek wzdychał i połą od żupana obcierał pot z czoła, dostali się nakoniec do kamienicy zamieszkałej przez pana Rafałowicza.

 – Chwała Bogu! – szepnął Kazik – bo dalipan, dłużej już bym nie wytrzymał z tym gamoniem.

 Nie mało jeszcze było kłopotu, nim kosz wywindowali na trzecie piętro, ale przecie trudnego tego dzieła dokonali, na wielkie wzdychanie i jęki Maćka.

 

 

ROZDZIAŁ III

W którym pani Hipolitowa występuje na scenę.

 

 Pan Rafałowicz, mąż leciwy i poważny, zajmował w kamienicy Sebastyana, cyrulika, na trzeciem piętrze dwa pokoiki z kuchnią. W tej królowała niepodzielnie pani Hipolitowa, gospodyni i kucharka, kobieta niemłoda, otyła, wiecznie zagniewana i gadatliwa nad miarę. Owego wieczora czerwcowego, podawszy swemu panu gorącej polewki winnej z grzankami, siadła sobie w kuchni i zadziawszy na nos ogromne okulary, zabrała się niby do cerowania jegomościnej bielizny, ale że w kuchni było gorąco, więc dzierżąc w jednej ręce igłę z nitką, w drugiej koszulę, zdrzemnęła się na dobre. W kuchni było dużo much i te, znalazłszy tak obfity pokarm, jakim było spocone oblicze pani Hipolitowej, obsiadły je tłumnie i gryzły niemiłosiernie, na co jednak drzemiąca zgoła niezważała, ale zapadając w coraz większy sen, chrapać sobie na dobre zaczęła.

 W tej właśnie chwili ktoś delikatnie do drzwi zastukał. Zrazu pani Hipolitowa tego nie słyszała, ale nakoniec, gdy pukanie się powtórzyło i stawało się coraz silniejszem, zerwała się na równe nogi i nie mogąc się zoryentować, przeżegnała się, szepcząc:

 – W Imię Ojca i Syna, a co to?

 A gdy się pukanie znów rozległo, pobiegła do. drzwi i nie otwierając, zapytała:

 – Kto tam?

 – Ja.

 – Co za ja?

 – Kazimierz Ginter.

 – Ginter? co za Ginter?

 – A przecie mnie pani Hipolitowa zna. Jestem syn starej Juliuszowej Ginterowej z Krzywego Koła.

 – Aa! a czegóż ty, smyku, chcesz po nocy?

 – Mam sprawę do pana Rafałowicza. Przyszliśmy tu z Maćkiem Dratewką.

 – Z kim?

 – Z Maćkiem Dratewką.

 – A to co za licho?

 – Nie licho, jeno syn przekupki Maciejowej.

 – Aa! a on czego chce?

 – Też przyszedł do pana Rafałowicza, Ale niech nas jejmość puści, bo czegóż my tu będziemy wystawali na schodach?

 – Nie mogę, tegoby jeszcze brakowało. Pójdę przódy, poradzę się jegomości. Kto tam wie, czyś ty Ginter? a może jaki zbój albo, co gorsza, Szwed. Czekajcie, zaraz wrócę.

 Pobiegła, jak mogła najprędzej do drugiej izby, gdzie pan Rafałowicz, ubrany w dostatni kitajkowy żupan, siedział sobie w wielkiem krześle, psią skórą wybitem i popijając wino grzane, przerzucał kartki w jakiejś wielkiej księdze. Był to już człowiek niemłody, łysy zupełnie, z ogromnymi jak wiechcie wąsami, na dół opadającymi, surowy z wejrzenia, pomarszczony jak purchawka, otyły, o oczach dużych, czarnych i nadzwyczaj bystrych.

 – Jegomość, jegomość! – zawołała Hipolitowa, wtaczając się do izby.

 – A co? – zapytał spokojnie Rafałowicz, podnosząc oczy.

 – Przyszło jakichś dwóch smyków, alem ich nie puściła, bo to może Szwedy.

 – Cóż to za smyki? jak się zowią?

 – Jeden peda co jest synem starej Ginterowej z Krzywego Koła, a drugi przekupki Maciejowej z rynku.

 – A Kacpra tam niema?

 – Niema.

 – No, więc idź jejmość i wpuść tych dwu smyków. Zobaczymy czego chcą.

 – A nóż to Szwedy przebrane?

 – Nie plotłabyś jejmość nie do rzeczy! Idź i wpuść ich.

 Pani Hipolitowa pokiwała głową i przeżegnała się, idąc do kuchni.

 – W Imię Ojca i Syna... jegomość tota zawsze z tymi smykami ma jakieś konszachty. Ha! niech się dzieje wola Boża!

 Otworzyła drzwi i na wielkie swoje przerażenie ujrzała najprzód Maciusia, ciągnącego kosz, za nim Kazika, a wreszcie Kacpra, który właśnie także nadszedł. Ale jeżeli długa, cienka postawa Maćka, ciągnącego kosz z trzaskiem i hałasem i stękającego swe „o laboga, laboga,“ przestraszyła Hipolitową, to widok Kacperka, którego znała dobrze, jako codziennego nieomal gościa jej pana, uspokoił ją zupełnie. Jednakże zaciekawiona co znaczy ten kosz olbrzymi, lękając się (bo to jej przez myśl przebiegło) czy w nim niema ukrytych jakich pół tuzina Szwedów, zapytała żywo Maćka, który najbliżej niej stał:

 – A to co?

 – Kosz – odrzekł Maciek spokojnie.

 – Jać to wiem, że kosz, ale co w nim jest?

 – Towary.

 – Towary? jakie towary?

 – Matusine.

 I Maciek przeciągnął się, ziewnął i zajęczał:

 – O laboga, laboga! a tom się zmachał!

 – W Imię Ojca i Syna, ki licho... Panie Boże odpuść! – zawołała Hipolitowa, patrząc na Maćka.

 Ale już Kacperek wysunął się naprzód i dowiedziawszy się od Kazika na schodach o wszystkiem, co się stało na rynku, rzekł:

 – Niechno pani Hipolitowa się nie boi. To są towary z kramiku starej Maciejowej, który Szwedy rozbili.

 – Szwedy? o! niecnoty!

 – Niechno nas jejmość wpuści do pana.

 – A idźcie, czeka tam na was. Ale cóż będzie z tym koszem?

 – Ostanie tu.

 – Jakto ostanie? a nuż Szwedy się o tem dowiedzą?

 – Niech się pani Hipolitowa nie boi, nie dowiedzą się.

 To rzekłszy, Kacperek ruszył przodem do izby pana Rafałowicza, a za nim milczący Kazik i Maciuś, stękając i jęcząc swoje:

 – O laboga! laboga!

 Pan Rafałowicz przyjął ich z wesołą twarzą, ale zaraz Kacperka zapytał, wskazując na Kazika i Maćka:

 – Witaj mi, Kacperku! a ich po coś przyprowadził?

 – Przyszli do jegomości po radę i pomoc.

 – Aha! – rzekł na to pan Rafałowicz – siadajcie. A może się czego napijecie, hę?

 – O! jabym się napił! – zawołał dyszkantem Maciuś.

 – Zaraz. Hej! Hipolitowa!

 Klasnął w ręce i niebawem zjawiła się Hipolitowa, stanęła we drzwiach i opryskliwym głosem zapytała:

 – Czego?

 – Niemasz ta czego dać napić się tym młodzieniaszkom?

 – Napić się? a skądże? a przytem takim smykom nie godzi się i nie zdrowo jest pić. Pan Jezus dał wodę na to, by ją pić, a reszta to są... Panie Boże odpuść... dyabelskie, z przeproszeniem jegomości, wynalazki.

 – No! no! – uśmiechnął się pan Rafałowicz, nie zrzędziłabyś, stara, jeno daj czego, bo jakże gadać o suchem gardle?

 – Jegomość to ta zawsze sprowadza do siebie tych smyków i obaczy jegomość, że z tego będzie jeszcze jaka galimatya.

 – Dobrze! dobrze! przynieś jeno co pić.

 – Nie mam nic, jeno dzbanek podpiwku.

 – Daj i podpiwku, skoro nic innego niema, jeno prędko, a drzwi od schodów zamknij i nikogo nie wpuszczaj.

 Hipolitowa spojrzała złemi oczami na siedzących chłopców, zwłaszcza na Maćka, którego figura najbardziej się jej niepodobała, chciała coś rzec, ale splunęła i wyszła. Wkrótce wróciła z dzbanem glinianym i czterema szklanicami z zielonego szkła i zabierała się do wyjścia, mrucząc coś pod nosem niechętnie. Wychodząc, jednak spojrzała na Maćka, który przysiadł był sobie na nizkim kufrze w kąciku, a że miał nogi niezwykle długie i cienkie, więc je wyciągnął, a sam ziewał szkaradnie i jęczał przyciszonym głosem, bo miał wielki respekt dla pana Rafałowicza:

 – O laboga! laboga!