Sztuka życia - Damian Jackowiak - ebook + książka

Sztuka życia ebook

Damian Jackowiak

4,0
21,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Samotny ojciec, porzucony przez miłość swojego życia, wyjeżdża z dorastającą córką do Bukowiny Tatrzańskiej. Pozornie niewinna podróż staje się okazją do rozliczenia z przeszłością. Fikcja miesza się z rzeczywistością, a Sztuka życia uczy nas, że zawsze warto doszukiwać się drugiego dna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 156

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mieszkajaca96

Dobrze spędzony czas

"Nieważne są powody, choć może i ważne, ale co liczy się to puste miejsce na zdjęciach i puste krzesło przy stole, puste miejsce w łóżku i puste miejsce w szafie, pozostawiła po sobie pustkę." Nie jestem pewna czy kiedykolwiek dodawałam w poście więcej zdjęć niż jedno 🤔 Ale nie pamiętam też kiedy miałam taki problem ze zdefiniowaniem książki i właśnie mnie oświeciło, że to taka historia, której się nie określa, lecz którą się rozkoszuje. To taka książka, której się nie przypisuje gatunku i tematyki, ponieważ będąc po lekturze ma się mieszane myśli ale nie w ten sposób, że ciężko stwierdzić czy się podobała czy nie, ale w taki sposób, że wywołuje ona tyle emocji na kilku różnych etapach. Powiedziałabym, że to książka o sztuce w dosłownym tego słowa znaczeniu, ponieważ jest jej sporo i jest opisywana w tak delikatny i piękny sposób, że czuć jej artyzm. Można przymknąć oko widząc wyimaginowany pędzel sunący po płótnie, czy słowa powstające na niezapisanych stronach. Ale to też książka ...
00



Dla nieznajomej poznanej w kawiarni

Ona

Kap, kap, kap.

Jedna kropla za drugą, każda uderza w parapet z całych swych sił – w końcu przebyć taką drogę z chmur aż na dół, pod moje okno, to spora droga, można się rozpędzić. Kap, kap. Nie otwieram jeszcze oczu. To taki przyjemny dźwięk. Kap, kap. Zdaje mi się, ale chyba przybiera na sile. Deszcz, jakby chciał wymusić moją pobudkę, jakby liczył, że zaraz wygramolę się z wyra, choć w taki sposób tego nie osiągnie. Lubię go. Otwarte okno, irytujące uderzenia o szybę, i ten zapach, świeży zapach deszczu. To woń czegoś takiego, sam nie wiem… nadziei! Tak, to zapach nadziei przedarł się przez moskitierę – krople lubię, robactwa nie! Orzeźwia, daje chęć do życia, choć i nawet ta chęć nie wyciągnie mnie dziś z łóżka. To moje łóżko, to mój dzień i dziś spędzę go właśnie tutaj. Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje. Niech dziś, Bóg zachowa to dla siebie – ja tego nie chcę. Chcę ten dzień leżeć, wdychać zapach deszczu – niech nie przestanie padać! – i nie wiem, może zamówić pizzę, bo nie oszukujmy się, kucharzyć dziś nie zamierzam, a niech mnie, może popiję ją piwem, zimnym z lodówki, może obejrzę ten serial o którym wszyscy ciągle mówią i podniecają się, cały dzień wystarczy by przekonać się jak denny on jest. Jak tylko otworzę oczy, zrobię to, zmarnuję ten dzień, oddam się lenistwu, odpocznę. Ale jeszcze nie. Nie otwieram jeszcze swych oczu. Zapach jest niemal namacalny, gdy odebrałem sobie ten zmysł, gdy wyłączyłem wzrok z równania. Jaki piękny, jaki wspaniały… nie otwieram oczu!

– Tato! Tato!

Otworzyłem oczy.

Kiedy zbudzi cię coś ze snu – budzik na ten przykład – ciężko poczuć radość w sercu. Ale gdy budzi cię ona, wtedy jakoś… wtedy jakoś ją czuję. Nie jestem zły, nawet nie czuję zmęczenia, choć spałem niewiele i więcej budziłem się niż spałem. Ona polega na mnie, wymusza na mnie, żebym miał siły. Bo ja muszę mieć siłę, by ona mogła znaleźć we mnie oparcie. Takie to proste. Jestem ojcem, muszę nim być dla niej, bez gadania.

Nie było deszczu. Ciepłe promienie słońca wdzierały się przed okno, świeciły mi wprost na twarz – jaki to był zawód! Piękna pogoda, ble, takiej nie chciałem. Deszcz był w moim śnie, a raczej przedsionku, tym pomiędzy jawą a snem, lecz zupełnie jak sen zniknął.

Pojawiła się ona. Córka. Stała tam między framugami drzwi – nie musiała ich otwierać, od dzieciństwa – jej dzieciństwa – śpię przy otwartych. Chciała, żebym miał otwarte. Odkąd tylko zaczęła mówić, powiedziała, żeby były otwarte, i są. Żaden kawał drewna nie stoi nam na drodze. To nie mój pokój, to jej pokój, kiedy tego chce, kiedy ma gorszy dzień i chce po prostu być w nim, czy śni jej się koszmar i chce się wślizgnąć do bezpiecznej przystani, jakim jest łóżko rodziców i kołdra o zapachu, z którym dorastała. Oczywiście z każdym rokiem coraz rzadziej przychodziła, coraz lepiej radziła sobie z nocą, czasem nawet przymykała swoje drzwi, które notabene też pozostawiała otwarte cały czas. Wiedziałem, że gdy zamknie je kompletnie, będzie to niosło symboliczny ciężar jej dorosłości, ale jeszcze nie zamknęła, przymykała jedynie – zostawiała tę małą, wąską, nikłą przestrzeń między drzwiami a futryną. Jeszcze chciała, bym nad nią czuwał. Czuwałem i czuwać będę dalej. To umowa, którą podpisuje się bez długopisu czy adwokata, to umowa z miłością i życiem, że dziecko jest twoim wszystkim, ona i tylko ona. Miała wiele imion w dniu jej narodzin i dziewięć miesięcy wcześniej, bo nie mogłem się zdecydować, ale musiałem wybrać jedno; nie chciałem nadawać jej dwóch imion, w końcu ona jest tak silnym charakterem, piękną indywidualnością, że posiadła jedno imię, jedno imię na własność – Liliana. Moja mała Lili.

Pamiętam ten dzień, a może raczej pamiętam te dwa dni, gdy tej kobiecie z dziewięciomiesięcznym brzuchem odeszły wody. Spędziliśmy wtedy trzynaście godzin, zanim na świecie pojawiła się nowa istotka, niczym nowy mieszkaniec w mieście, który wywraca do góry nogami życie całej społeczności, taka była nasza dziewczynka, nowym mieszkańcem naszego domu, który wywróciła do góry nogami. Trzynaście godzin rodzenia to chwile, kiedy mężczyzna zaczyna darzyć kobietę nowym rodzajem uczucia, nowym szacunkiem – choć wcześniej i tak go posiadał wobec niej, ale ten szacunek miesza się z podziwem, czystą adoracją jej naturalnej siły. Mówiłem o dwóch dniach, bo w szpitalu znaleźliśmy się w czwartek, rodzić zaczęła wieczorem, a urodziła rano w piątek. Nie spałem ani minuty, oczywiście ona też nie, no i Lili jak się urodziła też nie spała. Byliśmy tak we troje, wszyscy zmęczeni, z oczyma na zapałki, ale przytomni, przeżywając tą chwilę wspólnie, poznając się, jak grupka nieznajomych, którzy nie wiedzą, czy podać sobie dłoń, czy pocałować w policzek, czy rozmawiać o tym czy o tamtym. Tacy byliśmy my, trójka znajomych nieznajomych, którzy uczyli się dopiero siebie. Mówią, że uczucia to jakiś związek chemiczny, jakaś reakcja w mózgu, która powoduje jakiś konkretny efekt. Jeśli mają rację, to moja głowa eksplodowała, bo te substancje zmieszały się w coś niepojętego.

Mała zasnęła.

– Chcesz ją potrzymać? – zapytała mnie matka tej cudnej dziewczynki.

Czy chcę ją potrzymać? Bałem się, była taka delikatna, jak porcelanowa figura, a ja byłem tym słoniem, który mógł zniszczyć wszystkie figurki w składzie porcelany. Była nieskazitelna, czysta, jej skóra nie posiadała żadnych rys, była najpiękniejszym obrazem, jaki mógłby malarz kiedykolwiek namalować, i ja miałem ją potrzymać. W tych rękach, tych rękach pełnych grzechów i odcisków, nieczułych bochnów chleba? Weź, weź, nie bój się, zachęciła mnie zmęczona mama po porodzie. Właśnie, ona przeżyła poród, zrobiła tak wiele, a jeszcze ma siłę, by dać mi siły, co za kobieta!

Weź się w garść, ogarnij się człowieku!, krzyczałem na siebie w myślach.

Podała mi ją. Zdecydowała za mnie, za co dziękuję jej każdego dnia. Wziąłem córkę na ręce. Wyglądała jak… jakbym trzymał własne serce na dłoni. Czułem jej ciepło, i delikatny oddech, mała klatka piersiowa poruszała się w górę i w dół. Miała zamknięte oczy, nie obudziła się, nie zaczęła płakać, ale ja zacząłem. Nie panowałem nad tym, jakbym przecież mógł zapanować nad kroplami pochodzącymi wprost z morza łez? Jedna za drugą, niczym buntownicy, uwolniły się spod jarzma władcy i wyruszyły we własną podróż ku wolności i wielkiej tajemnicy życia. A ja w ręku trzymałem klucz do tej tajemnicy, odpowiedź na największy sekret istnienia. Dlaczego? Dla niej.

Pamiętam, co wtedy czułem, kiedy ona tak spała w moich ramionach, jej mama zasnęła na szpitalnym łóżku i ja jedyny, który tego dnia nie mógł spać. Wcale nie chodziło o to, że nie byłem zmęczony, bo byłem; że nie chciało mi się spać, bo chciało. Ale nie mogłem. Usiadłem w fotelu z córką na rękach – nadchodził czas, kiedy pielęgniarka miała przyjść po nią – i patrzyłem na jej twarz. Była dzieckiem, nie mogła być podobna do któregokolwiek z nas, ale jednak. W tym sposobie jak spała, jak bezwładnie jej kciuk powędrował do ust, widywałem to u jej matki, były jak dwie krople wody, swoje odbicia. Spoglądałem to na matkę, to na córkę, obie piękne, obie wyglądały tak niewinnie, tak spokojnie i sama myśl, że ona jest ze mną i razem mamy małą Lili, i że razem wrócimy do domu, ułożymy ją w kołysce w naszej sypialni, żeby cały czas znajdowała się blisko nas, to uczucie obezwładniającego szczęścia, ta myśl, że to one teraz są moim życiem, że to nie są trzy różne historie trzech różnych osób, a jedna wspólna. To jest nasze życie, pomyślałem, a po chwili pojawiła się pani o miłej twarzy i miłym głosie. Chce ją zabrać, ale tylko na chwilę – kilka godzin może, mimo to poczułem dziwne ukłucie, gdzieś pod skórą. Czy tak już będzie zawsze, gdy będziemy musieli się żegnać? Za każdym razem, kiedy odprowadzę ją do szkoły? Do przedszkola? Siedziałem jeszcze trochę, wpatrzony w kobietę, która dała mi największy cud. W takich chwilach zamyka się oczy, jedyne, co się widzi, to tą okrągłą buźkę wyglądającą jak serce, jej i moje, nasze wspólne serce. To chwila, kiedy mówimy sobie, że wszystko jest dobrze, bo w takich chwilach jest.

Trzymałem ją w rękach. Nie wiedziałem, co to znaczy być ojcem. Bałem się. Byłem przerażony. Ale oto leżała na mojej dłoni. Ta mała istotka, okrągła, różowa, śpiąca. Poczułem się, jakbym trzymał w ręku cały świat. Ona stała się moim światem. Oddałem jej serce. Oddałem jej siebie. Stała się wszystkim, czego ten świat potrzebował. Moja córka, Lili, przywitała się ze mną. Chwyciła bezwiednie małą dłonią mój palec. Nie obchodziło mnie już nic więcej, tylko jej uśmiech i szczęście. Zakochałem się.

Pielęgniarka zabrała ją ode mnie. Zabolało.

Przypomniała mi ten dzień w szpitalu – ta dziewczynka stojąca w drzwiach.

Dziś ma jedenaście lat, może dwanaście – straciłem rachubę (też mi ojciec!). To nasze ostatnie chwile, kiedy jeszcze się nie zbuntowała, kiedy mój głos jeszcze jej nie drażni. To ostatnie takie chwile, piękna więź ojca i córki, ten spokój i miłość. Za rok miłość będzie obciachem. Ale nie dla mnie, ja już przeżyłem swoje, znam obciach i mnie on odpowiada. Nawet teraz czasem się zapomni, gdy zamiast „tato” krzyknie „Hank” (jak dziwnie brzmi moje imię w jej ustach). Ten głosik, jakby stworzony, by całe życie do mnie mówił „tato”. Pogodzę się z Hankiem, byleby mówiła, cokolwiek. Słowa, tak kocham słowa, niech ich używa, nie zniosę parsknięć, prychnięć, przewracania oczu, wzruszania ramionami, ciszy – nie zniosę!. Mów do mnie, jak chcesz, tylko mów, córeczko droga!

Pyta się, co zjemy na śniadanie, co dziś jej przygotuję. Powiedziałbym, żeby zrobiła sobie coś sama, jest już duża, a śniadanie to nie jest jakieś wyzwanie, ale jest niedziela, to nasz dzień, te poranki, kiedy smażę jej moje naleśniki, które uwielbia, albo jest tak miła, że udaje, że uwielbia i robi miny, jakby uwielbiała. Nie. Ona nie kłamie, bo to by oznaczało, że kłamstwo ciągnie się już parę lat, od pierwszego takiego śniadania. Nie. Ona naprawdę lubiła moje naleśniki i nadal lubi, dlatego nie odpowiedziałem jak zmęczony ojciec by odpowiedział, a jedynie rzuciłem cicho, że za kwadrans będą gotowe.

Uśmiechnęła się, jakby wygrała właśnie jakąś poważną sprzeczkę – tych, jak to w rodzinie bywa, nie brakowało. Jesteśmy rodziną, mówię to od jedenastu lat, a cały czas brzmi dziwnie. Rodzina, rodzina, rodzina, co to w ogóle oznacza? Ludzie mają nieznośny zwyczaj nazywania wszystkiego, jak gdyby bez nazwy to coś, co choć trwalsze od skał i złota, miałoby przestać istnieć, jeśli nikt tego nie nazwie. Żona, córka, rodzina, czy jeśli nie używam tych słów, to znaczy, że się nie kochamy? Czy miłość jest wtedy mniejsza? A może w ogóle nie istnieje? O co chodzi z tymi etykietami, narzucaniem słów, które, jeśli sami im nie nadamy, to nie mają i tak żadnego znaczenia?

Zrobiłem dla niej śniadanie. Takie jak chciała. Specjalność szefa kuchni – naleśniki ojca. Czasami jadaliśmy w ciszy, a czasami gadaliśmy o wszystkim, zapominając o jedzeniu, które leży na talerzu przed nami i stygnie, aż w końcu ciepły posiłek zamienia się w zimny, ale nawet taki smakuje dobrze. Ona pyta mnie o kawę, bo widzi, że ja taką piję, ale odpowiadam, że jest za młoda, ma jedenaście lat i nie powinna pić kawy. Dlaczego ty ją pijesz, pyta nieustępliwie, chcąc mnie postawić pod ścianą, zasypać pytaniami jak wytworny prawnik, który w końcu wymusi wyznanie winy. Bo tak, ale ta odpowiedź nie działa, ona działa tylko w jedną stronę, kiedy Lili nie ma humoru, ja się pytań dlaczego, a ona odpowiada: bo tak. Koniec tematu. Ale nie ja, ja nie mogę unikać pytań, bo to ja ją uczę i wychowuję, muszę tłumaczyć i pokazywać drogi. Powinienem się cieszyć, że jest ciekawa. Ale chyba każdy rodzić to wie, że gdy raz się odpowie na jedno z tych pytań, to otwiera się Puszkę Pandory i ‘dlaczego’ staje się słowem wypowiadanym najczęściej. To potyczka słowna, której ojciec nigdy nie wygra, więc odpowiadam. Kofeina, energia, sen, nawet smak, podaję różne powody, aż w końcu gdzieś po drodze ona traci zainteresowanie, przecież to tylko czarny płyn w kubku, którego zapach czuje raz dziennie przy śniadaniu.

Zjedliśmy te naleśniki, tym razem wybraliśmy ciszę przeplataną z kilkoma słowami na temat dnia i tego co z nim zrobimy. Stanęliśmy po dwóch stronach barykady, ja, który chciał ten dzień wykorzystać raczej leniwie i ona, której małe serce chciało zwiedzić świat, ten świat za oknem. Zmęczenie, czasem chce się powiedzieć weź telefon, komputer i zrób coś, ale kim byłbym wtedy, gdybym podciął jej skrzydła ciekawości, odebrał możliwość polecenia do słońca, zatrzymał małego Ikara na brzegu i nigdy nie pozwolił się wzbić ku górze. Dobra wiem, że wosk się stopił, bo chciał polecieć zbyt blisko słońca, ale czy nie wszyscy tacy jesteśmy? Chcemy dotknąć tej kuli ognia, wyrwać się z więzienia, jakim była ta wyspa, czy tylko ja widzę w tym metaforę życia?

Ona jest ambitna i ciekawa, nie zgaszę tego płomienia w niej. W końcu ktoś kiedyś powiedział, tak myślę, albo gdzieś to zostało napisane, że prawdziwe życie to takie, gdzie faktycznie próbujemy żyć.

No to zrobiliśmy to, wyjechaliśmy dzień wcześniej w góry, bo nie mogła się już doczekać spotkania z naturą. Chodziliśmy razem do parków, nad wodę, wyjeżdżaliśmy za miasto, byliśmy w lasach, ale to nie to samo, mówiła. To tylko jeden dzień, nawet nie cały, a jedynie chwila, ulatniająca się chwila, której próżno szukać we wspomnieniach, bo jest jedynie smugą na szybie, a nie jest szybą, kropla w morzu potrzeb, bo skoro chce się być w świecie, istnieć w nim, rozumieć go, to trzeba wyjść do niego. Ale mamy przed sobą cały tydzień w górach, to będziemy mieli osiem dni, odpowiadała, o jeden dzień więcej niż mieliśmy wczoraj, czy to nie wspaniałe? Tak, to wspaniałe, gdybyś mogła zmieniać się ze mną w roli kierowcy. Najśmieszniejsze jest to, że ona była już spakowana, w niedzielny poranek miała gotowe walizki, wystawione przed pokój, jakby wiedziała, że się zgodzę na ten wyjazd dzień wcześniej.

– Pomogę się tobie spakować – powiedziała do mnie głosem pełnym troski, która mieszała się nutką ironii. Jedenastolatka!

– Dojedziemy dopiero pod wieczór, nie prędzej niż szesnasta.

– Wiem.

Pokazywała wtedy mapę na telefonie i szacowany czas przejazdu. I to, jeśli się spakujesz w przeciągu trzydziestu minut, dodała.

Nie wspomniała o tym, że muszę się ogolić, ogarnąć, że te trzydzieści minut jest tak samo nieprawdopodobne, jak jej zdolność manipulacji, którą tak zręcznie nazywa perswazją. Powinienem się cieszyć, szeptał głosik z tyłu głowy, że moja córka chce spędzać czas ze staruszkiem – to względne, bo przecież mam trzydzieści siedem lat.

– Dobra zróbmy to.

– Okej! To ja pozmywam, ty się szykuj.

I stała się nagle małą dyrygentką, a ja jedynie grającym w jej orkiestrze muzykiem, bacznie obserwującym ruchy trzymanej przez nią batuty.

Możemy się złościć, burzyć, wyzywać, bo tak robią rodzice, dzieci mogą krzyczeć, psuć, bawić się i nie słuchać, bo tak robią dzieci, to żadna czarna magią, tak jest, ale są chwile, właśnie takie jak te, kiedy mała dziewczynka do złudzenia przypomina dorosłą, dojrzałą osobę, wtedy pojawia się uczucie, duma, i myśl, ona sobie poradzi, niezależnie ode mnie ona sobie poradzi.

Minęło czterdzieści minut, to mój osobisty rekord, ale przyznam się, nie zdążyłem chwycić żyletki i ogolić brody. Spakowany, wykąpany byłem gotów, ona czekała, była gotowa do wyjazdu jeszcze przed śniadaniem. Nie wiem, o której wstała, ale zrobiła to dużo wcześniej ode mnie. Siedziała na walizce, uderzała piętami o nią i niecierpliwiła się. Wskazała nawet na zegarek, jakby naprawdę wierzyła, że te trzydzieści minut to wystarczający czas, bym wszystko zrobił.

– Spóźniłeś się – mówiła swoim spojrzeniem, a ja swoim odpowiadałem, że to niewielki poślizg.

Była córką swojej matki, przejęła od niej kilka cech. Na przykład z tym czasem, jej mama mówiła, że tak mają wszystkie kobiety, ale nie bardzo w to wierzyłem. Bo znałem też inne i nie miały tak, ale znałem też takie co miały. Spóźnienie to zjawisko, które ją dotyka, ale ona nie bierze w nim udziału. Jej godzinne spóźnienie, to nie jest spóźnienie, a moje pięć minut to już najgorsza zbrodnia. No cóż, dobrze, że nie lubiłem przychodzić spóźniony. No, poza kilkoma pamiętnymi sytuacjami.

– Możemy jechać? – zapytała, a ja kiwnąłem głową.

– Zamknęłaś okno w pokoju? – zapytałem.

– Tak.

– Na pewno?

– Tato…

– Dobrze, to możemy jechać.

I tak poszedłem i sprawdziłem jej pokój, swój oraz łazienkę; kuchnię sprawdziłem dwa razy, tak dla pewności. Co prawda, jej babcia/moja matka miała przyjść w tygodniu podlać jakiegoś kwiatka, którego nazwy nie pamiętam, bo to nawet nie ja go wybrałem, ale sam też musiałem się upewnić, żeby ze spokojem prowadzić auto i nie wracać pamięcią do sławnego już żelazka zostawionego pod prądem.

Wsiedliśmy do auta, gdzie następuje krótka rebelia, kiedy mówię jej by założyła pasy, a ona, że nie założy bo ja ich nie zakładam, mówi, że widzi mnie za każdym razem, gdy wyjeżdżam spod domu do pracy i jadę bez pasów. Ja na to, że zakładam po drodze, jak tylko wyjadę z parkingu, wtedy ona pyta, dlaczego nie zakładam, zanim ruszę, a ja, na to, że pasy to bezpieczeństwo i oboje musimy je zakładać. Wtedy zakładamy je oboje.

– Wszystko masz? – upewniam się, zanim odpalę samochód i ruszę. – Podróż czeka nas długa i lepiej się nie cofać – dodaję.

Ona patrzy na mnie, jakbym mówił w jakimś niezrozumianym języku, delikatnie kiwa głową. Wtedy wkładam kluczyk do stacyjki i przekręcam. Silnik chodzi cicho, żadna kontrolka nie alarmuje, dzień wcześniej sprawdziłem ciśnienie w oponach, gaśnicę i trójkąt, wszystko było w porządku z autem, mogliśmy ruszać.

Lili była grzecznym dzieckiem, naprawdę grzecznym, mówię tu o małej ilości płaczu, prawie w całości przespanych nocach, oczywiście zdarzało się, że obudziła ją jakaś mucha, powiew wiatru czy dźwięk za oknem, wtedy wymagała interwencji, cichego śpiewu, ululania, tulenia, położenia jej do kołyski i czuwania nad nią dopóki nie wróci w swoją krainę dziecięcych snów. Ale śmiało mogę powiedzieć, proszę mi nie zazdrościć, że przez większość dni w roku nie miałem problemów ze snem. Oszczędziła mnie łaskawie. Jednak natura lubi balans, zawsze znajduje jakąś przeciwwagę, kluczek prawny, by można mówić o równości. To ludzkie, kiedy dzieci bombardują czasem swoich rodziców, ale Lili, ona zużyła więcej pieluszek niż którekolwiek dziecko na świecie. Aż miałem wrażenie, że robi to specjalnie i traktuje jak zabawę, regularną zabawę, w której tylko jedno z nas się śmieje. Raz, pamiętam, mieliśmy taką sytuację – tu wprowadzimy system numerologiczny – kiedy ledwo co skończyłem ją przewijać, zaraz po krótkim płaczu, jak zrobiła numer jeden do pieluszki, ja ją przewinąłem, leżała cicho zadowolona na sofie i chwytała mój palec, trzymała go dwoma rękoma, mocując się z nim i bawiąc, cieszyła się i ja się uśmiechałem do niej, było w tym coś magicznego, gdy chwytała mój palec w te swoje małe rączki, gdy czułem jej delikatną skórę, wtedy nagle poczułem jak ta niewinna zabawa zmienia się w moją walkę z numerem dwa. Tak, od najmłodszych lat lubiła zaskakiwać.

Jak wtedy, gdy jechaliśmy w góry dzień wcześniej niż mieliśmy zaplanowane. Zaskoczyła mnie.

Wjechaliśmy na autostradę, naszym pierwszym celem podróży był Kraków, a z niego mieliśmy udać się do Bukowiny Tatrzańskiej, oboje po raz pierwszy mieliśmy zobaczyć dawną stolicę i góry. Gdyby nie ona, pewnie nigdy bym ich nie zobaczył, przeżyłbym ten okres, który nazywamy życiem bez spojrzenia na szczyt, bez spojrzeń na roztaczające się ziemie, łąki, miasta, leżące u stóp góry.

– Mogę cię o coś zapytać – podjęła niepewnie.

– Yhmm.

– Dlaczego mama?

Pytanie o tyle niespodziewane co wręcz niepożądane, nigdy o niej nie rozmawialiśmy, nie uniosła wzroku, wpatrywała się swoje buciki i dywanik w aucie, zapytała nieśmiało, niepewnie, jakby bała się tego co zamierzam odpowiedzieć albo co zamierzam przemilczeć.

Jesteśmy sami. Nawet nie pamiętam dlaczego. Czy jej matka uciekła po prostu, czy uciekła do kogoś innego? A może sam ją odepchnąłem… to całkiem możliwe, znam siebie. Wina jest gdzieś po środku. Nieważne są powody, choć może i ważne, ale co liczy się to puste miejsce na zdjęciach i puste krzesło przy stole, puste miejsce w łóżku i puste miejsce w szafie, pozostawiła po sobie pustkę. To tylko kobieta, która kiedyś z nami była, ale już jej nie ma. Takie to proste, związki i relacje. Są, a później ich nie ma. Puf. Trzaśnięcie drzwiami, pisk opon, swąd palonej gumy i wspomnienie, zamazane, mgliste, pochowane w czeluści umysłu. Nic mniej, nic więcej. Wspomnienia. Ale ja je posiadam, są jakie są, ale je posiadam, Lili ich nie ma. Była zbyt mała, żeby pamiętać, zbyt mała, żeby chodzić i mówić, choć tworzyła już swoje pierwsze słówka, które mimo iż nie miały dużo wspólnego z ogólnie przyjętym językiem polskim, to dawały mi pewien rodzaj dumy, mała artystka, zdolna i kreatywna, dziecięce słowotwórstwo jest… interesujące i ma w sobie odrobinę magii. Wszystko może znaczyć coś innego, dziś ‘gaga’ znaczy chce mi się pić, jutro chce usłyszeć kołysankę, a za dwa dni to będzie numer dwa w pieluszce. Magia.

Ale co chcesz wiedzieć, odpowiedziałem pytaniem na pytanie, czego – jak ją uczyłem – nie powinno się robić.

– Powiedz mi, dlaczego ona… tato czy ty ją kochałeś?

Wiem, co