Szpik egzystencji - Marian Czuchnowski - ebook + książka

Szpik egzystencji ebook

Czuchnowski Marian

0,0
21,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Szpik egzystencji, liczący kilka tysięcy wersów poemat nazywany przez samego autora "powieścią wierszem", niekiedy też "antologią pewnej epoki", stanowi summę doświadczeń artystycznych i życiowych Mariana Czuchnowskiego. Utwór ten powstawał blisko dwadzieścia lat, ukazywał się w odcinkach, na łamach różnych czasopism, a niekiedy i w dużych odstępach czasu, nie sposób więc było go odbierać inaczej niż jako spontaniczny zapis rzeczywistości, niby-dziennik, ewentualnie - sugestywny kolaż epizodów z biografii życiowych rozbitków. Czytelnik, który nie miał stałego dostępu do prasy emigracyjnej, nie mógł jak dotąd w ogóle ocenić rangi owego tekstu, ponieważ krajowe prezentacje dokonań poetyckich Czuchnowskiego zawierały wyłącznie jego krótkie fragmenty. By nie powiedzieć - strzępy. Dopiero po złożeniu wszystkich ogłoszonych części poematu widać jasno, że Szpik egzystencji to próba opisania całości doświadczenia historycznego, które stało się udziałem człowieka w XX stuleciu. Próba odważna i w poezji zupełnie unikalna. Jedno z najbardziej pasjonujących, a zarazem najtragiczniejszych dzieł poetyckich, jakie wydała literatura polska drugiej połowy minionego wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 157

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



I. W fabryce

w ciekłości rzeki rozkochany inżynier

przerzucał nad nią mosty ujmował nurt w tamy

rył pod nią tunele zaświecał statkami

rzeka płynęła dalej

stary rybak palił fajkę

siedząc na brzegu trzymał krzepko wędzisko

co skoczył prędki pstrąg albo gwiezdna płotka

pyknął z fajki uśmiechnął się lekko

pochłonięty całkowicie muskaniem kamieni

przez srebrne stworzenia zaciekle walczące

żeby połknąć zieloną muszkę a nie zawadzić

gardłem o stalowy haczyk umocowany na sznurku

rybak palił nie wiedział nic o inżynierze

ani go ciekłość wody w rzece ani piękno mostu

ani żadne inne problemy nie pasjonowały

nie pragnął w tej chwili niczego innego

prócz spokoju na brzegu ciepła słońca

i tej gonitwy szalonej na spodzie

czy ryba złapie przynętę a on rybę

inżynier budował nie śledził ani piękna rzeki

ani mu nigdy do głowy nie przyszło

że mogą istnieć w życiu inne namiętności

niż budowanie mostów statków tuneli i tam

po latach miał przykry wypadek

szpital kilka operacji tam poznał

co to znaczy za późno odkryć trop szczęścia

co to znaczy za późno wpaść na żelazne prawa

że pieniądz i młodość są płynne jak woda

której ciekłość tak ukochał i zapomniał o wszystkim

nie zdawał sobie sprawy

jak długo przebywał w szpitalu dopiero

gdy go żona odeszła dzieci wyrosły i gorzko

wypominały mu że nie zabezpieczył im dobrobytu

zrozumiał jak trudno jest zadowolić wszystkich

gdy się zdąża tylko do jednego celu

willę sprzedano na licytacji pieniądze w banku

utonęły zajęto je za zaległe podatki

wielka firma dla której zmarnował swe życie

odtrąciła go gdy widziała że utracił właściwości

dobrego zwierzęcia pociągowego

i cóż mógłby robić teraz prowadzić archiwum

może napisać pamiętnik

inaczej dzisiaj mosty budowano

inaczej statki

zresztą od wody i lądów powietrze się stało ważniejsze

z maszynami na skrzydłach a on nie nadążał za popytem

na budowniczych statków powietrznych

okazało się także mimochodem

że firmę nabyli inni właściciele

twarde twarze twarde maniery twarda mowa

to wszystko mu uświadomiło

że go sprzedano na loterii historii

ciężka rozpacz poznania

nikt go nie kochał

żona spała z kim innym

innemu rodziła dzieci jego dzieci

zaczęły własne życie już bez niego

widząc że trzeba zaczynać od nowa

wziął co mu dano na giełdzie pracy

stoi obok mnie w wielkiej fabryce

na żelaznych stołach liczy sprawdza spisuje w książce wysyłkowej

pakuje składa na żelaznych platformach

sprawdza pakuje w pakowni wysokiej jak katedra

znów zapisuje towar który zwalają tonami

tona za toną godzina za godziną młode silne ręce

naburmuszonych ludzi gadających innym językiem

są wśród nich czarni żółci

są brunatni pomieszanie ras

są krzykliwe kobiety trą ozorami jak żyletki

stary inżynier od czasu do czasu przeciera okulary

spisuje towar cierpliwie pakuje ładuje go na żelazne platformy

platformy te zabierają olejem pędzone wózki

zabierają je także elektryczne

inżynier się męczy szybko

czasem patrzy na mnie badawczo

wiem że się dziwi

jakby czytał w moich oczach nie martw się stary nie bądź głupi

to jest życie nędzne życie a przecież

płynniejsze jest od wody od ciekłej rzeki

zmienia się wiruje ile razy jeszcze bieg tej rzeki

wzburzy się lepszymi falami niż nasze

pewnego dnia chyba po roku inżynier rzeczywiście

nie przyszedł rano do pracy wiedziałem nie był chory

wiedziałem coś dobrego się stało

po miesiącu przyszła do fabryki na nasz oddział

pocztówka z francji na moje nazwisko

z krótkim wyjaśnieniem

odzyskałem pamięć

buduję wielką tamę na rodanie

wiedziałem co to znaczy powrót do gniazda

wiedziałem co to znaczy upadek

wiedziałem co znaczy niezawiniona klęska

ale wiedziałem również że stary inżynier

co razem ze mną

był transportowym robotnikiem

miał ten potrzebny gram szczęścia

pozbył się żony co go opuściła w ciężkiej chorobie

pozbył się dzieci co go nie chciały

gdy przestał im dawać pieniądze

pozbył się drogiej willi willę kupił na licytacji

budowniczy o otwartej kwadratowej twarzy

procesujący się o każde pięć szylingów z gminą

z powiatem z gazownią z elektrownią

hodujący ceglaste kuty tam gdzie rosły róże

parkujący swe lory gdzie wytworni urzędnicy

nie wiadomo dlaczego zatrudnieni w ministerstwie

spraw zagranicznych bali się nawet widoku tańszego samochodu

teraz brodzą w kałużach ropy olejów słuchają wycia

zachrypniętych głośników radiowych nowego sąsiada

który ma w nosie ich wykwintne maniery

mówiące przez nos białe lesbijki eleganckich żygolaków

który ma nerwy twarde jak podeszwy butów

byczy kark zęby rozstawione jak nogi kucharki

policzki wyżarte przez wiatr wapno pył ceglany

sto tysięcy w banku na osobnym koncie

kupując na licytacji willę starego inżyniera

nie osiadł w niej żeby mówić przez nos

sadzić róże podróżować jaguarem

lecz aby wykurzyć z eleganckiej dzielnicy

to miękkokostne towarzystwo wzajemnej adoracji

zająć ją na mocną fortecę do walki

o inne wille

blisko stąd do city

więc budowniczy o mocnej kwadratowej twarzy

postanowił zająć tę drogą dzielnicę

dla swych krewniaków z żonami

jak szafy mahoniowe

z dziećmi co hałasem potrafią obalić mur

wysoki na sześć metrów

a wszystko to stało się dlatego

że pieniądz jest płynny jak woda w tych rzekach

którą w tamy chciał ująć pracowity inżynier

w naszej pakowni przewiewnej jak hangar

na jego miejsce przyszedł na stół numer siedem

inny rozbitek z wielkiego oceanu życia

też wiedziałem od razu że jego tortura

w naszej hali ze szkła

będzie krótka choć wcale

nie myślałem aby życie temu nowemu towarzyszowi

także podawało złotą czarę z miodem

albo

żeby jego ręce nie wiedziały czym jest książka

lub fortepian

więc się uśmiechałem i uczyłem go mej nowej sztuki

wiedziałem że nowy patrząc roztargnionym wzrokiem

tak samo jak stary inżynier jest od tego miejsca

myślami daleko tak daleko jak ja byłem jestem i będę

ani na jeden procent się nie myliłem

że go mej nowej sztuki wyuczę w ciągu pięciu godzin

wróciłem do domu z roboty biorę się za kolację

otwieram puszkę gulaszu serbskiego myję kartofle

czyszczę pory dobre do mięsa przyrządzam sos

grzybowy do makaronu mała wróci zaraz ze szkoły

trzeba wszystko postawić na ogniu

przed szóstą żona przyjedzie z pracy

otworzyłem butelkę czerwonego wina

o mała wróciła już drzwi wchodowe otwiera

słyszę jej głosik wbiegła na górę

jak się masz słodka

objęła mnie za szyję rączętami

dobrze mówi jak tam było w fabryce

nic takiego odpowiadam rzeczowo

po czym nie tracąc czasu znowu do niej

zdejm kapelusz i płaszcz puść telewizję

dają wyścigi psów śliczny obraz

tatusiu mówi mała cicho

ja wolę ten amerykański o statkach powietrznych

nauczycielka fizyki mówiła nam dziś o prawie grawitacji

masz jakieś prace zlecone w domu powiadam marginesowo

mamy zadanie z biologii o spermie ssaków

dużo było na lekcji z tego uciechy

dlaczego rzecz jest więcej niż prosta

o tak zapomniałam w zeszłym tygodniu nauczycielka wykładała

o kopulacji świnek morskich

także dostałyśmy wypracowanie z geografii

zadanie o przylądku dobrej nadziei

rób co chcesz odpoczywaj wiesz że jestem szczęśliwy

kiedy się śmiejesz i tu się uśmiecham

zielone rurki porów pachną jak młodość

kraję na plasterki soczyste części płuczę liście

gotuje się woda mała siedzi w swym starym fotelu

śledząc na ekranie dwa statki międzyplanetarne

podobne do sztucznych owadów

zbudowanych z metalu plastyku anten lanc rakietowych

stalowych drutów pięknych jak tkanina pająka

postawiłem na kuchence elektrycznej kolację

ziemniaki się pieką w duchówce

gulasz skwierczy pory parują

zapach cebuli i aromat portugalskiego wina

czekamy oboje mała i ja na przyjazd żony

myję się parskam mówię sakramentalne

teraz słoń parska wybacz mi córeczko

nie hałasuj nigdy przy myciu ja muszę

dobrze tatusiu zwykłe ordynarne życie

cóż może być od niego bardziej ordynarnego

bardziej drogiego czysta naga egzystencja

trwanie praca jedzenie sen sen praca jedzenie

rok za rokiem tak samo praca jedzenie sen

nie sądzę żeby ktoś wymyślił lepszą rzecz niż życie

co jednak można wymyślić lepszego

niż praca jedzenie i sen

żona wróciła całuję chłodny policzek

dotknęła mnie ciepłymi wargami zmęczonaś

trochę miałyśmy dużo roboty jeździłam

do bush housu potem poczta byłam u doktora

co powiedział dał mi proszki

siadamy do jedzenia periquita

pierwszy łyk szczypie przyjemnie w język

potem aromat dębowej kory zmieszany z winnym kurzem

jemy mała między połknięciem gorącego makaronu

krajanych w krążki porów łyku mleka

z ożywieniem tłumaczy matce wyniki lekcji biologii

o parzeniu się psów w znaczeniu naukowym

chwyta ołówek chce rysować bardzo to zajmujące powiada

choć zabawne jednocześnie nie nie trzeba

przerywamy oboje opowiadaj raczej tak będzie lepiej

nieco rozczarowana mała znakomicie powtarza lekcję szkolną

obydwoje jesteśmy z niej dumni

jeszcze kieliszek pytam żony tak odpowiada

nalewam periquitę w szkła o kształcie ściętego jaja

wprawnie bez pudła nie patrząc

nie na darmo byłem kiedyś także barmanem

pijemy ciemnoczerwoną posokę pachnącą rdzą i piaskiem

jeszcze czarna kawa z czekoladowym ciastem

pomarańcza banany kiedy przepracowałem pełnych siedem dni w tygodniu

gdy w szarej kopercie z ordynarnego mocnego papieru

czaiło się dodatkowe pięć funtów albo z innych nadgodzin

po kawie szmaragdowa gruszka

gdy się trafi dobra w sklepie owocowym albo na targu

różowe winogrona

albo złota chrupka belgijska znowu czarna kawa

papieros jeśli mam pieniądze to amerykański

potem żona myje naczynia córka pisze

zadanie domowe ja usiadam przy maszynie

pół godziny gram na remingtonie

chopin literatury który na życie zarabia w fabryce

wieczór objaśnia się trzaskaniem drzwiczek samochodów

na ulicy przed domem

objaśnia się rudą świecą słońca o niewiarygodnej sile światła

wrzuconą nagle do wielkiej piwnicy

z samochodów wyłażą robotnice fabryk

restauracji pralni sklepowe fryzjerki

jak się wytrzaskają z drzwiczek wędrują do pubów

dopiero po jedenastej w wrzasku klątwach szamotaniu

z źle ubranymi mężczyznami o kiepskich twarzach

jeszcze gorszych figurach używających zamiast ludzkiej mowy

jakiegoś bełkotu i dlatego pięści służą im częściej

za narzędzie mowy niż język

rozłażą się po barłogach w starych slumsach

z klozetami w ogródkach z pokojami niskimi

jak ich krępe matki z kanarkiem w klatce

z dywanami na raty z radiem na raty z telewizją na raty

tak samo samochody są ratalne flaty czasem myślę

że ich żony są na raty ich dzieci ratalne

całe życie jest jedną wielką serią ratalną

można tych ludzi wynająć sprzedać kupić

opluć zmiąć jak ich ratalne ręczniki w pralni

tam gdzieś w górze gdzie się razem spotykają

wieże kościołów baszty banków gwiazdy i mury więzienia

ukrywają się anonimowe centrale

wielkich biur

zatrudniają one

parszywie wyglądających mężczyzn

kobiety z tanimi twarzami

każdego poniedziałku zjeżdża

ta sfora ogląda się niespokojnie parkuje w ukryciu

swe samochody skrada się do domów stuka

inkasuje pieniądze czasem kopniaka czasem

w mordę ale niestrudzenie zsypuje

srebro do walizek banknoty zszywa palcami w paczki

potem gazu i chodu i znów w następny poniedziałek

zbiera raty od raciarzy opłacana także w ratach

w epoce rat co ja mogę przygnieciony do ziemi

razem z żoną i córką wstaję o świcie

razem z podobnymi mężczyznami usmarowanymi gliną

wapnem smarami lor sadzą kurzem paląc papierosa

wsiadamy wszyscy do pociągów które nas wiozą

na określone miejsca tam tak samo z innych stron

pociągi wyrzucają tysiące mężczyzn umazanych wapnem

a potem za nami za dwie godziny właściciele

ratalnych samochodów kobiet telewizji domów

trąbią na ulicach pędzą do swych nor gdzie

oszukują ludzi oszukują siebie ale czasu nie mogą oszukać

choćby wszystko za to dali po latach siedzą posiwiali

na ławeczkach na skwerkach w parkach w publicznych ogrodach

patrzą z lękiem jak w nasturcjach z dreszczem

kiedy w zieleńcowych kwiatach ni to w srebrnych kieliszkach

hałasuje pszczoła

na boisku chłopcy kopią piłkę skrzypią huśtawki

obok orkiestra się wygłupia w zielonym pawiloniku

co świeższe kobiety lub zgrabniejsze dziewczęta

każda z brzuchem sterczącym pod piersi

wolno się przechadzają pod platanami sadzonymi przez lorda

którego najulubieńsza córka zastrzeliła się w afryce z miłości

najstarszy syn leży rozerwany we flandrii jeszcze w szesnastym

rosną na nim czerwone maki srebrne pięści ostów

grożą wycieczkowiczom którzy przyjechali oglądać pole bitwy

złotozielonym autobusem świecącym od szkła i niklu

staruchy i starcy pamiętają biednego lorda

oszukiwali go jak byli młodzi kradli

w jego majątkach srebra dywany i kryształy

nigdy nie powiedzieli o nim dobrego słowa

teraz siedzą w jego parku oddanym na użytek publiczny

wspominają dobre czasy kiedy żyli z powietrza

potem stukając laskami śmieją się obleśnie

gdy ciemny palec wieczoru dotknie twarze drzew

ciężarne kobiety wracają powoli do domów

chłopców wypędzono z boiska

a pszczoła poszła spać

oni też zgrzybiali wloką się po schodach

do swych cel w których się pali światło elektryczne

syczy gaz synowie i córki się uwijają

żeby ich dzieci i córki tak samo

uwijały się na progu roku dwutysięcznego

aby zdążyć na poniedziałek z ratami

po które przyjadą mężczyźni i kobiety

o podejrzanych twarzach zaparkują w ukryciu samochody

pędzone nie benzyną i olejami lecz uranem

albo zawiłą energią złożoną z tlenu i elektryczności

dwunasta bije w dzielnicy robotniczej

zapada cisza stygnąc w kwadratowe kostki

kto chce wstać o piątej rano musi zasnąć o północy

tylko ja nie mogę zasnąć rzucam się na łóżku

co jest życie pytam na próżno spalanie się cząstek materii

związanych razem tajemniczo z cząstkami antymaterii

w istotę złożoną z samych sprzeczności

w miriady różnych istot

przez trzecią przez nas niezbadaną siłę

która materią nie jest ani antymaterią

pluskanie kropel wody w sztolni

szelest tokarni maszynowej

dźwięk schnącej cegły

zapach mokrych liści po deszczu

chloroform ukryty w dłoniach księżyca

piosenki żab na wsi

człapanie kopyt końskich

lekko w skroniach

wreszcie upragniony sen

głęboki pięciogodzinny sen

II. Jedwabne życie

w fabryce przerwa na kubek herbaty

siedzimy na rurach z gorącą wodą

między schodami a rezerwuarem pełnym gazu

kobiety bawią się zapałkami

świecą sobie w twarze

ranek ponury my mężczyźni palimy

jakiś młokos siorbie herbatę

mlaska hałasuje pijąc

lekki mleczny płyn

herbata pewnie dla jego warg za gorąca

kobiety chichoczą opowiadają sobie stare kawały

ten ci siorbie pies go trącał

stare kawały o ciotce znalezionej w szafie

o nie nie zamordowanej wcale nie o ciotce

znalezionej w szafie z sąsiadem szoferem

gdy mąż mył dzieci przyrządzał śniadanie

on był w kombinezonie ona w sukni ewy

z szykownym czarnym futerkiem

ten młokos sobie siorbie uszy puchną

mówią mu

ciągniesz tę herbatę jak wiadro z klejem

psiakość

naucz się pić cicho jak mysz zamknij się

paję otwierasz i glutasz

zamknij się bo cię wyrzucimy za rampę

w przerwie palimy

nic się nie dzieje tylko drugi nowy chłopak

co przyszedł do nas dopiero

błyskając gałami z nitkami krwi w białkach

chce coś powiedzieć skorzystał że ten pierwszy

przestał siorbać jak źrebak

wyrzuca z siebie ciężar co go męczył

znalazł nareszcie słuchaczy

patrzy na nas i zaczyna gadać

dobra maszynka do gadania nie ma co

bardzo nawet dobra

aaa gderała matka do nas się zwracając palących powiada

uczepiłbyś się czego

patrz twoi koledzy dobrze się mają

wszyscy gdzieś pracują zajmij się czymś

ustatkuj się oni też bili się za ojczyznę

zbierz się do kupy nie bądź zafajdanym cepem

też ich lali po zębach byli ranni

pierdzieli im w nos gdy kładli się w barakach

na pryczach w rowach

w burmach zapieprzonych irakach

paskudzili im na głowy sierżanci we francji

pienili się na nich we włoszech w indiach

co ty jesteś taki nietykalny delikatny

jak nasza sally

nie chciała billa ordynarny

mówiła skarpetki mu śmierdzą ma zły akcent

ale zarabiał dwadzieścia quidów

równy porządnie ubrany

teraz ma dziecko z murzynem murzyn zwiał na jamajkę

nie bądź sally to ci mówię

david nie bądź sally

matka gderała gderała

idę do pubu chlam

złap się za murarkę jedwabne życie

widziałeś roba raleigha ten zarabia

kupił samochód

kobiety skaczą za nim jak wróble za koniem

co produkuje nawóz pod narcyzy jeszcze ciepły

na co czekasz z czego będziemy żyć

jestem już stara chłopy nie lecą na mnie

myślisz że wytrę zadkiem tyle że będziemy mieli co jeść

rusz się dave póki jeszcze czas

złapałem się więc za murarkę dobra robota

śpię sześć godzin dwie jem i piję

przez te dwie też się golę

ubieram

przynoszę do domu siedemnaście funtów

jedwabne życie roboty dość

zasypujemy leje gruzujemy domy

przyszła zima

pracujemy deszcz nie deszcz błoto nie błoto

kaszlę kłuje mnie w piersiach przynoszę siedemnaście

funtów śpię sześć godzin wiosną matka mówi co

ciebie nigdy w domu nie ma gdzie ty siedzisz

przez cały rok cię nie widzę nie masz czasu

porządnie zjeść co się z tobą dzieje

jedwabne życie

mówię przynoszę siedemnaście funtów

składajcie po trochu nie ciskajcie na lewo na prawo

możecie kupić sobie wóz powiadam i jeździć

nad morze albo na wycieczki do francji

możecie wozić w nim węgiel jak chcecie

nie ma czasu na siedzenie w domu

nie płacą mi za przyjeżdżanie do pracy

ale za wyrobione godziny

eee to ty lepiej rzuć tę murarkę weź inną

robotę lżejszą idź do garażu umiesz

prowadzić wóz

nie zarobię tyle mruknąłem

to nic spróbuj

sally przyszła wtedy do nas w odwiedziny

matka obrabia ją jęzorem

sally płacze próbuję je obie powstrzymać

wynoszą się wreszcie pół ulicy się zbiegło

psiakrew myślę sobie jedwabne życie

jedwabne życie ręce mnie bolą

ramiona mnie bolą

nogi mnie bolą położę się trochę

nazajutrz foreman powiedział mi

dave co ty tak się opuszczasz

nie zajdziesz do pubu żal ci funciaka na piwo

nie bądź głupi

wypij od czasu do czasu mózg ci przeczyści

odsapnij marzec teraz cholerna pogoda

pluję na belki nic nie mówię

majster mądry myślę

ciapie deszcz ze śniegiem

patrzę w dół

za budową wyłażą już

w zacisznym miejscu koło stosu cegieł

młodziutkie krokusy jak sine paznokcie ze śniegu

mego kolegi w ardennach gdyśmy go odkopali

po bitwie żeby go pochować

patrzcie no widzicie ich głuptasy

takie świeże krokusy

roi się to śmiesznie podstrzyżone

pcha się w świat

w liliowych koszulkach stoi garstka

słabych kwiatów i śmieje się ze mnie

foreman patrzy mi w oczy i przestaje mówić

zgrzytają łopaty na dole skrzeczą wózki

z cegłą

mruczą skrzynie z maltą śmierdzą kadzie

z mokrym cementem zimno mi na rusztowaniu

teraz kiedy w domu chcę przymknąć oczy

widzę sally jej biednego bękarta gniewną matkę

i ten czerwony stos cegieł który fioletowym

skrzatom na coś się przydał

jedwabne życie przeszturchałem trzy lata

setki ton gruzu piramidy cegieł lubię na nich cień

granatowy mila kamieni

w granatowym cieniu się wyspać jak księżyc w morzu

nie pamiętam ile razy się gniewałem

widząc moje zmartwienie kumple powiadają

alboś świerk albo mięczak czego się męczysz

zapomnij sally twą siostrę nieudaną

dzieciak jest w przytułku

ona się świeci z latarnią na rogu ulicy

wyprowadź się z domu albo weź rurkę od gazu

trzaśnij starą w łeb albo rozwal jej brzuch cegłą

życie ci przejdzie na krzątaniu się

koło cudzej doli sam zdechniesz albo

skończysz w domu wariatów nie posłuchałem ich

jeszcze się giąłem parę miesięcy

nie jest mądra ta pyskata kobieta

ale pamiętam że to moja matka

jesienią to było razem z sally

żarły się w kuchni obudziły mnie na górce

wściekły wpadłem powiadam nie możecie

gdzie indziej załatwić swych babskich porachunków

tylko w domu gdy próbuję pospać

wiatr uderzył w szyby jak pocisk

było mi duszno czerwony liść przylepił się

do okna to mnie zastanowiło

patrzę sally ryczy matka stoi nad nią jak kat

czego wyjesz powiadam do siostry

wszystkie pieniądze co mi dawałeś

krzyczała matka ta ździra ukradła z materaca

zaniosła kochankowi jego do ciupy

wsadzili ją ciągają po sądach

wszystko przepadło trzy lata

pracowałem na wóz na wakacje nad morzem

na lodówkę na ubranie ślubne nic nie powiedziałem

wróciłem na górkę ubrałem się i wyszedłem z domu

nigdy nie wróciłem jedwabne życie szukali mnie

na szczęście nie znaleźli rodzina

kochana siostra i kochana matka

wróciły kobiety z herbatą białe baki

na kółkach przesunęły się cicho kto jeszcze

kubek herbaty weźcie resztę

był pierwszy ma spust jak wodospad

szkoda wozić na górę ten siorbający

ten nowy drugi że mu przerwano gadanie

podniósł się ciężko tylko

czerwone nitki w białkach mu zadrgały

puste baki odpłynęły mu na

rurach z gorącą wodą siedzimy

palimy dalej w milczeniu

kobiety przestały bawić się zapałkami

czekają dzwonka podniosły się poprawiają chusteczki

potem znowu siadają rysują palcami kółka na płytach

nasz nowy chce dalszy ładunek z siebie

wyrzucić wielkiego ciężaru

trzymając mocno kubek z herbatą

palcami zasłonił niebieską glazurę

ma chłop szczęście wciąż posiada słuchaczy

wytarł nos zastanowił się i mówił

jestem sam myślę teraz rozpocznę od nowa

nie chcieli mnie puścić z budowy

majster się gniewał co ty bzikujesz

kiedyś został murarzem złoty masz fach w ręku

możesz na innych krzyczeć szturchać ich poganiać

kiksujesz głupi zostań robota na całe życie

zarobisz odłożysz trochę przepijesz

namotasz sobie lalkę ona cię położy

na sobie jak jej brzuch przyciśniesz

będzie wołała mama potem się przyzwyczai

ożenisz się zrobisz bękarta kupisz dom

albo sam sobie wybudujesz lalka ci będzie gotować

prasować gacie czekać z dinnerem łaskotać pod pachą

zastanów się

co myślę to ci dorosła lalka potrzebna

pomyśl o tym david jasne jak na ścianie gwóźdź

zbełtane jajca ci biją do mózgu

nasz foreman był już stary siwy

sterany i mądry

chciałem być sam myślę sobie mądrze radzi

ja miałem dwadzieścia sześć lat

ale ja chcę być sam

nie dało się

mieszkałem miesiąc w hostelu

ani spać ani się umyć życie jak w baraku

latryny zaszczane pod powałę

umywalnie zatkane trocinami szmatami smarkami

zlewy zabite błotem skorupami