Szósty pawilon - Anton Czechow - ebook

Szósty pawilon ebook

Anton Czechow

4,0

Opis

Szósty pawilon” to nowela Antoniego Czechowa, jednego z najsłynniejszych rosyjskich pisarzy i dramaturgów. Uznawany jest powszechnie za mistrza małych form literackich.


W niewielkiej szpitalnej oficynie znajduje się sala nr 6 dla chorych umysłowo. Lekarzem szpitalnym jest Andriej Jefimycz Ragin. Początkowo pilnie pracuje, jednak szybko zaczyna się nudzić i uznaje, że leczenie chorych jest bezsensowne. Utwór ten jest przez niektórych uważana za największe dzieło Czechowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 77

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-101-1
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

Na szpitalnem podwórzu stoi niewielka oficyna, otoczona całym lasem łopianu, pokrzyw i dzikich konopi. Dach jej pokryty rdzą, komin nawpół rozwalony, schody ganku zgniły i porosły trawą, a z tynku zostały tylko ślady. Przednią fasadą zwrócona jest na szpital, tylną na pole, od którego dzieli ją szary, szpitalny płot, najeżony gwoździami. Gwoździe te, zwrócone ostrzami do góry, i płot i sama oficyna, wszystko to ma ów odrębny, nudny, zakazany wygląd, jaki u nas widuje się tylko w szpitalnych i więziennych zabudowaniach.

 Jeśli się nie boicie sparzyć pokrzywami, to pójdziemy wązką ścieżyną do oficyny i zobaczymy, co się dzieje wewnątrz. Otwierając pierwsze drzwi wchodzimy do sieni. Pod ścianami i dokoła pieca nawalone całe góry szpitalnych gratów. Materace, stare szlafroki, spodnie, koszule w niebieskie paski, nic nie warte, zniszczone obuwie; wszystkie te śmiecie zgarnięte do kupy, pogniecione, zmięszane razem gniją i wydają stęchły, duszący zapach.  Na gratach, z fajką w ustach leży stróż Nikita, stary, dymisyonowany żołnierz ze zrudziałymi galonami. Twarz jego surowa, wynędzniała, gęste brwi nadają jej wygląd stepowego owczarka, nos czerwony; wzrostu średniego, na pozór suchy i żylasty, ale postawa jego wzbudza szacunek i pięści ma zdrowe. Należy do rzędu tych dobrodusznych, pewnych i tępych ludzi, którzy nadewszystko lubią porządek i dlatego są przekonani, że trzeba bić. On też bije po twarzy, po piersiach, po karku, gdzie popadnie, i jest pewien, że bez tego nie byłoby tu porządku.  Dalej wchodzicie do dużego, przestronnego pokoju, zajmującego prócz sieni prawie całą oficynę. Ściany pomalowane brudno-niebieską farbą, sufit zakopcony, jak w chałupie bez komina, widać, że tutaj w zimie dymią piece i że bywa dużo swędu. Okna od zewnątrz zeszpecone żelaznemi kratami. Podłoga szara i nierówna. Czuć kwaszoną kapustę, spaleniznę, pluskwy i amoniak, a zapach ten w pierwszej chwili wywiera na was takie wrażenie, jakbyście wchodzili do menażeryi. W pokoju tym stoją łóżka, przyśrubowane do podłogi. Na nich siedzą, lub leżą ludzie w niebieskich, szpitalnych szlafrokach i myckach. To waryaci.  Jest ich pięciu. Jeden z nich tylko szlacheckiego pochodzenia, wszyscy inni mieszczanie. Pierwszy przy drzwiach, wysoki, chudy mieszczanin z rudymi, wspaniałymi wąsami i z zapłakanymi oczyma, siedzi z podpartą głową, zapatrzony w jeden punkt. Martwi się dzień i noc, kiwa głową, wzdychając i gorzko uśmiechając się; w rozmowach rzadko bierze udział i na pytania zwykle nie odpowiada. Je i pije machinalnie, gdy mu co podadzą. Sądząc z męczącego kaszlu, z chudości i rumieńca na policzkach, ma on początki suchot.  Za nim idzie mały, żywy, bardzo ruchliwy staruszek, ze spiczastą bródką i czarnymi, kędzierzawymi, jak u murzyna, włosami. W ciągu dnia chodzi po celi od okna do okna, albo siedzi na swem łóżku, złożywszy po turecku nogi i niezmordowanie, jak gil, gwiżdże, nuci i chychocze. Dziecinną wesołość i żywy charakter objawia on i w nocy, gdy wstaje, aby się modlić, t. j. bić się pięścią po piersi, lub dłubać palcem w drzwiach. To żyd, Mosiek, który dostał pomięszania zmysłów, gdy mu się spaliła fabryka czapek.  Z pośród wszystkich mieszkańców szóstego pawilonu, tylko jemu jednemu wolno wychodzić z oficyny, a nawet z podwórza szpitalnego na ulicę. Z przywileju tego korzysta oddawna, zapewne jako stary mieszkaniec szpitala i jako cichy, nieszkodliwy idyota, miejski błazen, którego przywykli widywać na ulicy w otoczeniu chłopaków i psów. W szlafroczku, w śmiesznej mycce, w pantoflach, czasem też boso i nawet bez spodni, chodzi po ulicach, zatrzymując się pod bramami i przy sklepikach, prosząc o jałmużnę.  Raz dadzą mu kwasu, drugi raz kawał chleba, to znów parę groszy, tak, że wraca zwykle syty i bogaty. Wszystko zaś, co przynosi, odbiera mu Nikita; czyni to w sposób nader grubiański, wywracając mu kieszenie i wzywając Boga na świadka, że już nigdy nie puści żyda na ulicę i że nieporządek jest dla niego najgorszą rzeczą na świecie.  Mosiek lubi się przysłużyć. Podaje towarzyszom wodę, okrywa ich, gdy śpią, obiecuje przynieść każdemu po grosiku z miasta i uszyć nowe czapki, on też karmi łyżką swego sąsiada z lewej strony, paralityka. Postępuje tak nie ze współczucia, nie z pewnych humanitarnych pobudek, lecz naśladując i mimowolnie poddając się swemu sąsiadowi z prawej strony, Gromowowi.  Jan, syn Dymitra, Gromow, szlachcic trzydziestoletni, były komisarz sądowy i sekretarz gubernialny, cierpi na manię prześladowczą. Albo leży w łóżku, albo łazi z kąta w kąt, siedzi zaś bardzo rzadko. Zawsze podniecony, wzburzony i przejęty jakiemś niewyraźnem, nieokreślonem oczekiwaniem. Wystarczy szmer najlżejszy w sieni, lub krzyk na podwórzu, aby podniósł głowę, nasłuchując, czy to nie po niego idą? Czy to nie jego szukają? Przytem na twarzy jego odbija się bezmierny niepokój i wstręt.  Podoba mi się ta duża twarz, zawsze blada i smutna, na której odbija się, jak w zwierciadle, dusza zamęczona walką i bezustannym strachem. Dziwactwa jego są chorobliwe, ale delikatne rysy, wyrażające głębokie, prawdziwe cierpienie, są rozumne i inteligentne, a w oczach ma zdrowy, ciepły blask. I on sam mi się podoba, grzeczny, usłużny i niezwykle delikatny w stosunku do wszystkich, prócz do Nikity. Gdy kto upuści guzik, lub łyżkę, zaraz zrywa się z pościeli i podnosi ją. Co rano wita swych towarzyszów, kładąc się spać, życzy im spokojnej nocy.  Poza stałem napięciem umysłu i dziwactwami, waryactwo jego objawia się jeszcze w następujący sposób. Niekiedy wieczorem, otula się swym szlafrokiem i drżąc całem ciałem, zgrzytając zębami, zaczyna prędko chodzić z kąta w kąt i między łóżkami. Wygląda, jakby miał silną gorączkę. Potem, gdy nagle zatrzymuje się i spogląda na towarzyszów, widać, że chciałby im coś ważnego powiedzieć, ale przypuszczając, że nikt go nie będzie słuchać, niecierpliwie wstrząsa głową i chodzi dalej. Wkrótce chęć do rozmowy bierze u niego górę nad wszelkiemi przywidzeniami, zaczyna mówić gorąco i namiętnie. Mowa jego bezładna, gorączkowa, jak majaczenie, porywcza i niezawsze zrozumiała, ale zato słyszy się i w słowach i w głosie coś niezwykle pięknego. Kiedy mówi, poznaje się w nim waryata i człowieka. Mówi o ludzkiej nikczemności, o gwałcie, przygniatającym prawdę, o życiu cudownem jakie z czasem będzie na ziemi, o kratach w oknie, przypominających mu co chwila głupotę i okrucieństwo gwałcicieli. Słyszymy jakieś bezładne, bez związku potpouri ze starych, ale jeszcze nie wyśpiewanych pieśni.

II

Przed kilkunastu laty, na jednej z głównych ulic miasta, mieszkał we własnym domu urzędnik Gromow. Miał dwóch synów: Sergiusza i Jana. Gdy Sergiusz był już studentem czwartego kursu, dostał galopujących suchot i umarł, a śmierć jego była jakby początkiem całego szeregu nieszczęść, które się nagle posypały na rodzinę Gromowów. W parę dni po pogrzebie Sergiusza, ojciec został oddany pod sąd za fałszerstwo i wkrótce umarł na tyfus w więziennym szpitalu. Dom i wszystkie ruchomości sprzedano na licytacyi, a Jan został sam z matką, bez środków do życia.

 Przedtem, mieszkając w Petersburgu, gdzie uczęszczał do uniwersytetu, dostawał sześćdziesiąt do siedmdziesięciu rubli miesięcznie i nie miał najmniejszego pojęcia o biedzie, teraz musiał zmienić tryb życia. Od rana do nocy biegał po tanich lekcyach, przepisywał, a pomimo to był głodny, bo cały zarobek posyłał matce na utrzymanie. Nie zniósł Jan takiego życia, upadł na siłach i porzuciwszy uniwersytet, wrócił do domu. Tutaj, przez protekcyę, dostał posadę nauczyciela w powiatowej szkole, ale nie zgodził się z towarzyszami, ani podobał uczniom i niezadługo porzucił miejsce. Umarła matka. Przez pół roku chodził bez zajęcia, żywiąc się chlebem i wodą, nakoniec został komisarzem sądowym i pełnił swe obowiązki dopóki go nie uwolniono z powodu choroby.  Nigdy, nawet za swych studenckich czasów, nie sprawiał wrażenia człowieka zdrowego. Zawsze blady, chudy, skłonny do przeziębienia, mało jadł, źle spał. Po jednej szklance wina dostawał zawrotu głowy i histeryi. Ciągnęło go zawsze do ludzi, ale wskutek swego drażliwego charakteru i nieufności, z nikim blizko nie żył i przyjaciół nie miał. O obywatelach miasta wyrażał się zawsze szyderczo, mówiąc, że ich ciemnota i ospałe zwierzęce życie są dla niego obrzydliwe i wstrętne. Mówił głosem tenorowym, głośno, z zapałem i nie inaczej, jak oburzając się, lub z zachwytem i ze zdumieniem, a zawsze szczerze. O czemkolwiek zaczęło się z nim mówić, on wszystko sprowadzał do jednego: w mieście żyć smutno i duszno, społeczeństwo nie zajmuje się wyższymi widokami, prowadzi bezmyślne życie, urozmaicając je gwałtem, zepsuciem i obłudą. Podli są syci i odziani, a sprawiedliwi karmią się okruchami; potrzeba szkół, miejscowego pisma o uczciwym kierunku, teatru, czytelni publicznej, skupienia inteligentnych sił; potrzeba, aby się społeczeństwo przekonało o tem i przestraszyło. W swoich sądach o ludziach używał tylko zgęszczonych barw, czarnej i białej, odcieni żadnych nie uznawał; według niego ludzkość dzieliła się na uczciwych i podłych; środka nie było. O kobietach i o miłości mówił zawsze z namiętnością, z zachwytem, ale się nigdy nie zakochał.  W mieście pomimo jego przykrych sądów i zdenerwowania lubili go i zaocznie nazywali Jankiem. Jego wrodzona delikatność, usłużność, czystość moralna, również, jak jego zniszczony surducik, chorobliwy wygląd i rodzinne nieszczęścia, budziły dobre, ciepłe i smutne uczucia: przytem był wykształcony i oczytany, wiedział wszystko podług zdania współobywateli, uważano go wogóle za chodzący słownik informacyjny.  Czytał bardzo dużo. Nieraz siedząc w klubie i nerwowo skubiąc bródkę, przerzucał dzienniki i książki, ale po twarzy jego widać było, że nie czyta, a połyka je, zaledwie zdążywszy przeżuć. Zdaje się, że czytanie stanowiło jedno z jego chorobliwych przyzwyczajeń, gdyż z równą chciwością rzucał się na wszystko, co mu w ręce wpadało, nawet na dzienniki i kalendarze poprzedniego roku. U siebie czytał zawsze leżąc.