Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Reportaże sejmowe z roku 1989 autorstwa znakomitej dziennikarki Barbary Seidler relacjonują na gorąco pierwsze kroki polskiej demokracji u schyłku komunizmu. Sejm – instytucja podległa dotąd partii – przejmuje realną władzę i staje się areną wielkich wydarzeń politycznych…
„To był taki Sejm: powstał w efekcie porozumienia kończącego obrady Okrągłego Stołu (stąd nazwa kontraktowy), po wyborach, które odbyły się 4 czerwca 1989 roku. Gdy się zaczynał, rządziła jeszcze Rada Państwa. Potem przez Zgromadzenie Narodowe został powołany na prezydenta Wojciech Jaruzelski.
A później odbyły się wybory prezydenckie, które wygrał Lech Wałęsa. Sejm kontraktowy rozwiązał się sam przed pierwszymi wolnymi wyborami parlamentarnymi.
Pierwszą rzeczą, jaka się wówczas rzucała w oczy, był pędzący czas. I ogromna radość i swoboda – to było widać wszędzie wokół, na każdej ulicy. Ale niejako pod podszewką tej euforii czaił się zwykły strach. Nic nie było takie pewne, a pytanie: «Czy Związek Radziecki spokojnie będzie patrzył na demontaż bloku wschodniego?» wisiało w powietrzu”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 133
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Barbara Seidler
Szok wolności
Reportaże i doniesienia z sejmu 1989 roku
Fotografie Jarosława Macieja Goliszewskiego
Ponad czterdzieści lat jestem sprawozdawcą parlamentarnym. Właściwie tak to się nazywało kiedyś, gdy na rynku informacji królowała papierowa prasa, w Polsce wychodziło kilkanaście dzienników i tyleż periodyków, radio miało kilka stacji, a telewizja dwa programy i trzeci nadający za granicę. Taka była sytuacja „na rynku informacji”, gdy Kliszko – pierwszy po Bogu, jak się o nim mówiło – postanowił wpuścić do sejmu dziennikarzy.
Przed tą decyzją wszelkie informacje na temat władzy ustawodawczej przekazywane były przez PAP. Redakcja „Nowej Kultury”, w której wówczas pracowałam, została rozwiązana; przeniosłam się więc do krakowskiego „Życia Literackiego”. Naczelny tego tygodnika, Władysław Machejek, zebrał w redakcji świetnych reporterów. Jestem z wykształcenia prawnikiem, ale ponieważ mieszkałam w Warszawie, w odróżnieniu od moich krakowskich kolegów dorzucił mi do reporterskich obowiązków sejmową sprawozdawczość. Zostałam więc akredytowana w sejmie i dostałam niewielką zieloną legitymację klubu sprawozdawców parlamentarnych. Była połowa lat sześćdziesiątych.
Sejm mieścił się wówczas w jednym budynku połączonym z tak zwanym starym hotelem poselskim. Pokoje były wieloosobowe, warunki spartańskie, za to w restauracji na pierwszym piętrze kelnerki od rana podawały czystą wyborową w grubych fajansowych filiżankach. W codziennej prasie nie było wielu informacji z sejmu, najważniejsze z nich gazety podawały za PAP. Rozrosła się tylko PAP-owska ekipa, a przewodzący jej wówczas Misza Kamieniecki dostał nawet swoją „dziuplę”, którą zaraz zawalił ciężki sprzęt. Pierwszym przewodniczącym klubu był Zdzisław Sachnowski, ten sam, który prowadził klub sprawozdawców w ostatnim roku II Rzeczpospolitej. Tamten istniał dwadzieścia jeden lat, ten powstał na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Po Sachnowskim, który niebawem przeszedł na emeryturę, przewodniczyli klubowi kolejno Bronek Troński, Adam Wysocki i wreszcie Rysia Kazimierska z „Życia Warszawy”. Zjawiła się ona w sejmie cztery lata po mnie. Była wśród nas reporterka radiowa Stasia Stec i nieodżałowanej pamięci Krysia Świętecka, na której temat krążyły dziesiątki anegdot, a właściwie prawdziwych opowieści jędrnych jak jej codzienny język. Znacznie później doszlusowała do nas Jasia Paradowska. Pamiętam, że powiedziała mi kiedyś, że idzie na operację tarczycy, a gdy po kilku dniach spotkałam ją w sejmowej szatni i spytałam, kiedy będzie miała zabieg, pokazała mi zabandażowaną szyję skrytą pod golfem i szepnęła, że wyszła na własne żądanie, bo przecież „musi być dzisiaj w sejmie”. W ostatnim roku lat osiemdziesiątych, wiosną, zjawili się w sejmie Tomasz Lis i Kinga Rusin, Monika Olejnik, która relacjonowała posiedzenia dla radia, a przede wszystkim zaczęła przyjeżdżać na swoim wózku Ewa Milewicz. Staraliśmy się przepychać ją od windy do windy po kilku schodach, które musiała czasem pokonać, jej wózek nosili strażnicy marszałkowscy. Bardzo szybko nauczyła się funkcjonowania sejmu, budziła powszechną sympatię i szacunek.
Klub sprawozdawców parlamentarnych zniknął właściwie „w biegu”. Trwał remont parteru w starym domu poselskim i szef kancelarii sejmu polecił przenieść nasz faks, telefony i jakąś mizerną dokumentację do nowego biura prasowego. A potem przyszedł rok 1989, w sejmie rozpoczął się nowy etap historii i na sejmowe korytarze wtargnęli dziennikarze nie tylko polscy, ale i zagraniczni. W kuluarach, w palarni i na schodach potykaliśmy się o kable i pośpiesznie rzucone na marmurowe podłogi kolorowe kurtki. Nastała Nowa Polska.
Mój naczelny od początku chciał mieć reportaż z sejmu. Reportaż? To łatwo powiedzieć. Przecież na plenarnych posiedzeniach było przeraźliwie nudno, las rąk podnosił się na komendę w czasie głosowań, gorąco i burzliwie było tylko w 1968 roku i podczas pierwszego posiedzenia po Grudniu 70.
Naprawdę warto było chodzić na posiedzenia komisji i raz na cztery lata na tak zwane „przesłuchania” kandydatów na ministrów. W czasie IX kadencji Sejmu podczas dyskusji, które toczyły się na posiedzeniach komisji, nie ingerowały kluby partyjne i choć do PZPR należało 245 posłów, nie czuć było żelaznej dyscypliny. Czasem tylko któryś z posłów wzywany był przez przewodniczącego klubu, ale nawet nie odpowiadał na pytanie: „Po co nagłaśniałeś ten problem?”.
Raz tylko, w 1988 roku, posłowie nie zgodzili się na proponowaną przez rząd Messnera dymisję generała Hupałowskiego z szefa Najwyższej Izby Kontroli, bo powiedzieli, że urzędnicy tej instytucji kontroli państwa, gdy przychodzą na posiedzenia komisji, przynoszą prawdziwe, choć niewesołe dane, rzetelnie kontrolują i nie manipulują posłami.
W ostatnim roku IX kadencji wiedzieliśmy już wszyscy, że podstawowe sprawy ustrojowe decydowane są poza sejmem, przy Okrągłym Stole. Znaliśmy też pewien samochód, który kursował na trasie Okrągły Stół – posiedzenia sejmowych komisji i dowoził na Wiejską pachnące jeszcze farbą z kserografów kartki z poprawionymi artykułami różnych ustaw, nad którymi właśnie dyskutowano.
Ostatnie, pięćdziesiąte posiedzenie Sejmu IX kadencji, sejmu, który sam się rozwiązał, odbyło się 29 i 30 maja 1989 roku. Jeszcze pośpiesznie z jednej sali wychodzili posłowie połączonych komisji kultury i ustawodawczej, niosąc wydruki „o zmianach będących wynikiem porozumień zawartych przy Okrągłym Stole”, które trzeba „wklepać” do ustawy o prawie prasowym. Kończyły się dwudniowe obrady, których temat tak został zapisany: „O realizacji wniosków i postulatów zgłoszonych w czasie kampanii wyborczej”. W pierwszym dniu sprawozdania złożyły komisje, po kolei, wszystkie, czyli szesnaście. A w drugim dniu już wszystko poleciało błyskawicznie.
Marszałek Roman Malinowski nachylił się nad mikrofonem i powiedział: „Za kilka dni są wybory do Sejmu i Senatu, proszę was, pamiętajmy o umacnianiu zasad porozumienia, odrzućmy postawy konfrontacyjne, musi wygrać demokracja. Wszystkiego najlepszego w naszym wspólnym domu”.
Kartki z dzienników sejmowych. Barbara Seidler prowadzi je od połowy lat osiemdziesiątych XX wieku, z kilkuletnią przerwą, aż do dziś
Była godzina 10.55. Trzy uderzenia laski marszałkowskiej rozmyły się w gwarze okrzyków: „Pożycz śrubokręt”. To posłowie odkręcali metalowe tabliczki ze swoimi nazwiskami z miejsc w poselskich ławach.
Mój tekst z ostatniego posiedzenia Sejmu IX kadencji ukazał się w „Życiu Literackim” z datą 7 maja 1989 roku.
Sejm IX kadencji. Jaki był? Bo przecież zamyka on jakiś okres, pośpiesznie zamyka. Wedle ustaleń Okrągłego Stołu (choć formalnie to przegłosował) rozwiązał się przed upływem kadencji, ustępując miejsca następnemu, dwuizbowemu parlamentowi. Ten następny nie będzie obradował na sesjach, ale permanentnie, będzie mógł być zwołany w każdej chwili, aby przyszły prezydent nie miał szans wydawać dekretów ponad nim. Pamiętamy i to, że w Sejmie VIII kadencji podczas głosowania nad uchwałą aprobującą wprowadzenie stanu wojennego, gdy wicemarszałek Werblan zapytał: „Kto jest przeciw?”, podniosła się tylko jedna ręka, posła Romualda Bukowskiego, artysty plastyka z Gdańska. Poseł Gustaw Holoubek wyszedł z sali przed głosowaniem, a gdy prowadzący obrady wicemarszałek ogłosił, że nikt się nie wstrzymał od głosowania i że sejm zaaprobował dekret, pod kopułą rozległy się oklaski, co uwidocznione zostało w stenogramie z tego styczniowego, osiemnastego w kadencji, posiedzenia.
Ale wróćmy do kadencji IX. Przyznać trzeba, że dla sejmowego sprawozdawcy kadencja VIII, jak zresztą i kilka innych posiedzeń z kadencji poprzednich, była znacznie ciekawsza, choć jej schyłek przypada na jeden z najważniejszych okresów naszej powojennej historii. Ale ten znaczący czas toczył się poza parlamentem, nie znajdując w nim prawie żadnego odbicia. Wszystko rozgrywało się poza murami zwieńczonymi charakterystyczną kopułą; tu tylko przychodziły do przegłosowania uzgodnione ustalenia.
Na początku IX kadencji, czyli jesienią 1985, pewien zaprzyjaźniony profesor zapytał mnie: „Jacy są ci nowi posłowie?”. Odpowiedziałam pytaniem: „Dlaczego chce pan to wiedzieć?”. Wyjaśnił wówczas, że proponowano mu wejście w skład grupy doradców sejmowych i chce się zorientować, dla kogo ewentualnie miałby pracować i formułować swoje opinie. Odpowiedziałam, że nowi posłowie występują odważnie, przenoszą na Wiejską wszystkie żale i bezsensy, o których nasłuchali się na zebraniach przedwyborczych. Powtórzyłam nawet to, czego byłam świadkiem na pierwszym posiedzeniu komisji administracji spraw wewnętrznych i wymiaru sprawiedliwości: gdy po wprowadzeniu przewodniczącego Józefa Bareckiego, zapowiadającego, jakimi sprawami komisja będzie się zajmować, wystąpił jeden z nowych posłów, górnik i „wyrąbał wszystko”, co miał na ten dzień do powiedzenia: o tym, że nie da się już z górników pracujących na dole więcej wycisnąć, bo są zmęczeni, o tym, że nie rozumie, dlaczego chłopi stoją po kilka nocy w kolejce, by kupić trochę węgla potrzebnego na gospodarce, bo górnicy wydobywają czarne bryły po to, żeby przede wszystkim trafiły do polskiego chłopa, bo chłop żywi miasto. Przewodniczący próbował przerwać potok słów: „Rozumiecie, obywatelu pośle, że to nie jest tematem dzisiejszego posiedzenia, wasze uwagi nadają się na inną komisję”. Ale górnik nie dał się zbić z tropu: „Mnie to nie obchodzi – odparował. – Przyjechałem do sejmu, do tej komisji mnie przydzielili, to tu mówię” (potem zauważyłam, że przenieśli go do innej merytorycznej komisji). Zachęcałam więc profesora do zespołu doradców, podsunęłam też pomysł, by wziął udział w kilku posiedzeniach różnych komisji i sam się przekonał, komu miałby pomagać w podejmowaniu decyzji. Profesor zadzwonił po jakimś czasie i powiedział: „Miała pani rację, posłowie rzeczywiście ostro wypowiadają się i podnoszą ważne kwestie… no, ale cóż z tego, skoro potem i tak wszyscy podnoszą rękę”.
x
Tyle już lat kręcę się po salach i kuluarach sejmu! Z tych lat zrobiło się ponad ćwierć wieku. Obserwacji, uwag, notatek i rozmów mam tyle w swoim reporterskim notesie, że czas usiąść i opisać te „ćwierć wieku w kuluarach sejmu”. A jest co pisać, naprawdę!
Teraz jednak trzeba odpowiedzieć na pytanie, jaka była ta IX kadencja. Najogólniej rzecz biorąc: nijaka. Jakby oddana walkowerem, za często aprobująca to, co za nią, obok niej i ponad nią zostało postanowione… Że już głosy rozkładały się nie tak jednomyślnie, to prawda. Że w niektórych głosowaniach liczby „przeciw” były dwucyfrowe, a „wstrzymujących się” nawet trzycyfrowe.
Byłam świadkiem, jak na posiedzeniu komisji polityki społecznej zdrowia i kultury fizycznej, po sformułowaniu ostrej opinii na temat złego zaopatrzenia aptek w środki opatrunkowe i leki, pod dyktando dwóch zaproszonych wiceministrów, jednego z resortu zdrowia, drugiego z resortu chemii, wykreślano mocno brzmiące sformułowania i zastępowano je takimi jak „niekiedy”, „niektóre” itd. To było w IX kadencji. W tejże kadencji, gdy rekomendowana była na stanowisko ministra zdrowia profesor Izabela Płaneta-Małecka, długo w nocy zastanawiano się nad tą kandydaturą, padały różne głosy i pytania w rodzaju: „Czy to była jedyna kandydatura?”. Zrobiono przerwę, bardzo się przeciągającą. Wszystko zresztą odbywało się w nocy. Dziennikarzy wyproszono za drzwi, a gdy wróciliśmy na salę, okazało się, że komisja kandydaturę zaakceptowała i mimo krytycznych uwag inne względy zadecydowały o poparciu kandydatki. A ściśle mówiąc, zapowiedziano głosowanie na zmieniony częściowo rząd en block.
x
Na jednym z posiedzeń komisji odpowiedzialności konstytucyjnej profesor Grzegorz Seidler powiedział, że pociągnięcie członka rządu do odpowiedzialności konstytucyjnej jest czymś zupełnie wyjątkowym, ale ponieważ Sejm ma prawo i obowiązek stałej kontroli rządu, więc ministrowie podlegają odpowiedzialności parlamentarnej. Posłowie mogą wyrazić krytyczny stosunek do tego lub innego aspektu polityki rządu w czterostopniowy sposób; najpierw zgłaszają interpelację, zapytanie, dezyderat lub opinię. Gdy odpowiedź posłów nie satysfakcjonuje, mogą zwrócić się do Prezydium Sejmu o rozpatrzenie interpelacji na posiedzeniu plenarnym. Komisja może też, tą samą drogą, wnioskować o uchwalenie przez całą Izbę rezolucji zawierającej krytyczne stanowisko wobec rządu (art. 92 regulaminu sejmu). Trzecim stopniem egzekwowania odpowiedzialności jest możliwość udzielenia rządowi selektywnego absolutorium (wniosek taki, według art. 52 regulaminu, przysługuje komisji planu gospodarczego, budżetu i finansów). No, i jest wreszcie czwarty stopień odpowiedzialności parlamentarnej: sejm może odwołać ze stanowiska jakiegoś ministra, a nawet cały rząd.
Jeżeli mamy poważnie traktować sejm i mówić o odpowiedzialności parlamentarnej, posłowie muszą sięgnąć po swoje prawa, aby nie rozlegały się głosy, że sejm stał się maszynką do mielenia projektów podrzucanych przez rząd i że rząd tak czy owak wszystko, co chce, przez sejm przeprowadzi.
Rząd powinien bać się sejmu. Ale tak do tej pory nie było, to oczywiste dla każdego, nawet nieuważnego obserwatora.
Sejmowi podrzuca się druki w ostatniej chwili. Posłowie nie mają czasu zapoznać się z ich treścią, nie mają czasu skonsultować się z wyborcami, doradcami, którym ufają. Ileż to razy na posiedzeniach komisji lub na posiedzeniach plenarnych podnosiły się głosy sprzeciwu na ten właśnie temat. Ale bez skutku. Jeśli miałabym powiedzieć krótko, co sądzę o IX kadencji, musiałabym tak to sformułować: sejm traktowany był instrumentalnie, wobec posłów zachowywano się czasem nawet arogancko. Czy sobie na to zasłużyli? Oto jest pytanie. I na nie nie umiem odpowiedzieć. Czy można, a priori, tak traktować Wysoką Izbę? Ważne, potrzebne, znaczące rozmowy i rozwiązania toczyły się poza ulicą Wiejską. Zdarzały się przypadki co najmniej niefortunne. Najpierw trzeba było zdjąć premiera i część rządu, potem byłego premiera wsadzić do Rady Państwa. Zwoływało się więc kluby, dyscyplinując członków partii i stronnictw. Zdarzało się i tak, że podczas obrad, w przerwie, gdy widać było, że głosowanie nie przebiegnie gładko, robiono krótkie zebrania klubów, by zdyscyplinować posłów. Czasem przewodniczący klubów mówili: „Zostawiamy to waszemu sumieniu, ale chyba wiecie, rozumiecie…” i bywało, że ktoś pytał: „No, to jak właściwie jest, obowiązuje dyscyplina partyjna czy nie, bo ja nie rozumiem?”.
x
W IX kadencji zdarzył się też podczas posiedzenia plenarnego w czerwcu 1988 roku znaczący incydent. W porządku drugiego dnia obrad widniał punkt „zmiany na stanowiskach państwowych”. Odeszła wówczas na własną prośbę z funkcji wicemarszałka Jadwiga Biedrzycka, na jej miejsce powołano Elżbietę Gacek, odszedł też z funkcji wicemarszałka Sejmu i przewodniczącego Rady Społeczno-Gospodarczej Mieczysław Rakowski, bo wcześniej został powołany przez Sejm na urząd premiera. Na jego miejsce powołano Tadeusza Porębskiego. Następnie Marszałek Sejmu przeszedł do „zmiany na stanowisku prezesa Najwyższej Izby Kontroli” i zgłosił wniosek w sprawie odwołania Tadeusza Hupałowskiego, a powołania na jego miejsce Włodzimierza Mokrzyszczaka. Nikt w tej sprawie nie zabrał głosu, 154 posłów głosowało za odwołaniem Tadeusza Hupałowskiego z zajmowanego stanowiska, 140 posłów było przeciw, 47 wstrzymało się od głosowania. Za powołaniem Włodzimierza Mokrzyszczaka głosowało 143 posłów, przeciw było 130, 63 wstrzymało się.
Marszałek podziękował Tadeuszowi Hupałowskiemu „za kilkuletnią owocną działalność” i następnie poddał pod głosowanie odejście Mariana Orzechowskiego ze stanowiska ministra spraw zagranicznych w związku z jego przejściem do Sekretariatu KC PZPR, i powołanie na to stanowisko Tadeusza Olechowskiego. Potem zarządził dwudziestominutową przerwę, po niej zaś powiedział: „Ponieważ w przypadku zmian na stanowiskach państwowych wymagana jest bezwzględna większość głosów, a wyniki głosowania za odwołaniem Tadeusza Hupałowskiego nie dały bezwzględnej większości, anuluje się głosowanie o powołaniu na to stanowisko Włodzimierza Mokrzyszczaka jako niezgodne z wynikami pierwszego głosowania. Po tym oświadczeniu rozległy się długotrwałe oklaski, a po nich przemówił Tadeusz Hupałowski, dziękując za satysfakcjonujące go głosowanie i prosząc o utrzymanie w mocy propozycji marszałka. Marszałek zarządził więc ponowne głosowanie i znów nie było bezwzględnej większości głosów, i znów były długotrwałe oklaski. Włodzimierz Mokrzyszczak zdążył już w przerwie przyjąć gratulacje, a następnego dnia na Tadeusza Hupałowskiego w NIK czekał wielki bukiet kwiatów od pracowników urzędu.
x
Przemówienia posła Ryszarda Bendera, profesora historii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, ściągały zawsze na salę posłów rozmawiających w kuluarach, a do loży prasowej dziennikarzy pijących kawę w restauracji. Nie będę tych przemówień przypominać, znane są z telewizyjnych transmisji. Ale chciałabym zwrócić uwagę czytelników na „niepokorną” posłankę, Małgorzatę Niepokólczycką, adiunkta Instytutu Ekonomii Politycznej z Gdańska, działaczkę Federacji Konsumentów. Pracowała w dwóch komisjach: polityki społecznej i rynku wewnętrznego. Na jednym z pierwszych posiedzeń tej drugiej komisji, na początku kadencji, powiedziała mniej więcej tak, kładąc na stole przygotowane przez resort materiały: „Panie ministrze, proszę mnie nie obrażać i takich byle jakich materiałów nie przysyłać: posłowie muszą dostawać materiał rzetelny, analityczny i konkretny, aby mogli się doń ustosunkować. Nie pozwolę się tak traktować i obrażać godności posła” (cytat z moich notatek). Na przedostatnim posiedzeniu plenarnym, gdy w trybie nagłym sejm musiał przegłosować kilka niezmiernie ważnych ustrojowych ustaw, powiedziała z trybuny: „Okrągłemu Stołowi wolno było zbierać się prawie przez pięć miesięcy? Wolno było. A nam nie wolno popracować nad ustawami ustrojowymi w trybie normalnym, tylko nadzwyczajnym? A cóż to, obce wojska stoją pod naszymi granicami?… Cały czas w swojej naiwności myślałam, że Okrągły Stół zbiera się po to, żeby wytyczyć docelowe kierunki porozumienia, to znaczy jak ma na przykład wyglądać kształt parlamentu, ale nie harmonogram, nie daty, bo to powinno być tutaj ustalane. W jakiej sytuacji nas się znowu postawiło przed społeczeństwem? Znowu jako maszynkę do głosowania? Ja po prostu protestuję przeciw takiemu instrumentalnemu traktowaniu naszego zespołu!”. Rozległy się oklaski, bo Niepokólczycka broniła godności posła. Ona zresztą nie robiła tego tylko pod koniec kadencji, lecz od początku jej trwania. Zasiadając na miejscu numer 500 w ławach dla bezpartyjnych, naprzeciw dziennikarskiej loży, wiele razy, przy różnych okazjach, podnosiła rękę w geście sprzeciwu. Czasem to był jedyny głos „przeciw”, czasem towarzyszyły mu inne. Na końcu swego ostatniego wystąpienia stwierdziła, że broni przyszłości posłów X kadencji i życzy im, aby żaden okrągły czy trójkątny stół nie musiał ich w przyśpieszonym trybie likwidować.
Nie z babskiej solidarności to piszę. Nie lubię pseudodziałaczek z Ligi Kobiet. Ale cenię wysoko posłów, którzy nie pozwalają pomiatać swoją osobistą i poselską godnością.
Minister Kwaśniewski, przewodniczący Komitetu Społeczno-Politycznego Rady Ministrów, powiedział wprawdzie do posłów, członków trzech komisji nadzwyczajnych powołanych do… zawahałam się nad odpowiednim słowem… rozpatrzenia? przedyskutowania? zaopiniowania? pakietu najważniejszych ustaw, że przeprasza za takie nawet niegrzeczne i nieregulaminowe potraktowanie ich oraz całej Izby, ale ponad formalnymi sprawami stoją względy polityczne, więc powinni zrozumieć sytuację…
x
W IX kadencji Sejmu zasiadali dwaj posłowie, których krótki życiorys, opublikowany w kompendium Sejmu tej kadencji, przygotowanym przez zespół redakcji „Rzeczypospolitej”, zawierał następujące zdanie: „Był posłem do KRN, Sejmu Ustawodawczego i Sejmu PRL wszystkich kadencji”. Jeden z nich to profesor Henryk Jabłoński, w latach 1972–85 przewodniczący Rady Państwa, desygnowany do KRN przez PPS.
Drugim jest Józef Ozga-Michalski, literat, wicemarszałek Sejmu w latach 1952–56 i członek Rady Państwa w latach 1957–1985. Do KRN desygnowany był z okręgu kieleckiego przez „Wolę Ludu” – Stronnictwo Ludowe.
Obu