Szlakiem Piastów. Ranek - Reginald Lanca Ster - ebook

Szlakiem Piastów. Ranek ebook

Reginald Lanca Ster

0,0

Opis

FASCYNUJĄCA OPOWIEŚĆ O LUDZIACH Z EPOKI ŚREDNIOWIECZA.

Polska była w tym czasie państwem silniejszym od Niemiec i lepiej uformowanym – z własnym pismem rzezanym na wiciach wierzbowych i z silną władzą centralną. Wydarzenia historyczne stanowią tło dla opisu życia codziennego bohaterów z różnych stanów. Okazuje się, że mimo upływu wieków ich rozterki nie różnią się bardzo od współczesnych ludzkich problemów. Również wtedy znane były już kalkulacje, rywalizacja, walka o pozycję, byt i przyszłość, a także o udane życie seksualne. Nawet opisane dosadnie kwestie erotyczne nie są tematem tabu, co pokazuje, jak uniwersalne są niektóre sfery życia ludzkiego. Opowieść została napisana stylizowanym językiem odpowiadającym duchowi ówczesnych czasów. Naprawdę warto zajrzeć na chwilę do krainy księcia Mieszka, by przekonać się, że Polacy nie zmienili się aż tak bardzo, jak mogłoby się wydawać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 570

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ 0D. ago me iudex

 

 

 

Okazuje się, że do odczytywania starych tekstów pisanych po łacinie albo po grecku nie wystarczy niezła znajomość łaciny i starej greki. Wręcz konieczne jest jeszcze posiadanie czegoś, co pozwala łatwo rozwiązywać szarady, rebusy i inne łamigłówki umysłowe. Mówi się, że łacina stała się językiem skostniałym, wręcz martwym, i to jest prawda – nie jest językiem codziennym, przestała się rozwijać i dostosowywać do nowych potrzeb. Wszakże należy wiedzieć, kiedy stary język zamarł i jakie nowości w nim powstawały, zanim stał się językiem wymarłym. Gdyby się znalazło opracowanie ze starożytności, potem kilka rozpraw średniowiecznych, informujących o zmianach… Można szukać. A znaleźć?… No, mnie się nie udało.

Współcześni historycy też chyba niczego nie znaleźli, a ponadto nie wszyscy mają pojęcie o łamigłówkach, o kombinowaniu przy rozwiązywaniu rebusów czy szarad. Oni tytuł zamieszczony też na początku tego zerowego rozdziału przedstawiają zawsze jako Dagome iudex, bo on tak został w źródle (średniowieczny tekst przez nich odnaleziony) napisany. Z tego zapisu wynikło im, że to jest pismo Mieszka I do Rzymu, być może do papiestwa w sprawie darowizny naszego księcia dla jego trzech synów, których miał ze swoją drugą żoną Odą. Tytułu owi historycy nie rozumieją – sami to przyznają. Nikt w Rzymie, w kancelarii papiestwa takiego pisma nie znalazł. Historycy (nie wszyscy) pozwolili sobie „wpaść na trop” sposobu utworzenia Polski przez Normanów. Otóż – twierdzą – Mieszko tak naprawdę miał na imię Dago i był Normanem. W zasadzie koncepcja dopuszczalna, aczkolwiek nie znajduje poparcia w źródłach skandynawskich, niemieckich, czeskich ani żadnych innych – nikt nie twierdzi, że Mieszko był Dagonem czy kimś podobnym. Nikt poza naszymi internacjonalistycznymi patriotami.

Tytuł niniejszego rozdziału Ranka to tylko jedno z wielu możliwych przetworzeń zapisu średniowiecznego, które uwidacznia coś, co się dzieje w ludziach. Do nas przyszła ze Wschodu świeża myśl, zablokowano możliwość kontaktów z Zachodem i nagle się okazało, że młódź powojenna łatwo odrzuciła zdobycze polskie sprzed wojny (1939-1945), a zaczęła myśleć po wschodniemu. Starsi jeszcze trochę wierzgają, produkują opinie w rodzaju: produkty radzieckie to gniotsja, a nie łamiotsja, w ZSRR pszczieły kak gusi wielikije, gusi kak karowy, karowy kak parowozy, a małaka dajut bolszie od zadacziej i prikazow KPZR, wszystko przed terminem, wszystko ponad plan, nawet zegarki prędzej chodzą. Starsiwiedzą, leczumrą (przed terminem?)i już nikogo nie zdziwi rower tak ciężki, że tylko z górki będzie na nim można jeździć. No, nie daj Boże ponownego otwarcia na Zachód! Znowu wszystko się odrzuci, zmieni, przyjdą zdobycze burżuazyjne, a produkty radzieckie, choćby w rzeczywistości trafił się jakiś lepszy od niemieckich, to jednak zostaną wyrzucone. Za Mieszka I przyszła łacina, odrzucono jakieś pismo rodzime… Młody kopista, „pisarz”, już nie znał starego pisma, a nowe umiał odwzorowywać, chociaż nie miał pojęcia, co przerysowywuje na pergamin. A jeśli mu w linijce trochę miejsca zabrakło, to nieco inaczej pogrupował litery i jakoś to szło…A po nim kopiował inny „pisarz”, potem jeszcze inny… A skróty zwyczajowe były, ale potem przestały obowiązywać… Na przykład o. – gdzie teraz znaleźć znaczenie owego starego skrótu? Aż wreszcie łacina została naprawdę opanowana. Kto zaręczy, że wtedy jakiś Kadłubek nie zabrał się do odczytywania kopiowanych staroci i poprawnego ich opracowania? Poprawnego według Kadłubka lub innego uczonego. A czy wiernego zamiarom twórcy?… Kto wie, kto wie?… Kto wie, czy tytuł naszego rozdziału nie powinien brzmieć: Dag. o. me iudex lub jeszcze inaczej?… Bo mogłoby być też: mei udex…

Ach, byłbym zapomniał, ten tytuł – D. ago me iudex – może oznaczać, na przykład, ‘Bóg mnie osądzi’…

 

***

 

Jesienią 1957 roku przyjechała do Dęblina grupa podchorążych z Oficerskiej Szkoły Lotniczej Radom (OSL Radom). Jakieś przetasowania? Jakieś zmiany? To był ewenement – do tej pory takich przenosin ze szkoły do szkoły jeszcze nie było. Wiosną 1958 roku część tej grupy przeniesiono do OSL Radom, a oprócz nich przeniesiono do szkoły radomskiej jednego podchorążego czysto dęblińskiego. Niestety – tym podchorążym byłem ja sam. Coś tam szeptano, że popadłem w Dęblinie w jakieś środowisko klerykalne, chyba wykryto moje związki z KUL-em… Może miano chrapkę na mnie, może chciano mnie zwerbować do partii? Nie mam pojęcia. Wiedziałem tylko, że będzie mi trudniej wyjeżdżać do Lublina. A byłem już na czwartym roku…

Po krótkim pobycie w Radomiu zostałem wysłany do Nowego Miasta nad Pilicą – tam było lotnisko polowe szkoły radomskiej. Wraz ze mną do tego miasta (1500 mieszkańców) – gdzie klasztor, bram dwa ułomki i gdzieniegdzie domki – pojechało jedenastu podchorążych z Radomia. Najstarszy był z naszej dwunastki Heniek Brzuszkiewicz – plutonowy zawodowy, który chciał zostać pilotem. Ponadto w skład dwunastki wchodzili: Jaś Cholewka, mający maturę i duży nalot z cywila na „lekkomotornych”, Wawrek Czapiga – po maturze, Tadek Czekaj – po maturze i samodzielnych lotach na odrzutowcu „Jak-23”, Edmund Fedyw – po maturze, Zbyszek Gozdalik – po maturze i z niewielkim nalotem z cywila, Ździsiek Smolarski – po maturze, z niewielkim nalotem z cywila, Janek Staniec – po maturze i wylocie na odrzutowcu „Jak-23”, Jurek Stuchała – po maturze, z niewielkim nalotem z cywila, Tadek Tybura – po maturze, a także Julek Werenicz – po maturze. Na lotnisku radomskim została grupa dwa razy liczniejsza – też po maturze. W Dęblinie – dwie grupy maturzystów. Reszta podchorążych została zgrupowana w budynkach OSL Radom (ponad 1000 chłopa) w WOSO (Wieczorowa Ogólnokształcąca Szkoła Oficerów – jedna klasa w ciągu pół roku). Zbyszek Gozdalik, Ździsiek Smolarski i Jurek Stuchała byli podchorążymi od niedawna – jakiś eksperyment korzystania z młodzieży szkolonej w Aeroklubie Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.

Jestem ze Zbyszkiem Gozdalikiem u instruktora Władka Kunickiego, który świeżo przyszedł z pułku bojowego w Krakowie. On ma nalot ogólny mniejszy od mojego, jednak jest od roku oficerem i latał po kilkanaście godzin na różnych typach samolotów, a ja tylko na „Jaku-18”. Mamy program stugodzinnych lotów i przeszkolenie (znowu ewenement – wynik zmian) do poziomu pilota trzeciej klasy. Do tej pory pilotem zostawało się po nalataniu kilkunastu godzin na ostatnim bojowym samolocie – start, lądowanie, podstawowe figury pilotażu. Nasi instruktorzy mają się tego nowego programu uczyć tuż przed nami i potem uczyć nas… To też jest historia, a właściwie będzie nią za pół wieku, bo uczeni umówili się, że jest to okres potrzebny do zrozumienia i poznania szczegółów wydarzeń oraz ich przyczyn i skutków.

 

***

 

Nasz Mieszko I i jego czasy są historią na pewno – mnóstwo znanych i zapisanych w starych szpargałach faktów, ważne wydarzenia w rodzaju chrztu Polski, kontakty z innymi państwami, w tym ze Stolicą Apostolską i cesarstwem zachodnim, znany nam syn – Bolesław – z przydomkiem Chrobry. Nic tylko spisywać kronikę z zachowanych dokumentów… Czy aby na pewno?

Znany nam świat w tamtym okresie miał dwa główne problemy. Pierwszym, dotyczącym wyłącznie świata związanego z papiestwem i cesarstwem zachodnim, byli Normanowie. Drugi dotyczył chrześcijan i muzułmanów, zwanych przez chrześcijan zachodnich Saracenami, którzy dla chrześcijan wschodnich byli sąsiadami o zróżnicowanej dobroci. W tej drugiej sprawie ważyły się przewagi – kto kogo przeprze, opanuje, zdominuje. Oba chrześcijańskie cesarstwa, a szczególnie cesarstwo zachodnie, dążyły do pokonania muzułmanów poprzez opanowanie cesarstwa drugiego. Dopiero potem planowano zniszczenie islamu. Niby jedno chrześcijaństwo, niby zgodne porozumienia, wspólne sobory, ale już czaił się rozdźwięk religijny – schizma, którą my nazywamy błędem prawosławia, a oni nazywają naszym przestępstwem.

Polska w tamtym okresie (chodzi o czasy Mieszka I) była podzielona religijnie – Małopolska i ziemie jej podległe wyznawały chrześcijaństwo prawosławne, Wielkopolska wyznawała religię Słowian Zachodnich, co może popierać teorię o przywędrowaniu Polan z Zachodu – przypuszczenie o ucieczce przed religią Germanów (nie tylko religią, ale ona może być symbolem obaw słowiańskich). Taki podział religijny czynił Polskę dogodną areną współzawodnictwa między Wschodem a Zachodem, a władzom Polski stwarzał sposobność wykorzystania tego współzawodnictwa dla korzyści własnych oraz zwyczajnych Polaków. Na ten temat niewiele wiemy, wręcz okłamuje się nas, przemilczając nasze prawosławie w dzielnicach małopolskich i nazywając (jeszcze) żonę Władysława Hermana kimś, z kim powinien się rozwieść, bo ona była obrządku słowiańskiego – w domyśle: niechrześcijańskiego… (chodzi o język staro-cerkiewno-słowiański).

Korzyści Mieszka I… Uczy się u nas, że jeno chrzest… A Wschód? No, uczyło się, że Chrobry odzyskał (sic!) Grody Czerwieńskie, ale się przestało i uczy się, że sprawa tych Grodów jest niewyjaśniona, że one chyba do Rusi należały od zawsze… Jeżeli Chrobry odzyskał, to znaczy, że ktoś z naszych musiał je wcześniej mieć. Komuś Rusini musieli je zabrać… Czy nie miał ich Mieszko?

Jeśli chodzi o stronę zachodnią, to uczy się nas, że cesarz Henryk i jego syn, Otton I, opanowali tereny Słowian między Łabą a Soławą oraz Odrą i Nysą Łużycką. To bzdurne twierdzenie opiera się na nazwach marchii, imionach wyznaczonych margrabiów i na kościołach czy katedrach chrześcijańskich. W tej ostatniej sprawie zapomina się dodać, że szło o katedry misyjne. Jak chodzi o marchie, to nie pokazuje się odzyskiwania owych terenów przez Słowian, którzy (za wyjątkiem ziem Obodrzyców) mieli samodzielne państwa i swoją starą religię jeszcze za cesarza Henryka II. Na pewno owi Słowianie nie musieli niczego odzyskiwać, bo niczego Niemcom nie dali zabrać! A poczesną rolę mógł w tym skutecznym oporze odgrywać Mieszko I i Polska.

Synowi Mieszka, Bolesławowi, przyznano przydomek Chrobrego, a ta jego cecha uwidoczniła się w wojnach, które prowadził. Mieszko I miał więcej ziem niż Chrobry i miał je bez wojen.

Mieć olbrzymie terytorium – od Łaby i Soławy aż do odległych granic w innych kierunkach i to za pomocą samych posunięć, które dziś nazwalibyśmy politycznymi… Czyż Mieszkowi nie należy się przydomek Wielki?

 

***

 

Ranek jest opowieścią. To forma literacka w zasadzie nieistniejąca, lecz na opowiadanie czy nowelę za obszerna, a na powieść zbyt rozległa w czasie – obejmuje, w przypadku Szlaku Piastów, okres życia jakiegoś władcy Polski. Jednak na miano książki naukowej, czy nawet tak zwanej popularnonaukowej, nie zasługuje – za dużo zawiera przypuszczeń, może najbliższych prawdy historycznej, lecz nieujętych w żadnej teorii naukowej. Za to (mam cichą nadzieję) ułatwiających zapoznanie się z postacią władcy i jego czasami. Niegdyś w niemieckiej szkole każdy uczeń musiał się nauczyć na pamięć imion wszystkich władców i lat ich panowania. To było przesadne, lecz każdy Czytelnik niechby chociaż zapamiętał, że dany władca żył i panował w Polsce, coś ważnego lub głupiego zrobił i uważa się go za dobrego lub byle jakiego.

Ta ostatnia uwaga dotyczy w szczególności opowieści pod tytułem Ladaco. Warto zapamiętać, aby się przy czytaniu owej opowieści nie wzburzyć.

ROZDZIAŁ IBiałe na zielonym

 

 

 

– Przyszedł wieszczyc!

Ten okrzyk niósł się po wsi od chaty do chaty, od okna do okna, od sąsiadki do sąsiadki. Ludzie porzucali zajęcia i biegli na rozdroże, bo taki był nakaz – jak wieszczyc przyjdzie, to wszystko rzucaj i pędź na znane miejsce, gdzie on zawsze staje. Nawet gdyby nakazu nie było, to ludziska na spotkanie wieszczyca by także pędzili…

Bo wieszczyc w owym czasie to było coś takiego jak lubiane słuchowisko radiowe albo gazeta sportowa dla kibica, albo uliczny teatr jednego aktora, czy też film, który gromadzi przed kasami kina tłumy chętnych.

Stał na rozdrożu. Mężczyzna w dojrzałym wieku, by nie mówić o wieku podeszłym. W sandałach ze skórzanych rzemieni, w samodziałowej koszuli z wełny, wypuszczonej na lniane portki, sięgające kostek. Twarz o regularnych rysach, pogodna, niepomarszczona jeszcze, zawierała nieco wodniste oczy niebieskawej barwy – ślepka niewielkie, ale żwawo rozglądające się na boki. Policzki i podbródek były porośnięte włosami jasnymi, niestrzyżonymi i niegolonymi z dawna, lecz nierażącymi, bo lekko się ten zarost na policzkach kędzierzawił, natomiast włosy na głowie były porządnie uczesane i związane z tyłu zieloną tasiemką.

Wysoki był, prosty, smukły. Czasem przymykał lekko powieki i wtedy było widać długie brązowe rzęsy – barwy tej samej, co akuratne, kształtne łuki brwi. No, ładny i przystojny mężczyzna. Przez ramię i pierś przewieszał mu się rzemień, przez drugie ramię – na krzyż z rzemieniem – parciana taśma dość dużej szerokości. Do skórzanego rzemienia przymocowana była lutnia, do parcianej taśmy – duża płócienna torba, w połowie pełna lub w połowie pusta, jak kto woli.

Ten sam co zawsze – znajomy, zaprzyjaźniony. Tyle że zwykle pojawiał się zaraz na początku wiosny, kiedy pracy bywało mniej, a teraz przyszedł pośrodku gorącego, brzęczącego pszczołami i rozświergotanego lata, kiedy już zaczynały nieźle sobie radzić tegoroczne pisklęta jaskółek i bocianów.

Prawie wszyscy już się zeszli – czekano jeno na rządcę Wolisława, który nadchodził z zasępioną miną, bo zły był na przerywanie pracy w innej, niż się spodziewał, porze. Robota rzucona, nieprzewidziana przerwa się zrobiła, zadań do wykonania dużo, a zabronić ludziom spotkania z wieszczycem nie wolno – jest nakaz księcia Polski, by wszyscy przychodzili wysłuchać nowin i piosnek wędrownego urzędnika od przekazu w dół – od władzy do poddanych i możnych. Szkoda, że książę na ten czas słuchania gędźby i słowa mówionego nie zmniejsza zadań…

– Witam rządcę – powiedział wieszczyc, pokazując dwa rzędy żółtawych, ale równych zębów, co zapewne miało oznaczać uśmiech radości ze spotkania, a mogło też wyglądać na szczerzenie kłów jak u wilka.

– Mówcie i śpiewajcie – powiedział Wolisław, mąż sporo od wieszczyca młodszy, nieco szczuplejszy, za to ani brzydszy, ani mniej przystojny.

– Dopiero latem widać – powiedział niefrasobliwie wieszczyc – że trawka u was zieleniutka, jakby sok z niej miał wytrysnąć, a gąski bieluchne jako bielone płótna. Wasza wieś winna się nazywać Zielonka albo Białka. Nie znalazłaby się dla mnie jaka młoda gąseczka?

Niewiasty, z których niejedna wzdychała kryjomo do wieszczyca, zachichotały, a sposobne do zamążpójścia zapłoniły policzki, wprawiły piersi w szybszy i wyrazistszy ruch przy głębokich oddechach, z kolei ich twarze zdawały się zamyślone – może przemyśliwały, jakby to było, gdyby wieszczyc zamiast młodej gąski wybrał jedną z nich…

– Gąsek nam brać nie wolno – powiedział surowo Wolisław. – Gadajcie prędzej swoje, bo moim chłopom zmniejszą ilość jedzenia, jeśli zadań nie wykonamy. Wszystko tu jest wyliczone, nawet za bardzo. Pierzyn – powiadają – za mało robicie, tedy wam się nie należy pełne wyżywienie.

– At – wieszczyc machnął ręką – ja miałem na myśli gąskę taką więcej piersistą i z makowymi usteczkami zamiast dzióbka – powiedział, a makowe stały się policzki wielu młodszych niewiast, a jednej z nich, Lipce, czerwień aż na szyję wchodziła, co wieszczyc bacznie oglądał i wargi przy tym oblizywał.

– Mieliście się o tej jutrzynie wywiedzieć – młody, rozrośnięty chłop, Jakuba, patrzył na wieszczyca z uważnym wyczekiwaniem.

– Wywiedziałem się – powiedział wieszczyc. – Teraz na posiewie dostajecie wszystko i wszystko, co zrobicie, wam zabierają. Jeden lepiej i prędzej pracuje – więcej zrobi. Inny wolniej i gorzej pracuje… A wszyscy jednako są żywieni, odziewani i w jednakowych chatach mieszkają. Na jutrzynie oddawalibyście wszyscy jednakowo – mniej więcej połowę tego, co teraz zrobicie. Reszta byłaby wasza i moglibyście tę resztę odprzedawać włodarzowi lub na targowiskach. Kto zrobiłby więcej, miałby więcej dla siebie – lepsze jedzenie, lepsze odzienie i mieszkanie… Jutrzyna jest jakby odwrotnością posiewu – teraz wszystkim jednakowo płacą, chociaż każdy inaczej pracuje. Na jutrzynie wszyscy jednakowo oddają płody pracy, a zapłata za nadmiary jest zróżnicowana. Chłopi na jutrzynę narzekają, bo żądania co do wielkości wypracowanych owoców są duże i trzeba harować, aby były nadmiary. Pomnijcie, że na jutrzynie musicie sami zapracować na wszystko – na opłatę za użyczenie ziemi, na jedzenie, chatę, narzędzia, ubranie, na dzieci… Teraz dzieciaki darmo jeść dostają. A matki są nawet od pracy uwalniane, kiedy karmienie dzieci wypada. Na jutrzynie wszystko na waszą głowę spadnie.

– Teraz czasem głód w ślepia zaziera – powiedział krępy Ostrowa. – Na jutrzynie jeno leniom by jedzenia nie dostawało.

– A jak powódź, albo susza? – spytał młody Doman.

– To pożyczyć od włodarza trzeba – odparł wieszczyc. – I zwrócić z nawiązką albo odpracować.

– Ja bym wolał za odrobek ziemię mieć użyczoną – powiedział wysoki a chudy Jabłonka.

– Tobie trudno dogodzić – zauważył z przekąsem Wolisław.

– Batem go, panie rządco! – powiedział niski a szczupły Gajek. – Nikt nie wiedział, czy kpi, czy mówi poważnie. Jak to Gajek, czasem o drogę pyta, a wszyscy myślą, że ją wskazuje…

– Uderzyłem kiedy kogo z was? – głos Wolisława był oburzony i rozżalony. – No, powiedzcie, Szymana, czym chociaż ręką kogo z was tknął?

– Nigdy – powiedział nazwany Szymaną chłop, gruby, z krzywym uśmiechem na okrągłym obliczu.

– Dobry z was pan, życzliwy i wyrozumiały – potwierdziły nierównym chórem niewiasty.

– Przerwa miała być dłuższa – powiedział Wolisław – ale jak sobie żarty ze mnie stroicie, to jeno wieszczyc skończy – zaraz do roboty się brać!

– Dzisiaj jeno mam śpiewać – powiedział wiesczyc. – Tedy krótko będzie, jeśli niczego nie będę musiał wyjaśniać. Mrugnął przy tym znacząco do bab – wiadomo było, że pytań dodatkowych i objaśnień może być tak wiele, że i do wieczora zejdzie. – Mogę już, rządco? – patrzył wyczekująco na Wolisława.

– Nuże! – powiedział ponaglająco Wolisław.

Wieszczyc spojrzał na niego z wyrzutem jak na prostaka, który zielonego pojęcia nie ma o artystach. Zdjął nieśpiesznie torbę, po niej lutnię, spróbował dźwięku strun palcami długimi a szczupłymi, wziął parę akordów i zdawał się szukać natchnienia w ciszy, która nastała, kiedy odjął od strun obie ręce. Potem znów uderzył kilka akordów, ściszył dźwięk, zmniejszając siłę uderzeń i zaczął czystym barytonem nakazaną piosnkę.

 

Leci pieśń z daleka

na wiatrowych skrzydłach,

smutkiem nas urzeka,

myśli nasze sidła.

 

Westchnienia niewiast nabrały mocy, a jedna nawet jęknęła. Wieszczyc chwilę pobrzękał na strunach, palce przekładał lewej ręki, sprawiając radość tym, co sami chcieliby zagrać na czymkolwiek, lecz nie mieli ani czasu, ani umiejętności, ani czegokolwiek. Potem śpiewał dalej.

 

Od prawdziwych druhów zniesiesz uwag wiele,

bo wiesz, że nieszczęście od nich nie przyleci.

Gdy dogadują fałszywi przyjaciele,

psioczą na przymówki zdradzeni Wieleci.

 

Maładziewczynka, możepięcioletnia, wpatrywała się w wieszczyca z taką mocą i tak uporczywie, że stojący obok niej chłopiec – ze dwa razy starszy –mógłpomyśleć,żeźlebyłobyzwieszczycem, gdyby tak ostre spojrzenie mogło kłuć. A pieśń wieszczyca, po przerwie na parę akordów na strunach, płynęła dalej.

 

Jeszcze dzisiaj żyli –

na ucztę sutą szli,

ruty się napili –

skończyli życia dni.

Pomstują Sprewianie na umowy z Geronem,

a sami z Niemcami tajemne roki wiodą,

trzydzieści żywotów wieleckich utracone,

stawiają mur katedry nad Hoboli wodą.

Srebrników trzydzieści

za ziemi kawałek –

świątynia się zmieści –

w niej habity białe.

Trzydziestu na uczcie margrafa otrutych,

gdy na ziemi sprzedanej katedra wyrosła w połowie,

czy gorsza strata wodzów umarłych od ruty,

czy zbycie ziemi wrogom? Któż na to odpowie?

 

Jęknęły struny fałszywym akordem, umyślnie tak naciśnięte, by podkreślić niesmak z powodu fałszu i zdrady, wiodącej do utraty ziemi i ludzi. Mała dziewczynka posunęła się ku wieszczycowi, ujęła skraj jego koszuli i pociągnęła. Spojrzał na nią z góry.

– Dziadku – powiedziała. – Co to jest Gerona?

– Gero – córciu, Gero się zwie ten skurczybyk – uściślił wieszczyc. – To obcy, który naszych zawdy mordował. Aż raz pokajał się, obiecał żal i poprawę. Na ucztę pojednania zaprosił wszystkich wodzów wieleckich i ich rutą struł. Oni się pochorowali, a on sam jeden wszystkich ze śmiechem mieczem dobijał. Pojęłaś?

– Tak – powiedziała mała. – To taki przecherca, jak jastrząb albo lis, co się do małych gąsiątek dobiera.

– Pięknieś to wywiodła, dziecinko – powiedział ciepło wieszczyc. – Chceszli ciasteczko makowe z miodem?

– Chcę – odpowiedź była natychmiastowa i pewna.

Wieszczyc wydobył z torby rzeczone ciastko i wręczył małej. Jadła, jakby od paru dni pościła – żarłocznie, brała jak największe kęsy i prędko ruszała buzią, aby pogryźć i połknąć.

– Dawno to było owe otrucie? – Jabłonka patrzył na wieszczyca z natężeniem.

– Pomnicie, jakiem wam o zamordowaniu Wacława Czeskiego przez brata Bolka śpiewał? – spytał wieszczyc.

– O, tak! To było okrutne – ozwał się pomieszany chór głosów.

– No, to mniej więcej w tym samym czasie było – powiedział wieszczyc.

– Bardzo dawno – powiedział Gajek – a wy dopiero teraz…

– Jakoś mi się zawieruszyło w pamięci – wyjaśnił wieszczyc. – Ale i świeższe nowiny niewesołe. Morzyczanie musieli się zgodzić na postawienie katedry misyjnej w samej Brennie – ich stolicy.

– Jak to „musieli”? – spytał Ostrowa.

– Niemce wkroczyli dużym wojskiem i oblegli grody – wyjaśniał wieszczyc. – Książę Morzyczan zamknął się ze swoimi w Brennie i nijak się nie zapowiadało, że Niemce jakikolwiek słowiański gród tam zdobędą. Wtedy niemiecki margrabia na rozmowy pokojowe Tugumira zaprosił, obiecując przeprosiny i odszkodowanie za niesłuszną napaść. A jak Tugumir w obozie margrabiego się stawił, to go Niemce spętali i w worze na głowie trzymali. Niby dali za niego moc zakładników w bogatych szatach… Lecz okazało się, że to nasi niedawno w jeństwo wzięci i przez Niemców poprzebierani… Nie wiadomo, w jaki sposób Niemcy Tugumira ugadali. Wypuścili go i on wrócił do Brenny. A tam zaczął naszych do poddania się namawiać. To go nasi cabas i w lochu schowali, a grodu nie poddawali. Tugumir jakimś cudem z więzów się wyzwolił, w nocy z lochu wyszedł, strażnika przy bramie zabił i Niemców wpuścił do grodu. Potem już nie było wyjścia – trzeba było zezwolenie na budowę katedry misyjnej dać… Taki książę, co własnych wojów zabija… Ech, Tugumir – ty psie!

– Lis! Lis! – ten okrzyk dobiegł zza chat, gdzie pastwisko dla gęsi było, ale wieszczyc odebrał go jako pochwałę sposobu swojego przedstawiania jakiegoś margrabiego niemieckiego, który Tugumira, księcia Morzyczan, przechytrzył.

Prędkie było wyprowadzenie wieszczyca z błędu – wszyscy, z rządcą Wolisławem włącznie, a nawet jakby na czele, rzucili się w stronę okrzyku i wieszczyc został sam. Na krótko, bo jedna z niewiastek, też biegnąca z innymi, naraz powstrzymała swój pęd, przystanęła, a potem odwróciła się i – patrząc na wieszczyca badawczym, trochę niepewnym krokiem, szła w jego stronę coraz powolniej. Tak to wyglądało, jakby jednocześnie chciała do niego dotrzeć i nie chciała, bo coś ją powstrzymuje.

– No, chodź Lipka, chodź – ponaglił wieszczyc i rozkrzyżował ramiona.

Podbiegła i przytuliła się do niego, ręce mu na szyję zarzuciła.

– Mówiłeś zeszłego roku, że tylko ja… – wyrzut było w jej głosie słychać – a dziś o jakiejś nowej gąsce mówisz…

– Och, głuptasku – głaskał jej drżące plecy i lekko przytulał do siebie, w czym mu najwyraźniej pomagała. – Nie pojęłaś żartu. Ja tylko ciebie mam jedną jedyną. Przecież cała wieś by wiedziała o innej i zaraz by ci donieśli. Chodźmy do zagajnika na nasze miejsce, bo zaraz wrócą i będę musiał do rządcy na poczęstunek… Wieczorem do twoich rodzicieli przyjdę na rozmowę. Niech łoże z tobą na mnie czeka…

– Dobrze – powiedziała, oderwała się od niego i, przytrzymując długą spódnicę palcami rąk, pobiegła za innymi.

Dopiero teraz wieszczyc spostrzegł przyczynę pośpiesznego odejścia Lipki – nadchodził rządca, trzymając za ręce dwoje dzieci – tę dziewczynkę od makowego ciastka i owego chłopca od niej dwa razy starszego.

– Pójdźmy do mnie – powiedział rządca. – Starym zwyczajem u mnie posiłek zjecie.

 

***

 

Szli drogą przy chatach. Ani jednej z kominem. Ani jednej z oszklonymi oknami, tylko sześć z błonami zwierzęcymi wprawionymi w małe, okienne ramki – reszta jeno z zasłonkami rzadko tkanymi, od much mającymi strzec. I wszystkie okna z okiennicami na zewnątrz otwartymi. Biednie, lecz porządnie – chaty po jednej stronie drogi, po drugiej las się zaczynał, a za chatami zieleń pastwisk i łąk przez przerwy między domostwami przezierała. Wszędzie czysto – pozagrabiane, pozamiatane, równo poustawiane drobne narzędzia chłopskie, strzechy niektóre nowe, ściany, najwyraźniej ostatniej wiosny, starannie pobielone wapnem, malwy pod ścianami, jakby to wieś na wschodzie Polski była. Gdzieniegdzie za domostwami szopy, drewutnie i małe komórki stały – też porządne – bez dziur, krzywych, poodrywanych desek albo niedbale, nierówno przybitych.

– Dbacie, rządco, o te wasze Pierzyny – pochwalił wieszczyc.

– Przez to jeszcze bardziej na mnie narzekają – odparł Wolisław. – Im nie w smak dodatkowy wysiłek wokół chat, które do nich nie należą.

– Załatwcie sobie wykup – poradził wieszczyc. – To wielka wieś i miejsca na pola dość. Właściwie dwie wsie do siebie równoległe, a w poprzek do traktu postawione. Nadal w jednej duże pierzyny robią, a w drugiej części pierzyny małe, czyli takie pod uszka, albo pod ucha chłopskie?

– Nic się od tamtego roku nie zmieniło – powiedział niechętnie Wolisław. A ja mam nadanie na pobliski Rusiec. Tam dwudziestu jeńców ruskich jako chołopi… Żony im z Pierzyn dano i powoli przywykają do pobytu w Polsce. Za parę lat tam się przeprowadzę i będę na swoim.

Dotarli do końca wsi. Po tej stronie, gdzie las panował nad kawałem ziemi od całej podwójnej wsi większym, widniał dym, unoszący się pionowym słupkiem w jasne, bezchmurne niebo. Wnet pokazał się komin z żółtawej cegły, a potem gont pociemniały, lecz na mało zużyty wyglądający.

Wysoki na półtora człowieka częstokół okalał spore, w kwadrat ustawione obejście – dom z szybami w oknach i ganeczkiem bez ścian, kamienną oborę i stajnię pod złocistą, nową strzechą z pszenicznej słomy, drewniany chlewik i kurnik pod spadzistym w jedną stronę daszkiem z desek ułożonych dachówkowato i dużą stodołę, a przy niej drewutnię – oba budynki pod strzechą poszarzałą od starości, ze słomy reżowej. Skrzydła bramy, otwarte, o ościeże oparte, zdawały się zapraszać każdego, kto czegoś od gospodarza potrzebował.

Dziewczynka i chłopiec puścili ręce Wolisława i pognali do domu.

– Żonę uprzedzają, że gościa mamy – powiedział Wolisław. – Rychło w czas, teraz raz-dwa wyhoduje prosiaka, świniobicie zrobi i mięso na wasze powitanie upiecze. Już następnego lata będziem to jeść…

– Coś nastrój podły was gnębi – mruknął wieszczyc. – Nie przejmujcie się byle czym.

Z ganku do sieni wchodzili, a z niej – do kuchni. Na środku kuchni kotlina z kamieni stała, a nad nią okap komina, starający się wciągać dym i zapachy, aby wydalić je na zewnątrz. Przy kotlinie krzątała się dorodna niewiasta ze śliczną twarzą. Jej sukni trzymało się dwoje malutkich dzieciaczków – mniejszy dopiero co zapoznał się z pionową postawą, ale sztuki utrzymania równowagi jeszcze za dobrze nie opanował. Znani nam dziewczynka i chłopiec siedzieli na ławie pod ścianą. Przy oknie stał stół nakryty białą, płócienną narzutą, a przy nim ławy dwie.

– Niech Swarzec darzy! – powiedział wieszczyc, patrząc z upodobaniem na postać i twarz niewiasty przy kotlinie.

– Niech i wam sprzyja – odparła niewiasta.

– Widzę, żeście żony nie zmienili – powiedział wieszczyc, spogladając na niewiastę pożądliwie.

Niewiasta rzuciła na wieszczyca spojrzenie spode łba, a rządca trochę pokraśniał na licach.

– Podaj, Sosenko, coś do jedzenia i picia – powiedział. – Wieszczyc zdrożony jest i niechże kapkę odsapnie. Sosna – zwrócił twarz w stronę wieszczyca – żoną moją jest na zawsze. Innej już nie wezmę, choćby Sosna mnie opuściła. Z chłopów jest, tutejsza, ale i ja nie bardzom możny, chociaż wici z nadaniem możności dostałem. Ja z rodziny władyki jestem, który jeszcze podczas mojego urodzenia panoszą był. Ja Sosnę miłuję więcej niźli inni jaką królową z bajki.

– A ja na każdym postoju żonę mam inną – powiedział ze śmiechem wieszczyc.

– Dzieci też? – spytała Sosna, podając na stół pieczone mięsiwo, krągłe, płaskie chleby, suszone, obrane z pestek śliwki w occie z miodem i duże, drewniane kubki z piwem.

– Gorzałki nie macie? – pytanie wieszczyca chyba powiadamiało o lubości do mocnych napitków.

– Jeno do ziół, na nalewki nastawiamy i pędzimy – wyjaśnił Wolisław. – Tak samo jak i w latach poprzednich, o czym wieszczyc zdaje się nie pomnieć.

– Ja do was później niż zwykle przyszedłem – powiedział wieszczyc – bo moja żona, Arnika, w Dębinie koło Osjakowa trzeciego syna mi rodziła i musiałem trochę przy niej pobyć. A łącznie – skoro pytacie, Sosno – mam trzydzieścioro dzieci ze wszystkimi moimi żonami. Jeno Wiernikom nie powiadajcie, bo dziś do nich idę w sprawie nowego ożenku z ich Lipką. Z Pierzyn może mi się trafić taka żona jak wy, tedy jakbym Swarzeca za nogi złapał – sam miód i gorzałka. Krzepka, smaczna, rozgrzewająca…

– Ciepnijcie gorzałę, bo ona was coraz mocniej kusi – poradziła Sosna głosem bez wielkiego przekonania. – Teraz chyba byście powiedzieli, że chcecie urodziny syna Arniki opijać, aleście już to na pewno moc razy opili…

– I domu własnego nie macie – powiedział Wolisław. – Gorzała wam nie pozwoli niczego się dochrapać. Odrzućcie ją!

– Czas jeszcze mam – odparł niefrasobliwie wieszczyc. – Któryś z synów może się dorobi i na starość oćca do siebie weźmie… A ta dziewuszka na ławie, to skąd? Nie widziałem jej zeszłego lata…

– Jestem Bianka – powiedziała dziewczynka, bardzo uważnie przysłuchująca się rozmowie starszych.

– Łubiana sierotą jest – powiedział Wolisław. – Do tej pory w każdej chałupie była po trochu, bo jej rodziciele stąd byli. Oni od wilków zginęli… U nas już zostanie.

– Lubysław też sierota – dodała cicho Sosna – też u nas będzie. On broni Łubiany, bo dzieciska jej dokuczają.

– Bianki, a nie Łubiany – poprawiła dziewczynka. – Ja będę żoną Lubego.

– A ty? – wieszczyc spojrzał na Lubka.

– Ja chcę z dziećmi ze wsi gęsi pasać – powiedział chłopiec.

– No, toś trudną do osiągnięcia rzecz wybrał – zakpił wieszczyc. – Łatwiej by ci było księciem zostać. Albo wodzem czy wojewodą…

– Widzicie, jak się ostrzyc kazał – powiedziała Sosna. – Z grzywką nad czołem, a reszta przy skórze ostrzyżona. Od wiejskich chłopaków tym się jeno różni, że tamci raz w miesiącu są na głowie goleni – grzywka nad czołem, a reszta na łyso. I na bosaka chce latać. Pod Iskorostieniem byliście? Dobra to wyprawa była – ani jeden możny żywota nie postradał…

– Ja takim możny jak i wasz mąż – sarknął wieszczyc. – Ojciec – Grzymała mu było – koło Słupcy panoszą był, a potem został władyką.

Skończyli jedzenie i popijanie. Sosna wetknęła Biance i Lubkowi po kawale chleba i pieczonym skrzydełku kurczęcia. Złapali i na dwór wybiegli.

– Podzielą się z wsiowymi – powiedziała Sosna.

– Dziś wieczorem darcie pierza – rzekł Wolisław. – Byliście, wieszczycu kiedy na czym takim?

– Nigdy – powiedział wieszczyc.

– I ja wieczorem nie byłem – przyznał Wolisław. – Zawdy w dzień, bo pochodni trzeba oszczędzać. Wiernikowa będzie i ta wasza Lipka… Musim dzisiejszą zwłokę nadrobić.

– Pójdę z wami – powiedział z ożywieniem wieszczyc. – Potem się z nimi do ich chaty zabiorę.

Sosna szykowała wieszczycowi jedzenie na drogę. Nie mógł liczyć na poczęstunek u Wierników, kupowanie po drodze musiało być ograniczone ze względu na rzadkość przy gościńcach zajazdów czy karczem. Poza tym warto było mieć w wieszczycu druha – wróci do Gniezna, nowe poruczenia będzie dostawał, spotka się z różnymi… Może mimochodem szepnąć słówko pochlebne, a może i łatkę brudną komu przyprawić…

Rozmowa zeszła na ustawiczną biedę chłopów. Wolisław narzekał na małe ilości strawy, dowożonej od rządcy z Kuszyny.

– Zanim dowiozą – mówił Wolisław – to zimne jak lód. Próbowaliście kiedy zimnej polewki? Gdyby nie umieli wnyków i sideł zastawiać…

– Nie boją się złapania na kłusownictwie? – wieszczyc był zdziwiony tym przede wszystkim, że rządca sam przyznaje się do złodziejstwa swoich chłopów.

– Ja mam pilnować jeno wykonania zadań – Wolisław wzruszył ramionami. – Oni sami wiedzą, że im nie wolno komina sobie postawić w chacie, z lasu niczego brać nie wolno, żadnej chudoby w chacie ani koło chaty trzymać nie wolno, noża ani siekiery mieć nie wolno… A mnie wolno ich nie łapać, kiedy takie zakazy naruszają. Gdyby chociaż kota albo psa mogli trzymać… Może i trzymają – ja tam nie zaglądam prawym okiem do lewej kieszeni. Moje psy giną i są zjadane. Ja oczy przymykam, jak mi na pastwisku krowę wydoją, albo jak mi kura przepadnie. Czasem sam donoszę, kiedy dziecka maleńkie są w chacie… Ja nie dam rady z głodomorami wykonać zadań – oni muszą mieć siły. Chyba rzucę to rządcowanie i pójdę do Ruśca.

 

***

 

Szli ścieżką przez pastwisko do drugiej części wsi, leżącej przy drodze równoległej do tej, przy której stał dom rządcy. Wszędzie było ciemno w oknach, nie było szczekania psów. Mężczyźni zapewne już spali, a niewiasty zebrały się w jakiejś chacie i drą pierze z gęsich piersi i kuprów, gdzie puchu najwięcej, a dutki nie występują. Usłyszeli granie gęślików i w tę stronę Wolisław skierował kroki. W jednej z chat przez szpary w okiennicach sączyło się migotliwe światełko i stamtąd dobiegało granie. Podeszli bliżej.

– To Łubiana podgrywa – powiedział Wolisław. – Zwykle Lubysław przy jej graniu piosnki śpiewa.

Jakoż dał się słyszeć śpiew chłopca – czysty, równy głos mógł się podobać. A czy piosnka się podobała?…

 

Dyli, dyli, dyli na skrzypkach,

dyli, dyli, dyli zapiskał,

aż się wzieni pod boki

zadziwieni ludziska.

 

I pchajum się do izby,

i pchajum się do sieni,

a skund żeśta takiego

muzykanta tu wzieni?

 

I bendum się dziwować,

bendum się dziwowali –

a skundżeśta takiego

muzykanta dostali?

 

Dyli, dyli, dyli…

 

Rządca z wieszczycem weszli po cichu do sieni. Niektóre niewiasty musiały zauważyć ich pojawienie się, bo palce ich bardzo przyśpieszyły obdzieranie gęsich piersi, kuprów i boczków – aż się biedne zadyszały od tego pośpiechu. Inne nadal chwaliły gwarnie zdolności Bianki i Lubego.

– Luby – powiedziała głośno Wiernikowa – poodnoście z Bianką odarte gęsi i nowe przynoście, bo zapas się kończy.

– Widzę, że matka Lipki ma tu mir – powiedział jeszcze głośniej wieszczyc, przekrzykując rozgwar w izbie pełnej puchu i to nie tylko na rozesłanych płachtach. W powietrzu też snuły się, niby pajęczyny babiego lata, lekkie, białe puszki.

Matka Lipki poderwała się z ławy, chwyciła pod pachy dwie jeszcze nieodarte gęsi i wyszła na dwór. Tuż za nią, też z dwoma gęsiami, wybiegła Lipka. Wolisław wydobył z kieszeni łojową świeczkę i wręczył wieszczycowi.

– Mniemam – powiedział – że krzesiwo i hubkę macie. Bo im tego też nie wolno trzymać.

– Wolno śpiewać, rządco? – spytała wysoka, zgrabna niewiasta.

Wolisław jeno skinął głową i wyszedł na dwór, a za nim rządca. Z wnętrza dobiegała smutna pieśń o starym rybaku, który miał córkę jasnowłosą, piękną niby róży kwiat, rozpuszczoną, cudną kosą czarowała cały świat. Jeszcze o stajanie słyszeli, że szczęście trwa zbyt krótko – prawie razem z wichrem mknie…

 

***

 

Rankiem następnego dnia wieszczyc szedł traktem na południe, w stronę Działoszyna, mając na sobie oba skrzyżowane pasy – od torby i od lutni. Koło niego dreptała Lipka, twarz smutną pokazując, a oczy wbijając w dal – niby w przyszłość nieodgadnioną skierowane, zda się pozbawione nadziei, a nawet myśli. Puste, nieobecne spojrzenie stworzenia, którego nikt o chęci nie pyta, jeno korzysta z jego naturalnych właściwości.

– Naści srebrnika – powiedział wieszczyc, podając Lipce srebrnika wydobytego z torby. – Ja wnet po ciebie przyjdę i będziesz panią w mojej wsi i matką wszystkich moich dzieci oraz zwierzchniczką moich bab i wszystkich chłopów. Poradzisz temu? Odzienie nowe sobie kup. Rządca cię zwolni od pracy i może nawet do miasta zawiezie.

Jeno kiwnęła głową, patrząc w lewą stronę, gdzie na zielonej runi Bianka i Luby pilnowali wielkiego stada podskubanych gęsi.

– Aż tyle tego macie? – wieszczyc był pełen podziwu dla liczebności stada.

– To przecie księcia – zdziwiła się Lipka. My jeno to żywim i wszystko odstawiane jest księciu. Znaczy – jego ludziom.

Lubysław grał na fujarce z wierzbowej gałęzi zrobionej, a Bianka śpiewała.

 

Gąseczka bieluśka, gąsiorek bielutki –

na zielonej trawie siedzą cztery smutki.

Jeden po matusi, a drugi po tacie –

żal za gardło zdusi, kiedy je poznacie.

 

Trzecizagąskami,

co je lis przechera

uśmiechami mami,

zaś w norze pożera.

 

A za Lubym czwarty, kiedy jest w podróży –

jego rychły powrót szczęście mi wywróży.

Na zielonym białe, pod białym zielone,

będzie weselisko – weźmie mnie za żonę.

 

– Słusznie – pochwalił wieszczyc. – Wesoło tu u was.

– Toć o smutkach śpiewała – zdziwiła się Lipka. – Ja dalej nie pójdę, rządca nakazał, bym się do pracy stawiła.

Ledwo wieszczyc odszedł, koło Lipki pojawił się wysoki, młody chłopak. Ona wydobyła srebrnika od wieszczyca otrzymanego i wręczyła go chłopakowi.

– Coć jeszcze ostawił? – zapytał chłopak.

– Osełkę masła, co mu Sosna na drogę dała.

– Dobry pan – powiedział.

– Bogać tam! Powiedział, że zostawia, bo gorąc będzie i rozpuści się – torbę mu zatłuści…

ROZDZIAŁ IIGaj

 

 

 

Wici z Gniezna zawsze przychodziły za pośrednictwem włodarza z Pajęczna. Zawsze na sześciu dość grubych gałązkach, zawsze kora rzezakiem była powycinana i znaki (litery) bieliły się świeżym drewnem, czasem jeszcze sok puszczającym. Zawsze były znaki początku i końca, a rzemienie przewleczone przez oba końce wszystkich wici były związane na misterny węzeł, zasupłane nie do rozwiązania i na ten supeł wosku było sporo nalane. A kiedy już prawie ostygły dwie pieczęcie – grododzierżcy i włodarza – odciskano, bo u nich było pomnażanie, przepisywanie wici dla każdego rządcy z osobna. Może Wolisław machnąłby ręką na brak tych wszystkich rzeczy – te wici były wypalane, niedbale jednym rzemieniem pośrodku połączone i jeno jedna pieczęć – włodarza – była na wosku odciśnięta. W dodatku niewyraźna była – wcale nie dało się rozpoznać, że to pieczęć właściwa. Nic to wszystko, lecz na tych wiciach było polecenie, że stawią się ludzie z wozami, zapłacą Wolisławowi piętnaście srebrników i zabiorą z całych Pierzyn wszystkie niewiasty i dzieci…

– Ja też jestem niewiastą i my z tobą mamy dzieci. I jesteśmy w Pierzynach – Sosna uzmysłowiła mężowi to, co on i tak wiedział.

Pojechał Wolisław do Działoszyna – do grododzierżcy z zapytaniem, czy te wici on widział i poświadcza w jakiś sposób ich nadejście z Gniezna. Grododzierżca wziął wici do ręki, oglądał, twarz wykrzywiał i w końcu powiedział:

– Bo to widzisz, Wolisław, w Gnieźnie synowie Więcława z Krakowa przebywają. Znaczy – brata księcia Mieszka – Odylen i Przybywoj. Widocznie musiano im jakieś stanowiska dać, choć to dzieciuchy i zastępcy będą za nich całą robotę wykonywać. Może jeden został zwierzchnikiem nad pisarzami od wici w sprawach gospodarczych, a drugi to samo, jeno od spraw wojennych. Ja tak przypuszczam, bom osobne wici dostał – w samych wojennych sprawach. Od razu ci zadanie przekażę: masz ośmiu chłopa z twoich Pierzyn do powożenia wysłać. Nasi woje będą wspomagać Bolka Czeskiego w wojnie obronnej przeciwko Ottonowi I. Trzeba na wozach zapasy za wojami wieźć i do tego chłopi są przydatni. Jedź ty do Pajęczna, do włodarza i spytaj, czy ci w związku z tym zadania zmniejszą, bo ośmiu to prawie ćwierć ze wszystkich twoich trzydziestu pięciu zdatnych do pracy poza rodzimą wsią. A jak ci jeszcze wszystkie baby zabiorą… To twojej Sosny nie dotyczy, bo ona przez małżeństwo z tobą chroniona, a twoje dzieciaki do stanu możnych należą jako i ty. Napisano, że ze wsi, tedy chłopek dotyczy.

W Pajęcznie Wolisław był, lecz do włodarza go nie dopuszczono. Jakiś urzędas zapytał, czy rządca umie czytać, a jak umie, to niech czyta i polecenia wykonuje, a innym głowy nie zawraca. Po drodze do Gniezna był wojewoda w Sieradzu. Urzędnik zapytał zjadliwie – czy to nie zbytnia śmiałość, że chudopachołek, do niedawna jeszcze chłop, chce się z wojewodą widzieć? Potem słuchał Wolisława, wici nawet do ręki nie wziął, powiedział, że będzie sprawdzone co i jak, tedy niech Wolisław do nakazu się stosuje, a potem skargę złoży i żąda naprawienia szkody.

Jadąc do Gniezna, Wolisław przemyśliwał o naprawianiu szkody przez – dajmy na to – zbójców lub – powiedzmy – przez ludzi jakiegoś margrafa… A w Gnieźnie potraktowano go całkiem inaczej. Kanclerz – od niedawna to stanowisko istniało – posyłał Wolisława do wszystkich swoich podkanclerzych i wszyscy co do jednego oglądali długo owe wypalane wici, a każdy głową kręcił. Potem do wodza drużyny Wolisława posłano, Wolisław znał Zdruznę z widzenia, pamiętał jego, prędko zakończony pojedynek z kniaziem Igorem, który zapewnił Wolisławowi, i innym, ma się rozumieć, bogaty łup dwudziestu jeńców i nadanie Ruśca. Zdruzno powiedział nareszcie, w czym rzecz.

– Przyjmij – rzekł – że to skutek zabaw Odylena i Przybywoja. Chcieli udoskonalić sporządzanie wici i użyli żelazek do wypalania. Jak wiesz, nasze znaki pisarskie co innego znaczą, jeśli który bokiem albo do góry nogami odwrócisz. Dzięki temu paroma żelazkami, różnie przy wypalaniu odwracanymi, można wypalić kilkadziesiąt naszych znaków. Potem tę ich zabawkę włączono do reszty wici i porozsyłano wszystko. Tak by to można zrozumieć, gdyby nie to, że jeno tobie dostały się te wypalanki… Ale niczym się nie martw – ja ci ręczę, że to nie ty będziesz poszkodowany i nie twoje niewiasty z Pierzyn. Ty wszystkim powiadaj, że to skutki zabawy otroków, ale nic poważnego. Zgoda, Wolisławie?

Jeszcze się nie zdarzyło, by rozsądny rządca – prawie smerda książęcy – sprzeciwił się dostojnikowi, mogącemu rządcę… Pomińmy wyliczanie tego, co wódz drużyny mógłby uczynić z tak nisko stojącym na drabinie ważności urzędników. Tedy Wolisław usiłował w drodze powrotnej przekonać samego siebie, że wszyscy w Pierzynach mają zapewnione bezpieczeństwo, więc nie ma powodów do niepokoju.

Nie przekonał. Tedy zwołał wszystkich na rozdroże i od tego zaczął, że w razie pojawienia się jakichś ludzi, którzy baby i dzieci chcieliby zabierać, należy imać się drągów, kamieni albo własnymi rękoma się posługując, nie dawać zabierać. Bić, krzyczeć wniebogłosy, aż Wolisław przybiegnie i wspomoże opór. A jakby, nieszczęściem, nic nie pomogło i baby z dzieciskami zabrali, to one po drodze mają wrzeszczeć i pomocy wzywać, jeśli tylko koło ludzkich osiedli będą przejeżdżać.

Dopiero jak ta sprawa została załatwiona, już nikt o nic nie pytał – dopiero wtedy Wolisław ogłosił, że ośmiu chłopa musi iść na wyprawę wojenną jako woźnice.

– Ja nie wiem, czy powinienem kogoś wyznaczać – powiedział. – Niechby sami się na ochotnika zgłaszali, tobym spośród chętnych wybrał albo byśmy losowanie zrobili.

Zapadł bezruch połączony z ciszą. Każdy wbił spojrzenie w jedno miejsce – niektórzy w dal, pokazując możliwości wytrzeszczania oczu, myśli pozbawionych. Inni zdawali się oglądać swoje stopy albo jakie miejsce na ziemi, niedaleko stóp. Paru głowy zwiesiło i ich oczu nie było za dobrze widać…

W takich przypadkach, kiedy cisza jest połączona z wyczekiwaniem na coś, jeśli ona trwa nawet przez czas potrzebny na mrugnięcie powieką, wydaje się wszystkim bardzo długa – stanowczo za długa! Bo w głowie każdego latają błyskawiczne myśli: „Na moje słowa czekają”, „Co powiedzieć, jeśli ktoś mnie do odpowiedzi wywoła?”, „Może rzucić wszystko i się zgłosić?”, „Może podać jakąś wymówkę, że ja nie mogę?”, „Jak się zgłoszę, to pomyślą, że dla własnych, spodziewanych korzyści”… – wiele innych, nieraz sprzecznych ze sobą i takich, których innym nigdy by się nie ujawniło.

– Niechby się najlepiej zgłaszali młodzi i samotni – Wolisław przerwał ciszę, bo nikt się nie zgłaszał, a ośmiu pójść musiało…

Nadal nie było chętnych. Tedy Wolisław rzucił miano pierwszego, którego by widział na wyprawie.

– Gajek – powiedział cicho i rzec by się chciało, że cisza stała się jeszcze głębsza.

Po chwili zgłosił się Grodza – starszawy już był, dzieci nie miał, żona go niedawno odumarła…

Po nim zgłosił się młody Witek od Ciosków. A potem się zaczęło! Jakuba i powiedział, że on się zgłasza za Gajka. Potem to samo powtórzyli Szymana, Ostrowa, Doman, Jabłonka i wielu innych, a Wolisław za każdym razem kręcił głową, że nie – za Gajka nikt nie może iść. Wtedy wstali też Witek i Grodza, by oznajmić, że oni nie pójdą, jeśli z nimi razem nie będzie Gajka.

Gajek… Co jest z tym młodym, już bez rodzicieli zmarłych przed pięciu laty, spokojnym, powściągliwym w ruchach i słowach? Buntownik jaki, czy co? Może ma skarb jakowyś i opłaca usłużność innych?…

– Pójdą na ochotnika, wszak się zgłaszali, Ciosek młody, młody Węgiełek, Jakuba, Jabłonka, Szymana, Ostrowa i Doman – powiedział w końcu Wolisław. – A na dodatek, bo zgłaszający się tego chcą, wyznaczam Gajka.

– Rozsądnie rządca uczynił – powiedział Gajek. – Jeno jeszcze o tym zabieraniu niewiast i dzieci trzeba. Gdyby wieś zgodę dostała na uzbrojenie się, to byle kto nie mógłby nam niczego zrabować…

– Ty, Gajek – powiedział Wolisław – namawiasz mnie, bym zakazy złamał i chłopów uzbrajał? Weź no ty przyjdź do mojego domu dziś wieczorem, to ja ci dam znać, co ja o zbrojeniu poddanych sądzę. Nie wiem, czy będziesz zadowolony, lecz na razie chłopem jesteś, a nie rządzicielem, tedy i cięgi byś musiał znieść.

Tego wieczora Wolisław, Sosna i Gajek siedzieli przy stole w świetlicy domu rządcy długo w noc. Głowy trzymali blisko siebie, by nikt podsłuchać niczego nie mógł, ani żadnego słowa po ruchach warg rozpoznać. Ustalono, że przy domu rządcy będzie dobudowywana jeszcze jedna izba, bo rodzice i rodzeństwo Sosny nie mogą nijak być zagrożeni zabraniem przez jakiegoś tam kupca, który (no, my będziem przeszkadzać i bronić, ale jakby zabrali…) za wiele niewiast i dzieci zapłacić miałby piętnaście srebrników, a odsprzedawałby po srebrniku za głowę. Zakupi się narzędzia do budowy tej izby: ciosły, siekiery, topory, kosy do wyrównywania i ucinania za długiego okapu strzechy, kosiska do kos, babki do kos klepania. A dodatkowo będzie się we wsi wytwarzać miecze. Krótsze od tych, co woje noszą – do biodra chłopu nawet nie sięgające – na dwa łokcie długie, dla czeladzi możnych przeznaczone. To będzie dochód dodatkowy – miecze będzie się od następnego roku sprzedawać, a potem kupi się to i owo, by szczyty (tarcze trójkątne) wytwarzać na sprzedaż. Od zaraz zrobi się kilkanaście szczytów na próbę. Ta dodatkowa izba będzie służyła – na razie – do mieszczenia wszystkich onych zakupionych i wytwarzanych rzeczy. Pod okiem rządcy pracownicy, czyli ochotni chłopi ze wsi, będą mieli łatwy dostęp bez mitrężenia i oczekiwania na rządcę, by izbę otworzył albo zamknął – on otworzy z rana, a zamknie po ich odejściu wieczorem. Chyba żeby zapomniał, ale to już on sam będzie za to odpowiadać, gdyby co zginęło. Ten dodatkowy dochód będzie przeznaczony na dożywianie wsi w razie ciężkich prac, oraz dla dzieci, bo taki podrostek konia z kopytami by zjadł i jeszcze by się za czymś rozglądał na ząb. To – a jakże – dla dobra stanu możnych i księcia Polski, bo dobrze odżywiony chłop więcej wykona pierzyn i wszystkiego, co możny rządca nakaże. Pieniądze na to będą, bo rządca zrzeknie się Ruśca, który mu nadano i który od włodarza wykupił, ale jeszcze przez jakiś czas ma pozostać pod zarządem włodarstwa, aby Wolisław mógł cały swój czas poświęcić Pierzynom. Wszystko to dokładnie spisano na wiciach i z rana Gajek został zobowiązany zanieść te wici sąsiedniemu rządcy z Ruśca, od którego takie rzeczy odbiera co ćwierć miesiąca posłaniec włodarza z Pajęczna. Gajek powrócił po południu z trzosem srebrników i powiedział, że to należność od tamtejszego rządcy za dotychczasowe użytkowanie włości Wolisława – jest to większość dochodów za ostatnie lata, od czasu przedstawienia przez Wolisława wici z nadaniem aż do dzisiaj.

– Powiedziałem – przyznał Gajek – że wobec tego wycofujecie zrzeczenie się Ruśca, bo tego, com przywiózł, na początek wystarczy. Sami będziecie musieli dopilnować, by sprawa owego Ruśca została załatwiona po waszej myśli, bo wasze wici tamten rządca zatrzymał.

– Dziękuję – powiedział Wolisław, a Sosna, przez trzymanie męża za ramię i przytulenie się do owego ramienia, dała do zrozumienia, iż jest z Wolisławem całkowicie zgodna.

 

***

 

Przyszły wici z Działoszyna, nakazujące oddanie Lubysława do tamtejszej szkoły dla potomstwa możnych. Z Glin przyszedł zakonnik chrześcijański obrządku wschodniego z zapytaniem, czy Lubysław, pozostający pod opieką możnego Wolisława, będzie chodził do szkoły przy monastyrze w Glinach. Sosna zrobiła kwadratowe oczy, że aż z dwóch miejsc dopominają się o Lubka i była za tym, aby chłopak do Glin chodził.

– Bliżej jest – mówiła. – Codziennie będzie po południu w domu, dopilnuje się czystości, siniaki i guzy podleczy, duszę zwątlałą od możliwych porażek się podbuduje, ukoi żale, wysłucha się opowieści o osiągnięciach… Kto to wszystko zrobi w Działoszynie?

– Zważ – powiedział Wolisław – że w grodzie jest szkoła dla potomstwa możnych! Lubek wisi na pograniczu stanów. Niby jest u nas, czyli do możnych go można zaliczyć, a z drugiej strony – to syn chłopski… On po postrzyżynach, tedy twoja opieka już konieczna nie jest. Po szkole w Działoszynie łatwiej go będzie zaliczać do naszego stanu…

– Zazdrosny jesteś, Wolisławie – powiedziała Sosna – o to, że mogłabym Lubka przytulać. Ot co!

Na łożu nastąpiło uzgodnienie stanowisk – Lubek pójdzie do Działoszyna…

 

***

 

Nadzwyczajny zjazd przedstawicieli możnych, zwołany do Sieradza przez trzech książąt: Mieszka, Czcibora i Więcława ogłosił się zjazdem wyborczym, uznawszy wprzód, że możliwości odnalezienia księcia Siemomysła są tak nikłe, a w razie odnalezienia go – możliwości sprawowania przezeń władzy są mniejsze od nikłych, że należy ustanowić nowego księcia Polski.

Czcibor i Więcław zgodnie zrzekli się władzy zwierzchniej nad Polską, tedy zostało jeno przyklepanie wyboru Mieszka, jeżeli się nie chciało spróbować rządów innego rodu. Byli tacy, którzy chcieli odmiany, lecz rozmowa z jednym takim z rodu Nałęczów uzmysłowiła im, że ich stan posiadania może ulec gwałtownej zmianie, bo nowy ród musi sobie skaptować zwolenników i będzie to czynił przez nadawanie nowym rodom dobrze zagospodarowanych włości, dzierżonych dotąd przez tych, co od podstaw wszystko urządzali, karczowali, wypalali i pełnili obowiązki na stanowiskach opłacanych przez posiadanie dochodów z powierzonych im dóbr książęcych, czyli ogólnych. Wobec takiej groźby pójścia niektórych w odstawkę, wszyscy posłowie prędko i jednomyślnie okrzyknęli Mieszka władcą, Czcibor i Więcław złożyli mu hołd i nie było nowej, jeszcze niestartej zamiataniem miotły w postaci jakiegoś Nałęcza, Topora albo Górki z Wielkopolski.

Obiór księcia Mieszka był właściwie jeno zatwierdzeniem na stanowisku, bowiem on i tak dzierżył ster rządów. Wprawdzie jeno jako zastępca nieobecnego ojca, lecz i teraz ojciec mógł się jeszcze pojawić, gdzieś się odnaleźć i co wtedy by było? Tedy nie powinno się nic zmieniać. Ale się zmieniło! Sosna przypuszczała, szeptem – tuż przy uchu męża – że Mieszko tymi zmianami zabezpiecza się na wypadek odnalezienia Siemomysła.

– Bo widzisz – mówiła – Mieszko narozdaje, skaptuje sobie wdzięcznych ludzi, a jak ojciec by powrócił, to wdzięczni by się bali, że stary książę wszystkim pozabiera to, co Mieszko im dał. I kogo będą popierać wdzięczni?

Miała trochę słuszności, lecz całkiem niewiele. Wolisław – podajmy dla przykładu – dostał w zarząd dwie wsie zamiast jednej. Stał się rządcą Pierzyn Dużych i Pierzyn Małych. A nazwy wzięły się z wytworów – dużych pierzyn do przykrywania dorosłych i małych pierzynek dla niemowlaków albo pod uszka. Dodatkowo zmniejszono obu wsiom zadania. Dużych pierzyn miano wytwarzać trzy razy mniej. Ba, małych pierzynek miano wytwarzać sześć razy mniej – dokładnie tyle samo, ile robiono pierzyn dużych. Wychodziło na to, że Pierzyny Małe dostały większą ulgę, co wszyscy w Dużych Pierzynach uznali za niesprawiedliwe, bo obie połówki wsi miały po tyle samo chat i po tyle samo ludzi.

Cóż, ulgi były nie tylko dla Pierzyn. Dotychczasowy rządca, który przedtem żywił całe Pierzyny, został z tego zwolniony, tedy Wolisław obliczył, że na ulgach straci, bo musi wieś żywić sam. Co prawda zezwolono jego chłopom trzymać bydło i trzodę chlewną oraz drób, wszelako tych stworzeń nie dano! Wici przewidywały stopniowe kupowanie zwierząt i budowanie gospodarskich budynków ze zwiększonych dochodów wsi. Może dochody będą większe – wszak można będzie nadal wytwarzać tyle samo, co przedtem i nadmiary sprzedawać. Jednak musi się jeść już dzisiaj, jutro, pojutrze i w najbliższym czasie przynajmniej tyle samo, co przedtem, a nikt nie dowiezie… Mogło być tak samo, jak z odzwyczajaniem kobyły od jedzenia. Byłaby całkiem odzwyczajona, już jadła prawie tyle co nic, ale wzięła i wyciągnęła kopyta…

Wolisław zwołał w tej sprawie zebranie całej wsi, bo trzeba było się na nowo ze wszystkim umówić, a dodatkowo pól przysposobić – gdzieś trzeba zbierać plony na żywienie ludzi i zwierząt innych niźli gęsi. Zaczął się wyrąb i wypalanie lasu po drugiej stronie drogi aż do gościńca z Wielunia do Szczercowa. Na jesieni rozpocznie się budowę stodół, chlewni i obór, a na drugą wiosnę zacznie się uprawa roli, siew… Z Ruśca się wszystko potrzebne weźmie, w Pierzynach rozmnoży i jakoś pójdzie.

Jak widać, większość przedsięwzięć była już zamierzona albo tylko zamierzona – jedynymi sprawami rzeczywistymi był ów wyrąb lasu i ciąża Lipki. Lipka przyszła po radę do domu Sosny i Wolisława.

– Ja nie wiem, co mam począć – powiedziała – bo kilku chłopów patrzy na mój brzuch rosnący i każdy zabrania wychodzić za wieszczyca, gdyż czuje się ojcem mojej ciąży.

– A ty z nimi wszystkimi… – Wolisław nie miał śmiałości wyrazić swojego przypuszczenia głośno.

– Ja tylko z Witkiem Ciosków nie – przyznała – bo ja jego miłuję i chciałabym, ale on też mnie miłuje i pojmuje, że bieda jest, tedy trzeba za mąż za możnego, jak możny tego chce i dlatego Witek mnie nie tknął. A tak, to prawie cała wieś.

Sosna patrzała na Lipkę tak jakoś dziwnie. Pogarda? Zazdrość? Podziw dla możliwości?…

– No i co teraz? – „poradził” Wolisław.

– Może mnie do Ruśca posłać, ja bym tam na wieszczyca czekała – rzekła Lipka i Wolisław się na to zgodził. Miała być dojarką krów, a potem się zobaczy.

– Bo wie rządca – usprawiedliwiała się Lipka – u Ciosków najgorsza bieda, dużo dzieciaków małych. A chłopy radzi się odwdzięczają. Kłusują, to rządca chyba wie. Jeden upieczone w lesie udo sarny przyniesie, drugi zająca, czasem dzik się trafi albo jeleń…

– I teraz każdy jeden chce się z tobą żenić? – spytała domyślnie Sosna. – A jak się jeden od drugiego dowiedzą, że ty i z innymi?…

– Będę się tym martwić, jakby się dowiedzieli – Lipka jeno ramionami wzruszyła na znak, że jej to nie obchodzi, kto i co wie.

Sosna pamiętała, że Lipka tak samo wzruszyła ramionami, kiedy akurat nadeszły odmienne od wszystkich wici – owe czarne, wypalane… Ponadto ona ramionami ruszyła, kiedy lis do gęsi się dobrał i sześć zabił… Nic tylko wzruszenie ramionami przez Lipkę zawdy wywołuje w Pierzynach nieszczęście… Następstwo czasowe wydarzeń – w tym przypadku nieszczęście następujące po wzruszeniu przez kogoś ramionami, jest uznawane za powód tak zwanego myślenia magicznego. Niechże ono sobie będzie nazywane, jak kto chce, wszelako przypomnieć należy znane powiedzenie: wiara czyni cuda. A jeśli kto wierzy w skuteczność magii?…

Z tej drugiej części Pierzyn, gdzie małe pierzyny wytwarzano, zaczął dobiegać jakowyś rozgwar. Wszyscy wyszli z domu rządcy, oczy od słońca daszkami z dłoni zrobionymi osłonili i patrzyli na wzmożony na tamtej drodze, przez Pierzyny Małe idącej, ruch. Wozy tam jakoweś stały, obcy ludzie, inaczej ubrani niż miejscowi, wpychali pod budy tych wozów niewiasty i dzieci… Sosna natychmiast sobie przypomniała i zakrzyknęła jeno dwa słowa:

– Czarne wici!

– Lipka! – głos Wolisława był cichy, lecz nabrzmiały straszliwym napięciem. – Ty biegnij na porębę i wszystkim chłopom powiadaj, że obcy niewiasty i dzieci zabierają.

– Nie! – zakrzyknęła Sosna. – Ja sama polecę, a ty mężu Lipki nie spuszczaj z oka.

Wnet od strony poręby skrycie, zda się ślamazarnie, zaczęły się pojawiać skradające się postacie. Chłopi wchodzili do nowej izby przy domu rządcy i po chwili każdy wychodził, trzymając coś do walki zdatnego. Kiedy te obce wozy zajechały pod dom rządcy i grupka obcych szła z bronią w rękach, z wyraźnym zamiarem użycia tej broni w razie oporu, z zewsząd wypadły chłopskie postacie uzbrojone gorzej od obcych, za to o wiele liczniejsze. Bardzo prędko obcy leżeli na ziemi, bardzo spokojnie leżeli, wcale się żaden nie ruszał, chociaż wszyscy jeszcze żyli, bo krew z ich ran wypływała, a ich piersi unosił ciężki, chrapliwy oddech. Wnet i te ostatnie objawy życia ustały – jeno konie i wozy pozostały na drodze wcale nieuszkodzone.

– Zdjąć z nich zbroje, broń pozbierać i stos szykować – powiedział zimno Wolisław. – Zrobim im słowiańskie palenie zwłok. Wozy po chałupach porozstawiać, konie przy mojej oborze uwiązać i brać się zaraz do budowania stajni. I nikomu spoza wsi ani słowa!

Wszystko zrobiono wedle poleceń Wolisława. Potem Gajek przyniósł Wolisławowi szkatułeczkę pełną srebrników – ona w jednym z toczków na obcym wozie stała, a obok niej leżało moc czarnych wici. Znaczy, obcy nie tylko w Pierzynach mieli kupować niewiasty i dzieci. Gdyby nie ich pazerność, pewno monetę sobie postanowili przywłaszczyć, gdyby okazywali się wiciami, to kto wie, czy nie żyliby nadal i może wieźliby w wozach pożądany łup, bowiem magia pisma z pieczęciami mogła powstrzymać Wolisława i chłopów od rękoczynów.

Chociaż… Drogą od gościńca nadjechał oddział drużynników, a na jego czele Wolisław rozpoznał samego wodza drużyny – Zdruznę. Zdruzno zatrzymał oddział przed domem rządcy, wszyscy mu się w pas ukłonili, on zsiadł z konia i Wolisławowi rękę podał.

– Zdawało mi się – powiedział – żem tu gdzieś broń i uzbrojenie widział. To bardzo przemyślne, żeście przyszykowali i zgromadzili wyposażenie dla tych ośmiu waszych ochotników na wyprawę czeską. Tych martwych słusznie spalić chcecie, bo tak masowy zgon może zarazę oznaczać, a ogień na zarazę najlepszy. Księciu Mieszkowi nie omieszkam pochwalić jego rządcy w Pierzynach Podwójnych. Tych waszych ochotników jutro do Działoszyna skierujcie. Tam ich grododzierżca pouczy i wyśle dalej.

Potem do domu Wolisława Gajek przyszedł. Powiedział, że według niego Lipka jest czarownicą i powinna jak najprędzej opuścić Pierzyny.

 

***

 

Przed wieczorem Sosna zauważyła wzmożone kręcenie się chłopów po wsi, a potem wymykanie się ich w stronę lasu na zachodzie. Powiedziała o swoim spostrzeżeniu mężowi. On wyczekał odejścia ostatniego chłopa ze wsi, powiedział, że nic jeno chłopi gorzałkę w lesie pędzą, choć nie powinni, bo nie ma z czego. Teraz chcą sobie popijawę pożegnalną wyprawić, bo jutro tych ośmiu odchodzi. On musi sprawdzić, z czego owa siwucha jest pędzona, bo jeśli to jakowe złodziejstwo, z sąsiedniej włości książęcej podkradanie, to on… Nie bardzo wiedział, co on by zrobił, lecz ciekawość go gnała, tedy skradał się po śladach swoich chłopów, jakby zwierza podchodził na łowach.

Z daleka usłyszał głos Gajka. Mówił, że nadchodzi chrześcijaństwo i ono chłopom nie będzie przeszkadzać, bo różni się jeno nakazami uczestnictwa w nabożeństwach i tym, że Boga o wiele się prosi. O urodzaj, dajmy na to. Albo o powołania do kapłaństwa. Przez takie proszenie mówi się Bogu, że On nie jest Bogiem. Bo co to za bóg, który sam nie wie, co jego czcicielom jest potrzebne? Ponadto, w każdej prośbie jest zarazem wyrzut. Mówią: daj Boże urodzaj… A to oznacza, że Bóg dał niejeden raz urodzaje za małe. Albo że za mało powołuje do służby kapłańskiej… Mimo wszystko przeciwko chrześcijaństwu buntować się nie należy. Może lepiej byłoby przyjąć religię chrześcijańską obrządku słowiańskiego, bo łaciny nawet kapłani nie pojmują. Z księgi czytają słowa, nie wiedząc, co by oznaczały. A język cerkiewny jako tako Słowianin pojmuje.

Wolisław wycofał się powoluśku i ostrożnie, by nikt go nie słyszał. W domu powiedział Sośnie, co słyszał.

– Ja wiedziałam – powiedziała Sosna ze skruchą, lejąc potoki łez. – Ojciec w domu mówił po każdym spotkaniu, że w gaju się wieś zbiera, by podziękować i uczcić Daćboga – przejaw Jedynego, w którym Bóg słońcem zawiaduje i darzy szczęściem oraz bogactwem. Wybacz mi, mężu, moją skrytość. Przysięgam, że to ostatni raz. Pociesz mnie, utul, przebacz…

Czyż jest kochający mąż, który żonie takiego drobiazgu nie jest skłonny wybaczyć? W przypadku Sosny wybaczenie było wręcz konieczne, bo ona w taki sposób zachowywała się na początku poprzednich ciąż – łzy, żale, prośby o pociechę – o wiele milej, niźli ciskanie wszystkim i odgrywanie roli sekutnicy, której cały świat wadzi i szkodzi, jej zdaniem, oczywiście.

 

***

 

W jednej z komnat Wawelu książę Mieszko dawał dowód swojego zaufania do brata Bolesława, którego Małopolanie przechrzcili na Więcława. Mieszko przyjechał sam, bez świty, oddał się w ręce brata, który mógł skrycie roić o zastąpieniu Mieszka w Gnieźnie – przy sterze całej Polski. Trochę, to trzeba przyznać, Mieszko liczył na uczucia macierzyńskie żony Więcława – Baroczki. W Gnieźnie trzymano dwóch bliźnich synów Więcława i Baroczki – Odylena i Przybywoja. Mogło być tak, że jakby Mieszko z Krakowa nie powrócił, to Odylen i Przybywoj zostaliby śmierci oddani…

Mieszko opowiedział rodzicom bliźniaków o ich zabawach z wiciami.

– Ktoś im tę zabawę podpowiedział – rzekł – a potem wykorzystał dla swoich niecnych celów. Znaczy, chciał wykorzystać, lecz dzięki dociekliwości jednego z rządców nic złego się nie stało. Szkoda, że spostrzeżenie waszych synów teraz dopiero przyszło… Zauważyć łatwo, iż nasze znaki pisarskie są bardzo proste – jeden znak, w zależności od ustawienia, może oddawać cztery dźwięki. Ten sam trójkąt rogiem do góry obrócony dźwięk a oznacza. W prawo róg obrócisz i już masz dźwięk d. Rogiem do dołu – y przedstawia. A rogiem w lewo – ć. Odylen i Przybywoj wpadli na pomysł, by żelazek parę zrobić – na przykład trójkąt – owe żelazko rozgrzewać w ogniu i znaki na wici wypalać. Jednym żelazkiem – cztery znaki… gdyby tak na płaskiej deseczce, to mielibyśmy list do tego na pergaminie pisanego podobny. Tych żelazek naukładać koło siebie, barwiczką pociągnąć i odbić na deseczce nadanie albo nakaz. Och jakby to przyśpieszyło wypisywanie wielu pism do rozesłania. Rozumiem ważność ich pomysłu, jednak musiałem waszych synków wycofać z ważnych stanowisk – odtąd pilnowani być muszą przez mojego Chomę. Znaczy – przez jego ludzi, bo Choma coraz starszy…

– Słusznie – pochwalił Więcław – jednak ty mnie powinieneś bardziej ufać. Ja ciebie nie chcę z Gniezna wyżenąć i będę ci służył. Wszelako w Małopolsce… No, gdyby tak jeszcze jeden syn, to chcielibym z Baroczką tutaj go mieć na następcę po mnie.

– Dobrze – powiedział Mieszko – jeno mnie powiadom, że ci się urodził. I żeby on tak był wychowany, iżby nie miał ciągot do zajmowania stolca gnieźnieńskiego. Bo z zawiści w rodzinie podstępy się rodzą, waśnie, swary i niemoc kraju wobec sąsiadów. Wracając do wynalazku Odylena i Przybywoja… Kroi nam się zmiana znaków pisarskich. Mnisi zachodni przyniosą nam łacinę, a wschodni cyrylicę. Co tu wybrać? Mnisi nasze wici uznają za pismo kabalne… Popalą wszystko, nadania trzeba będzie od nowa wszystkim w ich piśmie sporządzić… Może zostawić robotę następcy i przeczekać w spokoju, nic nie zmieniając?

– A ty, braciszku, masz już następcę? – spytał Więcław.

– Żona Bronisława same córy na razie rodzi – odparł Mieszko. – Kłopot z nią będę miał, bo zamiaruję chrzcić siebie i Polskę. Znaczy – te jej części, które jeszcze nieochrzczone. Wtedy pewno będę musiał z jaką chrześcijańską księżniczką chrześcijański związek zawrzeć… A Bronkę miłuję i ona – podobno – mnie takoż miłuje… Nie z samych przyjemności władanie krajem się składa. Po cichu ją jako nałożnicę zatrzymać czy co?

– Po pierwsze: grzech – powiedział Więcław, a Baroczka mocno kiwała głową. – A po wtóre… Obie twoje baby dowiedzą się łacno o tej drugiej i spokoju ci ani uległości w łożu żadna nie da.

Węgierka Baroczka cała poczerwieniała, może wstydziła się, a może zła była, że jej mąż tak te poważne sprawy przedstawia, jakby niewiasta jeno lalą do łóżka była. A przecie żadna lala nie potrafi tak mocno kręcić głową na znak sprzeciwu, jak to teraz Baroczka czyniła.

– One by się nawzajem podrapały albo potruły – powiedziała. – Ja bym taką… Uuch!

– Ot, widzisz bracie – powiedział Więcław. – Niewiasta to odmienny gatunek człowieka. Ja bym mojej żonie za złe miał, że ona z innym… A moja żona do mnie nic by nie miała, jeno tę drugą…

– Dlatego dla niewiast jest przykazanie: nie cudzołóż. A dla mężczyzn inaczej: nie pożądaj żony bliźniego swego – powiedziała Baroczka. – Oczywiście musi tu chodzić o pożądanie duchowe, bo nad ciałem, nad pożądaniem cielesnym chłop nie panuje. Tak nasza religia uczy.

– W takich czasach żyjemy – powiedział Mieszko, że każda rozmowa na religii się kończy…

 

***