Szlacheckie gniazdo. Ogień buntu - Monika Rzepiela - ebook

Szlacheckie gniazdo. Ogień buntu ebook

Monika Rzepiela

4,4

Opis

Ciężarna Marysia Konopka porzucona przez dziedzica Pawłówki postanawia odebrać sobie życie. Los jednak przychodzi jej z pomocą, bo w chwili, gdy pętla ma zacisnąć się na jej szyi zostaje nieoczekiwanie uratowana. Leontyna natomiast wbrew swej woli poślubia warszawiaka Aleksandra Sokołowskiego, człowieka, który umiejętnie skrywa swe prawdziwe oblicze. Elwira, chcąc uniknąć złożenia zakonnych ślubów ucieka nocą z ukochanym. Życie trzech panien toczy się odtąd różnymi torami. Nie brakuje salonowych intryg, radości i smutku, ludzkich dramatów. Zbuntowane kobiece serca popełniają błędy…
Tymczasem przez kraj przetacza się historia: insurekcja kościuszkowska, upadek Rzeczypospolitej, wojny napoleońskie. Polacy zapatrzeni w Napoleona wierzą, że walcząc u boku cesarza Francuzów wskrzeszą upadłą ojczyznę.
Jak w tych burzliwych czasach odnajdą się bohaterowie powieści?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 489

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (48 ocen)
27
14
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

© LIGHTFIELD STUDIOS | stock.adobe.com

© Radosław Maciejewski | stock.adobe.com

Redakcja

Calibra/Sylwia Mosińska

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Barbara Kaszubowska

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe, choć również występują postaci historyczne.

Wydanie I, Katowice 2020

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2020

ISBN 978-83-66573-04-8

Dramatis personae

Dom Pawłowskich

Gracjan Pawłowski – podczaszy biecki

Barbara z Czajkowskich Pawłowska – druga żona Gracjana

Łukasz Pawłowski – syn Gracjana, dziedzic Pawłówki

Klaudyna z Cisowskich Pawłowska – żona Łukasza

Aniela Pawłowska – córka Klaudyny i Łukasza

Kazimierski – ogrodnik

Pankracy – woźnica

Julita – służąca

Dom Cisowskich

Dorota z Pawłowskich Cisowska – stryjeczna siostra Gracjana, matka Klaudyny

Kajetan Cisowski – ojciec Klaudyny

Felicjan Cisowski – syn Doroty i Kajetana, dziedzic Cisów

Greta – służąca

Dom Sokołowskich

Aleksander Sokołowski – warszawski notariusz

Leontyna z Pawłowskich Sokołowska – żona Aleksandra

Melania Sokołowska – córka Leontyny i Aleksandra

Dom Oryńskich

Zofia i Ignacy Oryńscy – właściciele Sosnówki

Mikołaj Oryński – syn Zofii i Ignacego

Elwira z Pawłowskich Oryńska – żona Mikołaja

Cecylia (Cysieńka) Oryńska – córka Elwiry i Mikołaja

Rodzina Robaków

Regina i Szymon Robakowie – rodzice Jacka

Jacek Robak – mąż Marii

Maria Robakowa – żona Jacka, dawna pokojówka we dworze

Maurycy Robak – syn Marii i Jacka

Rodzina Niezgułów

Stefan Niezguła – mąż Rozalii

Rozalia Niezgułowa – siostra Jacka Robaka

Nikodem i Stasia – bliźnięta, dzieci Rozalii i Stefana

Rodzina Konopków

Józef Konopka – brat Marii

Jagusia Konopkówna – siostra Marii i Józefa

Błażejowa – macocha Józefa, Marii i Jagusi

Persony historyczne

Jan Leon Hipolit Kozietulski – szwoleżer w armii napoleońskiej

Klementyna z Kozietulskich Walicka – siostra Jana Leona Hipolita Kozietulskiego

Marianna, Antoni, Aleksander, Józefina – dzieci Walickiej

Jan Henryk Dąbrowski – generał

Napoleon Bonaparte – cesarz Francuzów

Tadeusz Kościuszko – naczelnik insurekcji

Maria z Czartoryskich Wirtemberska – księżna

Pozostałe persony

Szlachta

Stanisław Bazierski – dziedzic Bazi, przyjaciel Felicjana Cisowskiego

Hortensja – żona Stanisława

Ryszard Bazierski – młodszy brat Stanisława

Eurydyka z Wolińskich Bazierska – wdowa po Onufrym

Władysława Bazierska – matka Onufrego

Wojciech Trąba – sąsiad

Wasyl – ekonom

Czapliński – ksiądz

Filip Czajkowski – syn Barbary

Chłopi

Anatolicha – baba ze wsi

Pyzicha – znachorka

Hipolita Ptaszkowa – szwaczka

Bogusia Ptaszkówna – wnuczka Hipolity

Maciej Grzela – przywódca chłopów

Petronela Węgrzynówna – dziewczyna z Racławic

Samuel i Amos – Żydzi

Cyganie

Roman – przywódca taboru

Iwan – następca Romana

Alba – żona Romana

Anton – syn Romana

Aleksa i Berta – córki Romana

Rosa – żona Antona

Rozdział 1. Dwie noce

Głośne ujadanie psa zaniepokoiło Robaków przy niedzielnym stole.

– A cóż on tam tak warczy? – zastanowiła się gospodyni, polewając kapuśniak na misy.

– Ja zobaczę – zaofiarował się Jacek, wstając od stołu. Porwał wiszącą na żerdce kapotę, nacisnął czapkę i otworzył drzwi.

Pies istotnie wydawał się niespokojny, lecz nikogo na podwórzu nie było.

– Ki czort – mruknął młodzieniec. – Złodziej się jaki do zagrody zakradł czy co?

Niewiele myśląc, pobiegł w stronę szopy i przynaglany warczeniem Azora drzwi otworzył.

– Jezus, Maria! – wrzasnął, widząc Konopkównę stojącą na pieńku z zawiązanym sznurem na szyi. W ostatniej chwili doskoczył do niej i szarpnąwszy z całych sił liną u powały, przerwał ją i tym samym uratował sąsiadkę przed uduszeniem.

– Zostaw mnie, to nie twoja sprawa! – krzyknęła Marysia, okładając go kułakami.

– Moja czy nie moja, nie pozwolę, byś odebrała sobie życie. Nigdy! Rozumiesz? – Szarpał nią ze złości.

Rozszlochała się rozdzierająco.

Patrzył na nią bez słowa, zupełnie zdruzgotany. Nie miał pojęcia, co ją skłoniło do zawiązania sobie sznura na szyi. Musiało to być coś bardzo ważnego, że targnęła się na własne życie, za nic mając wieczną karę po śmierci. Dotknięty jej cierpieniem położył swą dużą dłoń na głowie dziewczyny i przytulił do piersi.

Jego gniew ulotnił się jak kamfora.

– Ciii, nie płacz – mówił kojącym głosem. – Już dobrze. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.

Usiadł na pieńku i obejmował Marysię ramionami. Z wolna uspokajała się, przytulona do jego torsu.

Przez dłuższą chwilę nic nie mówili.

– No – przerwał wreszcie milczenie. – Powiesz mi, co się stało?

Marysia biła się z myślami, czy wyznać mu wszystko jak na spowiedzi. W końcu uznała, że nie powinna kłamać. Zmarłe matka i babka nauczyły ją, że prawda zawsze wypływa na wierzch.

Wcześniej czy później wszyscy we wsi dowiedzą się, że stała się brzemienna za sprawą panicza z Pawłówki. Uznają ją za ladacznicę… Będą wytykać palcami ją i dziecko… Nie będzie mogła nikomu spojrzeć w twarz…

– Czekam – odezwał się łagodnie. – Dlaczego chciałaś się zabić?

Wysunęła się z jego objęć. Wstała z pieńka i mocno splatając dłonie, spuściła wzrok.

– Ja… jestem przy nadziei…

Wstrzymał dech.

– Ty…? – zapytał zdumiony.

– To dziecko panicza – mówiła cichym, zbolałym głosem. – Chciałam mu powiedzieć, ale on…

– Żeni się – dokończył blady jak ściana Jacek, który również był w kościele i słyszał zapowiedzi.

– I co ja teraz mam zrobić? – zapytała bezradnie. – Niepotrzebnie mnie uratowałeś. Gdyby nie ty, byłabym już martwa i nie musiałabym palić się ze wstydu przed ludźmi. Wszyscy uznają mnie za latawicę…

– To nie twoja wina – rzekł Jacek, patrząc na nią z powagą. – Jestem pewien, że to panicz cię uwiódł. Takim jak on zdaje się, że im wszystko wolno, więc wykorzystał biedną, uczciwą dziewczynę. Och, gdybym mógł go dopaść, skręciłbym mu kark!

– To nie było tak – zaprzeczyła Marysia. Skoro już wyznała prawdę, nie chciała brnąć w kłamstwo. – To ja mu się oddałam z miłości. Wystarczyłby drobny sprzeciw z mojej strony, jedno słowo albo gest, a do niczego by nie doszło. Ale ja go pragnęłam! Całym sercem!

Słowa te wywołały smutek na twarzy Jacka. Patrzył na nią z bólem.

– Marysiu… czy pamiętasz, co ci kiedyś powiedziałem? Leżałem wtedy chory i zdawało mi się, że umrę…

W milczeniu pokiwała głową. Była bardzo poważna.

– I tak jest nadal – ciągnął. – W dalszym ciągu cię kocham. A teraz pytam: czy za mnie wyjdziesz?

– Chcesz się ze mną ożenić?! – zawołała zdumiona. – Wiedząc, że noszę dziecko innego?

– Jeśli nie wyjdziesz za mnie, czeka cię piekło w tej wsi – powiedział rzeczowo. – A ja nie mam zamiaru do tego dopuścić. Ożenię się z tobą, a dziecko uznam za swoje. Chyba mi nie odmówisz?

– Ja cię nie kocham – oznajmiła.

– Wiem. Ale pokochasz. Jestem tego pewien jak tego, że tu stoję.

– Niczego nie mogę ci obiecać.

– I zarazem nie masz wyboru. Decyduj: albo zostaniesz ladacznicą w oczach wsi, albo mężatką. Dam dziecku swoje nazwisko i nikt nie będzie wiedział, że nie jest moje.

– Kiedyś możesz pożałować swojej wspaniałomyślności.

– To nie jest wspaniałomyślność, tylko miłość.

Marysia zamyśliła się. Było tak, jak Jacek mówił: jeśli nie wyjdzie za niego, ludzie we wsi zaszczują ją i dziecko. Zwłaszcza ono będzie cierpiało, gdyż nikt mu nie zapomni, że jest owocem pozamałżeńskiej miłości. Rówieśnicy zaczną wytykać je palcami i nie dopuszczą do swego kręgu, dorośli będą lekceważyć i spluwać za nim. Nie, nie mogła dopuścić, by podobny los spotkał jej potomka! Sama też nie czuła się na siłach udźwignąć ciężaru wzgardy. Skoro nie było dane jej się zabić, najlepszym wyjściem z beznadziejnej sytuacji zdawał się ślub z Jackiem Robakiem.

– Dobrze, wyjdę za ciebie – powiedziała, nie zastanawiając się, jakie będą skutki tej decyzji. Być może stanie się tak, jak zapewniał: że go pokocha. Albo całe życie będzie żałować, że go posłuchała.

Oboje jednak wiedzieli, że nie miała wyboru.

Jacek przysunął się bliżej i delikatnie uniósł jej podbródek. Głęboko popatrzył w czarne oczy i pochylił się, by ją pocałować. Zadrżała pod jego dotykiem. Nie z oczekiwania, lecz lęku. Nagle uświadomiła sobie, że boi się jego bliskości.

– Idź do domu i czekaj, aż przyjdę z ojcem w swaty. Wprawdzie twoi rodzice nie żyją, ale masz jeszcze macochę i brata, który sprawuje nad tobą opiekę. Nie możemy zwlekać ze ślubem. Czym prędzej trzeba dać na zapowiedzi.

– Nie powiesz nikomu, że chciałam się powiesić?

– Nikomu. To nasza wspólna tajemnica.

Wróciwszy do domu, zajęła się szyciem, mimo iż była to niedziela. Koniecznie potrzebowała zajęcia dla rąk i myśli. Zauważyła, że Błażejowa podejrzliwie na nią zerka. Czyżby się czegoś domyślała?

– A tyś gdzie się wałęsała? – zapytała. – Szukałam cię, ale jakbyś pod ziemię się zapadła. Józek też za tobą patrzył.

– Spacerowałam – skłamała Marysia. – Musiałam rozprostować kości.

– Jagusia płakała za tobą. Ledwo ją uśpiłam.

– Teraz już stale będę się nią zajmować. Nie wrócę do dworu na służbę. Pójdę do Pawłówki wymówić miejsce.

– Oby tylko nie puścili cię z pustymi rękami – skwitowała Błażejowa.

– Na pewno tego nie zrobią. Panicz wprowadzi żonę do dworu, więc nie ma już dla mnie tam miejsca. Przyszła pani Pawłowska na pewno będzie miała liczną służbę.

– Tak, tak, im wygód nie brakuje. – Macocha pokiwała głową i już nie spoglądała na Marysię.

Ta zaś rozmyślała o tym, co się wydarzyło w szopie.

Tymczasem w chałupie Robaków trwała gorączkowa rodzinna dyskusja.

– Naprawdę chcesz się z nią ożenić? – zapytała matka.

– Chcę – odparł syn dobitnie. – Pójdziemy pojutrze z ojcem w swaty. Nie ma co czekać ze ślubem.

– Nie narzekam na Konopkównę, ale może lepszą byś znalazł – mówiła Robakowa. – Na przykład młynarzównę.

– Nie chcę Klimczukówny.

– To prawda, że nie taka ładna jak Konopkówna, ale mnie się zdaje, że zręczniejsza w robocie.

– Marysia też niczego sobie – stwierdził Jacek.

– Ino ona we dworze służy – zauważył ojciec.

– Po ślubie nie będzie, bo na swoim dość roboty. Wybuduję własną chałupę, razem siedzieć nie będziemy.

Robakowa, słysząc to, tylko zacisnęła usta. W duchu zastanawiała się, czy Marysia okaże się dość uległą synową, którą łatwo będzie kierować. Obdarzona gwałtownym charakterem nie pragnęła pyskatej dziewuchy w chałupie. Wolała taką, która w cichości będzie spełniać jej oczekiwania. Przyzwyczajona do rządzenia ani myślała sama podporządkować się czyjejś woli. Rozalka bywała czasami nieposłuszna, ale Robakowa przymykała na to oko. To, co gotowa była zaakceptować u córki, u synowej już niekoniecznie.

Tymczasem Jacek wyszedł na podwórze i rzucając kamykami w gołębie, które siadały na dachu szopy, pogwizdywał głośno. Serce w nim śpiewało, że Marysia zgodziła się wyjść za niego. Wprawdzie wolałby, by zachowała czystość aż do ślubu, ale był gotów dać swoje nazwisko jej dziecku. We wsi wielu było chłopców i niejeden zerkał za Konopkówną. Gdyby nie znalazła się w kłopocie, zapewne nawet by na niego nie spojrzała.

Zdawał sobie sprawę, że podobał się dziewczynom, ale żadna nie wywierała na nim takiego wrażenia jak Marysia. Konopkówna nie posyłała mu zalotnych spojrzeń, nie czatowała na niego pod karczmą ani się mu nie narzucała. Chyba jako jedyna go lekceważyła. Nie od razu uświadomił sobie, że zabujał się w niej jak szaleniec, ale gdy to do niego dotarło, wiedział, że nie chce już żadnej innej.

Dwa dni później, we wtorek przyszedł wraz z ojcem i butelką wódki do sąsiedniej chałupy. Jako że Józek sprawował teraz opiekę nad siostrą, przepijali do niego. Obie strony były usatysfakcjonowane tym, co ustaliły. Ślub miał się odbyć zaraz po zapowiedziach, jeszcze w listopadzie.

Następnego dnia Marysia udała się do Pawłówki. Panienki miały jej za złe, że pojawiła się we dworze w środę zamiast w poniedziałek, ale wyjaśniła, że zatrzymały ją w domu ważne sprawy rodzinne.

– Przyszłam, by wymówić miejsce – powiedziała poważnym głosem. – Nie będę już pracować w Pawłówce.

– A to czemu? – zapytała wielce zaskoczona Elwira. Jej siostra była nie mniej zdumiona.

– Wychodzę za mąż – wyjaśniła. – Już tej niedzieli wyjdą zapowiedzi. Jako mężatka nie będę mogła panienkom usługiwać.

– Och, to przykre, że już nie będziesz służyła w Pawłówce – odezwała się Leontyna. – Cóż, każdy ma swoje sprawy. Nasz brat też niebawem żeni się z Klaudyną.

– Panna Cisowska na pewno sprowadzi do dworu własną służbę – stwierdziła Marysia.

– Ale ty to ty – oświadczyła Leontyna. – Dobrze, skoro wymawiasz miejsce, otrzymasz należną wypłatę. Służyłaś nam wiernie i należy ci się wynagrodzenie.

– Dziękuję, panienko.

Jeszcze przed południem wypłacono jej należność. Barbara była bardzo zadowolona, że wreszcie pozbyła się chłopskiej służącej. Marysia zawinęła monety w chusteczkę i schowała za pazuchą. Ponownie pożegnała panienki, ukłoniła się pani Barbarze, ale z paniczem Łukaszem nie chciała rozmawiać. Uciekła z dworu, zanim zdążył wyjść z własnej alkowy. Nie miała sił na spotkanie z nim ani tłumaczenie się z podjętej decyzji.

Biegła w stronę wsi, nie mogąc zapanować nad łkaniem. Kochała Łukasza nadal pomimo tego, co zrobił. Wiedziała, że nigdy nie poprosiłby jej o rękę, bo panicz nie żeni się z wieśniaczką, lecz świadomość, że tak szybko zapomniał i oświadczył się innej, bolała jak ropiejąca rana. Przecież zapewniał, że ją kocha! Świadczyły o tym jego oczy, usta, ręce. Och, jaki niesprawiedliwy bywa los, że najpierw łączy dwoje ludzi, by potem ich rozdzielić!

Przed chałupą zatrzymała się i otarła łzy. Nie chciała, by Błażejowa zauważyła jej wzburzenie.

– Tak szybko wróciłaś? – zdziwiła się macocha. – Myślałam, że do wieczora cię nie wypuszczą.

– Nie miałam już tam nic do roboty – odparła Marysia i zasiadła za stołem. Nalawszy sobie mleka z dzbanka, wypiła duszkiem.

– Czy aby wynagrodzili cię we dworze?

– Tak, mam monety zawiązane w chusteczce. – To mówiąc, wyjęła zawiniątko zza pazuchy i położyła na stole.

– Aj, jak dużo pieniędzy! – zawołała kobieta.

– Podzielę się z Józkiem i Jagusią – zdecydowała Marysia. – Niech i oni mają coś z mojej służby we dworze.

– Dobra z ciebie dziewczyna – stwierdziła macocha.

Marysia uśmiechnęła się nieznacznie. Żadne słowa nie mogły ukoić jej smutku. Pogrążona we własnych myślach nie zauważyła, że macocha bacznie ją obserwuje.

– Marysiu – zapytała Błażejowa ostrożnie – czy ty czegoś nie ukrywasz?

Marysia wzruszyła ramionami.

– Bo mnie się zdaje, że ty masz sekret.

Marysia spojrzała na nią zdziwiona i zaniepokojona jednocześnie.

– Zauważyłam, że od jakiegoś czasu wymiotujesz rankiem…

Dziewczyna poczuła, że coś w niej zamiera.

– I tak nagle wychodzisz za Robaka, chociaż nic cię z nim nie łączyło. Mnie się zdaje, że ty coś ukrywasz – powtórzyła.

Marysia zastanowiła się przez chwilę. To prawda, że wymiotowała niemal każdego ranka, ale robiła to dyskretnie, za węgłem i była przekonana, że nikt z domowników tego nie zauważył. Błażejowa jednak musiała ją podpatrzeć, a ponieważ nie była głupia, prędko skojarzyła fakty. Dziewczyna uznała, że wyzna jej prawdę. Jak echo bowiem wróciło do niej powiedzenie babci Albiny, że prawda jak oliwa zawsze na wierzch wypływa, a ten, kto żyje w kłamstwie, sprowadza na siebie karę bożą.

– Ja… – chrząknęła i dodała już pewniejszym głosem: – Jestem brzemienna. – Błażejowa patrzyła na nią wyczekująco, więc kontynuowała: – Mogłabym powiedzieć, że ojcem jest Jacek, ale to nie on. To dziecko panicza Łukasza, lecz on nic o tym nie wie i nigdy się nie dowie.

Macocha rozdziawiła szeroko usta. Dopiero po chwili oprzytomniała i tak rzekła:

– Lepiej, żeby się o tym nikt nie dowiedział. Nikomu nie powiem, że panicz ci dziecko zmajstrował. Niechaj wszyscy myślą, że Robak.

– Nie powiecie o tym nikomu? – upewniała się Marysia.

– Jak mnie tu widzisz! Będę milczała jak grób.

Marysia pomyślała, że macocha jest bardzo dobrą kobietą, i cieszyła się, że ojciec nieboszczyk właśnie z nią się ożenił. Gdyby wybrał inną, mniej serdeczną, Jagusia nie miałaby czułej matki, a ona – szczerej przyjaciółki. Tak, właśnie w tym momencie Marysia poczuła, że Błażejowa jest jej przyjaciółką. Nie miała znaczenia różnica wieku, jaka je dzieliła. Liczyło się tylko to, że mogła jej zaufać i była pewna, że macocha nie nadużyje pokładanej w niej wiary.

– Teraz rozumiem, dlaczego jesteś taka smutna – przerwała milczenie kobieta.

– Najbardziej boli mnie to, że nie mogę być z paniczem. Żeni się. Jest dla mnie bezpowrotnie stracony.

– Nawet gdyby się nie żenił ze szlachcianką, nie byłby twój – rzekła Błażejowa dobitnie. – Pan nigdy nie żeni się z wieśniaczką. Świat musiałby chyba na głowie stanąć, żeby do tego doszło.

W oczach Marysi, chociaż tego nie chciała, pojawiły się łzy. By nie myśleć o swoim położeniu, zajęła się szyciem. Sukmana Józka wymagała naprawy, a Błażejowa miała dość roboty w chałupie, by zajmować się jeszcze odzieniem pasierba. Mała Jagusia przysiadła na klepisku u stóp siostry i z zainteresowaniem przyglądała się robocie. Marysia pomyślała, że mała podobna jest do zmarłej matki i z czułością pogłaskała ją po ciemnej główce. Gdy pracowała we dworze, brakowało jej towarzystwa siostrzyczki. Teraz, kiedy wróciła do domu, mogła mieć ją stale przy sobie.

Nadeszła niedziela. Ponieważ Jagusię bolał brzuszek, macocha pozostała z nią w chałupie. Na mszę udała się Marysia z Józkiem. Podczas nabożeństwa ksiądz dobitnym głosem ogłosił pierwsze zapowiedzi. Gdy to się stało, dziewczyna zerknęła na Łukasza, który siedział w ławce z rodziną. Zdawało jej się, że pobladł, gdy usłyszał, że Maria Konopka wychodzi za Jacka Robaka. W pewnym momencie ich spojrzenia się spotkały. Wyczytała w jego oczach tęsknotę i ból. Nie potrafiła tego zrozumieć. Skoro nadal ją kochał, dlaczego żenił się z inną? Był bardzo młody, nie musiał się spieszyć z żeniaczką, jeśli tego nie pragnął. Skoro jednak zdecydował się na ten ważny krok, z pewnością miał konkretny powód, by nie zwlekać ze ślubem.

Gdy to do niej dotarło, poczuła, że myśl ta zmroziła jej serce. A jeśli panna Cisowska była przy nadziei jak ona? Panicz często odwiedzał rodzinę w Cisach, mógł więc spoufalić się z panienką, zwłaszcza że nie była brzydka. Zapewne okazało się, że poufałość będzie miała skutki… Nie potrafiła sobie inaczej wytłumaczyć jego nagłej decyzji, tym bardziej że przyszła panna młoda była w żałobie.

Po skończonej mszy nawet nie zaczekała, aż Jacek wyjdzie z kościoła. Wziąwszy Józka pod ramię, bez słowa poprowadziła go w stronę wsi. Szli w milczeniu, każde zatopione w swoich myślach. Marysia cieszyła się, że brat o nic nie pyta, gdyż nie miała ochoty na rozmowę. Wystarczyło, że macocha i Jacek znali jej sekret. Nikt więcej nie musiał wiedzieć, w jakim położeniu się znalazła.

Gdy weszli do chałupy, na stole stała już parująca misa.

– Nagotowałam wam rosołu z tej kury, co ją wczoraj zacięłam – powitała ich wesoło Błażejowa. – Siadajcie i pożywiajcie się. Ja nakarmię Jagusię. Rosół dobrze jej zrobi na brzuszek, bo to zdrowe.

Po chwili rozległo się siorbanie. Nikt z domowników się nie odzywał, nawet mała Jagusia połykała zupę w całkowitym milczeniu.

Niedziela dłużyła się. Ponieważ był to dzień świąteczny, nie należało wykonywać żadnej niepotrzebnej pracy. Po południu przyszedł Jacek i wyciągnął Józka do karczmy. Namawiał również Marysię, ale ta nie chciała iść. Wolała pobawić się z Jagusią, która coraz więcej rozumiała i wyciągała do niej rączęta. Gdy przyszło kłaść dziecko spać, złożyła jej malutkie dłonie i wykonała znak krzyża. Tak to już było na wsi ustanowione, że ledwo dziecko zaczynało cokolwiek rozumieć, uczono je żegnać się i zmawiać pacierz.

Tej nocy Marysi śniła się babcia Albina. Uśmiechnięta i zadowolona zamiatała obejście. A potem, gdy już miała wejść do chałupy, zatrzymała się i powiedziała do wnuczki, że dobrze zrobiła, mówiąc prawdę.

Marysia nie była przesądna, ale ten sen dał jej do myślenia. Gdzieś na dnie duszy dręczyła ją myśl, czy postąpiła właściwie, wyznając swój sekret Jackowi i macosze. Teraz jednak, gdy Albina we śnie utwierdziła ją w tym przekonaniu, pozbyła się wszelkich wątpliwości.

Tymczasem dni mijały i zbliżał się termin ślubu. U Robaków uwijano się z tego powodu jak w ogniu, by weselisko huczne sprawić. Błażejowa również, chociaż nie miała takiego obowiązku, się starała. Należało napiec korowaja i placków miodowych, przygotować bigos, zupę grzybową i nieco kiełbas. Zamierzano sprosić pół wsi, gdyż Szymon Robak był chędogim gospodarzem i wypadało mu postawić się na weselu syna.

– U was w chałupie postawim stoły – mówił do Józka i Błażejowej – a u nas będą tańcować. Nijakiej przeszkody ku temu nie ma, boć przecie nasze za płotem.

Marysia odliczała dni do ślubu. Kiedy nadszedł ostatni, a z nim dziewiczy wieczór, z bijącym sercem witała w chałupie druhny, które przyszły wić wraz z nią weselny wieniec. Rozalka, młynarzówna, Sabinka Nowosadówna i jeszcze kilka innych usiadły w kole na klepisku w izdebce i tak śpiewały:

Oj, moje kompaneczki,

Oj, cóż wy mi życzycie?

Oj, czy Jasieńka kochać?

Oj, czy go oddalicie?

Oj, jeśli chłopak dobry,

Oj, to go kochać chcemy,

Oj, a jeśli niedobry,

Oj, to go oddalemy.

I wyszła z komóreczki,

Oj, zapłakała oczki,

Oj, bodajże was, bodaj

Wy moje kompaneczki1.

1 Z. Gloger, Z. Noskowski, Pieśni ludu, Kraków 1892

Marysia śpiewała głosem czystym i melodyjnym, drżącym teraz z emocji. Choć z tym walczyła, nasuwały jej się myśli o nocy poślubnej, którą będzie musiała spędzić z Jackiem. Nie była pewna, czy tego chce. Jego bliskość, uśmiech i spojrzenie onieśmielały, a cóż dopiero dotyk…

Bała się. Bała się, że gdy weźmie ją w ramiona, ona będzie myślami przy paniczu. A on to wyczuje.

Naraz jej rozmyślania przerwał głos Rozalki:

– Teraz, moje drogie, rozplećmy warkocze naszej narzeczonej. – To mówiąc, wraz z druhnami przystąpiła do rozplecin.

Gdy to się stało, dziewczęta zaczęły czesać czarne włosy Marysi, która przebywając we dworze, dbała o to, by nie mieć kołtuna. Szczególnie pani Barbara zachowywała higienę i wymagała od służby czystego i schludnego wyglądu. Marysia myła więc włosy, korzystając z dworskich pachnideł, na co pozwalały jej również obie panienki.

Była już głęboka noc, gdy druhny w towarzystwie Józka, który powrócił z wieczoru kawalerskiego, opuściły izbę. Marysia, nie zwlekając, położyła się spać, by wypocząć przed weselem.

Dzień wstał ponury i deszczowy. Marysia czuła się podobnie. W ogóle nie cieszyła się, że wychodzi za Jacka. Odnosiła wrażenie, że to nie ona, lecz jakaś inna dziewczyna wypowie w kościele sakramentalne słowa. Czuła się zupełnie pusta w środku i tylko świadomość, że jej brzuch się zaokrągla, powstrzymała ją przed pójściem do Robaków i zwróceniem słowa Jackowi. Och, gdyby mogła uniknąć tego małżeństwa! Wiedziała jednak, że to najlepsze rozwiązanie dla jej kłopotów. Jako samotna matka nie miałaby we wsi życia.

Tego dnia, jak nakazywała tradycja, nie zaplotła warkoczy. Macocha pomogła jej się ubrać w najlepszą koszulę i spódnicę, na szyi zawiesiła korale z jarzębiny i czepiec weselny na głowę włożyła. Tak przygotowana Marysia czekała na pojawienie się młodego, który starym zwyczajem miał przyjść do jej chałupy z grajkami i drużbą.

Serce w niej dygotało z oczekiwania. Modliła się w duchu, by przestało padać, choć stare przysłowie głosiło, że jeśli niebo płacze w dniu ślubu, narzeczona nie będzie płakać po ślubie. Gdy nastało południe, pogoda się poprawiła. Wiatr rozwiał chmury i niebo się przejaśniło. W jej sercu jednak nadal gościł lęk.

Tymczasem Jacek, wystrojony w nową sukmanę i z czapką na głowie, wszedł z drużbą oraz rodzicami do izby Konopków, w której przygotowano już stoły, i uklęknął przed wybranką. Marysia zrobiła to samo. Wówczas nastąpiło błogosławieństwo narzeczonych. Robakowie, a potem Błażejowa z Józkiem wykonali nad młodymi znak krzyża i podali im do pocałowania krucyfiks.

Specjalnie przygotowany wóz zawiózł narzeczonych, druhny i drużbę do kościoła. Pozostali goście szli pieszo, śpiewając wesołe piosenki. Ani się spostrzegli, kiedy znaleźli się w świątyni.

Marysia, wielce onieśmielona, nie patrzyła na Jacka. Udało jej się bez zająknięcia powtórzyć za księdzem słowa przysięgi małżeńskiej, a potem poczuła na ustach mężowe wargi. Były gorące, lecz ją przeniknął chłód.

W drodze powrotnej myślała, że jest już zaślubiona Robakowi przed Bogiem i nie ma takiej siły, która mogłaby rozwiązać tę wieź. Jedynie sama śmierć była w stanie uwolnić ją od męża. Tego jednak ani sobie, ani jemu nie życzyła. Wprawdzie nie kochała Jacka, ale był on dobrym człowiekiem i zasługiwał na szczęście. Pytanie tylko, czy ona będzie potrafiła mu je dać.

Gdy wysiadła z trzęsącego wozu, Robakowie, Błażejowa i Józek stali już przed chałupą z chlebem, solą i dwoma dzbanuszkami wódki. Starym zwyczajem młodzi wyrzucili za siebie opróżnione naczynka, które roztrzaskały się w drobny mak. Była to dobra wróżba zapowiadająca udane pożycie. Pan młody wziął małżonkę w ramiona i dumny jak paw przekroczył z nią próg. Zaledwie to się stało, bimber zaczął lać się strumieniami.

Lała się wódka, lała! Robak i Józek uwijali się jak w ukropie, by nalewać gościom bimbru. Gdy porządnie szumiało im w głowach, przeszli do chałupy obok i tam oddawali się skocznym krakowiakom.

Jeszcze przed północą wszyscy byli pijani. Tylko Marysia z Jackiem pili umiarkowanie. Temu jednak poza Robakową nikt się nie dziwił i niejeden podśmiechiwał się, że pan młody oszczędza siły na noc poślubną.

Zanim nadeszły oczepiny, nastąpiło krojenie, rozdawanie i spożywanie korowaja. Wszyscy goście musieli poczęstować się kołaczem, by państwu młodym nigdy nie zabrakło chleba. Był to święty rytuał, któremu nikt nie mógł uchybić. Następnie Marysia, otoczona przez wianuszek dziewcząt, zdjęła swój czepiec weselny i w tańcu rzuciła go za siebie. Wianek wpadł w ręce Justyny Klimczukówny, która była bardzo kontenta z tego powodu. Potem Rozalka, jako pierwsza druhna, wielkimi nożycami obcięła kruczoczarne włosy Marysi i zawiązała jej na głowie biały czepek. Inna druhna wręczyła jej wiadro i miotłę. Znaczyło to, że młoda na zawsze zostawia za sobą panieństwo, a przechodząc w stan białogłowski, staje się pełnoprawną gospodynią.

Po oczepinach skończyły się tańce. Wówczas Robakowa z druhnami zaczęła przygotowywać łóżko dla nowożeńców, które stało we wspólnej izbie, oddzielone jedynie przepierzeniem. Wedle obyczaju skonsumowanie małżeństwa powinno odbyć się w domu panny młodej, lecz sytuacja Marysi była wyjątkowa. Po śmierci rodziców brat stał się jej opiekunem, ale nie wypadało, by zajmował się ścieleniem łoża dla małżonków. Toteż obowiązek ten wzięła na siebie świekra. Rozalka natomiast schowała pod pościelą szmacianą lalkę, żeby podczas pokładzin poczęte zostało dziecko. Następnie druhny rozebrały pannę młodą, którą w samej tylko halce poprowadziły do łóżka. Chwilę potem drużbowie wprowadzili za zasłonę roznegliżowanego do samej koszuli pana młodego, a goście, którzy stali stłoczeni w izbie, tak zaczęli śpiewać:

Kasiu, Kasiuniu, policz dziurki w dachu

Tyle będziesz miała w pierwszą nockę strachu.

Kasiuniu, Kasiuniu, już jesteś po ślubie

Puść ptaszka do gniazdka, niech sobie podzióbie.

Jak będziesz się bała, przykryjże się z głową

Niech się, co chce, dzieje z tą drugą połową.

Nasza pani młoda piękna jak jagoda

Tylko zapłakana, bo jej wianka szkoda2.

2Piosenka o Kasi: K.Ruszel, Zwyczaje i obrzędy weselne we wsiach rzeszowskich, w:Wesele, red. K. Ruszel, Wydawnictwo Mitel, Rzeszów 2001.

Marysia leżała w łożu, wpatrując się powałę. Weselna piosenka drażniła ją. Wiedziała, czego od niej oczekiwano tej nocy, i gotowa była spełnić swoją powinność. Dlatego nie rozumiała, dlaczego Jacek leży obok nieruchomy i niemy jak pień. Dziewczyna nie miała złudzeń: była pewna, że chędożył niejedną i doskonale wiedział, jak zabrać się do rzeczy. Coś jednak musiało go powstrzymywać i nerwowo zaczęła się zastanawiać co.

Dopiero gdy w izbie zapanowała całkowita cisza i ciemności, Jacek odezwał się szeptem:

– Nareszcie sobie poszli.

– To dobrze – odparła Marysia zniżonym głosem.

– Jesteśmy już sami.

– Nie, za zasłoną śpią twoi rodzice i siostra. To nazywasz samotnością?

– Przeszkadza ci to?

– Nie myślę o tym. Co ma być, to będzie. A im szybciej, tym lepiej!

Przez chwilę milczał.

– Marysiu, posłuchaj mnie. Nie chcę, byś oddała mi się z obowiązku albo z wdzięczności. Pragnę twojej miłości i poczekam na nią.

– Możesz nigdy się nie doczekać.

– Doczekam się – odparł pewnym głosem. – I jestem przekonany, że długo nie będę wyczekiwał.

– Jesteś bardzo pewny siebie. Zbyt pewny!

– Po prostu wiem, że moja miłość wzbudzi w tobie wzajemność. Teraz śpij, moja droga żoneczko! – To powiedziawszy, pocałował ją w czoło, bo w usta się zawahał, i obrócił się na bok.

Marysia leżała w łóżku z mieszanymi uczuciami. Nie tak wyobrażała sobie swoją noc poślubną. Który mężczyzna poniechałby wypełnienia małżeńskiego prawa? Przez chwilę wątpiła, czy Jacek, tak jak zapewniał, rzeczywiście ją kochał. I choć nie pragnęła tego zbliżenia, poczuła się rozczarowana. Przepełniona tym uczuciem zagryzła wargi i obróciła się na bok. Skoro nie chciał jej teraz, nie doczeka się nigdy!

***

Listopad z wolna zamienił się w grudzień. Boże Narodzenie zbliżało się wielkimi krokami.

Tymczasem w gnieździe Pawłowskich szykowano się do ślubu panicza Łukasza i Klaudyny Cisowskiej. Ze względu na żałobę, jaką przyszła małżonka nosiła po zmarłym na wylew ojcu, nie myślano urządzać wesela. Ślub miał być cichy i niewystawny, uczestniczyć w nim miała jedynie najbliższa rodzina.

W pierwszy dzień świąt Łukasz Pawłowski wsiadł do sań i pojechał po pannę młodą do Cisów. Pozostali członkowie rodziny sunęli za nim. Gdy stanął przed gankiem, przyszła małżonka wyszła mu na powitanie ubrana w futro, pod którym skrywała weselną suknię. Łukasz podał narzeczonej ramię i poprowadził do sań. Jej matka i brat usiedli obok Pawłowskich.

Klaudyna składała przysięgę małżeńską z bijącym z radości sercem. Zakochała się w Łukaszu od pierwszego wejrzenia, gdy po powrocie z zagranicy przybył w odwiedziny do Cisów. Był najprzystojniejszy ze wszystkich znanych jej mężczyzn, nie wyłączając innych konkurentów. Kiedy więc poprosił o jej rękę, nie wahała się ani chwili, pewna, że i on czuje do niej to samo, co ona do niego.

Nie przeszkadzało jej, że po ślubie nie wyprawiono wesela. Żałoba nie pozwalała na podobne rozrywki, ale było dopuszczalne zawarcie małżeństwa podczas jej trwania. Niejeden się w ten sposób ożenił. Ponadto Klaudyna obawiała się, że gdyby kazała Łukaszowi czekać, on skierowałby swe uczucie w inną stronę.

Dorota, jak przystało na matkę panny młodej, przygotowała dla nowożeńców alkowę w Cisach. Gdy weszli do środka, umknęła dyskretnie, zostawiając zapaloną świecę i pościelone łóżko.

Przez chwilę stali obok siebie, nic nie mówiąc. Klaudyna dygotała na całym ciele. Była tak poruszona obecnością męża, że nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. W końcu on uznał, że należy przerwać ciszę.

– Zadowolona?

– Jak mogłabym nie być zadowolona… – wyszeptała.

Podszedł bliżej i zdjął wieniec z jej głowy.

Dopiero teraz odważyła się popatrzeć na niego dłużej.

– Wolisz się sama rozebrać? – zapytał.

Poczuła, jak płoną jej policzki.

– Tak… chyba tak.

Zdjęła suknię i pozostała w samej halce. On tymczasem rozwiązał halsztuk i zdjął koszulę. Był wysportowany i umięśniony.

Nie ośmieliła się zrzucić halki. Szybko wskoczyła do łóżka i przykryła się pierzyną aż po nos. Nie chcąc jej krępować, Łukasz zdmuchnął świecę i dopiero wtedy zdjął spodnie. Nagi czekał na swoją lubą w łóżku.

Klaudyna miała dość niejasne pojęcie o tym, co się robi w noc poślubną. Toteż zdziwiła się, gdy mąż przysunął się bliżej i zerwał z niej halkę.

– Nie będzie ci potrzebna!

Gdy poczuła go na sobie, zapytała cichutko:

– Łukasz, kochasz mnie?

Zamiast odpowiedzieć, pocałował ją. Nie kochał jej, ale miał na tyle wrażliwości, by jej tego nie powiedzieć. Doskonale rozumiał, że nie mówi się żonie w noc poślubną, że się jej nie kocha. Klaudyna była ładna i ponętna, a to wystarczyło, by zrobić to, co do niego należało. Czy będzie darzył ją uczuciem – to zupełnie inna sprawa. Ale nie miał ochoty się w tej chwili nad tym zastanawiać.

– Bo ja cię bardzo kocham… – wyznała Klaudyna, zamykając oczy.

Postanowił, że uczyni wszystko, by zapamiętała tę noc na całe życie. Pragnął być czuły i namiętny. Było dla niego oczywiste, że żona nie miała żadnego doświadczenia i radowało go to. Gdyby rzecz miała się inaczej, byłby rozgoryczony. W świecie, w którym żył, to mężczyźni mieli prawo być zdobywcami, podczas gdy od kobiet wymagano skromności i uległości.

Rozdział 2. Przysięga

Nastała połowa stycznia. Ziemia odpoczywała, drzemiąc pod grubą warstwą śniegu. Chłopi, jako że w zimie nie uprawiali pańskich pól, częściej niż zwykle zbierali się w karczmie, gdzie Żyd Samuel uwijał się przy stawianiu bimbru. Tam wymieniali się nowinkami, pomstowali na panów i ubolewali nad swoją nieszczęsną dolą.

Szymon Robak również zaglądał do karczmy. W ostatnim czasie chodził tam sam, gdyż Jacek po ślubie zaprzestał odwiedzania gospody. Młody małżonek był tak opętany myślą, by zdobyć wzajemność żony, że nie miał ani chęci, ani głowy do opróżniania kieliszków.

Szedł więc Szymon sam przez wieś ze spuszczonym wzrokiem, bo połowica wcześniej obiła go miotłą za to, że zapodział gdzieś główki czosnku, a on przecież nie miał pojęcia, gdzie ów czosnek się znajdował. Gdy wymamrotał niepewnie, że Regina sama gdzieś go zawieruszyła, ledwo uciekł z chałupy przed jej gniewem. W takiej sytuacji najlepiej było wstąpić do Żyda i napić się czegoś mocniejszego.

Gdy przestąpił próg gospody, spostrzegł, że było w niej już kilkunastu chłopów. Siedzieli za długimi dębowymi stołami, gadali i przepijali do siebie. Robak szybko przyłączył się do kompanów.

– No, Szymon, baba znów cię z chałupy wygnała? – zapytał Wojciech Klimczuk, młynarz. – Nie dziwuję się, żeś do nas przyszedł.

– Baba jak baba, ozór ma ostry jak nóż – powiedział Robak. – Ale zaradna z niej gospodyni. Taką to i ty byś chciał mieć miast swojej!

– A co ty mojej połowicy przygadujesz? – oburzył się młynarz. – Moja to jak gołębica przy twojej sowie.

Robak znów miał się obruszyć, ale uznał, że nie warto. To prawda, że bał się swej żony, ale jednocześnie cieszył się, że taka obrotna mu się trafiła. Gdyby miał inną, w chałupie by się tak nie darzyło. Ale nie chodziło się do karczmy po to, by o małżonkach gadać. Szybko więc zamówił bimber, a Żyd z ochotą mu nalał. Jednocześnie nadstawił uszu, o czym inni rozprawiali.

– Taka to już chłopska dola – gadał Nowosad. – Jako ci niewolnicy egipscy dla panów jesteśmy. Obrabiaj, chłopie, pańskie pola, choćby ci grzbiet do ziemi zgięło, a potem umieraj jako ten pies, co całyj żywot do budy uwiązany!

– Oj, taka dola, taka dola! – podchwycili inni.

– A słyszeliście, że ponoć uchwalono w rządzie ustawę, co chłopów pod prawo brała, ale ją caryca zaatakowała?

Ten i ów zaczął kiwać głową, że coś tam słyszał, ale nikt nie wiedział dokładnie, co to była za ustawa i o co w niej chodziło.

– Nawet jak rząd pod ochronę chłopów przyjmie, panowie nam nie popuszczą – rzekł młynarz. – Przecie my na nich pracujem. Gdyby nie pańszczyzna, nie byłoby szlachty, bo skąd by zboże na handel wzięła?

– Własnymi rękami oni pracować nie będą – zawtórował inny.

– Jeno i teraz szlachta w zagrożeniu, bo kraj obce rządy zagarnęły – dodał Szymon.

– Nam jedna dola – rzekł Jędrzej Rusinek. – Czy pod szlachtą, czy pod obcymi, jednako nas będą wyzyskiwać.

– Trzeba nam takiego, coby szablą wolność chłopom wywojował – zawołało kilku naraz. – Kościuszki nam trzeba!

– On też szlachcic – oznajmił Szymon. – Na swoich szabli nie podniesie.

Wychyliwszy kolejny kieliszek, uznał, że czas do chałupy wracać. W głowie już mu szumiało, a to był znak, że pora zakończyć popijawę. Gdyby wrócił do domu nietrzeźwy, połowica chybaby go łopatą obiła.

Tymczasem w chałupie Regina Robakowa instruowała Marysię, co i jak powinna robić.

– Potrafię gotować – odparła synowa zirytowana, że świekra stała nad nią jak napuszona kwoka.

– No, nie jestem przekonana – mruknęła Robakowa. – Dziś rano przypaliłaś mleko.

– Stało się to tylko dlatego, że pobiegłam przypilnować na chwilę Jagusię.

– Teraz tu jest twój dom, o który musisz dbać – rzekła dobitnie kobieta, biorąc się pod boki. – Nie życzę sobie, byś biegała do starej chałupy, zrozumiano?

Marysia uniosła wysoko podbródek i nic nie rzekła. W środku gotowało się w niej ze złości. Postanowiła, że porozmawia z Jackiem o tym, jak traktuje ją jego matka.

Leżeli już w łóżku, gdy rzekła:

– Dzisiaj zostałam nazwana oślicą. Nic na to nie powiedziałam, bo nie chciałam wszczynać wojny, ale jeśli raz mnie tak jeszcze nazwie, wygarnę natychmiast, co o niej myślę.

– Moja matka już taka jest – powiedział cicho Jacek. – Ojca też wyzywa od baranów albo gorzej.

– Nie obchodzi mnie, jak się zwraca do twojego ojca, chociaż dziwię się, jak ona go traktuje. Moja matka zawsze była życzliwa i nie przypominam sobie, by kiedykolwiek urągała ojcu. No, ale każdy jest inny. Ja w każdym razie nie pozwolę sobą pomiatać.

– Nikt tu tobą nie pomiata – zapewnił ją mąż. – Nie pozwoliłbym na to.

– Cieszę się – mruknęła Marysia i odwróciła się do małżonka plecami.

Marzyła o własnej chałupie. Chciała mieć izbę, sień i piekarnię, w której przygotowywało się posiłki i robiło zakwas na chleb. Codzienna krzątanina w domu Robaków wymagała od niej nie lada cierpliwości. Świekra co chwilę ją pouczała, gadała, że ona lepiej by wszystko zrobiła, i dziwiła się, że z synowej taka niezdara. Marysia w końcu wybuchnęła; powiedziała Robakowej, że skoro jest taka zaradna, niech sama sobie wszystko robi, cisnęła fartuch w kąt i poszła do macochy i rodzeństwa.

Tej nocy spała w swym dawnym łóżku.

O świcie Jacek przekroczył próg i choć starał się nad sobą panować, widziała, że był zirytowany.

– Czekałem na ciebie do późna – rzekł bez wstępów. – Dlaczego nie wróciłaś?

– A musiałam? – odparła pytaniem.

Poczuł, że gotuje się w nim z gniewu, lecz go powściągnął.

– Tak, musiałaś. Jesteś moją żoną i oczekuję od ciebie posłuszeństwa. – Po czym dodał łagodniejszym głosem: – Marysiu, posłuchaj. Wiem, że nie zawsze jest tak, jakby się chciało, ale pragnę, byś była dobrą żoną. Nie możesz opuszczać mnie na noc bez słowa wyjaśnienia.

– Już ci wyjaśniłam, że nie zniosę, jeśli twoja matka będzie traktowała mnie z wyższością.

– Postaram się wpłynąć na jej zachowanie – zapewnił. – Tylko bądź dobrą żoną. Kocham cię przecież całym sercem.

Marysia pomyślała, że może lepiej by było, gdyby jej nie kochał, ale nie powiedziała tego. Skinęła tylko głową i posłusznie poszła za mężem. Gdy weszli do chałupy, zauważyła, że świekra miała już coś kąśliwego na końcu języka, lecz powstrzymał ją wyraz twarzy syna.

– Matko – odezwał się poważnym głosem – nie życzę sobie, byś dokuczała mojej żonie. Marysia to nie ojciec, nie będziesz jej ciosać kołków na głowie. Życzę sobie, by w domu panował pokój.

– Przecie jam nie chciała jej nic złego – broniła się Robakowa. – Czasami tylko gadam, co ślina na język przyniesie, ot co. Jeno ona taka wrażliwa, że już nawet odezwać się nie można.

Marysia zdawała sobie sprawę, że życie pod jednym dachem z rodzicami męża wymagać będzie od niej nie lada taktu i ogromnej wyrozumiałości. W głębi serca marzyła, by wspólne relacje układały się pomyślnie, i była gotowa zrobić wszystko, by w domu panowała zgoda. Mimo to pragnęła przenieść się na swoje, być gospodynią we własnej chałupie. U Robaków mieszkała jeszcze Rozalka i jej, gdy wyjdzie za mąż, mógłby przypaść stary dom. Marysia powtarzała sobie, że podobne marzenia miała większość młodych mężatek.

Od pamiętnej rozmowy matki z synem Robakowa powstrzymywała się od docinków pod adresem synowej. Zamiast tego przestała się do niej odzywać i tylko wzruszała ramionami, gdy Marysia zwracała się do niej z jakimś pytaniem. Młoda mężatka uznała, że taki stan rzeczy jest jeszcze gorszy od poprzedniego i coraz bardziej naciskała na męża, by rozpoczął budowę własnej chałupy. Do tego jednak Robakowie potrzebowali dużej ilości drewna. Wycięli je więc z pańskiego lasu, gdyż chłopi nie posiadali na własność ani lasów, ani ziemi. Mieli jednak uprawnienia do korzystania z dworskich łąk, pastwisk i lasów. Były to tak zwane serwituty, które rodziły wiele zatargów między dworem a wsią. Działo się tak jeszcze od czasów feudalnych.

Szymon Robak i jego syn rozpoczęli ciosanie belek z początkiem marca.

***

Sława Tadeusza Kościuszki rozbłysła niczym gwiazda w najdalszych zakątkach Rzeczypospolitej. Nawet przegrana wojna w obronie konstytucji nie przyćmiła jej blasku. Tak było też na Podkarpaciu, które znajdowało się w zaborze austriackim. Gdziekolwiek pojawiał się generał, wzbudzał ogromne emocje. Dyskutowano o nim po dworach i w chłopskich chałupach. Szlachta widziała w nim zagrożenie, chłopi – wybawienie.

– Bardzo się cieszę, że konstytucja została derogowana3 – oświadczyła pani Barbara, wbijając igłę w serwetkę, którą właśnie haftowała. – Któż to widział, by zjednywać Żydów i mieszczan ze szlachtą, a chłopów brać w obronę prawa! Choć nie jestem wielbicielką Katarzyny, cieszę się, że caryca przeciwstawiła się polskiej ustawie i ostatecznie sejm w Grodnie unieważnił ją w listopadzie. Któżby pracował w naszych majątkach, gdyby chłopi odzyskali wolność?

3 pozbawiona mocy prawnej

– Kościuszko nawołuje do tego – odezwał się Łukasz, siedząc w salonie na sofie, obok żony. – W sumie jest to bardzo mądry człowiek. Pragnie niepodległości dla ojczyzny i chce, by chłopi poszli na wojnę.

– Jedną już żeśmy przegrali – rzekł Gracjan. – Nie wiem, czy jest sens wywoływać kolejną. To może się skończyć jeszcze jednym rozbiorem.

– Nie mamy już nic do stracenia – mruknął Łukasz.

– Och, czy musimy rozmawiać na takie nudne tematy? – odezwała się Klaudyna, ściskając dłoń męża. – Co nas obchodzą chłopi albo wojny? Lepiej chodźmy na spacer. Pogoda jest taka piękna, że szkoda siedzieć w domu.

– Wspaniała myśl! – podchwyciła Elwira.

Leontyna nic nie powiedziała, tylko uśmiechnęła się promiennie.

Istotnie, pogoda była piękna. W powietrzu czuć było powiew wiosennego wiatru, a niebo pokryło się błękitem. Początkowo Pawłowscy spacerowali po ogrodzie, ale później skierowali się ku Ropie, gdyż panie chciały nabrać do fiolek marcowej wody, którą od wieków stosowano jako kosmetyk. Powrócili dopiero w porze obiadowej.

Ponieważ był to czas Wielkiego Postu, państwo, podobnie jak chłopi, nie jadali mięsa. Tego dnia wszyscy zadowolili się żurem z jajkiem i grzybami, a na drugie danie kucharz podał naleśniki z serem. Po obiedzie pani Barbara nakazała panienkom wyszywać obrusy. Klaudyna również przyłączyła się do damskich robót i tak mijały godziny, na pracy i wesołych pogawędkach.

– Zamierzam niedługo udać się do Krakowa – oznajmiła pani Barbara. – Muszę sobie sprawić nowe suknie. W tych, które mam, nigdzie już nie mogę się pokazać.

– Och, wspaniale – rzekła Klaudyna. – Ja również chętnie pojadę do dawnej stolicy.

Leontyna się nie odezwała. Wiedziała, że gdyby zapytała, czy i ona z Elwirą również mogą pojechać, macocha nie zgodziłaby się zabrać ich ze sobą. Panienka postanowiła porozmawiać więc z ojcem. Jeśli Gracjan przystanie na wyjazd córek, Barbara nie będzie miała nic do powiedzenia w tej sprawie.

Tak też się stało. Kilka dni później skoro świt wszystkie cztery wsiadły do karety, która zawiozła je do Biecza, a stamtąd udały się dyliżansem do Krakowa. Gracjan nie zamierzał towarzyszyć damom w podróży, lecz Łukasz nie miał nic przeciwko wypadowi.

– Nie będę chodził po straganach i oglądał sukna – rzekł starszy Pawłowski, gdy żona namawiała go do podróży. – Znając cię, moja droga, spędziłabyś na zakupach cały tydzień, a ja wolę siedzieć w Pawłówce i doglądać folwarku. Prace polowe już się rozpoczęły i trzeba przypilnować chłopów. Zewsząd słychać wieści o ich uwolnieniu. Dopóki ja będę panem w majątku, żaden chłop go nie opuści!

– Świat by się zawalił w posadach, gdyby uwolnić chłopów z poddaństwa – przytaknęła Barbara. – No cóż, nie będę cię dłużej namawiać. Wiem, jaka z ciebie gorączka. Twój wybuchowy temperament tylko przeszkadzałby nam w zakupach.

Podróż minęła bez przykrych niespodzianek i po południu Pawłowscy zajechali do Krakowa. Łukasz zaraz rozejrzał się za odpowiednim pensjonatem, w którym można było się zatrzymać, zjeść spóźniony obiad i odpocząć. Zaproponował też, by panie wybrały się na zakupy dopiero następnego dnia.

– Udamy się do Sukiennic – oznajmiła Barbara zdecydowanie. – To najlepsze miejsce na zakupy.

Następnego dnia zaraz po śniadaniu państwo wynajęli dorożkę, która zawiozła ich na Rynek. Wczesna pora to najlepszy czas na zakupy.

W Sukiennicach było nieco mrocznie, bardzo tłoczno i chłodno. Nikomu to jednak nie przeszkadzało. Klaudyna szła głównym korytarzem pod ramię z mężem, natomiast siostry chwytały się za ręce. Barbara, która trzymała w dłoniach złożoną parasolkę, rozglądała się bacznie dokoła. Ona też wśród mnogości towarów wypatrzyła stoisko z materiałami. Niewiele myśląc, pociągnęła panienki za sobą.

– Spójrzcie na te tkaniny – rzekła, dotykając sukna. – Czyż nie są piękne?

– Same najprzedniejsze, jaśnie pani – zachwalał handlarz. – Suknie z nich uszyte będą leżały jak druga skóra.

– Istotnie zamierzamy kupić materię na suknie – przytaknęła Barbara, masując w palcach jedwab.

Szybko dobiła targu i Łukasz, chcąc nie chcąc, musiał nieść grubą belę. Klaudyna chciała mu pomóc, lecz zbeształ ją, że sam sobie poradzi.

Wyszedłszy z Sukiennic, natychmiast zorientowali się, że na Rynku dzieje się coś niezwykłego. Z minuty na minutę przybywało ludzi, i to nie tylko mieszczan, lecz również szlachty, Żydów i chłopów.

Łukasz, niewiele myśląc, chwycił przechodzącego obok mieszczanina za kapotę i zawołał:

– Dobry człowieku, co to za zbiegowisko? Wieszają kogoś czy co?

– To naczelnik zaprzysięga akt insurekcji, młodzieńcze – wyjaśnił zapytany.

Zaledwie przebrzmiały jego słowa, Leontyna, ciągnąc za sobą siostrę, puściła się biegiem w stronę, gdzie zmierzał tłum. Brat z żoną i macocha poszli w jej ślady. Gdy już byli na tyle blisko, by widzieć ciemnowłosego mężczyznę w czerwonej kamizelce i szarej czamarze w biało-zielone pasy, który stał na środku Rynku w otoczeniu wojska z uniesioną dłonią, Leontyna wykrzyknęła:

– To pan Kościuszko!

– Posłuchajmy, co ma do powiedzenia – rzekł jej brat, któremu udzielił się entuzjazm tłumu.

Tymczasem naczelnik, wysunąwszy dwa palce, przysięgał tymi słowami:

– Ja, Tadeusz Kościuszko, przysięgam w obliczu Boga całemu narodowi polskiemu, iż powierzonej mi władzy na niczyj prywatny ucisk nie użyję, lecz jedynie jej dla obrony całości granic, odzyskania samowładności narodu i ugruntowania powszechnej wolności używać będę. Tak mi Panie Boże dopomóż i niewinna Męka Jego Syna.

Jeszcze nie przebrzmiał głos przysięgi, gdy rozległy się okrzyki:

– Niech żyje Kościuszko!

Leontyna z bijącym sercem słuchała słów naczelnikowej przysięgi. Wciąż stał jej w pamięci ów dzień, gdy Kościuszko wraz z Mikołajem Oryńskim przybył do Pawłówki. Elwira również była podekscytowana. Starsza panienka zdawała sobie sprawę, że siostra rozgląda się za przyjacielem naczelnika. Nadal prowadziła z nim korespondencję i miała nadzieję, że go ujrzy.

Istotnie, zobaczyła pana Oryńskiego wśród żołnierzy, którzy otaczali Kościuszkę na Rynku. Z całego serca pragnęła do niego podejść, wiedziała jednak, że było to niemożliwe.

– Nigdy nie przypuszczałem, że dożyję takiej chwili, iż zobaczę Kościuszkę na własne oczy – rzekł Łukasz. – Teraz to dopiero będzie się działo!

– Nic dobrego – ucięła Barbara. – Kościuszko jest zagrożeniem dla szlachty, jeśli chcecie znać moją opinię. Kto będzie pracował na naszych folwarkach, gdy chłopi uzyskają wolność? Wówczas jak jeden mąż uciekną ze wsi i tyle będziemy ich widzieli. Wasz ojciec jest tego samego zdania. – Westchnęła i dodała: – Nie mamy już powodu, by tu tkwić. Proponuję zwiedzić kościół Mariacki.

– Najpierw powróćmy do pensjonatu – zdecydował Łukasz. – Nie będę chodził po kościele z belą tkanin pod pachą!

Poprowadził panie do miejsca, gdzie stały dorożki, i zapłaciwszy woźnicy, przepuścił panie, ułożył belę na spodzie, po czym sam wskoczył do pojazdu. Dorożkarz, o nic nie pytając, zawiózł towarzystwo na właściwą ulicę. Pora była południowa, więc zjedli obiad i po krótkim odpoczynku ponownie udali się na Rynek w celu zwiedzenia zabytków. Ściemniało się, gdy powrócili do kwatery. Następnego dnia o dziewiątej rano, po sutym śniadaniu wsiedli do dyliżansu, który zmierzał w kierunku Biecza.

Rozdział 3. Racławice

W oborze panował półmrok. Marysia siedziała na niskim stołeczku i doiła krowę. Krasula była wyjątkowo łagodnym zwierzęciem, nie wierzgała podczas dojenia, więc młoda mężatka mogła pozwolić płynąć swoim myślom. W ostatnim czasie bardzo często snuła rozważania o swoim życiu i dochodziła do przekonania, że los dobrze wszystkim pokierował. Coraz częściej myślała też o Jacku. Młody małżonek wzbudzał w sercu niewiasty w końcu cieplejsze uczucia. Z dnia na dzień przybierały na sile i Marysia w pewnym momencie uświadomiła sobie ze zdumieniem, że już nie myśli o paniczu, tylko o tym, któremu ślubowała dozgonną miłość, wierność oraz uczciwość.

Jacek był na każde jej zawołanie. Wyręczał ją w robocie, chociaż nie musiał, pomagał, gdy miała z czymś trudności, wręcz jej nadskakiwał. Skończył z kawalerskimi swawolami i nawet ojcu ciężko go było wyciągnąć do karczmy. Robakowa bardzo sobie chwaliła, że syn taki przyzwoity żywot teraz wiedzie. Marysia również była z tego zadowolona. Wierzyła w to, co mąż powiedział jej w noc poślubną: że go pokocha. I tak się stało.

Na razie kryła swe uczucie w głębi serca. Leżąc obok męża w łóżku, pragnęła, by ją przytulał i kochał, ale nie miała śmiałości mu tego wyznać. On zasie nie robił nic, by ją zachęcić. Było tak, jak jej powiedział: czekał na miłość.

Sytuacja zmieniła się w ostatnią marcową niedzielę. Leżeli już w łóżku, za przepierzeniem, każde po swojej stronie. Marysia wpatrywała się w powałę, bojąc się przerwać milczenie męża. W końcu usłyszała jego cichy głos:

– Marysiu, następnej nocy uciekamy z Józkiem ze wsi.

– Ale dlaczego? – przeraziła się żona.

– Nie słyszałaś, co ksiądz w kościele mówił, by poprzeć pana Kościuszkę? Uciekamy do insurekcji. Gdy Kościuszko zwycięży, chłopi będą wolni. Warto go poprzeć.

– Ale jakże chcecie uciec? Przecież chłopom nie wolno opuszczać wsi. Pan każe was w dyby zakuć.

– Jesteśmy zdecydowani. Wywalczymy sobie wolność.

– Nie chcę, byś zginął w wojnie!

– Nie? – zapytał cicho.

– Pragnę mieć cię przy sobie.

– Naprawdę?

– Tak!

Milczał przez chwilę. Potem wyciągnął dłoń i położył ją na jej wypukłym brzuchu. Przesunął ją wyżej i dotknął piersi. Drżała pod jego dotykiem jak osika.

– Mówiłem ci, że mnie pokochasz – wymruczał jej do ucha.

Pokrył ustami jej wargi, całował szyję. Marysia dygotała z emocji.

– Będę ostrożny – szepnął. – Musimy uważać na dziecko.

– Tak – przyznała Marysia.

Tej nocy przyszło długo oczekiwane spełnienie.

***

Księżyc stał wysoko na niebie. Od czasu do czasu wiatr szumiał w gałęziach drzew. Pod osłoną nocy dwaj mężczyźni zaprzęgali wóz, którym mieli udać się w drogę. Na spodzie leżały dwie kosy, dwie derki, wiaderko i krzesiwo.

– Chłopami jesteśmy, więc po chłopsku walczyć będziemy – odezwał się Robak.

Józek Konopka tylko pokiwał głową.

Tymczasem przed chałupę, gdzie stał wóz, wyszła Marysia.

– Przygotowałam dla was worek z jedzeniem – rzekła.

Jacek pochylił się i pocałował żonę.

– Bacz na siebie – powiedział czule.

Marysia uśmiechnęła się w ciemności. Ona miałaby uważać na siebie, a on? Przecież mógł zginąć w walce. Na myśl, że mogłoby to spotkać mężczyznę, którego nieoczekiwanie pokochała, serce w niej zamierało.

Podeszła do brata, by go uściskać.

– Pamiętaj, siostrzyczko, że nikt we wsi nie wie, co planujemy. Ty również o niczym nie wiesz, jak cię będą wypytywać. Masz mówić, że jak się rano obudziłaś, męża już nie było i nie wiesz, co się z nim stało.

– A matce i ojcu dopiero na trzeci dzień powiedz, gdzieśmy podążyli – dodał Jacek. – Oni będą trzymać język za zębami i nikt we wsi się nie dowie, żeśmy poszli do insurekcji.

– Ludzie mogą się wszystkiego domyślić – zauważyła zaniepokojona Marysia.

– Nim się domyślą, my już będziemy przy Kościuszce – rzekł Józek. – Bywaj, siostrzyczko! Bacz na siebie, by dziecko zdrowe się porodziło.

– A wy siebie pilnujcie – powiedziała Marysia drżącym głosem.

Jacek pocałował żonę i wskoczył na wóz. Konopka poszedł w jego ślady. Strzelił bat i pojazd ruszył po drodze.

***

Posuwali się niespiesznie, bacząc, by omijać dwory i sioła. Nie mieli konia na zmianę, więc nie chcieli zmęczyć zwierzęcia. Chłopom nie wolno było opuszczać wioski, w której się urodzili, zatem woleli zostać niezauważeni, gdyby podczaszy zgodnie z przysługującymi mu prawami wynajął wojskowych do ścigania uciekinierów. Gdyby ich schwytano, czekałyby ich dyby, a nawet więzienie. Niejeden szlachcic miał lochy w piwnicach swojego dworu. Pawłówka była starym budynkiem i przodkowie Pawłowskiego również więzili nieposłusznych wieśniaków. Los nieszczęśników leżał w rękach panów, gdyż żadne prawo nie chroniło chłopa. Zmianę pod tym względem wprowadziła trzeciomajowa konstytucja, lecz ustawa rządowa na rozkaz carycy została zniesiona przez sejm grodzieński. Mieszkańcy wsi nadal więc żyli w całkowitym poddaństwie. Kościuszko chciał ten stan rzeczy obalić i dlatego Robak z Konopką uciekli ze wsi, by walczyć u boku naczelnika.

Chodziły słuchy, że Kościuszko wyszedł z Krakowa i kierował się w stronę Skalbmierza. Mężczyźni wydumali zatem, że i oni powinni udać się w tym kierunku. O drogę pytali napotkanych wędrowców. Jechali więc drugi dzień błotnistymi traktami, a słońce zniżało się na niebie.

Jacek, który trzymał lejce, przyłożył dłoń do czoła.

– Widzę las – rzekł. – Musimy pospieszyć konia, żeby dotrzeć tam przed zmrokiem.

– Chcesz nocować w lesie? – zapytał powątpiewająco Józek.

– Pewnie, że tak. Może trafi się jakaś polanka. W lesie wojskowi nas nie znajdą.

– Ja myślę, że gdyby podczaszy chciał nas ścigać, już by nas dopadli – oznajmił Konopka. – Jedziemy przecież uczęszczanym traktem.

– Bardzo możliwe, że pan o niczym jeszcze nie wie – stwierdził Robak. – Jednak ostrożności nigdy za wiele.

Im niżej słońce stało na niebie, tym bliżej im było do lasu. Przed zapadnięciem zmroku, znaleźli niewielką polankę, na której zatrzymali wóz, wyprzęgli konia, by poskubał sobie trawy, i posilili się jedzeniem z węzełka.

– Musimy rozpalić ognisko – stwierdził Jacek. – Bez ognia przemarzniemy, bo noc idzie zimna.

Szybko nazbierali chrustu i rozpalili ognisko.

– Nie możemy spać obydwaj – kontynuował Robak. – Jeden z nas musi pilnować ognia i konia. Ja pierwszy będę czuwał. Obudzę cię o północy.

Józek wyciągnął z wozu derkę i opatuliwszy się, zwinął się jak ślimak obok ogniska. Jacek, wsłuchując się w odgłosy nocy, czuwał. Czuł się trochę nieswojo daleko od domu, wśród odgłosów lasu i pod gołym niebem. Myślał o Marysi. Wspominał ostatnią noc, gdy była po raz pierwszy w pełni jego żoną. Długo musiał czekać na jej uczucie, dłużej, niż się spodziewał, ale czuł, że warto było. Ostatecznie wygrał z paniczem i fakt ten wprawiał go w nie byle dumę. O tym, że dziecko nie było jego, od dawna już nie myślał. Uznał je za swoje, lecz mimo to pragnął doczekać się z Marysią swego prawdziwego syna. Chciał mieć dużo dzieci. Sam miał tylko siostrę i nieraz bolał nad tym, że matka nie urodziła brata. Marzył o co najmniej trójce.

O północy obudził Józka. Gdy Konopka dorzucił chrustu do ogniska, Jacek zasnął i spał aż do świtu.

Dzień wstał pogodny niczym młoda roześmiana dziewczyna. Ptaszęta wesoło śpiewały w koronach drzew. Słońce wzbijało się po niebie, głaszcząc podróżnych ciepłym spojrzeniem.

Do południa nikogo nie spotkali na drodze. Dopiero gdy słońce stało w zenicie, natknęli się na czterech chłopów z kosami na ramionach. Szli, rozmawiając, i nie od razu spostrzegli wóz toczący się za nimi. Gdy się obejrzeli, stanęli w pół kroku.

– Ejże! – zawołał wąsaty. – A wy kto?

– Swoi – odparł Jacek. – A wy co tak z kosami idziecie? Pewno do insurekcji dążycie? Bo przecie nie do żniwa!

Wąsacz zastanowił się przez chwilę. Widać było, że waha się odezwać.

– A jeśli nawet, to cóż? – zapytał po chwili gburowato.

– Siadajta na wóz, chłopy, bo i my do powstania – zawołał Józek, zanim Jacek zdążył otworzyć usta. – Miejsce się znajdzie.

Mężczyźni prędko skumali się ze sobą. Wąsacz nazywał się Wojciech Bartosz, dwaj pozostali – Jędrzej i Feliks Pyzdrowie, trzeci natomiast – Ignacy Sroka. Byli jowialni i prędko się wygadali, że z majątku uciekli, by do Kościuszki dołączyć.

***

Kościuszko zdawał sobie sprawę, że nie może dać się zaskoczyć Rosjanom w Krakowie, gdyż to oznaczałoby zduszenie insurekcji w zarodku. By temu zaradzić, po złożonej przysiędze naczelnik zdecydował się wyjść z miasta i połączyć swe siły z maszerującymi siłami Madalińskiego, Mangeta i ciągnącym od strony Sandomierza regimentem Ożarowskiego. Do połączenia oddziałów polskich doszło 2 kwietnia 1794 roku pod Luborzycą. 4 kwietnia sześciotysięczne wojsko stanęło pod Racławicami.

***

Zaledwie wyjechali z wąwozu, oczom ich ukazało się wielkie skupisko chłopów w sukmanach. Klęczeli za pagórkiem pod lasem, trzymając kosy w spracowanych rękach, a na ich twarzach malowała się czujność. Byli gotowi do bitwy.

Jacek, Józek i czterej chłopi raźno wyskoczyli z wozu i również uklękli. Kosynierzy modlili się przed walką.

Tymczasem Kościuszko formował szyk bojowy. Nieprzyjaciel zbliżał się w szybkim tempie, należało więc stawić mu czoła. Raz po raz wysyłał adiutantów, by informowali wojsko o decyzjach naczelnego wodza.

Około godziny piętnastej, widząc osłabienie rosyjskiego centrum i mając świadomość nadciągającej kolumny Denisowa, naczelnik zdecydował się wprowadzić do walki kosynierów. Liczył, że ich natarcie na artylerię wroga pozwoli przechylić szalę zwycięstwa na stronę powstańców.

– Zabrać mi, chłopcy, te armaty! Bóg i ojczyzna! Naprzód, wiara! – wykrzykiwał Kościuszko, potrząsając szablą.

Wymachując w powietrzu pikami i kosami, trzystu chłopów z wrzaskiem rzuciło się na przeciwnika. Huknęła salwa. Jacek, pędząc do przodu, kątem oka zobaczył, że Konopka padł. Nie było czasu biec na pomoc przyjacielowi. Wojciech Bartosz, który trzymał się na czele, prędko dobiegł do działa, które miało właśnie wystrzelić, zdjął czapkę krakuskę i błyskawicznie zgasił nią tlący się lont. Kosynierzy uderzyli tak szybko, że zdumieni Rosjanie nie zdołali ponownie załadować swych armat. Wyrwawszy lonty, chłopi zaczęli siec na prawo i lewo kosami, wyżynając carskich żołnierzy w dzikiej walce.

Jacek, ogłuszony bitewną wrzawą i w skrwawionej sukmanie, bił się zaciekle. Potworny ból w ramieniu bardzo mu dokuczał, lecz w jego głowie tłukła się uporczywa myśl, że walczy o swoją wolność. Jeśli Kościuszko zwycięży, zniesione zostaną różnice stanowe i chłop będzie równy panu. Za coś takiego warto było cierpieć i walczyć!

Zmierzchało, gdy kosynierzy dobijali resztki carskiego wojska. Chłopi zdobyli w bitwie jedenaście rosyjskich armat. Byli niekwestionowanymi zwycięzcami spod Racławic.

By jeszcze bardziej podnieść ich na duchu i podkreślić udział w walce, Kościuszko zdjął generalski mundur i wciągnął prostą chłopską sukmanę z owczej wełny. Był teraz prawdziwym księciem chłopów.

Pole bitwy pokryte było setkami trupów. Jacek z rozpaczą w sercu pomyślał, że niemożliwe jest odnalezienie wśród nich ciała Józka. Konopka padł na samym początku walki od pierwszej rosyjskiej salwy. Nawet nie zdążył użyć kosy.

Nim zapadł mrok, armia kościuszkowska wrzuciła do wspólnej mogiły ciała zabitych. Naczelnik odmówił modlitwę za dusze zmarłych, podkreślając ich odwagę w boju.

– Nie umarli na darmo – zapewnił. – Dzięki ich ofiarności ojczyzna odzyska wolność.

Gdy uporano się z zabitymi, przyszła kolej na rannych. Usadzono ich na wozach i pod osłoną nocy przewieziono do pobliskiej wsi. Wielu spośród tamtejszych chłopów wzięło udział w bitwie i chętnie przyjmowało ranionych pod swój dach.

– Bracia my, którzy za wspólną sprawę walczyliśmy – mówili.

Jacek trafił do chałupy, w której mieszkała rodzina Węgrzynków. Mieli oni jedyną córkę Petronelę, która natychmiast zwróciła uwagę na przystojnego kosyniera. Ochoczo przygotowała siennik, na którym położono rannego powstańca, czule przykryła go grubym pledem i całą noc czuwała przy nim. Pomimo opieki Robak nie mógł zasnąć. Rana w ramieniu paliła go żywym ogniem. Musiał zaciskać zęby, by nie jęczeć z bólu. Tak w wielkich męczarniach dotrwał świtu. Kiedy próbował wstać, a nie mógł, Węgrzynek zagaił:

– Widzi mi się, żeście ranni od kuli. Trza by ją wyłuskać z ramienia.

– A potraficie? – zapytał Jacek powątpiewająco.

– Co bym miał nie potrafić? Jeno czy wy zdzierżycie?

– Skorom zdzierżył do tej pory, to i pod waszą operacyją nie umrę – mruknął Jacek zniecierpliwiony.

Węgrzynek zaraz zakrzątnął się koło pieca, włożywszy nóż w płomienie. Połowicy nakazał poczęstować gościa bimbrem, córkę natomiast wysłał na podwórze, by urwała z drzewa gałązkę, którą należało włożyć w usta Robaka.

Jacek jęczał głośno, gdy Węgrzynek gorącym ostrzem wiercił w jego ramieniu. Alkohol nie znieczulił go na tyle, by nie czuł bólu, zagryzał więc mocno patyk.

– No, i po operacji – rzekł Węgrzynek zadowolony, czystym płótnem owijając ranę. – W tydzień będziesz mógł tańcować!

Petronela przyglądała się operacji. Na widok cierpień wojaka mocno zaciskała dłonie i błagała Boga o zmiłowanie dla niego. Kosynier z miejsca podbił jej serce. Nie było w Racławicach przystojniejszego mężczyzny. Jasna grzywka Robaka, niebieskie oczy, zmysłowe usta i stanowczo zarysowany podbródek czyniły go w oczach dziewczyny podobnym do Michała Archanioła, którego portret wisiał w parafialnym kościele. Czuła, że zrobiłaby dla niego wszystko.

Po zabiegu Jacek przez cały tydzień leżał w gorączce. Petronela karmiła go drewnianą łyżką, wlewając mu do ust rozcieńczoną polewkę. Osłabł tak bardzo, że nie miał sił usiąść, więc musiała go podnosić i podpierać. Czyniła to wszystko z oddaniem i troskliwością, za co otrzymywała podziękowanie w postaci nikłego uśmiechu.

– Wyzdrowiejesz – powiedziała, zmieniając płótno, którym było owinięte ramię. – Wyprałam twoją sukmanę, nie ma na niej ani śladu krwi. Wnet będziesz mógł chodzić jak dawniej.

Spojrzał na nią poważnym wzrokiem.

– Dobra z ciebie dziewczyna – rzekł.

Zarumieniła się i spuściła oczy.

– Będę musiał wracać do swojej wsi – mówił Jacek. – Kościuszko zwolnił rannych kosynierów ze służby wojskowej. Nie mogę tu siedzieć i nic nie robić.

– Najpierw musisz zupełnie powrócić do zdrowia – upomniała go Petronela. – Wcale nie musisz się spieszyć z powrotem do swojej wsi. Możesz zostać w Racławicach nawet na stałe. Ojciec tak powiedział.

– Miałbym siedzieć w waszej chałupie? – Jacek zdumiał się. – Jestem wam całkowicie obcy. Nic o mnie nie wiecie. Proponując mi pozostanie w Racławicach, kupujecie kota w worku.

– Jestem pewna, że jesteś dobrym człowiekiem – powiedziała gorąco Petronela. – Na pewno byś nas nie skrzywdził.

– Nie skrzywdziłbym – przyznał Robak. – Ale mam swoje i muszę tam powrócić.

– Zostań choć do Wielkanocy – poprosiła dziewka.

– Kiedy wypadają święta?

– Za dziesięć dni.

Zamyślił się przez chwilę.

– Dobrze, zostanę – zgodził się.

Petronela tak była uradowana decyzją wojaka, że omal go nie pocałowała. Gdy sobie uświadomiła, do czego byłaby zdolna, zaczerwieniła się jak polny mak.

Była to bardzo ładna dziewka o prostych pszenicznych włosach, które splatała w dwa warkocze. Średniego wzrostu, szczupła, niebieskooka. Zapewne wielu chłopców wodziło za nią wzrokiem, co do tego Robak nie miał wątpliwości. Ponadto miła i troskliwa. Wymarzony materiał na żonę.