Szkice węglem - Henryk Sienkiewicz - ebook + audiobook

Szkice węglem ebook i audiobook

Henryk Sienkiewicz

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szkice węglem" to nowela Henryka Sienkiewicza, laureata literackiej Nagrody Nobla, jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy przełomu XIX i XX w.


Akcja utworu toczy się w biednej, polskiej wsi Barania Głowa, w drugiej połowie XIX wieku.

Główny bohater, pisarz gminny Zołzikiewicz, wykorzystuje chłopów dla swoich korzyści.

 

Utwór publikowany był niekiedy pod pełnym tytułem: Szkice węglem, czyli, Epopeja pod tytułem „Co się działo w Baraniej Głowie”.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 86

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 52 min

Lektor: Michał Kula

Oceny
3,7 (3 oceny)
0
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-021-2
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

W KTÓRYM ZABIERAMY ZNAJOMOŚĆ Z BOHATERAMI I ZACZYNAMY SIĘ SPODZIEWAĆ, ŻE COŚ WIĘCEJ NASTĄPI

We wsi Barania Głowa, w kancelarji wójta gminy, cicho było jak makiem siał. Wójt gminy, niemłody już włościanin, nazwiskiem Franciszek Burak, siedział przy stole i z natężoną uwagą gryzmolił coś na papierze; pisarz zaś gminny, młody i pełen nadziei pan Zołzikiewicz, stał pod oknem i opędzał się od much.

 Much było w kancelarji jak w oborze. Wszystkie ściany, popstrzone od nich, straciły swój dawny kolor. Również popstrzone było szkło na obrazie wiszącym nad stołem, papier, pieczęcie, krucyfiks i urzędowe księgi wójtowskie.  Muchy łaziły i po wójcie, tak jakby po jakim zwyczajnym sobie ławniku, ale szczególniej nęciła je wypomadowana, woniejąca goździkami głowa pana Zołzikiewicza... Nad tą głową unosił się ich cały rój; siadały na rozdziale włosów, tworząc żywe, ruchome, czarne plamy. Pan Zołzikiewicz podnosił od czasu do czasu ostrożnie rękę, a potem spuszczał ją nagle: dawał się słyszeć plask dłoni o głowę, rój wzbijał się brzęcząc w powietrze, a pan Zołzikiewicz, schyliwszy czuprynę, wybierał palcami trupy z włosów i rzucał je na ziemię.  Godzina była czwarta po południu, w całej wiosce panowała cisza, bo ludzie wyszli na robotę; za oknem tylko kancelarji czochała się o ścianę krowa i od czasu do czasu ukazywała przez okno sapiące nozdrza, ze śliną wiszącą u pyska.  Czasem zarzucała ciężki łeb na grzbiet, broniąc się także od much, przyczem rogiem zawadzała o ścianę. Wówczas pan Zołzikiewicz wyglądał przez okno i wołał:  — A hej! A żeby cię...  Potem przeglądał się w lusterku, wiszącem tuż koło okna, i poprawiał włosy.  Nakoniec przerwał milczenie wójt.  — Panie Zołzikiewicz — rzekł z mazurska — niech ino pan napisze ten rapurt, bo mię jakoś nieskładno. Przecie pan je pisarz.  Ale pan Zołzikiewicz był w złym humorze, a jak tylko był w złym humorze, wójt musiał sam wszystko robić.  — To i cóż, żem pisarz? — odparł z lekceważeniem. — Pisarz jest od tego, żeby pisywał do naczelnika i komisarza; a do wójta takiego jak wy, to wy sobie sami piszcie.  Potem dodał z majestatyczną pogardą:  — Albo to dla mnie wójt, to co? Chłop i basta! Zrób chłopa czem chcesz... a chłop zawsze będzie chłopem.  Potem poprawił włosy i znów spojrzał w lusterko.  Wójt jednak czuł się dotknięty i odrzekł:  — Patrzcieno się! A niby ja to z koniusarzem nie piłem arbaty?  — Wielka mi rzecz herbata! — odparł niedbale Zołzikiewicz. — A może jeszcze bez araku?  — A nieprawda, bo z harakiem.  — To niech będzie z arakiem, a ja dlatego raportu nie będę pisał.  Wójt ozwał się gniewliwie:  — Kiejś pan taki delikatny fizyk, to czemu było prosić się na pisarza?  — A was się kto prosił. Ja tylko po znajomości z naczelnikiem...  — Wielga znajomość, a jak tu przyjadzie, to pan ani pary z gęby...  — Burak! Burak! ostrzegam, że wy jakoś nadto rozpuszczacie język. Mnie już wasze chłopy kością w gardle stoją, razem z waszem pisarstwem. Człowiek z edukacją tylko między wami ordynarnieje. Jak się rozgniewam, to rzucę pisarstwo i was do djabła.  — Ba! i cóż pan będzie robił?  — Co? Albo to mi krokwie gryźć bez pisarstwa? Człowiek z edukacją da sobie rady. Już wy się o człowieka z edukacją nie bójcie. Jeszcze wczoraj rewizor Stołbicki do mnie powiada: „Ej ty, Zołzikiewicz! z ciebie byłby czort nie podrewizor, bo ty wiesz, jak trawa rośnie“. Powiedzcie głupiemu. Mnie plunąć na wasze pisarstwo. Człowiek z edukacją...  — O wa! to się jeszcze świat nie skończy.  — Świat się nie skończy, ale wy będziecie kwacza w maźnicy maczać i kwaczem w księgach pisać. Będzie wam ciepło, aż przez aksamit drąg poczujecie.  Wójt począł się drapać w głowę.  — Kiej bo pan, to zara na zadnie nogi.  — A to nie rozpuszczajcie gęby...  — Juści, bo juści.  I znowu nastała cisza, tylko pióro wójtowskie zwolna skrzypiało po papierze.  Nakoniec wójt wyprostował się, obtarł pióro o sukmanę i rzekł:  — A no! z pomocą Bożą skończyłem.  — Przeczytajcież, coście nadgwazdali.  — Co miałem ta gwazdać. Wypisałem akuratnie wszyćko co potrzeba.  — Przeczytajcie, mówię.  Wójt wziął papier w obie ręce i zaczął czytać:  „Do wójta gminy Wrzeciądza. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. Naczelnik kozeł, żeby spisy wojskowe były dycht po Matce Bozkiej, a tu u waju mentryki w parafji u dobrodzieja i też nasze chłopaki chodzą do waju na bandosę, rozumita, żeby były wypisane i bandośniki też przysłać przed Matką Bozką, jak skończone ośmnaście lat, bo jak tego nie uczynita, to dostanieta po łbie, czego sobie i wam życzę. Amen“.  Poczciwy wójt co niedziela słyszał, jak proboszcz kończył w ten sposób kazanie, zakończenie więc takie zdawało mu się równie koniecznem, jak i odpowiadającem wszelkim wymaganiom przyzwoitego stylu, a tymczasem Zołzikiewicz zaczął się śmiać.  — To tak? — spytał.  — A to niech pan napisze lepiej.  — Pewno, że napiszę, bo mi wstyd za całą Baranią Głowę.  To rzekłszy, Zołzikiewicz siadł, wziął pióro w rękę, zatoczył niem kilka kół, jakby dla nabrania rozpędu, i począł szybko pisać.  Wkrótce zawiadomienie było gotowe; wówczas autor poprawił włosy i czytał, co następuje:  „Wójt gminy Barania Głowa, do wójta gminy Wrzeciądza!“  „Tak jak spisy wojskowe, z polecenia władzy wyższej mają być gotowe na dzień ten i ten, roku tego a tego, tak zawiadamia się wójta gminy Wrzeciądza, ażeby metryki włościan baraniogłowskich nachodzące się w kancelarji parafjalnej, z takowej kancelarji wyjął i do gminy Barania Głowa, w samym skorym czasie nadesłał. Włościan zaś gminy Barania Głowa, znajdujących się na robociźnie we Wrzeciądzy, na tenże dzień przystawić“.  Wójt chciwem uchem łowił te dźwięki, a twarz jego wyrażała przejęcie się i niemal religijne skupienie ducha. Jakże to wszystko wydało mu się pięknem, uroczystem, jak nawskróś urzędowem. Oto, naprzykład, choćby ten początek: „Tak jak spisy wojskowe etc.“ Wójt uwielbiał to: „Tak jak,“ ale się go wyuczyć nigdy nie mógł, a raczej zacząć wprawdzie umiał, ale dalej ani rusz! A u Zołzikiewicza płynęło to jak woda, że nawet i w kancelarji w powiecie lepiej nie pisali. Potem tylko ukopcić pieczątkę, kropnąć nią o papier, ażeby stół trzasnął, i ot co!  — No, juści, co głowa, to głowa — rzekł wójt.  — Ba — rzekł udobruchany Zołzikiewicz — przecież pisarz, to jest ten, co książki pisze.  — A to pan i książki pisze?  — Pytacie, jakbyście nie wiedzieli, a księgi kancelaryjne któż pisze?  — Prawda — rzekł wójt.  I po chwili dodał:  — Spisy pójdą piorunem.  — Wy o to patrzcie, żeby się pozbyć ze wsi ladaców.  — Bogać ich się tam pozbędzie!  — A ja wam mówię, że naczelnik skarżył się, że w Baraniej Głowie lud niedobry. Wciąż, powiada, piją. Burak, powiada, ludzi nie pilnuje, więc się też na nim skrupi.  — Ba! dyć ja wiem — odrzekł wójt — że się wszyćko na mnie krupi. Jak Rozalka Kowalicha zległa, sąd kazał jej dać dwadzieścia pięć, dlatego tylko, żeby na drugi raz pamiętała, że to, powiada, dziewce nieładno. Kto kazał? Ja? Nie ja, jeno sąd. A mnie do tego co? Niechta sobie i wszystkie zlegną. Sąd kazał, a potem na mnie.  W tem miejscu krowa z łoskotem uderzyła o ścianę, że aż się kancelarja zatrzęsła. Wójt zawołał głosem pełnym goryczy.  — A hej, żeby cię wciornaści!  Pisarz, który przez ten czas siadł na stole, począł znów przeglądać się w lusterku.  — Dobrze wam tak — rzekł — czemu się nie pilnujecie. Z tem piciem będzie tak samo. Jedna parszywa owca wszystkiem dowodzi i ludzi ściąga do karczmy.  — Pewnikiem, że niewiadomo, a co do picia: jenszy się też potrzebuje napić, jak się napracuje w polu.  — A ja wam mówię tylko to, jednego Rzepy się pozbyć i wszystko będzie dobrze.  — Cóże mu ta łeb urwę?  — Łba mu nie urwiecie, ale teraz spisy wojskowe. Ot zapisaćby go w listę, niechby pociągnął los i basta.  — Toćże on żeniaty i chłopaka ma rocznego.  — A ktoby tam wiedział. Onby na skargę nie poszedł, a poszedłby, toby go i nie chcieli słuchać. W czasie branki nikt nie ma czasu.  — Oj panie pisarzu! panie pisarzu! musi panu nie o pijaństwo chodzi, ino o Rzepową, a to tylo obraza Boska.  — A wam co do tego. Wy patrzcie ot, że i wasz syn ma dziewiętnaście lat i że takoż musi losować.  — Wiemci ja o tem, ale ja go nie dam. Jak nie będzie można inaczej, to i wykupię.  — O! kiedyście taki bogacz...  — Ma tam Pan Bóg u mnie trochę koprowiny, niewiela tego jest, ale może i wytrzyma.  — Ośmset rubli koprowiny będziecie płacić.  — A kiej powiadam, że zapłacę, to choć i koprowiną zapłacę, a potem, byle Pan Bóg pozwolił zostać wójtem, to przy jego najwyższej pomocy, może mi się to ta w jakie dwa roki powrócić.  — Powróci się, albo i nie powróci. Ja też potrzebuję i wszystkiego wam nie oddam. Człowiek z edukacją zawsze ma większe wydatki niż drugi prosty; a jakbyśmy Rzepę zapisali na miejsce waszego syna, to i dla was byłaby oszczędność... ośmset rubli na drodze nie znaleźć.  Wójt pomyślał chwilę. Nadzieja zaoszczędzenia tak znacznej sumy poczęła go łechtać i uśmiechać się przyjemnie.  — Ba! — rzekł wkońcu — zawdyk to nieprzezpieczna rzecz.  — Już to nie na waszej głowie.  — Tego to ja się i boję, że pańską głową się zrobi, a na mojej się skrupi.  — Jak sobie chcecie, to płaćcie ośmset rubli...  — Nie powiadam, żeby mi ta nie było żal...  — A! skoro myślicie, że się wam wróci, to czegóż żałować? Ale wy na swoje wójtostwo to tak bardzo nie liczcie. Jeszcze na was wszystkiego nie wiedzą, ale żeby tylko wiedzieli to, co ja wiem...  — Dyć pan kancelaryjnego więcej bierze jak ja.  — Nie o kancelaryjnem też mówię, ale trochę o dawniejszych czasach...  — A nie boję się! Co mi kazali, tom robił.  — No! będziecie się tłumaczyć gdzie indziej.  To rzekłszy, pan pisarz wziął za zieloną kortową w kraty czapkę i wyszedł z kancelarji. Słońce już było bardzo nisko; ludzie wracali z pola. Więc naprzód pan pisarz spotkał pięciu kosiarzy, z kosami na plecach, którzy pokłonili mu się, mówiąc: „pochwalony“; ale pan pisarz kiwnął im tylko głową, a zasię: „na wieki“ nie odpowiedział, bo sądził, że człowiekowi z edukacją to nie wypada. Że pan Zołzikiewicz miał edukację, to o tem wiedzieli wszyscy, a wątpić mogli chyba ludzie złośliwi i wogóle źle myślący, którym każda osobistość, wyrastająca głową nad zwykły poziom, zaraz solą w oku siedzi i spać spokojnie nie daje.  Gdybyśmy mieli, jak się należy, biografje wszystkich naszych znakomitych ludzi, w biografji tego niepospolitego człowieka czytalibyśmy, że pierwsze nauki pobierał w Osłowicach, stołecznem mieście powiatu osłowickiego, w którym to powiecie leżała i Barania Głowa. W siedemnastym roku życia doszedł już młodociany Zołzikiewicz do klasy drugiej, a byłby również wcześnie doszedł wyżej, gdyby nie to, że nagle nastały burzliwe czasy, które raz na zawsze przerwały jego ściśle naukową karjerę. Uniesiony zwykłym młodości zapałem, pan Zołzikiewicz, którego zresztą jeszcze poprzednio prześladowała niesprawiedliwość profesorów, stanął na czele żywiej czujących kolegów, wyprawił kocią muzykę swym prześladowcom, podarł książki, połamał linje, pióra i porzuciwszy Minerwę, wstąpił na nową drogę. Idąc po tej nowej drodze, doszedł aż do pisarstwa gminnego, a jak to już słyszeliśmy, marzył nawet o podrewizorstwie.  Jednakże i