Szkice antyspołeczne. Wydanie 2. Zmienione - Bronisław Łagowski - ebook

Szkice antyspołeczne. Wydanie 2. Zmienione ebook

Bronisław Łagowski

0,0

Opis

Każdy krok praktyczny i każdy pogląd publiczny trzeba zawczasu mierzyć i ważyć, oceniać i prześwietlać. Jeśli chcemy wnieść do polityki więcej odpowiedzialności, rzeczowości i rozumu, bardziej powinniśmy dbać o opinię publiczną jako strukturę dyskusji – stałej, ciągłej, wyczerpującej, w miarę możliwości zimnej – niż troszczyć się o konsensus lub taką czy inną poprawność polityczną. (…) Opinia publiczna powinna oświecać władzę, ale jej nie krępować, nie narzucać rozwiązań, jednym słowem: nie pozbawiać warunków odpowiedzialnego decydowania.
Bronisław Łagowski
Dzięki przenikliwemu rozumowaniu Bronisław Łagowski zyskał szacunek zarówno liberałów jak i tradycjonalistów, zarówno państwowotwórczych socjalistów, jak i rewolucyjnych konserwatystów. Nie jest on bowiem stronnikiem konkretnej doktryny, lecz rzecznikiem oświeconego sceptycyzmu w filozofii politycznej i racjonalizmu w uprawianiu polityki. Jego opinie wciąż budzą z dogmatycznej drzemki, umacniając krytycyzm wobec iluzji deformujących życie publiczne.
Piotr Bartula
Każdemu, kto zanurzy się w to pisarstwo, Łagowski łagodnie przypomni o podstawowych prawdach na temat życia społecznego i roli władzy. Lepiej wysłuchać tych nauk (i wyciągnąć wnioski) od niego, aniżeli przekonać się o ich prawdziwości na podstawie surowości życia.
Piotr Kimla
Łagowski jest tylko jeden. Tylko on łączy talent pisarski z własną, dobrze przemyślaną filozofią polityczną, umiejscawiającą go ponad i poza tak zwanymi podziałami historycznymi.
Andrzej Walicki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona przedtytułowa

Strona przedtytułowa

Strona przedtytułowa

Przedmowa do wydania drugiego

Dlaczego rozważania przedstawione w tej książce są „antyspołeczne” i w jakim sensie one takie są? Te teksty zostały wybrane z całości, jaką stanowi moja publicystyka z lat dziewięćdziesiątych, z okresu ustalania się nowego, postsocjalistycznego ustroju. Niektórzy moi przyjaciele, czyniąc o mnie wzmianki w swoich pisanych wspomnieniach, ukazywali mnie jako przeciwnika komunizmu, który z niezrozumiałych dla nich powodów był członkiem partii rządzącej w Polsce Ludowej.

Podobnie zapewne myślał o mnie profesor Bogdan Szlachta, który w redagowanej przez siebie antologii Antykomunizm polski. Tradycje intelektualne zamieścił moje, dość głośne w swoim czasie, przemówienie programowe. Z takimi przekonaniami powinienem być szczęśliwy w nowym, demokratycznym porządku, a jednak coś mi przeszkadza takim się czuć. Ruch sprzeciwu, jaki wystąpił w latach osiemdziesiątych przeciwko systemowi pochodzenia radzieckiego, stanowił kontrrewolucję, a ja byłem zwolennikiem kontrrewolucji. Trzeba jednak pamiętać o przestrodze de Maistre’a, że kontrrewolucja nie zawsze potrafi wytrwać w swoim charakterze przeciwieństwa rewolucji i może stać się rewolucją przeciwnie skierowaną. Ruch solidarnościowy był kontrrewolucją o tyle, że doprowadził do restauracji stosunków, jakie panowały przed socjalizmem. Niemniej był i nadal jest rewolucyjny, ponieważ nie zaprzestał wysiłków, aby zniszczyć lub zniesławić osiągnięcia narodu polskiego dokonane w ciągu życia dwu pokoleń, to znaczy podczas czterdziestu lat. Owo ześlizgnięcie się kontrrewolucji liberalnej w rewolucję w istocie populistyczną jest mi wstrętne. Nieznośne tym bardziej, że ta populistyczna rewolta nadużywa symboli, jakie towarzyszyły stuletniej walce Polaków o niepodległość.

Teksty pomieszczone w tej książce nie dają pełnego wyrazu mojemu rozczarowaniu, bo też w czasie, kiedy je pisałem, nie było jeszcze przesądzone, że liberalna kontrrewolucja wykolei się. Był to czas wielkich nadziei. W tamtych latach moje polemiki kierowały się przeciw moralnemu kolektywizmowi, zniewoleniu podmiotowości indywidualnej przez „podmiotowość społeczną” głoszoną jako najwyższy ideał masowego ruchu. Do czego odnosi się ta kategoria? Inteligent, intelektualista, student, artysta jako indywiduum czuje się nie dość realny i szuka jaźni w społeczeństwie. Nie jest to przypadłość jedynie lokalna, polska; wszędzie widzimy ucieczkę w identyfikację zbiorową. Najelementarniejsze rozkosze usiłuje się już podłączyć do podmiotowości społecznej. Jakże w tym nastroju może się ostać idea indywidualnej odpowiedzialności? A bez niej – czy społeczeństwo zdolne jest się doskonalić?

Moje myślenie zwracało się przeciw „podmiotowości społecznej” i temu, czym ona skutkuje, to znaczy przeciw intelektualnemu kolektywizmowi. Także przeciw pojęciu odpowiedzialności zbiorowej. Te stany umysłu dziedziczymy po okresach wojny i one ze swojej natury sprzyjają wywoływaniu wrogości wewnątrznarodowych oraz międzynarodowych. Gdy wystąpią z siłą zwracającą uwagę i gdy płoszą u jednostek próby myślenia niezależnego od „podmiotowości społecznej”, trzeba zastanowić się, czy na ucieczkę nie jest za późno.

Myślę, że odpowiedziałem na pytanie, w jakim sensie szkice zawarte w tej książce są antyspołeczne.

Wprowadzenie

Opinia rządzi światem – mówili ludzie Oświecenia i tego zdania był nawet sceptyczny David Hume, a może trzeba powiedzieć: zwłaszcza on. W istocie niejeden raz w historii można było obserwować, jak idea ogólna, zjawisko ulotne, powstałe nie wiadomo gdzie, albo odwrotnie, wiadomo, na przykład, że w niespokojnej głowie jakiegoś Toma Paine’a, Rousseau lub Marksa, zaczyna ludzi grupować po nowemu, inaczej łączyć i inaczej dzielić, popychać ku jakimś nowym celom, równie dobrze korzystnym, jak katastrofalnym. Przyswojenie sobie owych idei ogólnych daje niekiedy społeczeństwu uczucie zachwytu, kiedy indziej znane tylko odkrywcom: ach, więc to tak wygląda prawda! Ale ktoś, komu się to nie udziela, mówi sobie: jak jest możliwe takie zbiorowe zaślepienie?

Opinia publiczna to coś zarazem więcej i mniej niż ta opinia, która rządzi światem, i niż te idee ogólne, które niekiedy porywają lub zaślepiają ludzi. Ona może niczym nie rządzić, chociaż rządzący nieustannie się do niej odwołują. Od opinii bez przymiotnika tym się różni, że jest do pewnego stopnia „robiona”, organizowana. Kładę nacisk na to, że tylko do pewnego stopnia.

Gdyby mnie ktoś zapytał o przykład opinii publicznej już w pełni ukształtowanej, doskonale spełniającej definicję, posłałbym go do warszawskich salonów z czasów Sejmu Czteroletniego. To nie tylko publicyści z Kuźnicy Kołłątajowskiej (cała moja sympatia po ich stronie) robili opinię publiczną. Czyniły to panie z arystokracji i wyższej szlachty. Potrafiły one znakomicie uprościć wszystkie zagadnienia i podziałowi na światłych zwolenników reform i ciemnych przeciwników nadać taką siłę, że do obozu światłych oprócz wielu ludzi poważnych udało im się przyciągnąć niemałą liczbę koniunkturalistów. Do dyskusji nad sprawami państwa przymieszały motyw dobrej przynależności, wskutek czego swoboda myśli i obiektywizm musiały bardzo ucierpieć. Ale to są stare dzieje.

Obrona Warszawy we wrześniu 1939 roku spowodowała śmierć kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców i ruinę znacznej części miasta. Nie było żadnych widoków na odparcie Niemców, mimo to obronę kontynuowano, gdy cały kraj był już zajęty przez obce wojska. Podczas wojen strony walczące starają się chronić wielkie skupiska swojej ludności oraz to, co kraj ma najcenniejszego, przed zniszczeniem w pierwszej kolejności. Warszawskie władze kierowały się innymi względami. Jakimi? Chciały pokazać, nie wiadomo komu, że kraj się broni, że stolica walczy, że jeszcze Polska nie zginęła. Działania na wielki pokaz, choć miały kosztować tysiące istnień ludzkich, cechowały polską politykę podczas wojny. I cały naród został tak wychowany, że musi i lubi taką politykę podziwiać. Celem legalnej władzy jest w pierwszym rzędzie chronić przed niebezpieczeństwami kraj, który jej podlega. Rząd, który dla celów wtórnych zaniedbuje lub odrzuca obowiązek podstawowy, jest nieodpowiedzialny i powinien stać się przedmiotem pogardy. A jednak rząd II Rzeczpospolitej, odpowiedzialny za wrzesień 1939, przeszedł do historii w aureoli patriotyzmu, honoru, a nawet jakiegoś bohaterstwa. Dlaczego? Ponieważ od początku do końca działał w całkowitej harmonii z polską opinią publiczną. Była ona czymś bardzo autentycznym, żywym, mocno związanym z poczuciem narodowej tożsamości, ale niestety nie z narodowym interesem. Wiązała ręce, a przede wszystkim zaciemniała umysł rządowi, który wobec nadciągającego niebezpieczeństwa czuł się zobowiązany iść torem honoru tak długo, jak to było możliwe, a gdy już przestało być możliwe, nie miał innego wyjścia, jak uciec z kraju.

Co twierdzili komuniści, dla większości społeczeństwa było gotowym, niewymagającym dalszego badania kryterium fałszu. Ponieważ oczerniali II Rzeczpospolitą en bloc, tym samym w oczach ogółu ją en bloc rehabilitowali i uwalniali od wszelkich zarzutów. Dlatego do dziś nie potrafimy zdobyć się na krytycyzm wobec kardynalnych błędów przedwojennej polityki wobec Niemiec. I nie tylko polityki, ale także, a może przede wszystkim, opinii publicznej. (Pomysł, jaki można było gdzieś przeczytać, że należało z Niemcem iść na bolszewika, nie jest oczywiście dowodem żadnego krytycyzmu, zasługuje na wzruszenie ramion).

Czy nie jest oczywiste, że za samo tylko odwleczenie wojny warto było zapłacić owym nieszczęsnym korytarzem? Oczywiste jest dziś, ale wówczas wydawało się objawem słabości, tchórzostwa. Nawet bardzo ostrożne kwestionowanie tej polityki uchodziło za wyraz braku patriotyzmu i Stanisława Cata-Mackiewicza zaprowadziło do Berezy. Wnikając w krajowe uwarunkowania, nie jest się w stanie obarczyć odpowiedzialnością żadnego konkretnego męża stanu, ponieważ widzi się, że działali oni w funkcji wiernych wyrazicieli opinii publicznej, którą przedtem przez dwadzieścia lat współtworzyli.

Gdy w polityce dochodzi już do czynów, gdy zapadają decyzje, bardzo trudno rozwikłać zagadnienie odpowiedzialności. Jest oczywiste, że te czyny są wielorako uwarunkowane i czynnik osobistej autonomii odgrywa w tym momencie minimalną rolę. Szukając uwarunkowań cofamy się wzdłuż łańcucha przyczyn i skutków i wydaje nam się, że w tym determinizmie jeszcze bardziej zatraca się sens takich pojęć jak wina i odpowiedzialność. Schopenhauer mówi paradoksalnie, że człowiek nie jest odpowiedzialny za czyny, ponieważ zależą one całkowicie od tego, czym on realnie, egzystencjalnie i moralnie jest. Wymagania odpowiedzialności trzeba rozciągnąć na każdy moment tego procesu życiowego, który sprawia, że człowiek staje się taki, a nie inny. Konwencje moralne i prawne muszą przyjmować inne założenia, ale Schopenhauer dobrze radzi, aby z wymaganiem odpowiedzialności nie czekać do momentu, aż najważniejsze decyzje zapadną i odwrotu nie będzie. Każdy krok praktyczny i każdy pogląd publiczny trzeba zawczasu mierzyć i ważyć, oceniać i prześwietlać. Jeśli chcemy wnieść do polityki więcej odpowiedzialności, rzeczowości i rozumu, bardziej powinniśmy dbać o opinię publiczną jako strukturę dyskusji – stałej, ciągłej, wyczerpującej, w miarę możliwości zimnej – niż troszczyć się o konsensus lub taką czy inną poprawność polityczną. Powiedziałem, że opinia publiczna jest zawsze do pewnego stopnia kształtowana. Otóż chodzi o to, aby była kształtowana w zakresie metody, a nie treści. Opinia publiczna powinna oświecać władzę, ale jej nie krępować, nie narzucać rozwiązań, jednym słowem: nie pozbawiać warunków odpowiedzialnego decydowania.

W Polsce opinia publiczna przy pozorach nieograniczonej tolerancji, przy rzeczywistej kłótliwości, jest niesłychanie monoideowa. Mamy sytuację jak przed wojną. O każde głupstwo wolno się spierać, ale wybór drogi, która może przesądzić o losie narodu, pozostaje poza poważną dyskusją. Wszystkim wydaje się, że wybór jest oczywisty, ale jaka jest treść tego poczucia oczywistości? – Bardzo naiwna.

Od lat kilkunastu we Francji nasila się krytyka rządów Vichy. Przynajmniej ja to widzę od lat kilkunastu. Im dalej od wojny, tym krytyka ostrzejsza. Zwłaszcza młodzi autorzy domagają się retrospektywnie od pokolenia swoich ojców, dziadków i pradziadków większej determinacji w stawianiu oporu, znaczniejszego wkładu do sił alianckich, a nawet walki na śmierć i życie. Ukształtowała się wreszcie we Francji opinia publiczna, która ma takie stanowisko w sprawie wojny z hitlerowskimi Niemcami, jakie polska opinia publiczna miała w roku 1939. Ówcześni Francuzi zaś nie tylko nie widzieli w polityce marszałka Pétaina niczego haniebnego, ale wprost przeciwnie – przyjęli jego rządy jako rozwiązanie w danych okolicznościach najlepsze. Ówczesna opinia publiczna Francji była przeciwna umieraniu za Gdańsk, i tak samo umieraniu za Paryż, a także wszystkiemu, co mogłoby doprowadzić do zniszczeń w Paryżu. Mówienie tu o opinii w liczbie pojedynczej jest konwencją słowną. Istniała komunistyczna część opinii publicznej i ta była przeciw wojnie lub za wojną, zależnie od tego, co lepiej służyło Związkowi Radzieckiemu. W Londynie przebywał generał de Gaulle ze swoimi ludźmi i zyskiwał coraz więcej zwolenników, nie odpowiednio do tego, jak naród cierpiał, lecz w miarę jak potężniały siły aliantów, by w końcu, gdy alianci zwyciężyli, być przyjętym w Paryżu jak zbawca. Żeby pokazać, nie światu, bo Francuzi dosyć mało liczą się z opinią świata, gdy w grę wchodzą ich ważne interesy, ale sobie, że sami się wyzwolili, zrobili powstanie w Paryżu, zabezpieczywszy się uprzednio na wszystkie strony i pilnie bacząc, aby jakieś szyby nie wyleciały z okien, bo szkło było drogie.

Chronieni w czasie wojny przez marszałka Pétaina, triumfujący po wojnie dzięki generałowi de Gaulle’owi, z niedużymi stratami materialnymi i ludzkimi znaleźli się, dzięki inteligencji, wśród czterech mocarstw zwycięskich. I dziś triumfują moralnie w nowym pokoleniu, pokazując, jak trudno zadowolić ich wysokie wymagania co do poświęcania się i waleczności. Gdy w czasie wojny świecono w oczy Francuzowi polskim heroizmem, stukał się w czoło. Słowo „polonizacja” oznaczało wtedy eksterminacyjny terror i zawierało w sobie nutę politowania dla Polski.

Gdybyśmy dziś chcieli w nowy, trzeźwy sposób przemyśleć nasze zachowanie podczas wojny, od bezsensownego przedłużania obrony Warszawy w 1939 roku zaczynając, zachowanie niewątpliwie naznaczone przeciwieństwem politycznej inteligencji, w oczach nowych Francuzów uchodzilibyśmy za retrospektywnych kolaborantów.

Co chcę powiedzieć, odwołując się do francuskiego przykładu? Że Francuzi mają inteligentnie ustrukturyzowaną opinię publiczną, a my nie.

Mądrość opinii publicznej nie polega na takiej czy innej treści, lecz na związku tej treści z interesem narodowym. Jeżeli naród nie ma szans wygrać wojny, opinia publiczna powinna dopuszczać pacyfizm i kolaborację. Jeśli szanse zwycięstwa rosną, powinna skłaniać się do wojowniczości. Taką logiką kieruje się opinia publiczna w krajach politycznie kulturalnych, a zupełnie przeciwną w Polsce. Opinia publiczna powinna strzec się ksenofobii i potępiać nacjonalizm, gdy kraj potrzebuje cudzoziemskich pracowników lub kapitałów, i taka też jest opinia w krajach zachodnich. Partia Jeana-Marie Le Pena Front Narodowy jest we Francji zwalczana, wyśmiewana i ograniczana na wiele sposobów. Nie pozwala się rozszerzyć jej wpływów poza bezpieczną granicę. Gdyby jednak po drugiej stronie Morza Śródziemnego zwyciężyli muzułmańscy fanatycy i do Francji ruszyły miliony uciekinierów z Algierii i Maroka, to Francuzi nie oddaliby władzy politykowi zasłużonemu w umacnianiu liberalnej demokracji i głoszeniu multikulturalizmu, lecz – jak świadczą sondaże – właśnie znienawidzonemu obecnie Le Penowi. W takim, niepozbawionym cech prawdopodobieństwa, przypadku przywódca Frontu Narodowego stałby się dla Francuzów mężem opatrznościowym, jak Pétain w roku 1940 i de Gaulle cztery lata później.

Opinia publiczna we Francji, zresztą również w innych (choć nie wszystkich) krajach Europy Zachodniej, jest kreacją historyczno-socjologiczno-kulturową przedziwnie wyrafinowaną. Fanatyzm partyjny harmonijnie kohabituje z politycznym relatywizmem, rzucane przez partie na siebie nawzajem pioruny oświetlają rzeczywistość, nikomu nie czyniąc większej krzywdy. Opinia publiczna stanowi jedność tylko ze względu na odniesienie do interesu narodowego, a poza tym jest podzielona odpowiednio do wielości możliwych zaspokojeń tego interesu. Istnieje więc opinia proeuropejska i eurosceptyczna, atlantycka i neutralistyczna, liberalna, konserwatywna, socjalistyczna, i każda z tych orientacji trwa w oczekiwaniu na tę sytuację wewnętrzną lub międzynarodową, kiedy to właśnie ona będzie najlepiej przygotowana do oddania usługi organizmowi narodowemu. W Polsce kilka katastrof narodowych dokonało się pod wpływem monoideowej opinii publicznej. W jakiś sposób, którego nie potrafię objaśnić, w Polsce ustalał się zazwyczaj w odniesieniu do najważniejszych dylematów narodowych jeden hegemoniczny, skrajnie uproszczony pogląd, nasycony emocjami rodem z niższych motywów, i w tej postaci opanowywał mózgi mocno poza tym skłóconych partii, koterii i jednostek. Nad stadnością myślenia ubolewali historycy ze szkoły krakowskiej i nie tylko oni. Obecnie znów mamy okazję oglądać ten dziw społeczny. Dwa zwalczające się obozy polityczne, rozdzielone według nieistotnej zasady, głoszą to samo: oddanie się w opiekę Zachodowi jako aksjomat polityki zagranicznej i demokrację socjalną jako ustrój wewnętrzny. Przy tym te poglądy, przecież względne, jak wszystko w polityce, uchodzą za tak nobilitujące, że przynajmniej jedna strona pragnie posiadać je ekskluzywnie, z nieumiarkowanym zacietrzewieniem podważając wiarygodność drugiej strony, gdy chodzi o ich głoszenie. Nie mamy walki poglądów, lecz walkę o zmonopolizowanie poglądu uchodzącego za kwintesencję patriotyzmu. W ten sposób ustanowiona monoideowa opinia publiczna z pewnością nie ułatwia postrzegania zawsze możliwych zmian w zewnętrznych i wewnętrznych uwarunkowaniach, nie mówiąc już o przystosowaniu się do nich. W Polsce brakuje stronnictwa politycznego lub choćby intelektualnego, które byłoby zdolne do ewentualnego przedefiniowania interesu narodowego w warunkach bardziej skomplikowanych niż obecne. Nie twierdzę, że nadciągają jakieś wielkie zmiany społeczne czy międzynarodowe, mówię jedynie, że są one możliwe, i że słyszy się o tym często. Nie tylko temu powinna służyć wolność słowa, aby sobie nawzajem zarzucać odstępstwa od rzekomych pewników politycznych, ale także temu, aby te pewniki krytycznie rozpatrywać.

Niniejsza książka może przynieść ulgę tym czytelnikom, którzy są znudzeni panującymi wyobrażeniami politycznymi. Innych może urazić. Autor nie ma szacunku dla przedstawiania rzeczywistości – dawnej i obecnej – w kategoriach „dobra” i „zła”. Tymczasem manicheizm dla ubogich pozostaje narzędziem walki wysoce cenionym i z tego powodu czujnie chronionym przed krytyką.

Ta książka, napisana w formie szkiców, niekiedy z odcieniem pamfletowym, odnoszącym się często do konkretnych wydarzeń, wyraża pewne stanowisko z zakresu filozofii społecznej. Niektóre przedstawione tu koncepcje prezentowałem, w innej formie, w dyskusjach akademickich.

***

Przeważająca większość tekstów pochodzi z cyklu Cywilizacja i społeczeństwo publikowanego w „Życiu Gospodarczym”, a następnie w „Nowym Życiu Gospodarczym”. Cztery szkice ukazały się w „Kapitaliście Powszechnym”. Esej o Edmundzie Burke’u był drukowany w „Tygodniku Powszechnym”. Wywiad stanowiący zakończenie oraz część wprowadzenia pochodzą z gdańskiego kwartalnika „Przegląd Polityczny”.

Kraków, 1997

Adresowane do prawicy

Wedle mojego przekonania Polsce potrzebne są rządy konserwatywno-liberalnej prawicy. Ale skąd ją wziąć? Czterdzieści kilka lat rządzenia w imię marksistowskiej utopii, w tym prawie dziesięć lat populistycznej dyktatury generała Jaruzelskiego, pozostawiło kraj w stanie choroby, na którą nie było i nie mogło być lewicowej recepty. Nie było też recepty prawicowej.

Lud przeciw państwu

Wolność gospodarcza narzuciła się jako postulat zdrowego rozsądku. Również wielopartyjna demokracja zapanowała jako ustrój niemający prawowitej, dającej się urzeczywistnić alternatywy. Wielka przemiana ustrojowa dokonała się według poczucia oczywistości, nie doprowadziła więc do grupowania się politycznego według ideo­logicznych podziałów na lewicę i prawicę. Prawicowa retoryka i realna polityka zbiegały się tu i ówdzie, ale tak naprawdę wiodły niezależne od siebie egzystencje. W oczach wielu obserwatorów zachodnich stwarzało to wrażenie, że ustrojowe zmiany w Polsce zachodzą w intelektualnych ciemnościach. Nazewnictwo partyjne – centroprawica, konserwatyzm, socjaldemokracja, liberalizm – wyraża głównie aspiracje, pozostając nadal w bardzo luźnym związku z rzeczywistym postępowaniem partii określających się tymi nazwami. Przejęcie rządów przez koalicję SLD-PSL nie spowodowało zwrotu, który dałby się nazwać lewicowym. Tak zwani postkomuniści kontynuują politykę rządów solidarnościowych z tą tylko modyfikacją, iż w każdej sprawie postępują ostrożniej. Jeżeli ciągłość przemian rozpoczętych w roku 1989 jest zagrożona, to głównie ze strony tego obozu, który rozpoczął walkę o „powszechne uwłaszczenie”. Pisał o tym Janusz Lewandowski z właściwą sobie uczciwością myślową: solidarnościowy projekt rewolucji własnościowej obiecuje wywrócenie dotychczasowego porządku gospodarczego, jest negacją reform podjętych w latach 1989–1993. Głównym przeciwnikiem tego projektu, opartego na paradygmacie kołchozowym, jest SdRP.

Z tego, że w dotychczasowych przemianach podział na lewicę i prawicę nie był istotny (jeśli w ogóle dał się przeprowadzić), nie wynika, że tak musi być w przyszłości.

Po okresie socjalistycznej tyranii każda odmiana demokracji wydawała się dobra; im słabsza władza, im więcej równości, im mniej wymagań wobec jednostki, tym lepiej. Mamy więc demokrację słabo zinstytucjonalizowaną, z trudnością utrzymującą podział władz, jak też podział na rząd i opozycję, sprzyjającą utożsamieniu państwa i społeczeństwa, co tym razem, w przeciwieństwie do totalitaryzmu, dokonuje się poprzez absorpcję państwa przez społeczeństwo. „Suwerenność ludu”, jak zauważyła kiedyś Teresa Bogucka, wędruje od strajku do zbiorowego protestu, od głodówki do manifestacji ulicznej i nie tak często gości w sejmie, jak można by sobie życzyć. Polska demokracja ochoczo imituje wszystkie krzyczące przejawy zepsucia demokracji zachodniej, nie przyjmując, a nawet nie dostrzegając jej mniej widocznych, lecz ważniejszych cech i historycznych fundamentów. Najbliższym zagrożeniem jest ochlokracja, nie zaś dyktatura – powrót anarchii, nie PRL-u. Polska nie jest krajem mniej demokratycznym niż państwa zachodnie. Pod pewnymi względami jest bardziej demokratyczna. Różnica na naszą niekorzyść pochodzi stąd, że nasz demokratyczny system polityczny nie posiada tych tradycyjnych, konserwatywnych uzupełnień instytucjonalnych i obyczajowych, które na Zachodzie są tak naturalne, że aż niezauważalne.

Zapowiedź chaosu?

Jerzy Giedroyc niejednokrotnie zwracał uwagę na słabości ustrojowe naszego państwa, będące następstwem braku w historii Polski etapu monarchii absolutnej. Jest to trafne i ważne spostrzeżenie. Powinniśmy zdać sobie sprawę, w czym mianowicie dziedzictwo historyczne przejawia się w państwach zachodnich, jaką rolę tam odgrywa i jakimi instytucjami można by zrekompensować brak tych składników w Polsce. Mamy fundacje powołane do rozwijania wiedzy o demokracji, ale daremne byłoby oczekiwanie, że skierują uwagę na te istotne problemy. Zbyt są zajęte uczeniem poprawnego politycznie idiomu, jakim o demokracji podobno należy ciągle mówić. Bądźmy przez chwilę pedantyczni: ustrój panujący w krajach Zachodu jest lepszy niż czysta demokracja. Pisane konstytucje nie zdają sprawy z jego natury. Jest to w istocie ustrój mieszany, zawierający w sobie także elementy historycznie przebytych ustrojów. Główna tradycja zachodniej filozofii politycznej, wywodząca się od Arystotelesa, wzmocniona przez św. Tomasza, kontynuowana przez Monteskiusza, ten właśnie ustrój uznaje za najlepszy z możliwych. Przemiany polityczne zachodzące na Zachodzie, w tej mierze, w jakiej zrywają z konserwatywnymi składnikami ładu społecznego, są przez obiektywnych obserwatorów postrzegane jako dekadencja demokracji, a nie jej rozkwit.

Politycy myślący poważnie o włączeniu Polski do organizmu politycznego i gospodarczego Zachodu powinni mieć uwagę stale skierowaną na wielki problem, w jaki sposób można uczynić Polskę „kompatybilną” z organizmem Europy Zachodniej, a nie tylko z jej doraźnie i pragmatycznie stworzonymi strukturami. Jest to jeden z najważniejszych tematów polskiej myśli politycznej; kto w tej kwestii nie ma stanowiska i nad nim nie pracuje, nie jest wiarygodny w swoich deklaracjach proeuropejskich. Lewica ze swoją przyrodzoną fiksacją na tematyce równości i „sprawiedliwej społecznie” konsumpcji nie jest zdolna do podjęcia tego historycznego wyzwania i to niezależnie od tego, jaki ma rodowód. Od razu nasuwa się pytanie: czy są do tego zdolne partie uznawane i uznające się za prawicowe? Są one tak samo demagogiczne jak partie lewicowe, tak samo jak one uwodzą wyborców obietnicami łatwego życia na koszt Europy Zachodniej i tak samo przemilczają dające się przewidzieć skutki otwarcia granic i zaostrzonej konkurencji.

Zachodzące przemiany niosą ze sobą także szereg zjawisk wyraźnie negatywnych. Nastąpił, o czym wiele i słusznie pisano, niebywały upadek autorytetów wszelkiego rodzaju. Utrzymuje się niewiara w prawo. Obywatelskie nieposłuszeństwo zostało uznane za obywatelską cnotę. Władzy wykonawczej odmawia się przywilejów niezbędnych do spełniania właściwych jej funkcji. Gwarancję swobód widzi się raczej w słabości władzy wykonawczej niż w silnym prawie. Wszystko to wymaga przeciwdziałania. Ponieważ są to zjawiska anarchiczno-rewolucyjnej natury, zapowiadające chaos, przeciwdziałanie im musi czerpać inspirację z tradycji kontrrewolucyjnej i z konserwatywnego realizmu1. A więc lewica nie może podjąć się tego zadania. Nie można także liczyć na prawicę, ponieważ nie wiadomo, czy ona w Polsce istnieje. Co mają wspólnego z ideałami prawicy partie, którym się wydaje, że ich niewygasłą misją jest prowadzenie narodowego powstania przeciw komunizmowi i radzieckiej okupacji? Niezauważanie rzeczywistości lewica potrafiła podnieść do poziomu wymyślnej sztuki, ale prawicę ono kompromituje we własnych oczach. Wyobrażam sobie, a nawet czekam na prawicę realistyczną, do cynizmu włącznie, ale nie widzę miejsca na świecie dla prawicy lunatycznej. Dowodem wielkiego nieporozumienia jest fakt, że żadna z partii nominalnie prawicowych nie chce, czy nie potrafi podjąć się funkcji konserwatywnej, przecież niezbędnej Polsce, jak każdemu krajowi. Wszystkie one są radykalne, prawie rewolucyjne, i w mniejszym lub większym stopniu anarchistyczne. Rola partii zachowawczej przypadła SdRP. Tylko ta partia obiecuje reformy z zachowaniem respektu dla ludzkich uczuć i przyzwyczajeń nabytych w ciągu półwiecznej historii, tylko ona nie straszy społeczeństwa jakimś wielkim karaniem za przeszłość ani groźnymi grymasami przywódców.

Polityka nękająca

Gdyby prawica miała wiarygodny projekt reform cywilizacyjnych, gdyby dawała nadzieję, że uchroni Polskę przed wewnętrzną anomią oraz falą dekadencji płynącą z Zachodu, gdyby mogła przeciwstawić się ochlokratycznej degrengoladzie – nie wiem, czy natychmiast wygrałaby wybory, ale byłaby historyczną siłą przyciągającą uwagę i zmuszającą społeczeństwo do myślenia. Niestety, ona raczej te niebezpieczeństwa niesie ze sobą i może w większym stopniu niż postpeerelowska „lewica”.

Media przedstawiają Polskę w taki sposób, jakby wojna domowa miała wybuchnąć lada dzień. Rządzi mafia (według Ernesta Skalskiego) albo agentura (według Jana Olszewskiego) i dlatego Polska powinna być w jakiś sposób wyzwolona. Nasilenie wrogości, przynajmniej w jednym obozie, przypomina nastroje z czasów stanu wojennego, z tą jednakże różnicą, że wówczas ta wrogość miała obiektywne przyczyny. Obecnie jest napędzana subiektywnym stanem ducha, na który składają się iluzje moralnej wyższości oraz frustracja z powodu przegrywanych wyborów. Konkurenci do władzy, którym chwilowo „wiatr historii” dmie w żagle, są postrzegani w jakiś fantasmagoryczny sposób jako reinkarnacja historycznej plagi, spadającej na Polskę już to pod postacią Targowicy, już to jako sowiecki komunizm.

Kontakt z Polską realną przekonuje, że ta straszliwa wojna na słowa zamyka się w kręgu tak zwanej klasy politycznej i dziennikarstwa. Większość ludzi przygląda się temu ze zdziwieniem, zgorszeniem i czuje się tym dotkliwie znudzona. Ponieważ jednak „klasa polityczna” pasożytuje na miejscu narodowej reprezentacji – formalnej i nieformalnej – i posiada wskutek tego wpływ na bieg spraw publicznych, nieustająca „wojna na górze” może wciągnąć w swoją orbitę Bogu ducha winne społeczeństwo. Wojna w Jugosławii – jeśli wolno użyć przesadnego przykładu – nie rozpoczęła się z powodu konfliktu realnych interesów, lecz wskutek namiętnie zafałszowanego obrazu rzeczywistości. Przy tym zmistyfikowane wyobrażenia o przeszłości odegrały tam bez wątpienia rolę większą jako podnieta dla wrogości niż stronnicze postrzeganie stanu aktualnego. Również w Polsce można odnieść wrażenie, że najgorsze jady wywodzą się z przeszłości. Jest to coś więcej niż wrażenie, wygląda to na niezbity fakt.

Aleksander Smolar ma rację, pisząc: „Obu bloków nie dzieli stosunek do kwestii ekonomicznych i społecznych – naturalna linia podziału w polityce demokratycznej”. Blok „posierpniowy”, mimo obecności w nim Unii Wolności, „nie będzie bardziej reformistyczny i modernistyczny niż blok SLD-PSL. Może być nawet przeciwnie” (Polska Kwaśniewskiego, „TP”, nr 1/96). Całkiem słusznie też twierdzi, że „ta linia podziału jest linią historyczną, linią moralną, linią pamięci”. Jednakże wnioski, jakie z tego wyprowadza, wydają mi się błędne i politycznie jałowe. Prezydent Kwaśniewski, jego zdaniem, powinien „wyraźnie, zdecydowanie, bez krętactw i negocjowania prawdy, ocenić PRL. Tylko prawda, jedna i niepodzielna, może naród zjednoczyć”. Nieprawda, że cała Polska pragnie zerwania z przeszłością. I jest bardzo wątpliwe, czy takim aktem zaparcia się własnej przeszłości prezydent zdołałby przebłagać Kościół, Solidarność czy choćby Unię Wolności, którą niezmiennie kokietuje. I w ogóle żaden polityk pierwszej rangi nie powinien brać tego problemu na swoje barki, czy choćby zaprzątać nim sobie głowę. Zdrowy zmysł rzeczywistości – powiada Max Weber – powinien ustrzec męża stanu przed fałszywą etyką, która „prowadzi do politycznie jałowych, bo nierozstrzygalnych sporów o winę za przeszłość”. Stosowanie takiej etyki w starciach politycznych „oznacza z reguły obustronny brak godności”.

Kto w zgiełku starć partyjnych jest zdolny wsłuchiwać się w historyczne argumenty i komu zależy na czystej prawdzie? „Każdy nowy dokument ujawniony po dziesiątkach lat sprawia, że ożywają niegodne wrzaski, nienawiść i gniew” – pisze Weber. O ile istnieje wina polityczna, to takie pseudoetyczne osądzanie przeszłości jest nią bez wątpienia.

To nic, że rozliczanie przeszłości nie służy realnej polityce. Dla wielu środowisk samo propagandowe nękanie przeciwników jest już realną polityką, jedyną, jaka je interesuje.

Jeśli dobrze zrozumiałem Aleksandra Smolara, chodzi mu (podobnie jak politykom prawicy) o to, aby walce z PRL-em dać życie pozagrobowe w postaci państwowego mitu. Wyznawanie tego mitu miałoby być tą ideowością, której brakuje III Rzeczypospolitej. Nie wystarczy więc, aby prezydent Kwaśniewski raz potępił PRL. Trzeba, żeby takie potępianie zostało zrytualizowane i w ten sposób uwiecznione. Heroistyczny mit państwowy stawiałby bez­ustannie pod pręgierz „Polskę pokorną”, tę „która nie wybiera buntu, lecz dostosowanie się, uginanie karku... Polskę wewnętrznie uległą, lękliwą, bojaźliwą”. Byłby to nieustający apel do obywateli, zajętych zarabianiem na życie, aby wyrabiali w sobie dusze bojowników i konspiratorów. Powinni oni zostać przekonani, że gdyby Polacy za czasów Stalina byli tacy odważni, jak okazali się za czasów Gorbaczowa, to Związek Radziecki nie śmiałby narzucić Polsce komunizmu.

Z punktu widzenia prostego człowieka

Moim zdaniem polska prawica nie będzie miała przed sobą przyszłości, jeżeli tego mitu nie zrewiduje i nie odrzuci. „Fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki”. Mitologizowanie przeszłości – rozmyślne czy samorzutne – może być substytutem ideologii, ale jest też niezawodnym sposobem na to, aby się z tej przeszłości niczego nie nauczyć. Tymczasem prawica polska, jako debiutantka u władzy, niczego tak nie potrzebuje, jak prawdziwej wiedzy politycznej. Nie ma innego sposobu na nabycie tej wiedzy, jak tylko obiektywne, bezstronne, wolne od „tyranii wartości” badanie przebytych doświadczeń narodowych. Bezustanne potępianie PRL-u i szukanie (a raczej znajdowanie bez szukania) winnych jest już nudne i do żadnej prawdy nie prowadzi. Rozliczeniowe a priori utrudnia zobaczenie tego, co było w powojennej historii najciekawsze i najbardziej niesamowite. Z pola widzenia znika przede wszystkim komunizm jako uzbrojona utopia, z którą współżyć musiało wszystko, co chciało politycznie żyć. Dla człowieka prawicowego najbardziej pouczające jest badanie, jak państwo, instytucja przecież niekomunistyczna, a jak się okazało nawet antykomunistyczna, radziło sobie z naporem kolektywistycznej utopii, jak było przez nią deformowane, wynaturzane, w jaki sposób ono tę utopię stopniowo osłabiało i wreszcie jak ją przezwyciężało. Gdy mówi się o PRL-u, trzeba zacząć od rozróżniania trzech zupełnie heterogenicznych składników, które tu wchodzą w grę: utopii komunistycznej, radzieckich struktur imperialnych i polskiego państwa narodowego, czyli właśnie PRL-u. Objęcie tych trzech składników jedną oceną jest zabiegiem czysto propagandowym.

Upadł komunizm, rozpadło się imperium radzieckie „wewnętrzne” i „zewnętrzne”, państwa narodowe pozostają. A więc musiały one mieć swoje własne podstawy bytu, należy je zatem inaczej oceniać niż komunizm i jego radzieckie źródło siły.

PRL jest krytykowany z punktu widzenia prostego człowieka, który został skrzywdzony. Nie wydaje mi się, aby punkt widzenia zwykłego człowieka, równie dobrze robotnika, jak literata, był miaro­dajny, gdy chodzi o ocenę dziejów państw czy imperiów. Gdyby był rozstrzygający, żadne państwo nigdy by nie powstało, zwłaszcza w trudnych okolicznościach historycznych, gdy jest ono najbardziej potrzebne. Nie ma też w sobie zbyt dużo powagi potępianie rzeczywistego państwa w imię pięknych ewentualności, którym nikt nie przypisuje choćby najmniejszego stopnia realizmu.

Natura lewiatana

Napisałem gdzie indziej, że państwa narodowe były prawdopodobnie najważniejszymi czynnikami rozpadu systemu komunistycznego. Pewną rolę odegrały nawet tak nikłe państwowości, jak republiki radzieckie. Do natury państwa – Hobbesowskiego Lewiatana – należy dążenie do niezależności od społeczeństwa obywatelskiego, a nawet absorpcja społeczeństwa, co może prowadzić do totalizmu. I ta sama lub pokrewna „wola mocy” sprawia, że Lewiatan stara się uniezależnić od sił zewnętrznych – czy będzie to średniowieczny Kościół, czy hegemoniczne imperium, czy narzucona ideologia. Co myślą jego funkcjonariusze, jakimi motywami się kierują, czy są mądrzy, czy głupi (absolutnie głupi nigdy nie są), ma tu drugorzędne znaczenie. Jako ludzie mogą oni być serwilistami imperialnego hegemona albo zakłamanymi rzecznikami panującej ideologii – nie są w stanie zmienić natury Lewiatana, który zawsze i w każdych warunkach dąży do niezależności. PRL jako Lewiatan miał wiele wad, nie można jednak zaprzeczyć, że był siłą wyzwalającą ten kraj od komunistycznej utopii i imperialnej dominacji radzieckiej. Co bystrzejsi marksiści dość wcześnie zauważyli, co się święci, i podnieśli lament, że państwo „dyktatury proletariatu” ulega „alienacji”, to znaczy uniezależnia się od woli tych, którzy je stworzyli, a nawet im się przeciwstawia. W obrębie międzynarodowego systemu komunistycznego dokonał się proces „sekularyzacji” państw, następowało stopniowe wyłączenie polityki spod zasady ideologicznego okreś­lania celów. Rok 1989 dał ostatniego prztyczka komunistycznym pozorom, o których jednak nie do końca było wiadomo, czy są tylko pozorami2. Arthur Schlesinger, wybitny historyk i były doradca prezydenta Kennedy’ego, ogłosił w dzienniku „Wall Street Journal” artykuł pt. Wizja Roosevelta została usprawiedliwiona przez historię. Dowodzi tam, że cele, jakie sobie Roosevelt stawiał w Jałcie – demokracja i niepodległość dla narodów Europy Wschodniej – zostały osiągnięte w roku 1989, a więc Roosevelt miał rację! Podobne idiotyzmy powtarza się w Polsce, zwłaszcza przy okazjach uroczystych: powstanie warszawskie było celowe i przyniosło zwycięstwo, tyle tylko, że dopiero w roku 1989. Od końca wojny do tej daty historia znieruchomiała, trwał jedynie bezczasowy i nadrealny komunizm.

W roku 1989 historia realna ruszyła z tego punktu, w jakim zatrzymała się po wojnie: zwyciężyły intencje Roosevelta i zwyciężyła akcja „Burza”. Pewien historyk, często pytany o zdanie, mówi: jak śmiecie twierdzić, że państwo polskie demokratyczne i niepodległe nie było możliwe w okresie powojennym – przecież macie empiryczny dowód, że jest możliwe!

Złożona wielopłaszczyznowa rzeczywistość, jaka kryje się za skrótem PRL, została zredukowana do banalnej, plakatowej treści, która pobudza do złorzeczeń, ale niczego nie uczy. To odrealnienie PRL-u zrównuje pod względem moralnym tych, którzy komunizm okrutnymi środkami wprowadzali bądź za pomocą kłamstwa wychwalali, z tymi, którzy go później rewidowali, przystosowywali do wymagań życia, ignorowali i w końcu przez odmowę użycia przemocy pozwolili mu upaść. To zrozumiałe, że w tym odrealnieniu zainteresowani są dysydenci stalinizmu, ale trudno pojąć, dlaczego prawica podchwyciła akurat tę wersję i doprowadziła ją do skrajności.

Zasadnicza różnica moralna zachodzi między robieniem kariery w czasach terroru, przed rokiem 1956, a karierą w latach 70. i później, gdy istniały już wielkie obszary apolityczności. W tym pierwszym okresie z reguły wiązało się to ze wspólnictwem w ucisku i nie można było tego nie wiedzieć. Karierowicze z okresu stalinowskiego nie mają prawa osądzać karierowiczów z końcowego okresu PRL-u.

Ludzie wchodzący w życie dojrzałe po roku 1956, jeżeli identyfikowali się z socjalizmem (nie pamiętam, żeby mówiono o komunizmie), to często dzięki konserwatywnym skłonnościom, takim jak zamiłowanie do porządku, niechęć do kontestacji, skłonność do uznawania autorytetu – a więc dzięki obywatelskim zaletom, a nie wadom, jak w czasach stalinowskich. Gdy czytam wywiad z Izabellą Sierakowską, gdzie ona mówi, że wstąpiła do partii, ponieważ jej ojciec należał, a także matka, bodajże również teściowie i mąż należeli, to widzę przede wszystkim, że Izabella Sierakowska była grzeczną dziewczyną, posłuszną córką i dobrą żoną, a są to zalety ważniejsze niż taka czy inna przynależność partyjna czy identyfikacja ideologiczna. W człowieku, którego z nazwiska nie wymienię, budzi ten przykład poczucie winy, ma się za gorszego, ponieważ jemu ojciec z góry zapowiedział, że jeśli zapisze się do ZMP, to żeby mu się na oczy nie pokazywał! A on się mimo to zapisał. W latach stalinowskich aktywiści byli często złymi dziećmi, skłóconymi ze swoimi rodzicami i jeszcze chlubiącymi się, że przystąpili do komunizmu przez nonkonformizm! Czy antykomunistyczne poglądy dzieci PRL-owskich prominentów – generałów, oficerów politycznych, pisarzy-laureatów itp. – równoważą moralnie nielojalność, a często pogardę dla rodziców? Nie wydaje mi się dzisiaj antykomunizm sprawą tak świętą, aby mógł uświęcać wypowiedzenie międzypokoleniowej, rodzinnej solidarności.

Komunizm był nieszczęściem, dla którego nie widzę usprawiedliwienia ani okoliczności łagodzących. Ale czy w warunkach nieszczęścia narody nie potrzebują polityki? Czy wtedy nie potrzebują rządu, administracji, sądów, policji? I na czym miałby polegać dobry rząd w warunkach kataklizmu? Czy wystarczyłby rząd przebywający w Londynie?

Logika ewolucji

Zastanawiając się nad historią PRL-u, nie możemy, rzecz naturalna, zapomnieć o krzywdach wyrządzonych wielu ludziom i całym klasom. Prawda z powodu tej pamięci nie musi ucierpieć. Ale nakłada się tu drugi czynnik – rozliczeniowe a priori – i z całą pewnością zniekształca obraz przeszłości. To a priori nie ukształtowało się w Polsce, lecz jak wszystkie ważniejsze pojęcia i idee przyszło do nas z Zachodu. Polega ono na założeniu, że w stosunku do przeszłości należy przyjąć postawę demaskatorską, obnażyć haniebne strony przeszłości i zasadniczo ją potępić. Trzeba odrzucić interpretację deterministyczną tak, by zaistniałe wydarzenia i fakty można było przypisać złej woli lub głupocie poszczególnych ludzi czy całych pokoleń. Wiemy, z jakiego powodu to nastawienie zostało narzucone Niemcom po przegranej przez nich wojnie. Z czasem wrosło ono w ich kulturę umysłową i polityczną do tego stopnia, że oderwało się od pierwotnej intencji, jaką było potępienie zbrodni narodowego socjalizmu i zaczęło funkcjonować jako generalna zasada interpretacji niemieckiej historii. Mieszkańcy byłego NRD po wojnie nie uczynili nikomu krzywdy, to im wyrządzono krzywdę, mimo to są nakłaniani, aby widzieć swoją powojenną przeszłość w kategoriach winy.

Rozliczenie się z przeszłością również we Francji staje się postawą coraz bardziej obowiązującą. W miarę jak nowe pokolenia chwytają za pióro, pojawia się coraz więcej książek i artykułów potępiających poprzednie pokolenia, zwłaszcza te, których losem było żyć podczas wojny. To samo widzimy po drugiej stronie Atlantyku, gdzie historia nauczana w szkołach i uniwersytetach przekształca się w pamflet na przeszłość Stanów Zjednoczonych. Objęty tą manią Amerykanin definiuje siebie moralnie przez opozycję do swoich przodków sprzed wieku i jest bardzo dobrego o sobie mniemania jako ten, który nigdy nie kupiłby Murzyna. Z tego rozliczania przeszłości wyłania się przekonanie, że oto narodził się nowy gatunek człowieka, górujący nad poprzednimi pokoleniami. Stanie się to niewątpliwie pożywką dla nowych utopii.

Jeśli chodzi o rozliczanie PRL-u, to główny błąd polega na tym, że absolutyzuje się punkt widzenia przeciętnego człowieka, który podlega władzy i doznaje z tego powodu licznych przykrości, krzywd, zmartwień czy poważniejszych szkód. Chodzi tu nie tylko o robotnika czy chłopa, ale również księdza, literata czy filmowca. Jest to tylko do pewnego stopnia uprawniony punkt widzenia – jako jeden z możliwych. Nie daje on możliwości wniknięcia w trudne problemy politycznej odpowiedzialności. Umieszczając się w pozycji uciśnionego obywatela, przyjmując jego hierarchię ważności spraw, uznając jego odczucia za prawomocny wyrok na taki czy inny system władzy – historycy stępiają swoją zdolność wnikania w istotne momenty historycznego procesu.

Polskie