Szeryf z miasta bezprawia. Wyatt Earp i inne legendy Dzikiego Zachodu - Przemysław Słowiński - ebook

Szeryf z miasta bezprawia. Wyatt Earp i inne legendy Dzikiego Zachodu ebook

Przemysław Słowiński

2,2

Opis

Opowieść o najsłynniejszym amerykańskim szeryfie z czasów gorączki złota, unieśmiertelnionym dzięki głośnemu "Miastu bezprawia" oraz kilkudziesięciu innym westernom. Pokazywany zwykle jako nieprzejednany obrońca prawa, był w rzeczywistości postacią mocno kontrowersyjną. Typowy niespokojny duch, przenosił się z miejsca na miejsce - jako zawodowy gracz, szeryf, rewolwerowiec, konwojent dyliżansów i właściciel saloonów - dochodząc stopniowo do znacznego majątku. Walcząc z różnymi ciemnymi typami terroryzującymi Dziki Zachód, sam wielokrotnie przekraczał granice prawa. Przez jednych uwielbiany, przez innych znienawidzony, już za życia stał się legendą. Autor książki próbuje wyjaśnić fenomen tej legendy, przedstawiając także inne barwne postaci, które pojawiły się w życiu Wyatta Earpa: Calamity Jane, "Wild Billa" Hickoka, Doca Hollidaya, Bata Mastersona czy Johna Ringo. Jednocześnie książka Przemysława Słowińskiego ukazuje ważny okres w dziejach Stanów Zjednoczonych, tworzenie się państwa i społeczeństwa wielonarodowego, powstawanie pierwszych osad i miast, wreszcie postępującą industrializację, która na zawsze zmieniła oblicze Dzikiego Zachodu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,2 (18 ocen)
0
1
6
6
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Re­dak­cja

Ja­cek Illg

Pro­jekt okład­ki

Ma­rek J. Piw­ko

Zdję­cia

ar­chi­wum wy­daw­nic­twa i Au­to­ra

Re­dak­cja tech­nicz­na

Da­mian Wa­la­sek

Ko­rek­ta

Lau­ra Ryn­dak

Skład i ła­ma­nie

Ewa Mierz­wa

Wy­da­nie I, Cho­rzów 2012

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-500 Cho­rzów, Ale­ja Har­cer­ska 3c tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35

fax 32-348-31-25

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

01-942 War­sza­wa, ul. Ka­ba­re­to­wa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów 2012

ISBN 978-83-7835-081-1

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Nic nie jest w sta­nie oprzeć się woli czło­wie­ka,

któ­ry w dą­że­niu do celu

go­tów jest za­ry­zy­ko­wać wła­sne ist­nie­nie.

Ben­ja­min Di­sra­eli

Wstęp

Dzie­więt­na­sto­wiecz­ne po­gra­ni­cze USA, le­żą­ce na za­chód od rze­ki Mis­si­si­pi, zna­ne jest wśród hi­sto­ry­ków zza Oce­anu jako Sta­ry Za­chód (Old West). W na­szym kra­ju okre­śla się je mia­nem Dzi­kie­go Za­cho­du. Ża­den okres nie urze­kał lu­dzi na ca­łym świe­cie tak, jak ta mi­nio­na epo­ka. Dzi­ki Za­chód, zie­mia krwi i bez­pra­wia, zie­mia obie­ca­na dla ty­się­cy nie­za­do­wo­lo­nych ze swe­go losu, miej­sce i źró­dło wie­lu tra­gicz­nych kon­flik­tów, spraw­dzian ludz­kich cha­rak­te­rów; za­gu­bio­ne wśród pre­rii drew­nia­ne mia­stecz­ka, kow­bo­je, re­wol­we­row­cy, In­dia­nie… Barw­na le­gen­da opa­no­wa­ła wy­obraź­nię lu­dzi na ca­łym świe­cie. Kry­je się za nią rów­nie barw­na rze­czy­wi­stość, choć nie za­wsze od­po­wia­da­ją­ca le­gen­dzie.

Sta­ry Za­chód od daw­na już zaj­mo­wał szcze­gól­ne miej­sce w zbio­ro­wej wy­obraź­ni Ame­ry­ka­nów, któ­ra ob­da­rzy­ła go ce­cha­mi sym­bo­licz­ny­mi i mi­tycz­ny­mi; wy­da­wał się być, jak to ujął Walt Whit­man – „praw­dzi­wą – rze­czy­wi­stą Ame­ry­ką”, re­gio­nem, któ­ry od­rzu­cił do­mi­nu­ją­ce na Wschod­nim Wy­brze­żu wpły­wy eu­ro­pej­skie i gdzie na­ro­do­we ide­ały de­mo­kra­cji i rów­no­ści mo­gły zo­stać naj­peł­niej zre­ali­zo­wa­ne. Wraz z po­su­wa­niem się osad­nic­twa na za­chód, wy­obra­że­nia te łą­czy­ły się po ko­lei z róż­ny­mi re­gio­na­mi geo­gra­ficz­ny­mi, lecz naj­więk­szy ła­du­nek emo­cjo­nal­ny mie­ścił się wła­śnie w po­ję­ciu Dzi­kie­go Za­cho­du. Opo­wie­ści o nim głę­bo­ko za­ko­rze­ni­ły się w mi­to­lo­gii i świa­do­mo­ści na­ro­do­wej oby­wa­te­li Sta­nów Zjed­no­czo­nych. W pew­nym sen­sie Old West to tyl­ko po­ję­cie umow­ne, a nie ści­słe geo­gra­ficz­ne okre­śle­nie. To te ob­sza­ry Ame­ry­ki Pół­noc­nej, gdzie czło­wiek mu­siał być od­waż­ny i wy­trwa­ły, aby sku­tecz­nie zma­gać się z ele­men­tar­ny­mi za­gro­że­nia­mi, ty­po­wy­mi dla mło­de­go, two­rzą­ce­go się kra­ju.

Za rze­ka­mi Mis­si­si­pi i Mis­so­uri, czy­li gra­nicz­ną li­nią ziem za­go­spo­da­ro­wa­nych, za­czy­nał się ob­szar nie­spe­ne­tro­wa­ny, nie­bez­piecz­ny, czę­ścio­wo pu­styn­ny, prze­gro­dzo­ny nie­prze­by­tym pa­smem Gór Ska­li­stych. Po­zna­wa­nie i zdo­by­wa­nie tego te­re­nu trwa­ło pra­wie przez cały wiek XIX. Naj­pierw z rzad­ka wy­ru­sza­ły tam wy­pra­wy ba­daw­cze, aby za­peł­nić bia­łe pla­my na ma­pie i zo­rien­to­wać się we wsze­la­kich moż­li­wo­ściach tych ziem. Po­tem, mniej wię­cej od lat trzy­dzie­stych, cią­gnę­ły na za­chód, nie­prze­rwa­nie już, ka­ra­wa­ny wiel­kich wo­zów kry­tych płót­nem, wio­zą­cych rze­sze ludz­kie urze­czo­ne my­ślą, że ży­znej zie­mi wy­star­czy dla wszyst­kich. Ta dro­ga przez mękę ty­się­cy i dzie­siąt­ków ty­się­cy, a po­tem ich pio­nier­ski trud po­śród puszcz i pre­rii, to nie tyl­ko te­mat póź­niej­szych we­ster­nów, ale przede wszyst­kim dra­ma­tycz­na i bo­ha­ter­ska kar­ta dzie­jów Ame­ry­ki.

Li­nia po­gra­ni­cza prze­su­wa­ła się sta­le na za­chód. W okre­sie re­wo­lu­cji ame­ry­kań­skiej (1775) prze­kro­czy­ła Ap­pal­la­chy, się­ga­jąc po Ohio, Ken­tuc­ky i Ten­nes­see. Oko­ło roku 1820 wchło­nę­ła już po­łu­dnio­wą In­dia­nę, Il­li­no­is, po­łu­dnio­wo-wschod­nią część Mis­so­uri i po­ło­wę Lu­izja­ny. Ol­brzy­mia rze­ka Mis­si­si­pi za­ha­mo­wa­ła tem­po owej wę­drów­ki tyl­ko na krót­ko; roz­wój że­glu­gi pa­ro­wej otwo­rzył nowy etap w za­sie­dla­niu Za­cho­du. Do po­ło­wy XIX wie­ku cy­wi­li­za­cja wy­dar­ła przy­ro­dzie wschod­nią część Tek­sa­su, Mis­so­uri, Ar­kan­sas, Iowę, Min­ne­so­tę i Wi­scon­sin. Osad­ni­cy do­tar­li do su­chych, pu­styn­nych te­re­nów Gre­at Pla­ine (Wiel­kich Rów­nin) i tam się za­trzy­ma­li. Przez ten nie­przy­ja­zny dla lu­dzi step pro­wa­dzi­ły wpraw­dzie szla­ki do San­ta Fe, Ka­li­for­nii, Ore­go­nu i Utah, pa­tro­lo­wa­ne przez żoł­nie­rzy z roz­sia­nych tu i ów­dzie for­tów, ale po­ła­ma­ne wozy, świe­że mo­gi­ły i ob­je­dzo­ne przez sępy ko­ści mu­łów – nie­me, ale wy­mow­ne świa­dec­two tra­gicz­nych lo­sów cią­gną­cych tędy na za­chód ka­ra­wan – od­stra­sza­ły ko­lej­nych śmiał­ków.

Ma­so­wa świa­do­mość i wy­obra­że­nia o Dzi­kim Za­cho­dzie kształ­to­wa­ły się głów­nie pod wpły­wem sprze­da­wa­nych po dzie­sięć cen­tów po­wie­ści – tak zwa­nych „we­ster­nów” (we­stern dime no­vels) – któ­re od cza­su, gdy w 1860 roku za­czął je wy­da­wać Era­stus Be­adle, roz­cho­dzi­ły się w wiel­kich na­kła­dach. Po­wie­ści te spo­pu­la­ry­zo­wa­ły świat dy­li­żan­sów i prze­stęp­ców, go­rącz­ki zło­ta i prze­pę­dza­nia by­dła, stad bi­zo­nów i wspól­ne­go wy­pa­la­nia faj­ki po­ko­ju. Nie­mal w tym sa­mym stop­niu Za­chód roz­pro­pa­go­wa­ło ma­lar­stwo. Dwaj naj­bar­dziej zna­ni ar­ty­ści zaj­mu­ją­cy się te­ma­ty­ką Za­cho­du: Char­les M. Rus­sell – ar­ty­sta-kow­boj i Fre­de­ric Re­ming­ton, któ­re­go mi­strzow­skie i re­ali­stycz­ne ob­ra­zy oraz rzeź­by przed­sta­wia­ły In­dian, kow­bo­jów i tra­pe­rów, czer­pa­li z wła­snych do­świad­czeń, ja­kie stam­tąd wy­nie­śli. Wie­lu ar­ty­stów usi­ło­wa­ło jed­nak od­two­rzyć sce­ne­rię Za­cho­du, nie opusz­cza­jąc swych pra­cow­ni na Wschod­nim Wy­brze­żu. Tak wła­śnie było w przy­pad­ku nad­zwy­czaj po­pu­lar­nej se­rii li­to­gra­fii w wy­ko­na­niu Ive­sa Cur­rie­ra i Char­le­sa Ive­sa, któ­rzy utrwa­li­li ob­raz Old We­stu ist­nie­ją­cy w wy­obraź­ni ów­cze­snych Ame­ry­ka­nów. Ro­man­tycz­ne im­pre­sje ar­ty­stów nie za­wsze od­zwier­cie­dla­ły rze­czy­wi­stość, lecz za to glo­ry­fi­ko­wa­ły ta­kie ce­chy jak mę­stwo, in­dy­wi­du­alizm i nie­za­leż­ność, prze­kształ­ca­jąc Dzi­ki Za­chód w wy­ide­ali­zo­wa­ny i sym­bo­licz­ny ob­raz spo­łe­czeń­stwa ame­ry­kań­skie­go.

Wraz z po­wsta­niem i roz­wo­jem ki­ne­ma­to­gra­fii wi­ze­ru­nek Dzi­kie­go Za­cho­du pro­pa­go­wać za­czę­ły fil­my. Ale te wspa­nia­łe we­ster­ny nie przed­sta­wia­ły praw­dzi­we­go Old We­stu, w za­ło­że­niu mia­ły bo­wiem sta­no­wić roz­ryw­kę, a nie edu­ko­wać wi­dzów. Gra­ni­ca po­mię­dzy rze­czy­wi­sto­ścią a fik­cją była w nich moc­no za­tar­ta, cho­ciaż jed­no jest bez­spor­ne: hi­sto­ria nig­dy nie wi­dzia­ła cze­goś ta­kie­go wcze­śniej i nie zo­ba­czy ni­cze­go ta­kie­go po­now­nie. Oczy­wi­ście były w tych fil­mach i mi­łość, i wspa­nia­łe czy­ny, i bo­ha­te­ro­wie, i czar­ne cha­rak­te­ry, za­po­mi­na­no jed­nak naj­czę­ściej o tra­ge­diach, zła­ma­nych ser­cach i nie­spra­wie­dli­wo­ści.

Naj­go­rzej byli trak­to­wa­ni In­dia­nie. Przed­sta­wia­no ich zwy­kle jako żąd­nych krwi dzi­ku­sów, sto­ją­cych na dro­dze po­stę­pu. Opi­sy­wa­no sze­ro­ko do­ko­ny­wa­ne przez nich okru­cień­stwa, na­pa­dy i ma­sa­kry. Ani sło­wa o po­wo­dach tej nie­na­wi­ści, ani sło­wa praw­dy o lo­sie dum­ne­go ludu oszu­ki­wa­ne­go, de­mo­ra­li­zo­wa­ne­go, wy­rzy­na­ne­go jak kacz­ki, ska­za­ne­go na głód i spy­cha­ne­go na co­raz gor­sze, ja­ło­we pust­ko­wia.

W rze­czy­wi­sto­ści rdzen­ni miesz­kań­cy Ame­ry­ki byli od­waż­ny­mi i szla­chet­ny­mi ludź­mi, na­ro­dem o bo­ga­tej hi­sto­rii i kul­tu­rze. Ro­bi­li to, co na ich miej­scu zro­bił­by każ­dy – po pro­stu bro­ni­li się, gdy ich ży­cie było za­gro­żo­ne. Mimo wie­lu zwy­cięstw od­nie­sio­nych w wal­kach z bia­ły­mi, in­diań­ska kul­tu­ra, któ­ra kwi­tła przez ty­sią­ce lat, zni­kła w prze­cią­gu kil­ku dzie­się­cio­le­ci. Po­stać „szla­chet­ne­go czer­wo­no­skó­re­go” po­ja­wi­ła się w we­ster­nach o wie­le póź­niej, gdy reszt­ki In­dian, zdzie­siąt­ko­wa­nych i za­mknię­tych we wsza­wych re­zer­wa­tach, prze­sta­ły być po­stra­chem i prze­mie­ni­ły się w in­te­re­su­ją­cy re­likt.

Czy­ta­jąc mapę Sta­nów Zjed­no­czo­nych ma się uczu­cie, jak­by czy­ta­ło się sta­re in­diań­skie na­grob­ki: tu miesz­ka­li, tu po­ili ko­nie w rze­ce, tu ich wy­rżnię­to… od Ma­ine po Ha­wa­je i od Ala­ski po Flo­ry­dę – wszę­dzie eg­zo­tycz­ne, obco brzmią­ce na­zwy daw­ne­go kró­le­stwa, któ­re za­miesz­ki­wał ten wol­ny i męż­ny lud star­ty z po­wierzch­ni zie­mi przez bia­łych na­jeźdź­ców. Na gro­bach jego mi­tów, wie­rzeń i kul­tu­ry po­wsta­ła naj­bar­dziej ma­te­rial­na cy­wi­li­za­cja świa­ta, za­po­bie­gli­wa i re­ali­stycz­na, peł­na jed­nak do­tkli­wych nie­po­ko­jów wy­try­sku­ją­cych nie­ocze­ki­wa­nie spod sko­ru­py co­dzien­no­ści.

Ame­ry­ka jest jed­nym wiel­kim cmen­ta­rzy­skiem, po któ­rym krą­żą do dzi­siaj in­diań­skie wid­ma. Jej po­czu­cie winy wo­bec wy­tę­pio­ne­go ludu jest tak wiel­kie, że nie pró­bu­je na­wet wy­na­gro­dzić tym, któ­rzy jesz­cze zo­sta­li, strasz­li­wych krzywd po­peł­nio­nych we wca­le nie tak da­le­kiej jesz­cze prze­szło­ści. Co ro­bić z hi­sto­rycz­ny­mi trak­ta­ta­mi, wy­cią­ga­ny­mi od cza­su do cza­su przez czer­wo­no­skó­rych, w któ­rych bia­li obie­cy­wa­li im za­cho­wa­nie gra­nic, gwał­co­nych na­za­jutrz? Czy ja­ka­kol­wiek cena może zresz­tą opła­cić speł­nio­ną zbrod­nię?

I po­my­śleć, że to nikt inny jak wła­śnie In­dia­nie na­uczy­li gru­pę pierw­szych piel­grzy­mów jak upra­wiać słod­kie bul­wy i ku­ku­ry­dzę. Ni­ko­go z przy­by­łych nie za­in­te­re­so­wa­ły ich wie­rze­nia i mity, ich du­cho­wa, głę­bo­ko roz­bu­do­wa­na stro­na bytu; nic z niej nie prze­szło do kul­tu­ry zdo­byw­ców. Spi­sa­ne przez gru­pę ba­da­czy i en­tu­zja­stów ob­rzę­dy we­szły je­dy­nie do ksią­żek sta­no­wią­cych już tyl­ko mar­twy przy­czy­nek do mi­nio­nej hi­sto­rii.

Na­wia­sem mó­wiąc In­dia­nie wca­le nie są czer­wo­no­skó­rzy. Ich skó­ra ma ko­lor bru­nat­ny, i to w naj­róż­niej­szych od­cie­niach – od śnia­de­go, jak Cy­ga­nie, do in­ten­syw­nie bru­nat­ne­go. Okre­śle­nie „czer­wo­no­skó­rzy” wzię­ło się od czer­wo­nej far­by, któ­rą pew­ne szcze­py In­dian – głów­nie tych znad oce­anu – ma­lo­wa­ły swo­je cia­ło, kie­dy wkra­cza­ły na wo­jen­ną ścież­kę. Na­zy­wa­nie In­dian czer­wo­no­skó­ry­mi na­le­ży więc do przy­ję­te­go tra­dy­cyj­nie lap­sus lin­gu­ae, po­dob­nie jak sama na­zwa In­dia­nin wy­ni­kła z omył­ki Ko­lum­ba, któ­ry wziął wy­brze­ża Ame­ry­ki za In­die.

We­ster­ny po­ka­za­ły jed­nak wie­le mi­tów i le­gend Za­cho­du i dla­te­go za­wsze epo­ka ta bę­dzie po­strze­ga­na jako pe­łen chwa­ły i ro­man­ty­zmu okres ame­ry­kań­skiej hi­sto­rii. Pod wie­lo­ma wzglę­da­mi rze­czy­wi­ście taki był. W tym okre­sie ko­bie­ty i męż­czyź­ni o wiel­kim har­cie du­cha i de­ter­mi­na­cji stwo­rzy­li wspa­nia­ły na­ród. Ich czy­ny wy­war­ły wiel­ki wpływ na Ame­ry­kę.

Tak na­praw­dę ży­cie na Za­cho­dzie było mało ro­man­tycz­ne i bar­dzo cięż­kie. Wie­lu lu­dzi za­pła­ci­ło wy­so­ką cenę za ujarz­mie­nie Dzi­kie­go Za­cho­du. Jed­nak wciąż po­dą­ża­li w te stro­ny, nie zwa­ża­jąc na nie­bez­pie­czeń­stwa. Wie­rzy­li bo­wiem, że za na­stęp­ną górą, do­li­ną, czy rze­ką, tych, któ­rzy od­wa­ży­li się wy­ru­szyć w po­dróż, cze­ka lep­sze ży­cie.

Okres zwa­ny jako Dzi­ki Za­chód był w rze­czy­wi­sto­ści bar­dzo krót­ki. Era re­wol­we­row­ców ame­ry­kań­skie­go po­gra­ni­cza trwa­ła oko­ło 35 lat, po­czy­na­jąc od za­koń­cze­nia woj­ny se­ce­syj­nej, do pierw­szych lat XX wie­ku. Old West był tyl­ko przej­ścio­wym fe­no­me­nem i - jak na iro­nię – moda na nie­go przy­szła w mo­men­cie, gdy zo­stał już ujarz­mio­ny. Fala osad­nic­twa ob­ję­ła jego ogrom­ny ob­szar w cią­gu nie­ca­łe­go po­ko­le­nia. Do koń­ca XIX stu­le­cia znacz­na część Za­cho­du zna­la­zła się w za­się­gu gwizd­ka lo­ko­mo­ty­wy; In­dia­nie z Wiel­kich Rów­nin zo­sta­li po­ko­na­ni, a ich ło­wi­ska prze­kształ­co­ne w ko­pal­nie, pa­stwi­ska, ran­cza i far­my. Jed­nak żad­na inna epo­ka w dzie­jach ludz­ko­ści nie była tak bo­ga­ta w le­gen­dy i mity. Hi­sto­ria ame­ry­kań­skie­go Za­cho­du jest peł­na od­waż­nych i chwa­leb­nych czy­nów oraz przed­sta­wi­cie­li pra­wa, ban­dy­tów, re­wol­we­row­ców, wiel­kich ho­dow­ców by­dła i mia­ste­czek, w któ­rych pa­no­wa­ło bez­pra­wie.

*

Pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych XIX wie­ku, w wy­ni­ku za­koń­cze­nia woj­ny do­mo­wej prze­stęp­czość na Dzi­kim Za­cho­dzie wzro­sła w stop­niu nie­by­wa­łym. Set­ki ty­się­cy by­łych już żoł­nie­rzy po­zo­sta­ło z dnia na dzień bez środ­ków do ży­cia. Wie­lu far­me­rów, któ­rych po­sia­dło­ści ule­gły pod­czas woj­ny de­wa­sta­cji, zre­zy­gno­wa­ło z po­wro­tu do domu i pro­wa­dze­nia osia­dłe­go try­bu ży­cia. Za­chód za­ro­ił się od po­szu­ku­ją­cych ja­kie­go­kol­wiek źró­dła utrzy­ma­nia włó­czę­gów, prze­mie­rza­ny był wzdłuż i wszerz przez całe wa­ta­hy zło­dziei, ban­dy­tów i in­nych wy­ko­le­jeń­ców. Ten wzmo­żo­ny na­pływ ele­men­tu prze­stęp­cze­go nie szedł nie­ste­ty w pa­rze z tro­ską pań­stwa o za­pew­nie­nie oby­wa­te­lom bez­pie­czeń­stwa. Czę­sto było to zresz­tą po pro­stu nie­moż­li­we. W po­roz­rzu­ca­nych na od­lu­dziu osa­dach, z dala od miast i in­nych ośrod­ków ad­mi­ni­stra­cji, pra­wo było za­iste rzad­kim go­ściem, a w mia­stach bez­pra­wia nikt nie przej­mo­wał się tru­pa­mi le­żą­cy­mi na uli­cy i je­śli tyl­ko kula we­szła w cia­ło od przo­du, to na­wet nie szu­ka­no za­bój­cy.

Miesz­kań­cy Dzi­kie­go Za­cho­du, zwłasz­cza ci, któ­rzy pa­mię­ta­li jesz­cze su­ro­we cza­sy pio­nier­skie, przy­wy­kli do sa­mo­dziel­ne­go wy­mie­rza­nia spra­wie­dli­wo­ści i ka­ra­nia win­nych. Nic w tym dziw­ne­go, je­śli weź­mie się pod uwa­gę fakt, jak dłu­go byli zda­ni sami na sie­bie. Był to czas, gdy pra­wo nie się­ga­ło tych pu­styn­nych ob­sza­rów; urzęd­nik po­li­cji czy władz na­le­żał tam do rzad­ko­ści, był przed­sta­wi­cie­lem stro­ny słab­szej, bar­dzo sła­bej i bar­dzo nie­po­rad­nej.

Sa­mo­wo­la w wy­mie­rza­niu spra­wie­dli­wo­ści utrzy­my­wa­ła się na­wet tam, gdzie za­czę­ły funk­cjo­no­wać urzę­dy sę­dzie­go i sze­ry­fa. Brak wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści na co dzień i scep­ty­cyzm wo­bec nie­go przy­czy­ni­ły się do tego, że wy­stę­pu­ją­cy w imie­niu pra­wa urzęd­ni­cy nie mo­gli li­czyć ani na po­słu­szeń­stwo ze stro­ny sza­rych oby­wa­te­li, ani na spo­łecz­ną apro­ba­tę. „Na za­chód od Kan­sas City nie znaj­dzie­cie pra­wa, a na za­chód od For­tu Scot­ta nie znaj­dzie­cie na­wet Boga” – mó­wi­ło sta­re ame­ry­kań­skie przy­sło­wie. Naj­sku­tecz­niej­szym le­kar­stwem na wszel­kie bo­lącz­ki była broń pal­na. Słyn­ny sze­ryf i re­wol­we­ro­wiec tam­tych cza­sów, „Wild Bill” Hic­kok po­wie­dział kie­dyś z bru­tal­ną szcze­ro­ścią: „Naj­pierw strze­lam, po­tem za­da­ję py­ta­nia”.

Nie­uchron­nie wzma­ga­ją­cy się ban­dy­tyzm, zu­chwa­łe na­pa­dy na dy­li­żan­se, ob­ra­bo­wy­wa­nie ban­ków i po­cią­gów oraz wal­ka z tymi zja­wi­ska­mi wy­two­rzy­ły swo­je spe­cy­ficz­ne, su­ro­we pra­wa, ko­niecz­ne tam, gdzie nor­mal­ny wy­miar spra­wie­dli­wo­ści nie do­cie­rał i nie mógł wy­star­czyć. Sy­tu­ację po­gar­szał jesz­cze brak kwa­li­fi­ka­cji ze stro­ny przed­sta­wi­cie­li pra­wa. Sta­no­wi­sko sę­dzie­go pia­sto­wa­li dość czę­sto lu­dzie nie ma­ją­cy na­wet ele­men­tar­nej wie­dzy o pra­wo­daw­stwie. Z bra­ku lep­szych kan­dy­da­tów funk­cję sze­ry­fa po­wie­rza­no nie­jed­no­krot­nie zwy­kłym awan­tur­ni­kom i re­wol­we­row­com, zmę­czo­nym swo­im do­tych­cza­so­wym ży­ciem. Wy­ma­ga­no od nich zwy­kle tyl­ko jed­ne­go – aby cel­nie i szyb­ko strze­la­li. Obroń­ca pra­wa na Dzi­kim Za­cho­dzie mu­siał mieć zim­ną krew i za­cho­wy­wać się rów­nie twar­do jak ban­dy­ci. Nie­trud­no zgad­nąć, ja­kich środ­ków uży­wa­li ci osob­ni­cy o dwu­znacz­nej mo­ral­no­ści w celu za­pro­wa­dze­nia po­rząd­ku.

Chcąc ochro­nić swój do­by­tek, a nie­raz i ży­cie, oby­wa­te­le mu­sie­li bądź sami chwy­tać za broń, bądź też wy­naj­mo­wać do tego celu spe­cja­li­stów. Wie­le miast szcze­gól­nie za­gro­żo­nych prze­stęp­czo­ścią wy­naj­mo­wa­ło do ochro­ny za­wo­dow­ców, lu­dzi o usta­lo­nej re­pu­ta­cji. Do ich za­dań na­le­ża­ło przede wszyst­kim trzy­ma­nie w ry­zach czę­ści mia­sta przy­spa­rza­ją­cej kło­po­tów, ale przy oka­zji rów­nież du­żych do­cho­dów. Spra­wo­wa­li swój urząd nie­ja­ko obok sze­ry­fa miej­skie­go, wy­ko­nu­ją­ce­go głów­nie czyn­no­ści ru­ty­no­we. Za­peł­nia­li szyn­ki i ta­wer­ny, drew­nia­ne uli­ce mia­ste­czek drża­ły pod ko­py­ta­mi ich koni, na od­głos wy­strza­łów za­trza­ski­wa­ły się pa­nicz­nie drzwi i okien­ni­ce. Byli wśród nich lu­dzie szla­chet­ni, to praw­da, jed­nak szla­chet­ność taka wię­cej przy­no­si­ła nie­win­nych, ni­czym nie za­słu­żo­nych śmier­ci, niż do­bra i po­żyt­ku.

Mo­ral­ność da­ją­ca okre­ślić się ha­słem: „kto pierw­szy, ten lep­szy” przy­świe­ca­ła tam­tej epo­ce. Nie­je­den sze­ryf i urzęd­nik po­zo­sta­wał na pen­sji zło­dziei by­dła i „wo­ło­wych ba­ro­nów”, a jed­no­cze­śnie wie­lu ba­ni­tów i sa­mo­zwań­czych obroń­ców po­rząd­ku przy­się­ga­ło uro­czy­ście „bro­nić pra­wa za wszel­ką cenę”. W dzie­jach Dzi­kie­go Za­cho­du, ga­le­ria Do­brych Złych Lu­dzi i Złych Do­brych Lu­dzi – nie­uczci­wych sze­ry­fów i szla­chet­nych de­spe­ra­dos – cią­gnie się w nie­skoń­czo­ność. Zna­leźć w niej moż­na wszel­kie moż­li­we kom­bi­na­cje do­bra i zła.

Etos Za­rad­ne­go Zdo­byw­cy ozna­czał go­to­wość uży­cia bro­ni, by po­mścić przy­ja­cie­la, bro­nić wła­sne­go by­dła lub uzy­skać ma­ją­tek. Była to epo­ka przy­jaź­ni do gro­bo­wej de­ski, ser­decz­ne­go ko­le­żeń­stwa, ale tak­że bez­par­do­no­we­go tę­pie­nia śmier­tel­nych wro­gów. Znacz­nie ła­twiej było od­róż­nić przy­ja­cie­la od wro­ga i do­brą ofer­tę od złej, niż stwier­dzić, czy po­zo­sta­je się w zgo­dzie z pra­wem. Zy­cie ludz­kie było wte­dy ta­nie, bar­dzo ta­nie. Da­le­ko bar­dziej niż ży­cie ce­ni­ło się ku­glar­ską szyb­kość w do­by­wa­niu re­wol­we­ru i strze­la­niu z bio­dra. Wszech­obec­ność bro­ni pal­nej oraz sza­cu­nek dla tych, któ­rzy mie­li do­bry re­fleks, spra­wia­ły, że za praw­dzi­we­go męż­czy­znę uwa­ża­no tyl­ko wy­bo­ro­we­go strzel­ca. Broń pal­na była w Ame­ry­ce po­tocz­nym sprzę­tem do­mo­wym od naj­daw­niej­szych cza­sów ko­lo­nial­nych, gdy osad­ni­kom do­ku­cza­ła dzi­ka przy­ro­da i groź­ba ata­ku In­dian. Pra­wo do jej po­sia­da­nia zo­sta­ło usank­cjo­no­wa­ne przez kon­sty­tu­cję.

Unie­śmier­tel­nio­ny dzię­ki gło­śne­mu Mia­stu Bez­pra­wia (ory­gi­nal­ny ty­tuł My dar­ling Cle­men­ti­ne) Joh­na For­da, z Hen­ry Fon­dą w roli głów­nej, oraz kil­ku­dzie­się­ciu in­nym we­ster­nom, Wy­att Earp był w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych XIX stu­le­cia naj­bar­dziej zna­nym sze­ry­fem na Środ­ko­wym Za­cho­dzie. Uka­zy­wa­ny zwy­kle jako nie­prze­jed­na­ny obroń­ca pra­wa, był w rze­czy­wi­sto­ści po­sta­cią de­li­kat­nie mó­wiąc kon­tro­wer­syj­ną.

Bu­dził gniew, ale tak­że sza­cu­nek. Miał za­rów­no od­da­nych przy­ja­ciół, jak i za­przy­się­żo­nych wro­gów. Wy­star­czy­ło wy­mie­nić jego na­zwi­sko w Kan­sas w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i moż­na było ocze­ki­wać ostrej re­ak­cji z jed­nej albo z dru­giej stro­ny. Nie­wy­klu­czo­ne, że wię­cej lu­dzi zgi­nę­ło w awan­tu­rach z jego po­wo­du, niż on sam po­słał do gro­bu.

Za­po­mnij­cie to, co wi­dzie­li­ście w fil­mo­wych we­ster­nach. Praw­dzi­wa hi­sto­ria Wy­at­ta Ear­pa jest jesz­cze bar­dziej in­te­re­su­ją­ca niż jego le­gen­da.

ROZ­DZIAŁ I

• Ir­landz­cy emi­gran­ci • „Swę­dzą­ca sto­pa” Ni­cho­la­sa Ear­pa • Krwa­wa woj­na z Mek­sy­kiem • Ko­pią­cy muł • Woj­na se­ce­syj­na • Uciecz­ka z domu • Zło­ta Ka­li­for­nia • Dy­li­żans do Pre­scott i Salt Lake City • Prze­pro­wadz­ka do Mis­so­uri • Ko­mi­sarz po­li­cji w La­mar • Mał­żeń­stwo • Dziw­na śmierć Uril­li • Bój­ka z brać­mi Su­ther­land • Pro­ces o 20 do­la­rów

Hi­sto­ria Ir­land­czy­ków w Ir­lan­dii i hi­sto­ria Ir­land­czy­ków w Ame­ry­ce to dwa do­sko­na­le sy­me­trycz­ne i cał­ko­wi­cie prze­ciw­staw­ne zja­wi­ska. Ame­ry­ka była kra­jem imi­gran­tów, Ir­lan­dia – kra­jem nie­ustan­nie ata­ko­wa­nym przez na­jeźdź­ców. Po­cząw­szy od Hen­ry­ka II i jego nor­mań­skich po­plecz­ni­ków w XII stu­le­ciu, sta­ra­no się na­rzu­cić Ir­land­czy­kom obce pra­wa i oby­cza­je. Oni jed­nak opie­ra­li się tym pró­bom, jak tyl­ko mo­gli. Mie­li wła­sną kul­tu­rę, któ­ra w zu­peł­no­ści ich sa­tys­fak­cjo­no­wa­ła. Za to, że kon­se­kwent­nie tkwi­li przy swo­jej tra­dy­cji i nie chcie­li prze­cho­dzić na pro­te­stan­tyzm, za­słu­ży­li w oczach An­gli­ków na mia­no „bar­ba­rzyń­ców”.

Naj­wię­cej wy­cier­pie­li Ir­land­czy­cy w XVII wie­ku. W jed­nej tyl­ko bi­twie pod Dro­ghe­dą woj­ska Crom­wel­la zma­sa­kro­wa­ły 2800 miesz­kań­ców Zie­lo­nej Wy­spy, w tym – oprócz żoł­nie­rzy – wie­lu du­chow­nych i cy­wi­lów. Oli­ver Crom­well okre­ślił tę bi­twę „prze­ja­wem nad­zwy­czaj­nej ła­ski”. Atak na Ir­lan­dię, a póź­niej jesz­cze na Szko­cję, an­giel­ski dyk­ta­tor uza­sad­niał ko­niecz­no­ścią znisz­cze­nia ro­ja­li­stycz­nej opo­zy­cji, w rze­czy­wi­sto­ści jed­nak cho­dzi­ło o wy­własz­cze­nie szlach­ty oraz chło­pów i ob­da­ro­wa­nie zie­mią zwo­len­ni­ków re­pu­bli­ki oraz po­łą­cze­nie Ir­lan­dii i Szko­cji z An­glią ści­słą unią po­li­tycz­ną i go­spo­dar­czą. W la­tach czter­dzie­stych XVII wie­ku po­nad sześć ty­się­cy Ir­land­czy­ków zmar­ło wsku­tek woj­ny, gło­du i za­ra­zy. Więk­szą część wy­spy Crom­well roz­dzie­lił mię­dzy swo­ich do­wód­ców, ty­sią­ce Ir­land­czy­ków zaś sprze­dał do nie­wo­li, na plan­ta­cje w In­diach Za­chod­nich.

W ko­lej­nym stu­le­ciu ży­cie Ir­land­czy­ków w ich wła­snym kra­ju ni­czym nie róż­ni­ło się od eg­zy­sten­cji w ko­lo­nii kar­nej. Po­zba­wio­nych praw ir­landz­kich ka­to­li­ków obo­wią­zy­wał za­kaz po­sia­da­nia ko­nia war­te­go wię­cej niż pięć gwi­nei, ode­bra­no im pra­wo gło­su, spra­wo­wa­nia są­dów, na­ucza­nia w szko­łach, no­sze­nia bro­ni, wstę­po­wa­nia do woj­ska i ma­ry­nar­ki, upra­wia­nia za­wo­du praw­ni­ka i zaj­mo­wa­nia sta­no­wisk pań­stwo­wych. Ir­landz­ki rze­mieśl­nik nie mógł za­trud­niać wię­cej niż dwóch cze­lad­ni­ków. Ka­to­lic­kim ko­ścio­łom nie wol­no było mieć wież.

W po­cząt­kach XIX wie­ku wiel­cy ob­szar­ni­cy, kon­so­li­du­jąc swo­je po­sia­dło­ści, ru­go­wa­li ty­sią­ce ir­landz­kich chło­pów z zie­mi. Ko­lej­ne nie­uro­dza­je w la­tach 1845 i 1846 spo­wo­do­wa­ły ma­so­wą klę­skę gło­du i roz­rzu­ci­ły po kra­ju całe ro­dzi­ny, błą­ka­ją­ce się w po­szu­ki­wa­niu po­ży­wie­nia. Słab­si pa­da­li w dro­dze, inni trwa­li przy ogni­skach aż do śmier­ci gło­do­wej. Ir­lan­dia prze­ży­wa­ła wów­czas na­praw­dę cięż­kie cza­sy, a wie­lu jej miesz­kań­ców, gnę­bio­nych bie­dą i nie­do­stat­kiem, pa­trzy­ło co­dzien­nie na to, jak ich dzie­ci przy­mie­ra­ją gło­dem, jak żona po­da­je pu­stą pierś nie­mow­lę­ciu o bla­dej twa­rzycz­ce. W ca­łym kra­ju nie było miej­sca, gdzie nie la­ły­by się łzy.

Wiel­ki Głód trwał w Ir­lan­dii przez pięć lat. W tym cza­sie licz­ba lud­no­ści kra­ju spa­dła z oko­ło 8,5 mi­lio­na do oko­ło 6,5 mi­lio­na. „Wi­dy­wa­ło się ob­raz­ki roz­dzie­ra­ją­ce ser­ce” – pi­sał ka­pi­tan Ro­bert E. For­bes z Bo­sto­nu, któ­ry od­wie­dził wte­dy Cork. Bo­stoń­skie pi­smo „Pi­lot” ape­lo­wa­ło: „Na imię Boga, daj­cie nam to po­ko­le­nie tkwią­ce w cze­lu­ści ir­landz­kie­go gro­bu, a my je wy­kar­mi­my, aby żyć mo­gło, nie umie – I sta­ło się. Tłu­my Ir­land­czy­ków za­czę­ły scho­dzić na ląd w ame­ry­kań­skich por­tach, od Bo­sto­nu po Nowy Or­le­an. Każ­dy, kto tyl­ko mógł, sprze­da­wał swój nędz­ny do­by­tek i prze­mie­rzał Oce­an, aby do­trzeć do tego kra­ju, gdzie psze­ni­ca ro­dzi się dwa razy do roku, a zło­to ko­pie się jak kar­to­fle. Gwał­tow­nie po­więk­sza­li falę eu­ro­pej­skich imi­gran­tów, któ­rych licz­ba, na pięt­na­ście lat przed Woj­ną Se­ce­syj­ną się­gnę­ła szczy­tu. Od maja 1847 roku, kie­dy No­wo­jor­ski Ko­mi­sa­riat Emi­gra­cyj­ny po raz pierw­szy za­re­je­stro­wał do­kład­ne dane, do koń­ca roku 1860 przez sam tyl­ko port w No­wym Jor­ku przy­by­ło do Ame­ry­ki oko­ło 2,5 mi­lio­na imi­gran­tów. Z tego po­nad mi­lion sta­no­wi­li Ir­land­czy­cy – żad­na inna gru­pa na­ro­do­wa nie była tak licz­na.

Na miej­scu oka­zy­wa­ło się naj­czę­ściej, że Ame­ry­ka nie jest wca­le taka, jak gło­si­ły le­gen­dy. Wie­lu przy­by­szów stwier­dza­ło z przy­kro­ścią, że zmia­na miej­sca po­by­tu wca­le nie ozna­cza od­mia­ny losu. Bie­dak ir­landz­ki sta­wał się bie­da­kiem ame­ry­kań­skim. Tu­taj był kop­niak, tam prze­kleń­stwo i każ­dy trak­to­wał z góry bied­ne­go Ir­land­czy­ka. Ru­sza­li więc da­lej i da­lej, ale bar­dzo rzad­ko na koń­cu tego szla­ku spo­ty­ka­li szczę­ście i do­bro­byt. Jed­no­cze­śnie jed­nak cał­kiem spo­ra licz­ba ofiar wie­lo­wie­ko­we­go uci­sku do­pra­co­wa­ła się w Ame­ry­ce wiel­kich for­tun, zna­cze­nia i sza­cun­ku. Ener­gicz­nym i am­bit­nym szczę­ścia­rzom Ame­ry­ka ofia­ro­wa­ła nowe ży­cie. Tych, po­cząt­ko­wo nie­licz­nych, wy­brań­ców losu, było z każ­dym ro­kiem co­raz wię­cej.

Ir­landz­ki emi­grant – czy to bun­tow­nik, czy za­wzię­ty upar­ciuch – przy­by­wał do Ame­ry­ki z so­lid­nym ba­ga­żem po­li­tycz­nych do­świad­czeń, cał­ko­wi­cie in­nych niż te, któ­re za­stać miał w no­wym kra­ju. W Ame­ry­ce ży­cie po­li­tycz­ne przy­bra­ło for­mę sa­mo­rzą­dów, w Ir­lan­dii na­to­miast mia­ło ono po­stać nie­ustan­nej re­be­lii, któ­ra nig­dy nie prze­ro­dzi­ła się w re­wo­lu­cję. Ame­ry­ka trosz­czy­ła się o or­ga­ni­za­cję spo­łecz­ną, pra­wo do re­pre­zen­ta­cji, for­my le­gi­sla­cyj­ne, rów­no­wa­gę i gra­ni­ce wła­dzy; Ir­lan­dia tym­cza­sem zaj­mo­wa­ła się zor­ga­ni­zo­wa­nym sa­bo­ta­żem i pro­te­sta­mi prze­ciw­ko nie­spra­wie­dli­wym pra­wom. Ame­ry­ka­nie ba­zo­wa­li na le­ga­li­zmie i in­sty­tu­cjach for­mal­nych; Ir­land­czy­cy wo­le­li środ­ki nie­for­mal­ne, po­za­praw­ne, a na­wet czę­sto sprzecz­ne z pra­wem. Mimo to ir­landz­kie do­świad­cze­nia nie zmar­no­wa­ły się w Ame­ry­ce.

Umie­jęt­na trans­for­ma­cja sta­rych do­świad­czeń na grunt ame­ry­kań­ski szyb­ko zro­dzi­ła nowe in­sty­tu­cje po­li­tycz­ne. Nie mi­nę­ły dwa dzie­się­cio­le­cia, a uci­śnio­ny Ir­land­czyk ze Sta­re­go Świa­ta sta­wał się pew­nym swe­go Ame­ry­ka­ni­nem-Ir­land­czy­kiem. Or­ga­ni­zo­wa­no się te­raz nie prze­ciw­ko wła­dzom, lecz we współ­pra­cy z wła­dza­mi. Na­ra­dza­no się nie kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem, lecz w gło­śnych, otwar­tych dys­pu­tach, na fo­rum rad miej­skich, zgro­ma­dzeń sta­no­wych, a na­wet Kon­gre­su Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Uci­śnie­ni za­sie­dli na naj­wyż­szych sta­no­wi­skach. Bo­le­sne do­świad­cze­nie, wy­nie­sio­ne z oj­czy­zny, uła­twi­ło im zdo­by­cie wła­dzy w Ame­ry­ce.

*

Tho­mas Earp wy­emi­gro­wał z Ir­lan­dii do Ame­ry­ki już w po­cząt­kach XVIII wie­ku. Jego pra­wnuk, Jo­siah, zo­stał pierw­szym „wal­czą­cym Ear­pem”, wstę­pu­jąc w roku 1789 do Ar­mii Ko­lo­nial­nej w Ma­ry­land. Jo­sia­ho­wi przy­pa­dło rów­nież za­szczyt­ne mia­no pierw­sze­go z Ear­pów o „swę­dzą­cych sto­pach”, jak na­zy­wa­no wów­czas lu­dzi, któ­rzy nie po­tra­fi­li zbyt dłu­go usie­dzieć w jed­nym miej­scu. Miesz­kał aż w czte­rech róż­nych sta­nach, za­nim osta­tecz­nie osiadł na sta­łe w miej­sco­wo­ści Hart­ford w Ken­tuc­ky. Tam wła­śnie dzia­dek Wy­at­ta, Wal­ter Earp, spło­dził ze swą żoną Mary Ann Ear­ly więk­szość z ich dzie­wię­cior­ga po­tom­stwa.

Je­den z sy­nów Wal­te­ra, Ni­cho­las, po­ślu­bił w 1836 roku uro­dzi­wą 23-let­nią pan­nę Abi­ga­il Storm, cór­kę wła­ści­cie­la są­sied­niej far­my. 7 paź­dzier­ni­ka na­stęp­ne­go roku uro­dził im się syn, któ­re­mu nada­no imio­na New­ton Ja­sper. We wrze­śniu 1838 roku na świe­cie po­ja­wi­ła się mała Mary (Ma­riah), ale za­ba­wi­ła na nim bar­dzo krót­ko, umie­ra­jąc za­le­d­wie po kil­ku mie­sią­cach. Dzie­więć mie­się­cy po niej, 8 paź­dzier­ni­ka 1839 roku tą samą dro­gą po­dą­ży­ła rów­nież Abi­ga­il.

Owdo­wia­ły Ni­cho­las, nie mo­gąc so­bie po­ra­dzić z opie­ką nad dwu­let­nim New­to­nem, szyb­ko zna­lazł so­bie dru­gą żonę. 27 lip­ca 1940 roku oże­nił się z Vir­gi­nią Ann Co­ok­sey, przy­szła mat­ką pię­ciu do­rod­nych sy­nów i trzech có­rek.

Ku wiel­kie­mu utra­pie­niu Vir­gi­nii, Ni­cho­las odzie­dzi­czył po swo­ich przod­kach ich strasz­li­wą cho­ro­bę w po­sta­ci „swę­dzą­cych stóp”. Był czło­wie­kiem, któ­ry po pro­stu lu­bił wę­dro­wać. A je­śli taki czło­wiek raz obie­rze ja­kąś dro­gę, to iść nią musi aż do koń­ca. Błot­ni­sta czy su­cha, ska­li­sta czy gład­ka, rów­na czy stro­ma – nie może z niej za­wró­cić. Może zmie­nić imię, ubra­nie, za­wód czy ka­pe­lusz, ale za­wsze coś go bę­dzie gnać przed sie­bie. Jego sy­no­wie do­tknię­ci byli jesz­cze gor­szą za­ra­zą, prze­ka­za­ną w ge­nach przez pra­pra­dziad­ka Jo­sia­ha, pierw­sze­go „wal­czą­ce­go Ear­pa”. Uśpio­ny do­tąd przez kil­ka po­ko­leń wi­rus ujaw­nił się w nich w ca­łej peł­ni, ale fakt ten miał wyjść na jaw do­pie­ro w przy­szło­ści.

Kie­dy tyl­ko po­ja­wi­li się na świe­cie Ja­mes (1841) i Vir­gil (1843), pan Earp prze­pro­wa­dził się wraz z całą ro­dzi­ną do Mon­mo­uth w Il­li­no­is, ma­łe­go mia­stecz­ka, li­czą­ce­go so­bie nie­speł­na ty­siąc miesz­kań­ców. Tak za­czę­ła się trwa­ją­ca pra­wie czte­ry dzie­się­cio­le­cia ody­se­ja Ear­pów, pod­czas któ­rej prze­mie­rzy­li kon­ny­mi wo­za­mi i po­cią­ga­mi w su­mie po­nad 8 ty­się­cy mil.

Na no­wym miej­scu Ni­cho­las za­jął się pro­wa­dze­niem far­my, upra­wą ty­to­niu, za­rzą­dza­niem miej­sco­wym sa­lo­onem, a w wol­nych chwi­lach spra­wo­wał funk­cję sę­dzie­go po­ko­ju. Mimo sprzy­ja­ją­ce­go kli­ma­tu, rol­ni­kom nie wio­dło się jed­nak w tym okre­sie zbyt do­brze, głów­nie z po­wo­du bra­ku do­świad­cze­nia. Nie dało się do­brze go­spo­da­ro­wać, nie ma­jąc pew­nej stra­te­gii, gdyż te­ren był su­chy i nie sto­so­wa­no jesz­cze wie­lu skład­ni­ków od­żyw­czych, po­trzeb­nych w upra­wie zie­mi. Do do­bre­go funk­cjo­no­wa­nia far­my po­trze­ba było spo­ro wie­dzy i do­świad­cze­nia, któ­rych panu Ni­cho­la­so­wi zde­cy­do­wa­nie bra­ko­wa­ło.

We wrze­śniu 1845 roku Ear­pom uro­dzi­ła się có­recz­ka, Mar­tha Eli­za­beth, któ­ra zmar­ła na­stęp­nie w wie­ku nie­speł­na je­de­na­stu lat.

Tym­cza­sem do Wa­szyng­to­nu do­tar­ła wia­do­mość o tym, że ar­mia mek­sy­kań­ska prze­kro­czy­ła Rio Gran­de i że w star­ciu z nią zgi­nę­ło szes­na­stu ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy. Był to pre­tekst, na któ­ry już od daw­na cze­kał pre­zy­dent Ja­mes K. Polk, lub – jak twier­dzo­no póź­niej – sam go po mi­strzow­sku wy­re­ży­se­ro­wał. W no­cie do Kon­gre­su, na­gi­na­jąc fak­ty do swo­ich ce­lów, ogło­sił, że po „se­rii gróźb Mek­syk prze­lał krew Ame­ry­ka­nów” na ich wła­snej zie­mi. 13 maja 1846 roku obie izby przy­gnia­ta­ją­cą więk­szo­ścią gło­sów uchwa­li­ły de­kla­ra­cję woj­ny oraz nada­ły pre­zy­den­to­wi pra­wo do stwo­rze­nia pięć­dzie­się­cio­ty­sięcz­nej ar­mii ochot­ni­czej. Jed­nym z owych ochot­ni­ków zo­stał Ni­co­las Earp, któ­ry jako sier­żant dra­go­nów wy­ru­szył z Mon­mo­uth w kom­pa­nii do­wo­dzo­nej przez Wy­at­ta Ber­ry’ego Stap­pa.

Cho­ciaż ar­mia mek­sy­kań­ska była dużo licz­niej­sza, to Ame­ry­ka­nie dys­po­no­wa­li znacz­nie no­wo­cze­śniej­szym uzbro­je­niem i da­le­ko lep­szy­mi do­wód­ca­mi. 2 i 3 lu­te­go 1847 roku je­den z nich, ge­ne­rał Za­cha­ry Tay­lor, roz­bił w puch pod Bu­ena Vi­sta trzy­krot­nie licz­niej­sze woj­ska dyk­ta­to­ra Mek­sy­ku, An­to­nio Lo­pe­za de San­ta Anny. Kil­ka dni póź­niej, po wy­sa­dze­niu swej ar­mii na ląd pod Vera Cruz, ge­ne­rał Win­field Scott za­jął mia­sto po osiem­na­sto­dnio­wym ob­lę­że­niu, a na­stęp­nie po­ko­nał 400 ki­lo­me­trów tra­sy w trud­nym te­re­nie, bro­nio­nym za­wzię­cie przez Mek­sy­ka­nów. Po za­da­niu po­waż­nej klę­ski San­ta An­nie w kwiet­niu pod Cer­ro Gor­do, Scott sto­czył jesz­cze kil­ka za­cię­tych bi­tew przed ude­rze­niem na wiel­ką for­te­cę gór­ską Cha­pul­te­pec. W sierp­niu Ame­ry­ka­nie do­tar­li na wy­so­ki pła­sko­wyż mek­sy­kań­ski, a 14 wrze­śnia wkro­czy­li do Me­xi­co City. Mimo iż ar­mia Scot­ta li­czy­ła nie­ca­łe 10 ty­się­cy żoł­nie­rzy, w tym po­ło­wę sta­no­wi­li sła­bo wy­szko­le­ni ochot­ni­cy, kam­pa­nia prze­ciw­ko prze­wa­ża­ją­cym si­łom prze­ciw­ni­ka trwa­ła za­le­d­wie sześć mie­się­cy.

Na mocy za­war­te­go 2 lu­te­go 1848 roku w Gu­ada­lu­pe trak­ta­tu po­ko­na­ni mu­sie­li od­dać Ame­ry­ka­nom Ka­li­for­nię i Nowy Mek­syk – a więc nie­mal po­ło­wę swe­go te­ry­to­rium – i uznać gra­ni­ce Tek­sa­su na Rio Gran­de. Za od­stą­pio­ne te­ry­to­ria Ame­ry­ka­nie zgo­dzi­li się ła­ska­wie za­pła­cić 15 mi­lio­nów do­la­rów oraz prze­jąć dłu­gi Mek­sy­ku wo­bec oby­wa­te­li ame­ry­kań­skich na sumę 3,25 mln $.

Woj­na mek­sy­kań­ska przy­spo­rzy­ła Sta­nom Zjed­no­czo­nym ogrom­nych ko­rzy­ści. Uzy­ska­ły one do­dat­ko­we pół mi­lio­na mil kwa­dra­to­wych po­wierzch­ni, a ich te­ry­to­rium na kon­ty­nen­cie osią­gnę­ło pra­wie koń­co­wy kształt. Waż­ną zdo­by­czą był mię­dzy in­ny­mi port San Fran­ci­sco – bra­ma za­rów­no na Da­le­ki Wschód, jak i do bo­ga­tych za­so­bów ko­pal­nych Ka­li­for­nii. Jed­nak cena, jaką przy­szło za­pła­cić za za­tknię­cie fla­gi nad Pa­cy­fi­kiem, była rów­nież nie­ma­ła. Dzia­ła­nia mi­li­tar­ne kosz­to­wa­ły pra­wie 100 mi­lio­nów do­la­rów oraz po­chło­nę­ły ży­cie po­nad 13 ty­się­cy żoł­nie­rzy, z któ­rych więk­szość zmar­ła od cho­rób. W dłuż­szej per­spek­ty­wie cena ta była jesz­cze wyż­sza, gdyż woj­na mek­sy­kań­ska roz­bu­dzi­ła przy­ci­chły od daw­na kon­flikt na tle po­sze­rze­nia za­się­gu nie­wol­nic­twa, roz­po­czy­na­jąc okres gwał­tow­nej ry­wa­li­za­cji mię­dzy re­gio­na­mi, ma­ją­cy już nie­dłu­go za­koń­czyć się woj­ną do­mo­wą.

O tych wszyst­kich wy­da­rze­niach Ni­cho­las słu­chał już jed­nak w za­ci­szu swe­go domu w Mon­mo­uth, do­kąd przy­wie­zio­no go ran­ne­go w czerw­cu 1847 roku. Przy­czy­ną kon­tu­zji ko­la­na dziel­ne­go wo­ja­ka nie była jed­nak kula prze­ciw­ni­ka, lecz kop­nię­cie ame­ry­kań­skie­go muła, wy­raź­nie nie­po­tra­fią­ce­go usza­no­wać pa­trio­tycz­nych uczuć swe­go wła­ści­cie­la. Dzie­więć mie­się­cy póź­niej, 17 mar­ca 1848 roku Vir­gi­nia po­wi­ła ko­lej­ne­go syna, któ­re­mu na cześć do­wód­cy Ni­cho­la­sa z mek­sy­kań­skiej woj­ny nada­no imię Wy­att Ber­ry Stapp.

*

Nie­speł­na kil­ka­na­ście mie­się­cy po po­wro­cie z woj­ny Ni­cho­la­sa znów za­czę­ła „swę­dzieć sto­pa”. Nie na­my­śla­jąc się wie­le, sprze­dał far­mę oraz sa­lo­on i prze­niósł ro­dzi­nę do mia­stecz­ka Pel­la w Iowa. Kon­ty­nen­tal­ny, cie­pły i wil­got­ny kli­mat za­pew­niał tam rol­ni­kom śred­nio 158 dni okre­su we­ge­ta­cji upraw w roku. Po­ło­żo­na w cen­trum tak zwa­ne­go Corn Belt (Pasa ku­ku­ry­dzy) – wiel­kie­go ob­sza­ru upra­wy tej ro­śli­ny – Iowa przez lata była jed­nym z naj­bo­gat­szych sta­nów rol­ni­czych USA. Far­my zaj­mo­wa­ły po­nad 9/10 po­wierzch­ni. Wspa­nia­łe plo­ny ku­ku­ry­dzy, prze­zna­czo­nej głów­nie na pa­szę dla trzo­dy, za­pew­nia­ły jej w tej dzie­dzi­nie pierw­sze miej­sce w kra­ju.

Przez wie­ki żyli tu In­dia­nie – Bu­dow­ni­czo­wie Kop­ców. Pierw­si pod­bi­li ob­szar Iowy Fran­cu­zi, po­tem na­le­ża­ła ona do Hisz­pa­nów. W 1803 roku prze­szła we wła­da­nie ame­ry­kań­skie. Przej­ścio­wo za­miesz­ki­wa­ły te re­jo­ny ple­mio­na in­diań­skie usu­nię­te ze wschod­nich sta­nów, ale przed kil­ko­ma laty wy­gna­no je do Kan­sas.

Rząd ame­ry­kań­ski przy­dzie­lił Ni­co­la­so­wi w Pel­la 160 akrów zie­mi, na któ­rej przez na­stęp­nych sie­dem lat upra­wiał ku­ku­ry­dzę, zaj­mu­jąc się przy oka­zji pro­wa­dze­niem skle­pu, świad­czył usłu­gi w dzie­dzi­nie na­pra­wia­nia uprzę­ży oraz – po­dob­nie jak w Mon­mo­uth – spra­wo­wał funk­cję sę­dzie­go po­ko­ju.

Wio­sną 1856 roku, bez żad­ne­go kon­kret­ne­go po­wo­du, pan Earp sprze­dał swój ma­ją­tek i po­wró­cił wraz z ro­dzi­ną do Il­li­no­is. Po upły­wie ko­lej­nych dwóch lat „swę­dzą­ce sto­py” znów wy­gna­ły Ni­cho­la­sa z Mon­mo­uth i za­wio­dły go z po­wro­tem do Pel­la. Nie­któ­rzy bio­gra­fo­wie po­da­ją, że przy­czy­ną wy­jaz­du z Mon­mo­uth były kło­po­ty z pra­wem, bo­wiem od cza­su do cza­su Ni­cho­las zwykł był do­ra­biać so­bie nie­le­gal­nym han­dlem al­ko­ho­lem.

Po­mię­dzy usta­wicz­ny­mi prze­pro­wadz­ka­mi ro­dzi­na Ear­pów po­więk­szy­ła się o dal­sze dzie­ci. 24 kwiet­nia 1851 roku uro­dził się Mor­gan, w 1855 roku przy­szedł na świat War­ren, a w 1858 Vir­gi­nia Ann, któ­rej – po­dob­nie jak Mar­th­cie Eli­za­beth – nie było prze­zna­czo­ne dłu­gie ży­cie.

Tym­cza­sem w kra­ju na­ra­sta­ło co­raz więk­sze wrze­nie, któ­re osią­gnąć mia­ło swo­je apo­geum w roku 1861. Już od dłuż­sze­go cza­su roz­ma­ite zna­ki na nie­bie i na zie­mi zwia­sto­wa­ły czy to klę­ski ja­kieś, czy nad­zwy­czaj­ne wy­da­rze­nia. Na­wet roje w pa­sie­kach po­czę­ły się bu­rzyć i hu­czeć w nie­na­tu­ral­ny spo­sób, a by­dło ry­cza­ło po za­gro­dach. Róż­ni­ce po­glą­dów co do dal­sze­go roz­wo­ju Sta­nów Zjed­no­czo­nych, pre­zen­to­wa­ne przez po­łu­dnio­we i pół­noc­ne re­gio­ny kra­ju, na­bra­ły z cza­sem głę­bi Wiel­kie­go Ka­nio­nu.

Wła­ści­wie to jed­ność USA od sa­me­go po­cząt­ku opar­ta była na kru­chych pod­sta­wach. Kon­sty­tu­cję two­rzo­no z wiel­ką tro­ską o to, aby po­go­dzić po­trze­bę ist­nie­nia sil­ne­go rzą­du fe­de­ral­ne­go z aspi­ra­cja­mi sta­nów do au­to­no­mii. Cho­ciaż usta­wa nie wy­po­wia­da­ła się w kwe­stii nie­wol­nic­twa, oba­wy sła­bo za­lud­nio­nych sta­nów po­łu­dnio­wych, że wy­bor­cy z Pół­no­cy mo­gli­by znisz­czyć ich go­spo­dar­kę, zo­sta­ły po­cząt­ko­wo roz­pro­szo­ne. Pierw­szy wiel­ki za­targ na tym tle zo­stał ure­gu­lo­wa­ny przez tak zwa­ny Kom­pro­mis Mis­so­uri w 1820 roku, okre­śla­ją­cy gra­ni­ce za­się­gu nie­wol­nic­twa w Unii do 36o 30' pół­noc­nej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej. W efek­cie utrwa­lił się po­dział USA na sta­ny wol­ne i nie­wol­ni­cze. Cza­so­wo za­że­gna­ny kon­flikt wy­buchł zno­wu na tle te­ry­to­riów zdo­by­tych w woj­nie mek­sy­kań­skiej. Na Po­łu­dniu uku­to oso­bli­wą teo­rię, we­dług któ­rej nie­wol­nic­two uzna­no za istot­ne do­bro dla obu stron: dla nie­wol­ni­ków dla­te­go, że wy­pro­wa­dza ich ze sta­nu dzi­ko­ści, bia­łym na­to­miast, dzię­ki zwol­nie­niu ich od pra­cy fi­zycz­nej, po­zwa­la na za­ję­cie się roz­wo­jem na­uki i kul­tu­ry. Wska­zy­wa­no rów­nież – nie bez ra­cji – że los nie­wol­ni­ka na plan­ta­cjach jest czę­sto zno­śniej­szy niż dola ro­bot­ni­ka w fa­bry­ce.

W 1854 roku uchwa­lo­no usta­wę Kan­sas-Ne­bra­ska, w któ­rej po­zwo­lo­no przy­szłym sta­nom na po­dej­mo­wa­nie sa­mo­dziel­nych de­cy­zji w kwe­stii nie­wol­nic­twa. W tym sa­mym cza­sie po­wsta­ła par­tia re­pu­bli­kań­ska, uzna­ją­ca za swój cel za­trzy­ma­nie roz­wo­ju tego ha­nieb­ne­go pro­ce­de­ru.

Stop­nio­wo jed­nak sta­wa­ło się co­raz bar­dziej oczy­wi­ste, że pro­blem nie­wol­nic­twa po­zo­stał nie­roz­strzy­gnię­ty tyl­ko dla­te­go, że licz­ba sta­nów „wol­nych” i le­ga­li­zu­ją­cych nie­wol­nic­two była mniej wię­cej rów­na. Wy­da­wa­ło się, że rów­no­wa­ga może zo­stać utrzy­ma­na. W ra­mach kom­pro­mi­su stan, w któ­rym ist­nia­ło nie­wol­nic­two, był przyj­mo­wa­ny do wspól­no­ty jed­no­cze­śnie ze sta­nem wol­nym (na przy­kład w 1820 roku, przy­ję­to wol­ny stan Ma­ine i uzna­ją­ce nie­wol­nic­two Mis­so­uri). Aż do po­ło­wy XIX wie­ku sen­ty­men­ty abo­li­cjo­ni­stycz­ne na Pół­no­cy nie były sil­ne (abo­li­tion – znie­sie­nie, zrzu­ce­nie pra­wa, w tym wy­pad­ku nie­wol­nic­twa). Po za­prze­sta­niu przy­wo­że­nia ta­niej siły ro­bo­czej z Afry­ki w 1808 roku miesz­kań­cy Pół­no­cy uwa­ża­li co naj­wy­żej, że nie­wol­nic­two jest ana­chro­ni­zmem, któ­ry sam po pro­stu pew­ne­go dnia za­nik­nie.

Tym, co na­praw­dę zmie­ni­ło sy­tu­ację, był gwał­tow­ny roz­wój kra­ju, któ­ry spra­wił, że utrzy­ma­nie po­li­tycz­nej rów­no­wa­gi po­mię­dzy Pół­no­cą a Po­łu­dniem sta­ło się nie­moż­li­we. Na Pół­no­cy do­mi­no­wał dy­na­micz­nie roz­wi­ja­ją­cy się prze­mysł. Do tam­tej­szych fa­bryk kie­ro­wa­ła się więk­szość emi­gran­tów, po­więk­sza­jąc sze­re­gi kla­sy ro­bot­ni­czej. Po­łu­dnie żyło z rol­nic­twa opar­te­go na plan­ta­cjach ba­weł­ny. Siłą rze­czy sta­ny pół­noc­ne były za­in­te­re­so­wa­ne po­li­ty­ką cel­ną, chro­nią­cą przed kon­ku­ren­cją prze­my­sło­wych to­wa­rów eu­ro­pej­skich, sta­ny po­łu­dnio­we na­to­miast żą­da­ły li­kwi­da­cji ceł ochron­nych, któ­re utrud­nia­ły eks­port ba­weł­ny na Sta­ry Kon­ty­nent, w za­mian za im­port ta­nich to­wa­rów z Eu­ro­py. Od­mien­ność go­spo­dar­cza łą­czy­ła się z od­mien­no­ścią oby­cza­jo­wo­ści. Na Po­łu­dniu osie­dla­ło się sto­sun­ko­wo wię­cej an­gli­ka­nów niż człon­ków pu­ry­tań­skich sekt. Zie­miań­sko-ary­sto­kra­tycz­ne Po­łu­dnie re­pre­zen­to­wa­ło zu­peł­nie inną kul­tu­rę niż far­mer­sko-miej­ska Pół­noc.

Kan­dy­da­tem re­pu­bli­ka­nów w wy­bo­rach pre­zy­denc­kich w 1860 roku zo­stał Abra­ham Lin­coln, ad­wo­kat z Ken­tuc­ky, zwo­len­nik abo­li­cjo­ni­zmu. Nie zdo­był wpraw­dzie ani jed­ne­go gło­su sta­nów po­łu­dnio­wych, ale po­nie­waż de­mo­kra­ci roz­bi­li się na frak­cje po­łu­dniow­ców i lu­dzi z Pół­no­cy, zdo­łał wy­grać, zdo­by­wa­jąc po­par­cie 39% gło­su­ją­cych. Wy­ni­ki wy­bo­rów po­dzie­li­ły Ame­ry­kę.

20 grud­nia Po­łu­dnio­wa Ka­ro­li­na jako pierw­sza wy­stą­pi­ła ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych, a 4 lu­te­go na­stęp­ne­go roku, po se­ce­sji Miss­si­pi, Flo­ry­dy, Ala­ba­my, Geo­r­gii, Lu­izja­ny i Tek­sa­su, za­de­kla­ro­wa­no po­wsta­nie Kon­fe­de­ra­cji Sta­nów Ame­ry­ki Pół­noc­nej, któ­rej pierw­szym (i je­dy­nym) pre­zy­den­tem zo­stał Jef­fer­son Da­vis. W cza­sie in­au­gu­ra­cji pa­dły sło­wa, że rząd Kon­fe­de­ra­cji jest „pierw­szym w hi­sto­rii świa­ta rzą­dem opie­ra­ją­cym się na wiel­kiej fi­zycz­nej i mo­ral­nej praw­dzie” i że „Mu­rzyn nie jest rów­ny bia­łe­mu czło­wie­ko­wi”.

W tym sa­mym cza­sie na Pół­no­cy na­ra­stał ruch abo­li­cjo­ni­stów. Jego przed­sta­wi­cie­le uzna­wa­li nie­wol­nic­two za zło samo w so­bie, nie wda­jąc się w dys­ku­sje nad prze­wa­ga­mi do­brze trak­to­wa­ne­go nie­wol­ni­ka nad po­mia­ta­nym pro­le­ta­riu­szem ani nad zły­mi i do­bry­mi stro­na­mi tego sys­te­mu. Ak­tyw­nie pro­wa­dzo­no pro­pa­gan­dę prze­ciw­ko nie­wol­nic­twu i or­ga­ni­zo­wa­no uciecz­ki. Bia­li li­be­ra­ło­wie, wy­zwo­le­ni Mu­rzy­ni, ka­pła­ni, wspól­no­ty kwa­krów, włą­cza­li się stop­nio­wo w or­ga­ni­za­cję ucie­czek, two­rząc słyn­ną „Pod­ziem­ną Ko­lej” (Un­der­gro­und Ra­il­ro­ad). Nie cho­dzi­ło tu o ko­lej w sen­sie do­słow­nym, lecz o sys­tem wza­jem­nej po­mo­cy, o roz­bu­do­wa­ną sieć kry­jó­wek i dzia­ła­nia lu­dzi do­brej woli. Po­wsta­ła tak zwa­na „sieć kon­duk­to­rów”, prze­pro­wa­dza­ją­ca zbie­gów róż­ny­mi dro­ga­mi.

Ob­jąw­szy w mar­cu 1861 roku urząd pre­zy­den­ta, Lin­coln stwier­dził: „Nie mam za­mia­ru bez­po­śred­nio czy po­śred­nio in­ge­ro­wać w kwe­stię nie­wol­nic­twa w sta­nach, w któ­rych ono ist­nie­je. Uwa­żam, że nie mam do tego pod­sta­wy praw­nej, a tak­że nie chcę tego czy­nić”. Rów­nież znacz­na część po­li­ty­ków z Pół­no­cy uzna­wa­ła, że na­rzu­ce­nie sta­nom po­łu­dnio­wym obo­wiąz­ku znie­sie­nia nie­wol­nic­twa sta­ło­by w sprzecz­no­ści z kon­sty­tu­cją, gwa­ran­tu­ją­cą ochro­nę wła­sno­ści oraz za­bez­pie­cza­ją­cą au­to­no­mię władz sta­no­wych w tym wzglę­dzie. Jed­nak w spra­wie naj­wyż­szej wagi, to zna­czy prze­trwa­nia Sta­nów Zjed­no­czo­nych, pre­zy­dent re­pre­zen­to­wał po­sta­wę nie­ugię­tą.

12 kwiet­nia 1861 roku woj­ska Ka­ro­li­ny Po­łu­dnio­wej za­ata­ko­wa­ły wier­ny Unii Fort Sum­ter. Na oczach licz­nie zgro­ma­dzo­nej pu­blicz­no­ści na­stą­pi­ła obu­stron­na ka­no­na­da ar­ty­le­ryj­ska, w któ­rej nikt wpraw­dzie nie zgi­nął, ale woj­ska fe­de­ral­ne uzna­ły się za po­ko­na­ne i w pa­rad­nym szy­ku opu­ści­ły twier­dzę. Ten do­syć ope­ret­ko­wy po­czą­tek otwie­rał jed­ną z naj­krwaw­szych i naj­okrut­niej­szych w do­tych­cza­so­wych dzie­jach wo­jen.

W od­po­wie­dzi na apel Lin­col­na, aby ze­brać woj­ska prze­ciw­ko Po­łu­dniu, na­stą­pi­ły ko­lej­ne se­ce­sje: Wir­gi­nii, Ar­kan­sas, Ten­nes­see i Pół­noc­nej Ka­ro­li­ny. Kon­flikt na­ra­stał. Po­nie­waż Pół­noc dys­po­no­wa­ła znacz­ną prze­wa­gą lud­no­ścio­wą i go­spo­dar­czą, wy­da­wa­ło się, że szyb­ko zwy­cię­ży, za­pew­ne w cią­gu kil­ku mie­się­cy. Na po­ko­na­nie Po­łu­dnia jan­ke­si po­trze­bo­wa­li jed­nak kil­ku lat i nie od razu było ja­sne, że woj­nę tę wy­gra­ją.

Pierw­sza wal­na bi­twa, pod Ma­nas­sas w pół­noc­nej Wir­gi­nii, zwa­na bi­twą nad rze­ką Bull Run w lip­cu 1861 roku, nie po­zo­sta­wi­ła złu­dzeń, po któ­rej stro­nie jest kunszt wo­jen­ny i kto koń­czył lep­sze szko­ły woj­sko­we. Do­wo­dze­ni przez ge­ne­ra­ła Lee bit­ni my­śli­wi i far­me­rzy z po­łu­dnia, spra­wi­li Pół­no­cy strasz­li­we la­nie. Ro­bert E. Lee był prze­ciw­ni­kiem nie­wol­nic­twa i otrzy­mał pro­po­zy­cję ob­ję­cia do­wódz­twa od obu stron. Opo­wie­dział się za Kon­fe­de­ra­ta­mi, nie chcąc wal­czyć prze­ciw­ko ro­dzin­nej Wir­gi­nii. Jak w każ­dej woj­nie do­mo­wej, mo­ty­wa­cje po­szcze­gól­nych żoł­nie­rzy były zresz­tą róż­no­rod­ne: lo­jal­ność wo­bec ro­dzi­ny lub kra­ju, wznio­słe ide­ały, po­szu­ki­wa­nie przy­go­dy lub żą­dza krwi.

Śle­dząc wzlo­ty i upad­ki kam­pa­nii wo­jen­nej – od zwy­cięstw Kon­fe­de­ra­tów w pierw­szych la­tach, po­przez za­koń­czo­ne po­wo­dze­niem ob­lę­że­nie Vicks­bur­ga przez do­wo­dzą­ce­go woj­ska­mi Unii ge­ne­ra­ła Uly­ses­sa Gran­ta w 1863 roku i nisz­czy­ciel­ski marsz ge­ne­ra­ła Wil­lia­ma Sher­ma­na do mo­rza w 1864, do osta­tecz­ne­go pod­da­nia się za­mknię­te­go w pu­łap­ce przez woj­ska Gran­ta i Sher­ma­na ge­ne­ra­ła Lee w Ap­po­mat­tox 9 kwiet­nia 1864 – ła­two stra­cić z oczu fakt, że to nie umie­jęt­no­ści ge­ne­ra­łów, lecz czyn­ni­ki czy­sto eko­no­micz­ne prze­chy­li­ły sza­lę zwy­cię­stwa na stro­nę Unii. Pół­no­cy uda­ło się utrzy­mać han­del z resz­tą świa­ta, w związ­ku z czym mo­gła prze­zna­czyć nad­wyż­kę do­cho­dów na pro­duk­cję amu­ni­cji. Co wię­cej, ży­cie na Pół­no­cy to­czy­ło się nie­mal bez zmian, mimo iż stra­ci­ła tyle samo żoł­nie­rzy, co Po­łu­dnie. Go­spo­dar­ka Po­łu­dnia na­to­miast była zruj­no­wa­na: dwie trze­cie ma­jąt­ku ule­gły znisz­cze­niu, udział w na­ro­do­wym do­cho­dzie spadł z 30 do 12%. Co czwar­ty żoł­nierz z Po­łu­dnia zo­stał za­bi­ty, a li­kwi­du­ją­ca nie­wol­nic­two słyn­na trzy­na­sta po­praw­ka do kon­sty­tu­cji, uchwa­lo­na przez Kon­gres więk­szo­ścią trzech gło­sów 21 stycz­nia 1865 roku, spo­wo­do­wa­ła, że opar­te na nie­wol­ni­czej pra­cy plan­ta­cje prze­sta­ły ist­nieć.

Woj­na po­cią­gnę­ła za sobą wie­le ofiar. Na polu wal­ki oraz w nie­wo­li od ran i cho­rób zgi­nę­ło w niej po­nad mi­lion lu­dzi. Jed­nak pań­stwo (czy­li unia sta­nów) zo­sta­ło oca­lo­ne. I nie tyl­ko oca­lo­ne. Z bra­to­bój­czej woj­ny za­czął wy­ła­niać się świa­do­my swej od­ręb­no­ści – choć zło­żo­ny z przed­sta­wi­cie­li wie­lu ras i na­ro­do­wo­ści – na­ród ame­ry­kań­ski.

*

Po­glą­dy na ży­cie Ni­cho­la­sa Ear­pa wy­klu­cza­ły nie­wol­nic­two, jako pro­ce­der sprzecz­ny z ele­men­tar­ną przy­zwo­ito­ścią, jed­nak ca­łym ser­cem był on prze­ciw­ni­kiem pro­wa­dzo­nej przez Lin­col­na po­li­ty­ki. Nie po to wal­czył z Mek­sy­kiem o Po­łu­dnio­wy Za­chód i na­ra­żał się na mor­der­cze kop­nię­cia groź­ne­go muła, żeby te­raz rząd fe­de­ral­ny od­bie­rał lu­dziom ich wła­sność, a tak­że ka­rał jego sa­me­go za pro­du­ko­wa­nie wła­snej whi­sky. To­też za­pew­ne przy­krą nie­spo­dzian­ką była dla nie­go wia­do­mość, iż trzej jego naj­star­si sy­no­wie za­si­li­li pod­czas to­czą­cej się wła­śnie woj­ny do­mo­wej sze­re­gi Unii.

By za­cią­gnąć się do ar­mii, Ja­mes, Vir­gil oraz ich przy­rod­ni brat New­ton, po­je­cha­li cich­cem do są­sied­niej miej­sco­wo­ści, bo­jąc się, że w okrę­gu Ma­rion Co­un­ty wpły­wy ich ojca mogą im to unie­moż­li­wić. Vir­gil i New­ton do­słu­ży­li się w woj­sku stop­nia sier­żan­ta, bio­rąc mię­dzy in­ny­mi udział w zdo­by­wa­niu – pod do­wódz­twem ge­ne­ra­ła Da­vi­da F. Far­ra­gu­ta naj­więk­sze­go por­tu po­łu­dnia – No­we­go Or­le­anu, w kwiet­niu 1862 roku. Po­strze­lo­ny w lewe ra­mię Ja­mes spę­dził kil­ka mie­się­cy w woj­sko­wym szpi­ta­lu, po czym zo­stał zwol­nio­ny z ar­mii i ode­sła­ny w po­cząt­kach 1863 roku do domu.

Trzy­na­sto­let­ni w dniu wy­bu­chu woj­ny Wy­att, z za­zdro­ścią pa­trzył na wy­czy­ny star­szych bra­ci. Nade wszyst­ko nie cier­piał pra­cy na roli, do któ­rej zmu­sza­li go ro­dzi­ce. Czas spę­dzo­ny przy tym żmud­nym za­ję­ciu uwa­żał za bez­pow­rot­nie stra­co­ny. Zy­cie było jed­ną wiel­ką nudą – każ­dy dzień był taki sam, a przy­szłość nie za­po­wia­da­ła się ró­żo­wo. Nie­ste­ty jego dzie­ciń­stwo przy­pa­dło na cięż­kie cza­sy. Bra­ko­wa­ło pie­nię­dzy, za to nie bra­ko­wa­ło kło­po­tów. Wy­glą­da­ło na to, że nic cie­ka­we­go już go nig­dy nie spo­tka. Bun­to­wał się prze­ciw sza­rej eg­zy­sten­cji, prze­ciw re­gu­lar­no­ści pór roku, prze­ciw jed­no­staj­ne­mu prze­mi­ja­niu cza­su, prze­ciw ży­ciu, któ­re po­zba­wio­ne było za­rów­no wiel­kich ra­do­ści, jak i wiel­kich smut­ków.

W swo­im ży­wio­le był je­dy­nie do­glą­da­jąc koni, ucząc się na nich jeź­dzić, po­lu­jąc i ćwi­cząc się w strze­la­niu z bro­ni krót­kiej oraz dłu­giej. Woj­na była czymś, co w jego mnie­ma­niu mo­gło prze­rwać nud­ną eg­zy­sten­cję. Nie­ste­ty w myśl obo­wią­zu­ją­cych prze­pi­sów nie przyj­mo­wa­no do woj­ska trzy­na­sto­lat­ków, a pro­sze­ni o za­bra­nie go ze sobą Ja­mes, Vir­gil i New­ton, zde­cy­do­wa­nie od­mó­wi­li. Zde­gu­sto­wa­ny „zdra­dą” star­szych bra­ci, po­sta­no­wił sam wy­rów­nać tę nie­spra­wie­dli­wość. Miał wpraw­dzie tyle lat, ile miał, ale był prze­cież nad wiek wy­ro­śnię­ty i przy odro­bi­nie do­brej woli moż­na by go było wziąć za peł­no­let­nie­go. Więc…

Wszyst­ko wo­kół spo­wi­ja­ła jesz­cze ciem­ność, kie­dy Wy­att pod­niósł się ze swe­go po­sła­nia. Zła­pał przy­go­to­wa­ny po­przed­nie­go dnia ple­cak z żyw­no­ścią oraz ubra­niem na zmia­nę i de­li­kat­nie, by nie obu­dzić śpią­cych ro­dzi­ców i ro­dzeń­stwa, otwo­rzył okno, przez któ­re wy­do­stał się na ze­wnątrz. Było zu­peł­nie ci­cho, tak ci­cho, że sły­szał sze­lest ko­ły­szą­cych się traw i szum od­le­głe­go po­to­ku. Kie­dy do­tarł w po­bli­że sta­cji ko­le­jo­wej, za­czę­ło świ­tać. Drze­wa wy­ło­ni­ły się na­gle z mro­ku jak gi­gan­tycz­ne bu­dow­le. Nie­bo nad gło­wą za­pło­nę­ło, a ob­ło­ki na­sią­kły z wol­na cie­płem i świa­tłem. Pta­ki roz­po­czę­ły swój kon­cert w za­ro­ślach.

Zmie­rza­jąc w stro­nę po­ły­sku­ją­cych z od­da­li sre­brem to­rów, wpadł nie­mal­że na ukry­te za kępą krze­wów małe ogni­sko, przy któ­rym sie­dzia­ło kil­ku­na­stu męż­czyzn. Były wśród nich mło­de, krzep­kie chło­pa­ki, byli star­si męż­czyź­ni albo tacy, któ­rzy wy­glą­da­li na star­ców w swo­ich ob­dar­tych gru­bych płasz­czach prze­pa­sa­nych po­stron­kiem lub rze­mie­niem, w spo­nie­wie­ra­nych okrop­nie ka­pe­lu­szach, cuch­ną­cy brud­ny­mi no­ga­mi, po­tem, ka­łem i ury­ną tak że na­wet cap mógł­by od tego smro­du ze­mdleć. Za­pi­ja­li się aro­ma­tycz­ny­mi przy­pra­wa­mi i ap­tecz­ny­mi mik­stu­ra­mi, prze­zna­czo­ny­mi do na­cie­ra­nia i za­wie­ra­ją­cy­mi spo­rą daw­kę spi­ry­tu­su. Ich oczy mia­ły tępy wy­raz oszo­ło­mie­nia, cha­rak­te­ry­stycz­ny dla lu­dzi ży­ją­cych pod go­łym nie­bem i źle od­ży­wio­nych.

– Dzień do­bry – bąk­nął za­sko­czo­ny Wy­att.

– Dla kogo do­bry, dla tego do­bry. To się jesz­cze oka­że – mruk­nął je­den z dra­bów. Dłu­gie, bia­łe jak śnieg, ale tłu­ste i po­tar­ga­ne wło­sy spa­da­ły mu na twarz spod wiel­kie­go ron­da znisz­czo­ne­go fil­co­we­go ka­pe­lu­sza. Na wi­docz­nej w pło­mie­niach ogni­ska bla­dej jak rybi brzuch twa­rzy wy­ra­sta­ła ogrom­na siwa bro­da, któ­rej po­zaz­dro­ścić mógł­by mu nie­je­den bi­blij­ny pro­rok. Ubra­ny był w czer­wo­ną weł­nia­ną ko­szu­lę, moc­no wy­świech­ta­ną i po­dar­te, dre­li­cho­we spodnie o nie­da­ją­cym się okre­ślić ko­lo­rze. – Le­piej zmia­taj stąd w pod­sko­kach, gnoj­ku, za­nim sta­nie ci się coś złe­go – do­dał, za­nió­sł­szy się gwał­tow­nym kasz­lem.

– To wol­ny kraj i mogę ro­bić, co mi się po­do­ba – za­pro­te­sto­wał Earp. – A wła­śnie mam ocho­tę tro­chę so­bie tu­taj po­stać.

– Jak cię kop­nę w dupę, to za­raz się prze­ko­nasz, co to za wol­ny kraj – po­wie­dział z groź­nym bły­skiem w oku wła­ści­ciel si­wej bro­dy. – Już cię tu nie ma!

– Zo­staw chło­pa­ka w spo­ko­ju, Fred – wtrą­cił się inny ob­dar­tus. Pa­trząc na twarz tego czło­wie­ka, trud­no było okre­ślić jego wiek. Szczu­pła osma­ga­na wia­trem i słoń­cem twarz po­kry­ta była zmarszcz­ka­mi, ale wiel­kie nie­bie­skie oczy mia­ły cie­pły, mło­dzień­czy blask. – Co, na­wia­łeś z domu? – zwró­cił się do Wy­at­ta.

– Tak się zło­ży­ło – przy­znał chło­piec.

– Wiem, mo­żesz da­lej nie mó­wić – uśmiech­nął się przy­jaź­nie jego obroń­ca, do któ­re­go po­zo­sta­li zwra­ca­li się per „Sock” (skar­pe­ta). – Oj­ciec pi­jak i roz­ra­bia­ka, mat­ka kur­wa, po­rzu­ci­ła cię jesz­cze w dzie­ciń­stwie, albo coś w tym ro­dza­ju. Zna­my te hi­sto­rie na pa­mięć.

– Moja mat­ka wca­le nie jest kur­wą – obu­rzył się Wy­att – a oj­ciec pi­ja­kiem. Oby­dwo­je to po­waż­ni i sza­no­wa­ni lu­dzie. Tata pro­wa­dzi sklep w mia­stecz­ku i jest sę­dzią po­ko­ju.

– No to co taki pa­ni­czyk jak ty, robi tu­taj sam o tej po­rze? – zdu­miał się włó­czy­kij o nie­bie­skich oczach.

– Jadę do Ot­tum­wa.

– Do Ot­tum­wa?

– Co w tym ta­kie­go dziw­ne­go? Ty­sią­ce lu­dzi po­dró­żu­ją każ­de­go roku do Ot­tum­wa.

– I w tym celu da­łeś nogę z domu?

– Chcę wstą­pić do woj­ska.

– Do woj­ska? – ob­dar­tus zro­bił taką minę, jak­by przed chwi­lą zo­ba­czył pin­gwi­na w ma­ry­nar­skiej czap­ce z pom­po­nem na gło­wie.

– Tak, do woj­ska – wy­ja­śnił z god­no­ścią Wy­att. – Nie wiem, czy pan sły­szał, ale wła­śnie za­czę­ła się woj­na.

– A ile ty masz lat, chłyst­ku, hę?

– Nie­dłu­go skoń­czę osiem­na­ście – gład­ko skła­mał Earp.

– Nie­dłu­go? – wy­ra­ził swą wąt­pli­wość włó­czę­ga. – Na moje oko za ja­kieś czte­ry, pięć lat.

– I co z tego? Pięć lat to też nie­dłu­go.

– Coś ci po­wiem, dur­niu – rzekł gniew­nie nie­bie­sko­oki, pod­no­sząc się ze swe­go miej­sca. – My­ślisz, że woj­na to taka za­ba­wa dla gów­nia­rzy, jak pod­cho­dy na po­dwór­ku? Ze za­bi­ja­nie lu­dzi jest tym sa­mym, co strze­la­nie do pu­szek po kon­ser­wach? Otóż nie. Woj­na wca­le nie jest ro­man­tycz­ną przy­go­dą. Naj­czę­ściej spro­wa­dza się do roz­bry­zga­nia wo­kół ludz­kie­go mię­sa i cie­czy. Do cier­pień, bólu i nie­szczę­ścia. Do te­le­gra­mów, któ­re otrzy­mu­ją ro­dzi­ce: pań­stwa syn po­legł na polu chwa­ły. Woj­na jest cho­ro­bą, jak ty­fus. Zmia­taj czym prę­dzej do domu, bo jak mi Bóg miły, za­raz ścią­gnę pa­sek i spra­wię ci ta­kie la­nie, że przez ty­dzień nie bę­dziesz mógł sia­dać.

– No wła­śnie – po­parł go si­wo­bro­dy. – Od po­cząt­ku mó­wi­łem, żeby stąd spier­da­lał.

Wo­bec zde­cy­do­wa­nej li­czeb­nej prze­wa­gi tram­pów, Wy­att ob­ró­cił się na pię­cie i bez sło­wa od­da­lił. Był to chy­ba je­dy­ny taki przy­pa­dek w ca­łym jego ży­ciu, w któ­rym od­dał pola prze­ciw­ni­ko­wi. Ale prze­cież miał do­pie­ro trzy­na­ście lat.

W jaki spo­sób mło­dy Earp do­tarł w koń­cu do Ot­tum­wa, rzecz­ne­go por­tu, w któ­rym dzia­łał punkt re­kru­ta­cyj­ny – nie jest ja­sne. W każ­dym ra­zie, kie­dy tyl­ko prze­kro­czył próg woj­sko­wej mi­sji, za­stał tam cze­ka­ją­ce­go nań ojca.

– No, na­resz­cie je­steś – przy­wi­tał go pan Ni­cho­las. – Wra­ca­my do domu.

Mina sza­now­ne­go ro­dzi­cie­la nie za­chę­ca­ła by­najm­niej do po­le­mik. Wy­att po­tul­nie schy­lił gło­wę i udał się wraz z nim w po­wrot­ną dro­gę.

– Od­wa­ga nie po­le­ga na no­sze­niu bro­ni – po­wie­dział w pew­nym mo­men­cie pan Earp.

– Ja­sne – zgo­dził się z nim Wy­att. – Trze­ba jesz­cze umieć z niej ko­rzy­stać.

– Głup­stwa ga­dasz – ofuk­nął go oj­ciec. – Od­wa­ga nie trzy­ma się że­la­za, lecz ser­ca.

– Mó­wisz zu­peł­nie jak ksiądz na nie­dziel­nym ka­za­niu, tato.

– I co z tego? – żach­nął się Ni­cho­las. – Uwa­żasz, że ksiądz nie może mó­wić mą­drze? Gdy­byś wię­cej uwa­gi po­świę­cał nie­dziel­nym ka­za­niom, mógł­byś się wie­le do­bre­go na­uczyć.

Ale ty wo­lisz ca­ły­mi dnia­mi uga­niać się z fu­zją za kró­li­ka­mi albo za­jeż­dżać na śmierć na­sze ko­nie.

– Nie­na­wi­dzę pra­cy na far­mie – wy­znał w od­ru­chu szcze­ro­ści chło­piec.

– Wy­att, Wy­att, co z cie­bie wy­ro­śnie? – po­ki­wał smut­no gło­wą sta­ry Earp.

– Nie wiem, tato, ale z pew­no­ścią nie rol­nik.

Cien­ki za­mglo­ny sierp księ­ży­ca wi­siał ni­sko na nie­bie, kie­dy obaj Ear­po­wie po­ja­wi­li się z po­wro­tem w Pel­la. Jego sre­brzy­sta, bla­da po­świa­ta nie roz­świe­tla­ła mro­ku. Po­bli­ski las cią­żył nad oko­li­cą swą gę­stą, nie­mal na­ma­cal­ną ciem­no­ścią. Nie­spo­dzie­wa­nie pan Ni­cho­las zwró­cił się do syna.

– Coś ci wy­znam, Wy­att – po­wie­dział. – Ja też nie lu­bię pra­cy na roli. Wca­le nie mu­sisz zo­stać far­me­rem. Ale póki co, mu­sisz po­móc mnie i mat­ce w pro­wa­dze­niu go­spo­dar­stwa. Twoi star­si bra­cia po­szli bro­nić po­pie­przo­nych po­my­słów Lin­col­na i wy­pię­li się na wszyst­ko, a młod­sze ro­dzeń­stwo trze­ba prze­cież ja­koś wy­ży­wić.

*

Wio­sną 1864 roku cier­pią­cy na strasz­li­wą cho­ro­bę Ni­cho­las Earp zno­wu za­pa­ko­wał cały ro­dzin­ny do­by­tek i ru­szył w dro­gę, tym ra­zem do Ka­li­for­nii. Po­dróż w ka­wal­ka­dzie kry­tych bre­zen­tem wo­zów była nie lada wy­czy­nem. Eks­tre­mal­ne ży­cie tra­pe­ra i nie­bez­pie­czeń­stwo ze stro­ny In­dian dla star­szych, za­pra­wio­nych w wo­jacz­ce Ear­pów nie były za­pew­ne ni­czym nad­zwy­czaj­nym. Jed­nak dla Wy­at­ta i dwóch jego młod­szych bra­ci, któ­rzy w ży­ciu nie wy­chy­li­li nosa poza rów­ni­ny Il­li­no­is, oka­za­ły się praw­dzi­wą szko­łą ży­cia. Po przy­by­ciu na miej­sce osie­dli­li się w miej­sco­wo­ści San Ber­nar­di­no, li­czą­cej so­bie wów­czas z górą dwa ty­sią­ce miesz­kań­ców, nie­mal dwu­krot­nie wię­cej niż le­żą­ce sześć­dzie­siąt mil na po­łu­dnie pu­eblo, zwa­ne Los An­ge­les.