Szeptem - Monika Sawicka - ebook

Szeptem ebook

Sawicka Monika

3,1

Opis

To sprawy tak ważne, że nie można ich przemilczeć, ale każde zbyt głośno wypowiedziane słowo sprawia nieopisany ból. „Szeptem” to przejmująca, wzruszająca i niezwykle intymna opowieść, można rzec: spowiedź kobiety, która ma przed sobą tylko jeden dzień życia. Smutna, bo tak ma na imię, zabiera Czytelnika w podróż do Przeszłości i Przyszłości, balansując na linie Teraźniejszości, która z każdą minutą staje się Przeszłością. W tym przedziwnym tańcu z czasem i przestrzenią odwiedza Niebo, Czyściec i Piekło. To książka o życiu pełnym tak bliskich Ci historii, że czytając poczujesz przenikające cię ciepło i chłód, radość i smutek, a może nawet strach. Zakończenie Cię zaskoczy, a Twoje życie nabierze nowego wymiaru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 166

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (7 ocen)
0
2
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MONIKA SAWICKA

SZEPTEM

© Monika Sawicka, 2010

ISBN 10 83-923909-6-2

ISBN 13 978-83-923909-6-1

Autor zdjęcia wykorzystanego do projektu okładki: Ewa Żylińska www.studioobrazu76.pl tel. 665437074

Projekt okładki: Tomasz Krzan www.a3m.pl

Korekta, skład i łamanie: Katarzyna Krzan www.e-bookowo.pl

Wydawca:

Wydawnictwo literackie „Magia słów” Monika Sawicka

Druk: Oficyna Wydawnicza „Read me” Warszawa, ul. Mińska 25 Drukarnia w Łodzi ul. Olechowska 83

Sprzedaż i dystrybucja: Hurtownia książek Platon Warszawa, ul. Kolejowa 19/21 oraz www.monikasawicka.pl

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Cytat i dedykacja

Największą chorobą naszych czasów jest samotność.

Matka Teresa z Kalkuty

Dedykuję tę książkę wszystkim, którzy czują się samotni, choć mam nadzieję, że tak naprawdę samotni nie są.

Przecież zawsze jest ktoś obok nas.

Opowiem Ci bajkę. Bajkę o Miłości.

Dawno, dawno temu, na oceanie istniała wyspa, którą zamieszkiwały emocje, uczucia oraz ludzkie cechy – takie jak: dobry humor, smutek, mądrość, duma, a wszystkich razem łączyła miłość.

Pewnego dnia mieszkańcy wyspy dowiedzieli się, że niedługo wyspa zatonie. Przygotowali swoje statki do wypłynięcia w morze, aby na zawsze opuścić wyspę. Tylko miłość postanowiła poczekać do ostatniej chwili.

Gdy pozostał jedynie maleńki skrawek lądu, miłość p oprosiła o pomoc.

Pierwsze podpłynęło bogactwo na swoim luksusowym jachcie. Miłość zapytała:

– Bogactwo, czy możesz mnie uratować?

– Niestety, nie. Pokład mam pełen złota, srebra i innych kosztowności. Nie ma tam już miejsca dla ciebie – odpowiedziało Bogactwo.

Druga podpłynęła Duma swoim ogromnym czteromasztowcem.

– Dumo, zabierz mnie ze sobą! – poprosiła Miłość.

– Niestety, nie mogę cię wziąć! Na moim statku wszystko jest uporządkowane, a ty mogłabyś mi to popsuć… – odpowiedziała Duma i z dumą podniosła piękne żagle.

Na zbutwiałej łódce podpłynął Smutek.

– Smutku, zabierz mnie ze sobą! – poprosiła Miłość.

– Och, Miłość, ja jestem tak strasznie smutny, że chcę pozostać sam – odrzekł Smutek i smutnie powiosłował w dal.

Dobry humor przepłynął obok Miłości nie zauważając jej, bo był tak rozbawiony, że nie usłyszał nawet wołania o pomoc.

Wydawało się, że Miłość zginie na zawsze w głębiach oceanu…

Nagle Miłość usłyszała:

– Chodź! Zabiorę cię ze sobą! – powiedział nieznajomy starzec.

Miłość była tak szczęśliwa i wdzięczna za uratowanie życia, że zapomniała zapytać, kim jest jej wybawca.

Jednak bardzo chciała się dowiedzieć, kim był tajemniczy starzec. Zwróciła się więc o poradę do Wiedzy.

– Powiedz mi, proszę, kto mnie uratował?

– To był Czas – odpowiedziała Wiedza.

– Czas? – zdziwiła się Miłość. – Dlaczego Czas mi pomógł?

– Tylko Czas rozumie, jak ważnym uczuciem w życiu każdego człowieka jest Miłość – odrzekła Wiedza.1

Dzisiaj jest ostatni dzień mojego życia. Nie pytaj, skąd to wiem. Nigdy nie zdarzyło Ci się wiedzieć, przeczuwać i nie umieć tego wytłumaczyć? Wiem i już. Nie skupiaj się na tym, bo umknie Ci to, co najważniejsze. Teraz i zawsze. A skoro już przy tym jestem, to muszę Ci powiedzieć, że to najczęściej popełniany przez człowieka błąd. Skupianie się na tym, co tak naprawdę nieistotne, a pomijanie rzeczy naprawdę ważnych. Spytasz – skąd ludzie mają wiedzieć, co ważne, a co, nie? Jak to, skąd? Są przecież ludźmi. A człowiek to istota doskonała. Może wszystko.

Kocham cię. Ileż to razy chciałaś to usłyszeć. A ile razy usłyszałaś? Zamknij na chwilę oczy, na dziesięć sekund i przypomnij sobie najpiękniejsze chwile w Twoim życiu. Jeśli dziesięć sekund to za mało, to znaczy, że niczego pięknego nie przeżyłaś. Ale nie martw się. Jak dotąd nie przeżyłaś, ale wszystko jeszcze przed Tobą.

Tak naprawdę, nieważne, jak mam na imię i kim jestem. Jestem trochę sobą i trochę Tobą. Jestem dobra i zła. Piękna i szpetna. Mądra i głupia. Zmieniam się w zależności od okoliczności, ale zawsze jestem sobą, jestem prawdziwa. Niczego nie udaję, bo nikt mnie tego nie nauczył. Szczerość nie raz prowadziła mnie ku zgubie. Nie raz kroiła duszę i serce na kawałki. Ale nigdy z niej nie zrezygnowałam, nawet wtedy, gdy nie było już czego kroić. A moje serce i dusza były jak wątroba Prometeusza.

Jestem męczennicą. Tak jak ty, nie zaprzeczaj. I to nasz wybór, bo gdybyśmy chciały, zostałybyśmy grzesznicami, ale nam się marzy aureola. Święta nie jestem, ale nawet święci, zanim ich beatyfikowano, mieli grzeszki na sumieniu.

Kim jestem? Człowiekiem czy Aniołem? Zresztą, czasami między jednym a drugim nie ma różnicy. Czasami… Prawie nigdy. Ale jednak, mimo wszystko, się zdarza.

„Oto Ja posyłam anioła przed tobą, aby cię strzegł w czasie twojej drogi i doprowadził cię do miejsca, które ci wyznaczyłem. Szanuj go i bądź uważny na jego słowa. Nie sprzeciwiaj się mu w niczym, gdyż nie przebaczy waszych przewinień, bo Imię Moje jest w nim.”

Księga Wyjścia 23: 20-22

Bóg dał każdej istocie ludzkiej, jaka kiedykolwiek istniała, Anioła Stróża, aby chronił ją przed złymi aniołami, które nazywa się diabłami lub demonami. Bóg stworzył ogromną ilość Aniołów, zanim stworzył ludzi. Przetestował ich, by zobaczyć, czy będą kochać Jego czy siebie samych. Lucyfer, który miał być najwspanialszym ze wszystkich aniołów, przewodził rewolcie przeciw Bogu, a podążyły za nim wszystkie inne dumne anioły czy demony, które zostały wydalone z nieba do piekła. Nie znajdowały się one właściwie w najwyższym Niebie, pozwolono im jedynie przebywać we wspaniałej obecności Boga, gdy zdały test wolnej woli. Nie wiemy, ilu z nich się zbuntowało, ale wierzymy, że była to mniejszość spośród stworzonych Aniołów. Dobre Anioły są po naszej stronie i bardzo nas kochają, a demony nienawidzą nas, chcą nas oszukać i skazać na wieczne potępienie w piekle razem z nimi. Anioły zostały wyposażone w ogromną wiedzę o Bogu, więc te, które Go odrzuciły, wiedziały dokładnie, co robią, dlatego też ich potępienie było sprawiedliwe i szybkie. Użyły swojej wolnej woli, by odrzucić Boga i chcą, byśmy zrobili to samo.2

Pewien człowiek chciał zobaczyć i niebo, i piekło. Pragnął tego z całego serca, ponieważ miał wątpliwości, czy istnieją, a jeśli tak, to czy naprawdę tak pięknie jest w jednym, jak strasznie w drugim.

Jak wiadomo, to, czego gorąco pragniemy staje się rzeczywistością i tak też było w tym przypadku.

Pewnego dnia pojawił się jego Anioł Stróż i powiedział:

– Chcę spełnić Twoje pragnienie, jesteś bowiem Człowiekiem i zasługujesz na to, aby Twoje marzenia się spełniały, zasługujesz na radość i szczęście.

I zapytał:

– Dokąd najpierw chcesz iść?

I Człowiek odpowiedział:

– Pokaż mi najpierw piekło!

I poszli.

Szli dość długo.

Krajobraz zmieniał się. W miarę, jak przybliżali się do celu stawał się coraz bardziej dziki i straszny. Sucha, spalona trawa, kikuty martwych drzew, spękana wyschnięta ziemia. Doszli wreszcie do pięknej zapewne kiedyś posiadłości. Zardzewiała, skrzypiąca brama poprowadziła ich do pięknego kiedyś ogrodu, gdzie zobaczyli zdziczałe, skarłowaciałe drzewa i zeschnięte, pokryte zgniłymi trawami kwiaty.

W ogrodzie stał piękny kiedyś dom. Obecnie miał pourywane okiennice, dziurawy dach, potłuczone szyby w oknach. Z domu tego dochodziły nieprzyjemne odgłosy: ktoś jęczał, ktoś głośno klął, ktoś komuś urągał.

I Człowiek zajrzał do wnętrza i zobaczył Ludzi, którzy siedzieli jeden obok drugiego przy suto zastawionym stole. W powietrzu unosił się zapach przeróżnych smakołyków.

Ale ludzie mieli przymocowane do rąk łyżki z bardzo długimi trzonkami i każda próba podania sobie do ust kęsa kończyła się niepowodzeniem. Ludzie ci byli głodni, spragnieni. Było im źle, kłócili się ze sobą, płakali nad swym losem.

– Dosyć! Zaprowadź mnie teraz do nieba – powiedział Człowiek do swego Anioła Stróża.

I poszli.

Im bardziej oddalali się od piekła, tym krajobraz coraz bardziej się zmieniał; stawał się coraz piękniejszy.

W miejsce wyschniętej trawy pojawiła się zielona, pachnąca łąka. Zamiast czarnych kikutów drzew zaszumiały nad nimi wspaniałe dęby, zielone brzozy, pachnące sosny.

Doszli wreszcie do wspaniałej, kutej z żelaza bramy, przez którą weszli do cudnego, kolorowego ogrodu. Drzewa przyjaźnie szumiały. Na klombach rosły kwiaty, które mieniły się wszystkimi kolorami tęczy.

Wypielęgnowana aleja zaprowadziła ich do pięknego, kolorowego domu, z którego dobiegały śmiechy, wesołe głosy, śpiew.

I Człowiek zajrzał do środka i zobaczył ludzi, którzy siedzieli jeden obok drugiego przy suto zastawionym stole.

W powietrzu unosił się zapach przeróżnych smakołyków, a ludzie mieli przywiązane do rąk łyżki z bardzo długimi trzonkami…

Ale nawet nie próbowali nimi sami jeść.

Nałożone na łyżki kęsy podawali swym towarzyszom. I tak, karmiąc się nawzajem, byli syci, zadowoleni, pełni miłości do wszystkiego, co ich otacza. A miłość ta sprawiała, że wszystko w ich otoczeniu było piękne, kolorowe, przepełnione ciepłem i miłością.

I Człowiek zrozumiał, że różnica pomiędzy niebem i piekłem jest i duża i niewielka zarazem. Wystarczy, bowiem rozejrzeć się dookoła, zobaczyć innych ludzi, otoczyć ich swą troską, podzielić się tym, czego mamy dość i przyjąć od nich to, czego nam brakuje.3

Jestem tu po to teraz z Tobą, żeby Ci to udowodnić.

Tą różnicę.

Czy ja też pójdę do Nieba? Za godzinę, dwie, czy może o północy? Niebo musi istnieć, bo Ziemia nie pachnie jak dom. To Peter Kreft. Ja nie jestem taka mądra. Nie jestem też dobra. A całe moje życie myślałam, że jestem dobrym człowiekiem. Myliłam się. Nie po raz pierwszy zresztą. A tu, masz, babo, placek! Okazało się, że żaden dobry ze mnie człowiek, tylko chory. Współuzależniony.

Jeśli bardzo chcesz mnie jakoś w myślach nazywać, mów mi Smutna. Bo taka właśnie jestem. Na drugie mam Samotna. Kto by pomyślał? Sukces. Sława. Pieniądze. Z tym raczej się kojarzę, a nie z depresją i smutkiem. A ja cała jestem smutkiem. Znasz ten stan, prawda? Kiedy smutek wypełnia Cię od czubków palców do czubka głowy, łzy napływają do oczu i występują z brzegów dolnych powiek zalewając policzki, zostawiając niewidoczny dla innych, ale tak naprawdę krwawy ślad, wdzierają się do ust i zaczynasz czuć ich metaliczny smak. Jak Matka Boska płaczesz krwią. Ja tak mam.

Patrzę na swoje dłonie i widzę rany na wewnętrznej ich stronie. Otwarte rany ciemne od czerwieni. Jestem naznaczona. Stygmaty na moim ciele nie pozwalają zapomnieć. Zaciskam zęby, żeby szloch nie wyrwał się z gardła, żeby przypadkiem ktoś nie usłyszał. Duszę się w tym płaczu. Czasem, tak jak stoję, w piżamie lub koszuli, nie zamykając za sobą drzwi, wybiegam z domu i biegnę do lasu. Nie. Nie zatrzymujcie mnie. Nie pytajcie, czy coś się stało, bo będę musiała powiedzieć prawdę. Pozwólcie biec, pędzić przed siebie, przecież w końcu się zatrzymam. Gdy mi braknie tchu, stanę zdyszana na polanie, sama, tylko ja i sosny, i gdy serce wyrówna rytm, mój dławiony dotąd krzyk, rozedrze ciszę, padnę na kolana i, zatapiając dłonie we włosach, ucichnę. Odpocznę. Może nawet zasnę zmęczona. A potem wstanę i nawet nie otrzepując się z trawy, wrócę do domu. Wariatka z twarzą mokrą od łez, włosami zlepionymi od potu, bosa.

Masz tak czasami? Uciekasz? Choćby w myślach? Jesteś mną, a ja jestem Tobą. I chciałam być kochana tak, jak ty. A jak już dostałam tą miłość, miłość tak piękną i wielką, jak tylko można sobie wyobrazić, nie umiałam jej przyjąć. Nie wiedziałam, co z nią zrobić. Opowiem Ci o niej. Opowiem Ci o Tobie.

Mam mało czasu. Dzisiaj umrę, ale mam nadzieję. Ciągle mam nadzieję. Że zdążę. Że Ty zdążysz. Posłuchaj tej opowieścią

Smutna była szczęśliwa. Nareszcie szczęśliwa. Ileż to razy kłócili się o jej smutne oczy, o to, że ciągle płacze. Że wszystko widzi w czarnych kolorach.

– Na co tak patrzysz? – pytał, gdy przyłapał ją na wpatrywaniu się w lusterko.

– Szukam go. Patrzę, czy jest.

– Nie szukaj. Nie patrz, czy jest, ale patrz, czy go nie ma – odpowiadał spokojnie.

I Smutna naprawdę uwierzyła, że także i ona może być szczęśliwa. Tak bezgranicznie, bezwarunkowo.

Wierzyła do wtorku, do 15.35. Wtedy właśnie odebrała wyniki cytologii. W uszach brzmiał jeszcze głos lekarza:

– Cytologię trzeba robić co roku… Pięć tysięcy kobiet rocznie umiera w Polsce na raka szyjki macicy. Naprawdę mi przykro…

Smutna musiała pobyć sama ze sobą. Usiadła na dopiero co pomalowanej przez wiosnę trawie, otworzyła szeroko oczy, ale szybko je zamknęła, bo kwietniowe słońce było wyjątkowo ostre.

Wyłączyła telefon i otworzyła album ze wspomnieniami. Nasze wspomnienia są jak albumy ze zdjęciami, możemy je przeglądać i ożywiać, kiedy tylko chcemy – zawsze powtarzała.

Przymknęła powieki i zaczęła ożywiać wspomnienia. Uśmiechała się do nich. Mimo smutku, który postanowił w niej zamieszkać tak dawno temu, że już nawet nie pamięta, kiedy.

Myślała o Nim. On. Ten, którego nie miała prawa pokochać i który nie miał prawa pokochać jej.

Zabawne. W miłości nie ma ani praw, ani obowiązków. Ona nie rządzi się żadnymi prawami. Miłość to miłość. Po prostu jest. Bez definicji, jak napisał Coehlo. Kochaj i nie pytaj o zbyt wiele. Po prostu kochaj. No to pokochała. I pozwoliła jemu, by pokochał ją.

Ale nie była to łatwa miłość. Bo Smutna była inna, wyjątkowa. Po prostu była smutna.

– Co robię źle, że nie jesteś ze mną szczęśliwa?

– Wszystko robisz dobrze. To moja wina. Ja nie umiem, nie potrafię. Nie wiem, jak to jest być szczęśliwym człowiekiem, szczęśliwą kobietą. Staram się. Tych starań wystarcza na dwa, trzy dni. A później dzieje się coś, drobiazg, i znowu przestaję wierzyć. Znowu wraca smutek.

– Nie, kochanie. Ten smutek cię nie opuszcza. Znalazł sobie miejsce w twoich oczach. Takimi właśnie, smutnymi, zgaszonymi oczami spoglądasz na świat. Takim go widzisz. Bo chcesz.

– Naprawdę myślisz, że chcę? Czy ktokolwiek może tego chcieć?

– Dopóki ciebie nie poznałem, myślałem, że nie. Że ludzie chcą być szczęśliwi. Że to priorytet, że do tego dążą od narodzin, aż do śmierci. Ale ty jesteś inna.

– Pamiętasz, powiedziałam ci to tamtej nocy, rozmawialiśmy do rana, poszliśmy spać, gdy kogut zaczął piać.

– Pamiętam. Ale przede wszystkim pamiętam, że tego dnia się w tobie zakochałem. Pokochałem cię w chwili, gdy przechodziliśmy przez ulicę, a ty powstrzymałaś mnie, blokując ręką, gdy chciałem przejść przed nadjeżdżającym samochodem. Wiesz, co wtedy poczułem, pomyślałem?

– Że nie chcę, żebyś przechodził, bo to niebezpieczne?

– Mniej więcej, ale dla mnie znaczyło to dużo więcej. Nie chcesz, żebym przechodził, bo z niewiadomego mi powodu troszczysz się o mnie. Zależy ci. Martwisz się. Po raz pierwszy w życiu ktoś, poza moją matką, martwił się o mnie.

– Nie wyolbrzymiaj tak tego. To normalny gest, taki zwyczajny. Jesteś człowiekiem. Jestem z tobą. To naturalne, że się troszczę. Ale zanim założysz mi aureolę, muszę ci powiedzieć, że gdybyś był całkiem obcy, zrobiłabym to samo.

Spojrzał z ogromnym zdziwieniem, tak jakby ujrzał mnie po raz pierwszy, a ja w dodatku miałabym na sobie zielony kostium ufoludka i antenki zamiast uszu.

– Ty naprawdę nie rozumiesz?

– Szczerze, to nie bardzo.

Antenki chyba mi się wydłużyły, ewentualnie zaczęłam świecić, bo zdumienie na jego twarzy wymalowało się niczym na obrazie Matejki.

– Właśnie chodzi o to, że tym bardziej, gdybym był całkiem dla ciebie obcy, nie spodziewałbym się tego, że komukolwiek może zależeć, żebym został przy życiu.

– No, proszę cię… nie zrobiłam niczego nadzwyczajnego. Ot, ludzki odruch.

– Ludzki! Właśnie. Dotąd nikt nie traktował mnie jak człowieka. Moje życie nie miało znaczenia. A ty wtedy uświadomiłaś mi, że może mieć. Dla ciebie. Nie, nie, że może mieć, ale że już ma.

– Przerażasz mnie. Świat tutaj, ludzie, nie mogą być aż tacy okrutni.

– Świat i ludzie są okrutni. I ty to wiesz. Gdyby było inaczej, nie miałabyś takich smutnych oczu.

– Nieprawda. Nie zgadzam się. A moje oczy są moje. I to mój prywatny smutek, osobisty. Bez globalizacji, wiesz? Moje oczy są moje, mój smutek jest mój, nie unijny, nie światowy, nie międzykontynentalny. Nawet nie europejski. Jest mój, prywatny.

– I co, nie umiesz już bez niego żyć? Po co ci on w ogóle potrzebny, do czego? Przestań się wreszcie nim upajać, delektować, napawać. Pozbądź się go.

– Jestem lepszym człowiekiem. Smutek wzbogaca.

– Jesteś dobrym człowiekiem. Najlepszym, jakiego znam. Masz w sobie wszystko, co najwartościowsze. Z tym smutkiem, czy bez niego. Nie potrzebujesz go, sama w sobie jesteś dobra. Taka się urodziłaś.

– Każdy człowiek rodzi się dobry. Wierzę w to.

– Widzisz, potrafisz uwierzyć we wszystko, nawet w to, że można zresocjalizować Bin Ladena, a nie możesz uwierzyć w to, że potrafisz być szczęśliwa, że nie każdy związek kończy się rozstaniem, że są porządni faceci?

– Ależ ja w to wierzę. I nie rozstanie mnie przeraża, lecz to, że każde, nawet najsilniejsze uczucie, największa miłość, kiedyś umiera.

– Nie zgadzam się. To zależy wyłącznie od dwojga ludzi.

– Gdyby tak było, byłabym najszczęśliwszym człowiekiem w kosmosie. Ale tak nie jest. Nie mamy wpływu na emocje.

– Dawno nie słyszałem niczego bardziej głupiego.

– A dla mnie arogancją jest wierzyć, że mamy wpływ na uczucia. Bo uczucia to czysta chemia. Masz na nią wpływ? Bo ja nie… Nie mogę wygenerować nowej dawki fenyloetylo-aminy, kiedy miłość umrze. Nie sprawię, że zmartwychwstanie. Ona się już nie odrodzi na nowo. Przyjdzie nowa. Ale tamtej już nie będzie. I to mnie smuci najbardziej. To mnie powstrzymuje…

– Przed daniem mi szansy?

– Szansy? Na co? Na coś, co i tak skończy się niepowodzeniem? Ja tak nie chcę.

– A czego chcesz?

– Kochać wiecznie, nieprzerwanie, niezmiennie. Wciąż z taką samą siłą. I chcę być tak kochana.

– Ja ciebie tak kocham i ty kochasz tak mnie.

– Wiem. Czuję. Widzę. Ale kochamy się dzisiaj. Kochaliśmy się wczoraj. I pewnie będziemy kochali się jutro. Ale nie wiecznie.

– A czym jest dla ciebie wieczność?

– Gwarancją bezpieczeństwa niezmienności tego, co dla mnie najważniejsze.

– Jeśli to dla ciebie najważniejsze, dlaczego to odrzucasz?

– Bo nie mam gwarancji.

– Co mam zrobić, powiedzieć, żebyś zaufała, uwierzyła?

– Przecież ja ci wierzę. Wierzę w to, że mnie kochasz tak, jak nikt nigdy wcześniej mnie nie kochał. Wierzę, że mnie kochasz, gdy to mówisz. Ale zbyt dużo wiem o miłości, by nie przewidzieć, co będzie dalej.

– A musisz koniecznie nad tym się zastanawiać? Nie możesz po prostu popłynąć z nurtem rzeki, tylko idziesz pod prąd? Co z tego masz? Czy chodzi o to, że tak bardzo kochasz ten swój smutek, że musisz go w sobie pielęgnować?

– Nie chcę go pielęgnować i uwierz, że gdybym umiała być szczęśliwa, byłabym. Może szczęście nie jest dla mnie? Co mam z tego, że wolę zrezygnować? Nie wiem, pewnie nic. Ale za to wiem, czego nie będę miała. Bólu i łez, gdy pewnego dnia otworzę oczy, spojrzę na ciebie, śpiącego obok i uświadomię sobie, że już cię nie kocham.

– Jednak potrafisz być okrutna.

– Ale jeszcze bardziej boję się chwili, w której ty otworzysz oczy, spojrzysz na mnie i uświadomisz sobie, że już mnie nie kochasz. I nie znajdziesz dość siły w sobie, by mi o tym powiedzieć. I będziemy żyć dalej, już nie ze sobą, lecz obok siebie, bez miłości, bez odwagi, by to przerwać.

– A czy ta miłość, po tych wszystkich wspólnych pięknych latach, będzie nam potrzebna? Czy tylko ona jest tym, co powoduje, że ludzie wciąż są ze sobą, starzeją się razem?

– A twoim zdaniem, co, poza miłością, spaja związek?

– Nie, co, tylko, kto. Ludzie. Po prostu ludzie. Ty i ja. Wszystko, co w nas najlepsze. I nasza mądrość.

– No, tak. Bo miłość to szaleństwo, głupota. Nie ma nic wspólnego z mądrością. Ze zdrowym rozsądkiem. Po raz pierwszy się z tobą zgadzam.

– Widzisz, nareszcie jakiś progres. Możemy rozmawiać o tym do końca życia. Ale szkoda czasu. Po prostu żyjmy tak, jak czujemy, a nie tak, jak mówią o tym inni.

Żyjmy… Już umiała. Przestała się zastanawiać, rozmyślać. Żyła chwilą, tym, co przynosił nowy dzień.

– Zaczekaj, muszę spojrzeć, coś tu masz – powiedział, obejmując ją mocno w pasie.

– Gdzie? Co się stało?

– Chyba coś ci do oka wpadło, niech zobaczę, nie ruszaj się – poprosił i zajrzał w źrenicę.

– I co, i co? Mam tam coś? – Niecierpliwiła się smutna.

– Eee, nie. Myślałem, że widzę trochę pałętającego się smutku w lewym oku, ale na szczęście to fałszywy alarm.

– No, nie, czego to ty nie wymyślisz, żeby się do mnie podstępnie przytulić – odparła Smutna ze śmiechem. – Jesteś niesamowity – dodała, całując go w usta.

– No, trudno, co zrobisz. Mam to od dziecka.

Smutna zamknęła album ze zdjęciami. Wstała z trawnika i wolno szła w stronę domu. Włączyła telefon. Odsłuchała wiadomość od niego. Czekał już na nią, taki szczęśliwy, pełen nadziei na to, że przyniesie mu dobre wieści, że udało się, że będą mieli to upragnione dziecko.

Przecież właśnie po to poszła do lekarza. Żeby się upewnić.

Zadzwoniła do drzwi, bo chyba zgubiła w parku klucze. Otworzył jej i gdy ją ujrzał, uśmiech rozjaśnił mu twarz. I zaraz zgasł.

– Czekaj, czekaj, coś ci wpadło do oka – powiedział i objął ją w pasie, mocno do siebie przyciągając. – Ale nic nie szkodzi. Zaraz ten smutek wyrzucimy. Nie udało się tym razem, uda się następnym.

Wtuliła się w niego mocno. To go zaniepokoiło. Nigdy wcześniej nie było w jej oczach aż tak dużo smutku, jak dziś.

Powiedziała mu. Nie ma dziecka. Jest rak.

Pierwszy raz w życiu zobaczyła, że on też wie, co to strach.

Usłyszała, jak szepcze:

– Są w życiu człowieka takie chwile, gdy ból jest tak wielki, że nie ma się gdzie skryć…

Słyszałaś o Marylin Monroe? Na pewno tak. Ale czy wiesz, że przed nakręceniem każdej sceny siedziała zamknięta w garderobie targana dreszczami strachu, wypełniona tremą po brzegi, tak jak brakiem wiary w siebie, który wypełniał ją całą? Bała się, że jest niedoskonała, że jest beznadziejna, taka zwyczajna, nijaka. A gdy już wyszła z garderoby i stawała przed kamerą, przemieniała się z larwy w motyla. Ale czy wiedziałaś, że kiedy już była wielką gwiazdą, wyjechała z Hollywood do Nowego Jorku i zaczęła uczęszczać do szkoły Lee Strasberga, by uczyć się aktorstwa metodą Stanisławskiego?

Metoda Stanisławskiego odkrywała nowe środki techniki aktorskiej oparte na realizmie psychologicznym postaci. Stanisławski angażował w grę cały organizm — w przeciwieństwie do Diderota, uważał, że umysł i ciało współgrają dzięki podświadomości (sprzeciwiał się teorii umysłu kierującego ciałem). Uważał, że Świadome oddziałuje na podświadomość i to było jednym z jego podstawowych haseł. Uważał za podstawę do gry tak zwane okoliczności założone, w których skład wchodzi między innymi zadanie główne. Są to okoliczności scenariuszowe, jak również historyczne, oraz konsekwencje wynikające z decyzji reżysera, czy wizji scenografa, które po wnikliwej analizie psychologicznej tworzą schemat stworzenia postaci aktorskiej. Zadanie założone jest głównym zadaniem danej postaci w założeniu scenariusza, natomiast podczas poszczególnych scen dzieli się na zadania poboczne. Stanisławski nakazywał aktorowi czerpać z punktów odniesień własnych, to jest zapisu przeżyć wewnętrznych, wspomnień itp. Zaczyna się od tego, że aktor potrafi wyobrazić sobie wszystko cieleśnie. Wyobraża sobie, co by się stało, gdyby znalazł się w takiej sytuacji. Aktor powinien być w każdej chwili gotowy na odbieranie bodźców, a co za tym idzie, na dokonanie improwizacji. Na grę aktora wpływa również gra jego partnera i dostarczane przez niego bodźce. Wyobraźnia, obserwacja i własne przeżycie. Czyli to, na czym, według Stanisławskiego, powinni opierać się aktorzy.

„Należy kochać Teatr w sobie, a nie siebie w Teatrze” – mawiał Stanisławski. A ja Ci powiem coś nieco innego: należy przede wszystkim kochać Życie w sobie, a nie tylko siebie w Życiu. Tylko wtedy będziesz szczęśliwa.

Marylin zrozumiała to zbyt późno. Ale Ty wciąż masz szansę.

Boże Ty mój, gdzie jesteś? Słyszysz mnie? Usłysz. Jestem jak Marylin. Ludzie nadali mi trzecie imię – Szczęśliwa. Nie wiem. Sama nie wiem. Nic już nie wiem. Czasami przychodzi mi do głowy taka myśl, że może coś znaczę, że jestem ważna, że ktoś mnie potrzebuje. Ale tylko wtedy, gdy dostaję taki list:

„Kilka lat temu, podczas rozmowy z Bardzo Mądrą Kobietą usłyszałam te oto słowa: »nawet, jeżeli żyjąc tracimy życie nie musimy robić tego idiotycznie, nerwowo i głupio. Ważne, aby czasami przystanąć. To chwila dla nas, nadwraż-liwców tak ważna i potrzebna, jak dla innych obiad w najlepszej restauracji.«

A to, co Pani myśli i tworzy jest często deserem, ale tylko dla arystokratycznych podniebień. Po naszym ostatnim spotkaniu nie trudno zauważyć, że jest ich przynajmniej czterdzieści:) – Pani Ł. ze swoimi uczniami, podbudowane rozmową kobiety, kilku nawróconych światopoglądowo mężczyzn;).

Kontemplacja kawałka Pani wewnętrznej rzeczywistości, jakże subtelnej, całej z półtonów utkanej, choć na chwilę wybudziła nas z otępienia towarzyszącego pogoni za codziennością, uświadomiła jej wielowymiarowość, efemerycz-ność, a także wyjątkowość każdej chwili."4

Płaczę. Krople łez zmywają szminkę.

Jestem ofiarą efektu lustrzanego odbicia. Być może Ty też, nadal. Powtarzam — nie ma powodów do obaw. Wszystko Ci wyjaśnię. Wciąż masz szansę.

Wiesz, jakie mam wspomnienia z dzieciństwa? Nie widzę roześmianej dziewczynki siedzącej tatusiowi na kolanach. Nie widzę szczęśliwej nastolatki z nadzieją patrzącej w przyszłość. Wiesz, co widzę? Widzę płaczącą dwunastolatkę, która biegnie za pijanym ojcem goniącym matkę i chwyta obiema dłońmi za tasak, którym on się na tę matkę zamierza.

Zbyt późno zdałam sobie sprawę, że jestem chora. Współuzależniona. Uświadomiłam sobie to dopiero, gdy moje własne małżeństwo okazało się katastrofą. I wtedy właśnie dowiedziałam się o czymś, co w psychologii nazywa się lustrzanym odbiciem lub po prostu współuzależnieniem. To choroba. Ciężka, ale uleczalna, jej początki związane są ze wzrastaniem w rodzinach dysfunkcjonalnych. Dzieci w nich żyjące narażone są na nadużycia fizyczne, seksualne, emocjonalne, intelektualne i duchowe. Zaistniałe, uszkadzają ich osobowość, system granic psychologicznych, sferę uczuć. Osoby współuzależnione, takie jak ja, musiały być wychowywane w klimacie niedostatecznej opiekuńczości, z częstymi przejawami nadużyć fizycznych, bądź moralnych. Moja mama kochała i kocha mnie nad życie, a mimo wszystko czułam niedosyt. Bo rodzina to ojciec i matka. Dlatego dzieci, takie jak ja, wykazują tendencję do skrajnego zaniżania lub zawyżania własnej wartości, są zewnątrz sterowne. Mają trudności w wytyczaniu psychologicznych granic zewnętrznych, jak i wewnętrznych. Możliwy jest też u nich całkowity brak granic lub przeciwnie, granice mają charakter nieprzepuszczalnych murów wznoszonych ze strachu, gniewu i złości. Często obserwuje się gwałtowne przechodzenie od całkowitej przepuszczalności do murów i odwrotnie. W obydwu wypadkach jest to wynik braku satysfakcji życiowej. Współuzależnienie jest upośledzeniem dojrzałości spowodowanym urazem z dzieciństwa. Osoby współuzależnione są niedojrzałe lub dziecinne w takim stopniu, że przeszkadza im to w życiu. Cechują je: opiekuńczość, poczucie niskiej wartość, tłumienie emocji i myśli, obsesje, kontrolowanie, zaprzeczanie, uzależnianie się od innych, trudności w porozumiewaniu się, rozmyte granice tolerancji, brak zaufania do siebie i innych, częste doświadczanie złości w stosunku do innych i do siebie, problemy seksualne. Boże mój, jak dobrze to znam.

I modlę się, żeby Ciebie nie spotkało to, co mnie… Być może już to znasz, ale nie wiedziałaś, że to o mnie.

1 Przypowieść. Autor nieznany.

2– www.trinity.la/angelpl.htm

3 Przypowieść, Autor nieznany.

4ł Maria Dąbrowska, dyrektorka Biblioteki w Człuchowie.

AKT I DAWNO TEMU…

„Zgwałcenie – w szerokim tego słowa znaczeniu jest to zmuszenie drugiej osoby do obcowania płciowego, poddania się innej czynności seksualnej lub wykonania takiej czynności: przy użyciu przemocy, groźby bezprawnej lub podstępu (przestępstwa z art. 197 K.k.) przy wykorzystaniu bezradności lub wynikających z upośledzenia umysłowego lub choroby psychicznej braku zdolności tej osoby do rozpoznania znaczenia czynu lub pokierowania swoim postępowaniem (przestępstwo z art. 198 K.k.) przez nadużycie stosunku zależności lub wykorzystanie krytycznego położenia tej osoby (przestępstwa z art. 199 § 1 i 2 K.k.).”

Pierwszy raz…

Opowiem Ci pewną historię. Powiem Ci to tylko teraz i więcej nie pytaj mnie o to, dobrze? I nie przerywaj mi, proszę, bo jeśli to zrobisz stracę odwagę. Próbuję nauczyć się wybaczania. Ale słabo mi idzie. Zostałam zgwałcona. Trzy razy. Bardzo dawno temu. Raz, kiedy miałam piętnaście lat. Drugi, rok później. I trzeci raz, gdy skończyłam siedemnaście lat. Dwa razy udało mi się uniknąć gwałtu. Chodziłam do podstawówki. Ostatnia klasa. W domu wczasowym, w którym zatrzymali się moi rodzice, nudno było przeokro pnie.

Sami emeryci i renciści. Z tych nudów wyspecjalizowałam się w grze w ping ponga. Myślałam, że te dwa tygodnie będą dla mnie jak prawdziwa szkoła przetrwania. Aż tu nagle, następnego dnia pojawił się ON. Cud nad Wisłą. Banderas lat siedemdziesiątych. Zatkało mnie, jak wkroczył na stołówkę. Kawałek bułki stanął mi w gardle, gdy podszedł do naszego stolika i zapytał, czy może się przysiąść. Mama łaskawie kiwnęła głową i się Banderas przysiadł. Zakochałam się w nim między kanapką z salcesonem (wtedy prawdziwy rarytas) a sałatką jarzynową. Wszystkie panie poprawiały fryzury, gdy pojawiał się na horyzoncie, podnosiły biusty i wciągały brzuchy. Nawet te mocno dojrzałe dyskretnie sprawdzały, czy im się coś nie przesunęło: peruka lub względnie proteza zębowa. A Banderas uprzejmie się do nich uśmiechał, a za mną łaził jak cień. Był miły, czarujący, wyrozumiały dla problemów trapiących zbuntowaną nastolatkę. Pocieszał, komplementował, opowiadał świńskie dowcipy. Po trzech dniach byłam gotowa zrobić sobie operację powiększającą biust. Po czterech, oddałam mu całe kieszonkowe. Piątego dnia chciałam za niego wyjść za mąż. Szóstego… No właśnie. I co z tego, że był o dwadzieścia lat starszy? Ale to w końcu Banderas… Zaczął niewinnie. Od pocałunku. Poprzez małe macanko. Przyszedł, kiedy mama razem z resztą zaprzyjaźnionych wczasowiczek poszła na polowanie. Na dancing, znaczy się. Spałam już. Otworzyłam drzwi, bo myślałam, że to mama wraca nieukontentowana z imprezy. A w drzwiach stoi Antonio. Brylantyna na czarnych włosach, jasnobeżowy sweterek, podkreślający jego śniadą cerę, w korytarzu unosi się zapach Brutala. Prawie padłam od tego smrodu. Przesadził lekko. Ale nic. Dobrze wychowana jestem. A dzisiaj powiedziałabym mojej córce, że w takich sytuacjach należy delikwenta zmiażdżyć drzwiami. Ja go wpuściłam. Bo on taki wyrozumiały i czuły, i mądry. No i do tego Banderas. I niby nic się nie stało. Zaraz umrę. NIC SIĘ NIE STAŁO. Nie wierzę, że to powiedziałam. Naprawdę to powiedziałam? Aha. On usiadł na brzegu łóżka. I nawet nie wiem, kiedy, wsadził mi do środka pół ręki. Już nie mogę. I to prześcieradło. Białe. A na nim spore plamki. Krew. Moja krew. Na jego palcach. Przerwał mi błonę dziewiczą. Zdeflorował. Przerażenie w jego oczach wydawało się być szczere. Patrzył na mnie z takim strachem, jak patrzymy na grzyb unoszący się po wybuchu bomby atomowej. Bał się, ale to ja zostałam skażona. Przeżyję, ale ta choroba też jest nieuleczalna. Uciekał szybciej, niż nasi ministrowie, a rano go już nie było. Wszystkie panie opłakiwały Banderasa, a ja opłakiwałam swoją cnotę, której mnie pozbawił w tak niewyszukany sposób. Obrzydliwie po prostu. Wlazł bez pukania, wsadził we mnie tę wy-manikiurowaną łapę i zostawił mi ślad w psychice do końca życia. Ja do dziś pamiętam, jak on się nazywał. Imię i nazwisko. Skąd był, też pamiętam. Twarz, sylwetkę. Sposób, w jaki się poruszał. Jak pachniał. Śmierdział raczej. Brutalem w proporcjach: pół butelki na jeden sweterek. Mógł go używać zamiast eteru. Skutek prawie ten sam. Nie powiedziałam nikomu. Nie było sensu.

Drugi raz…

Nie, nie chcę o tym mówić. Jeszcze nie teraz.

Trzeci…