Szczyty. Podróż w Himalaje - Erika Fatland - ebook

Szczyty. Podróż w Himalaje ebook

Erika Fatland

3,5

Opis

Himalaje – łańcuch górski biegnący przez tereny pięciu państw pełnych kontrastów. Tutaj wielkie światowe religie – islam, buddyzm, hinduizm – mieszają się z prastarymi wierzeniami i szamanizmem. W ukrytych dolinach można usłyszeć niezliczone języki i podziwiać najróżniejsze kultury, nowoczesność zderza się z tradycją, a wielkie mocarstwa walczą o swoje wpływy. Erika Fatland, podążając szlakiem wyznaczonym przez najwyższe na świecie pasmo górskie, relacjonuje swoją wyprawę i przygląda się życiu rdzennych mieszkańców Himalajów. Zabiera nas w podróż na oszałamiających wysokościach, przez zapierające dech w piersiach krajobrazy oraz dramatyczną i tajemniczą historię. Filarem tej książki są historie napotkanych po drodze osób. Z połączenia niesamowitej umiejętność autorki do nawiązywania relacji z ludźmi i snucia opowieści powstał reportaż, od którego nie sposób się oderwać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 808

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Høyt – en reise i Himalaya

Copyright © 2020 by Erika Fatland

Published by agreement with Copenhagen Literary Agency ApS, Copenhagen.

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Maria Gołębiewska-Bijak

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt okładki: Terese Moe Leiner

Zdjęcia na okładce i zdjęcia wewnątrz książki: Erika Fatland

Adaptacja okładki: Marcin Słociński / monikaimarcin.com

Zdjęcie autorki: © Tine Poppe

Zdjęcia zamieszczone w książce: © Erika Fatland

Mapy: © Audun Skjervøy, Språksmia AS

Redakcja: Krystyna Podhajska

Korekta: Marta Chmarzyńska, Izabela Sieranc, Iwona Wyrwisz

This translation has been published with the financial support of NORLA –

Norwegian Literature Abroad.

Publikacja tej książki była możliwa dzięki finansowemu wsparciu NORLA –

Norwegian Literature Abroad.

ISBN: 978-83-8230-243-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.postfactum.com.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

Moim fantastycznym Dziadkom:

Solfridzie Grønnestad

i Erikowi „Bessen” Grønnestadowi († 2019)

oraz

Ragnhildzie Fatland

i Olemu Fatlandowi († 2020)

poświęcam

Zły omen

O świcie napustynnej równinie (4750 m n.p.m.) roiło się od Tybetańczyków ogarniętych świątecznym nastrojem. W rozrzedzonym powietrzu kręciły piruety lekkie płatki śniegu. Pośrodku równiny stał maszt nachylony pod niewielkim kątem, wsparty na palach i owinięty skórami jaków oraz kolorowymi flagami modlitewnymi. Miał ponad dwadzieścia pięć metrów długości i był najwyższym masztem flagowym w Tybecie. Wokół grubego pnia umocowano długie, wytrzymałe liny, które starannie ułożone spoczywały na ziemi w oczekiwaniu na „palowników”. Dwie ciężarówki gotowe do ich wsparcia nie pasowały do obrazu uroczystości.

Zgromadził się wielotysięczny tłum; ludzie podróżowali przez wiele dni, przecinając cały płaskowyż, żeby dotrzeć do tej najświętszej góry w połowie najświętszego miesiąca – saga dawa. Buddyści wierzą, że wszystkie działania, czy to dobre, czy złe, które przedsięwezmą w tym miesiącu, dziesięciokrotnie zyskują na mocy. W tym zaś dniu, najświętszym ze wszystkich piętnastym dniu saga dawa, w którym Budda się narodził i w którym osiągnął nirwanę, moc ta wzrasta stukrotnie.

Pielgrzymujące kobiety miały na sobie ręcznie tkane wełniane spódnice i jedwabne bluzki obwieszone ciężkimi srebrnymi ozdobami; mężczyźni byli ubrani w futrzane lub jedwabne płaszcze do kolan i wielkie kapelusze. Staranne fryzury i kolorowe stroje zdradzały, z jakiego miejsca w Tybecie pochodzili i jak daleką odbyli podróż. Ale najbardziej imponowała nie długość samej podróży, lecz fakt, że udało się im zdobyć wszystkie potrzebne pozwolenia, niemało pieczątek i podpisów niezbędnych do przekroczenia licznych niewidocznych granic dystryktów i przejścia wielu posterunków kontrolnych, żeby być właśnie tutaj właśnie tego ranka, gdy w powietrzu unosiły się lekkie płatki śniegu. Władze chińskie obawiają się głębokiej religijności Tybetańczyków, bo nie mają nad nią żadnej kontroli. Zwłaszcza zaś obawiają się takich wydarzeń jak to, gdy wierni z peryferyjnych wiosek zbierają się w tysięczną masę.

Dlatego zapewniono silną obstawę. Wyposażone w pałki i tarcze grupki policjantów z prewencji – z ochraniaczami na kolanach, w hełmach i kamizelkach kuloodpornych – maszerowały obok dzieci i flag modlitewnych. Przy świątynce na szczycie łańcucha wzgórz tuż nad równiną surowi i zimni policjanci pilnowali, by w kolejce pielgrzymów, oczekujących na błogosławieństwo mnichów, wszystko odbywało się w porządku, by nikt się nie wpychał, by nikt zbyt długo nie rozmawiał z mnichem, by był przepływ, ruch i zadowalający postęp. Mnisi siedzieli długim rzędem odziani w czerwone i żółte szaty oraz wielkie kapelusze; uderzali w bębenki, dęli w rogi albo pochylali się nad rękopisami, coś półgłosem uroczyście objawiając.

W dole na równinie tłum powoli okrążał pochylony maszt; z młynkami lub sznurami modlitewnymi w dłoniach mamrotano najświętszą mantrę: om mani padme hum, om mani padme hum. Starzy i młodzi padali na ziemię, wyciągali w modlitwie ręce nad głowę, wstawali, by przejść kilka kroków, i znowu padali na ziemię. Om mani padme hum. Dałam się porwać temu rytmowi i ludzkiemu strumieniowi, włączyłam się w nurt pielgrzymów wokół masztu, otoczona barwami i modlitwą. Om mani padme hum. Czas stanął w miejscu, czas płynął, czas zmienił się w wirujące płatki śniegu.

Przy maszcie zebrali się teraz „palownicy” – każdy chwycił swoją linę i pociągnęli za nie na próbę. Tłum zatrzymał się i patrzył na nich z nadzieją.

Ki-ki-so-so!, mruczeli zachęcająco widzowie, najpierw cicho, a potem coraz głośniej: Ki-ki-so-so! Ki-ki-so-so-lha-gyal-lo! Zwycięstwo bogów! Maszt powoli wznosił się pod niebo, wspomagany przez usłużne dłonie i obie ciężarówki: so-so-so! Gdy kilka minut później stanął pionowo, pątnicy wybuchnęli ekstatycznymi okrzykami: ki-ki-so-so! Podrzucano do góry papierowe flagi modlitewne razem z tsampą, gruboziarnistą mąką z prażonego jęczmienia. Pokryłam się mąką, wszystkich pokryła mąka, a tłum ponownie ruszył wokół masztu, kreśląc owalny ślad: tysiące szeroko uśmiechniętych twarzy przemieszczały się coraz szybciej: ki-ki-so-so! W powietrzu aż iskrzyło. Znowu dałam się porwać nurtowi płynącemu wokół masztu, otoczona czystą radością i tumanami tsampy.

Stanęłam, żeby zrobić ostatnie zdjęcie, i miałam wrócić do Jinpy1, mojego przewodnika czekającego przy flagach modlitewnych obok świątyni. Właściwie nie wolno mi było oddalać się od niego na więcej niż pięć metrów, dzień wcześniej powiedziano mi to na spotkaniu informacyjnym na policji – cudzoziemców trzeba kontrolować. Jinpa nie był jednak aż tak dokładny i zwykle dawał mi wolną rękę.

Wyjęłam aparat, nacisnęłam wyzwalacz i akurat zdążyłam uwiecznić moment, gdy maszt się przewraca.

Zapadła głucha cisza. Wszyscy stanęli zwróceni ku masztowi, który leżał na ziemi pod nienaturalnym kątem, być może złamany. Nikt już nie wołał ki-ki-so-so, nikt nie ciskał w górę tsampy ani flag modlitewnych. Niektórzy płakali. Inni tylko patrzyli skamieniali przed siebie.

Odnalazłam Jinpę, który osunął się na kolana.

– To się jeszcze nigdy nie wydarzyło – powiedział poważnie. – Ani razu od trzystu lat. Bywało, że maszt stał trochę krzywo, nie całkiem w pionie, i zawsze tłumaczono to jako zły znak dla następnego roku. Ale to… To bardzo zły znak.  B a r d z o  zły. Dla nas wszystkich, jak tu jesteśmy, i dla całego Tybetu.

Przed świątynią mnisi odmawiali mantry niskimi, sugestywnymi głosami, teraz z głębokimi zmarszczkami na czołach. Mężczyźni, którzy parę minut temu podnosili maszt i których chwalono jak bohaterów, kręcili się bez celu, zerkając bezradnie na leżący maszt.

Jinpa wstał i odszukał mój wzrok. Oczy mu podejrzanie błyszczały.

– Chodźmy – odezwał się. – Trzeba ruszać. Przed nami daleka droga.

ETAP PIERWSZYLipiec – grudzień 2018

Jeżeli na Ziemi jest raj,

to jest on tutaj, jest tutaj, tu.

przypisywane poecie Amirowi Chosrou Dehlawiemu

(1253–1325)

Jedwabny Szlak 2.0

Gdzie się zaczyna i gdzie kończy góra, pasmo górskie, podróż?

Jeśli oglądamy góry Azji na mapie przeglądowo-topograficznej bez nazw, widzimy powierzchnię Ziemi, zastygłe w formacjach geologicznych ruchy i fale, wzory geometryczne, fraktale. Natomiast żadnego początku ani końca, żadnego oczywistego rozgraniczenia.

Góry, które nazywamy Himalajami, co w sanskrycie znaczy „dom śniegu”, rozciągają się na kontynencie Eurazji niby potężna owalna bariera złożona z masywów skalnych, lodowców i głębokich dolin. Oddzielają północ, gdzie pokryte lasami, raczej płaskie pustkowia Syberii przechodzą w stepy i pustynie Kazachstanu, Mongolii i Chin, od południa – subkontynentu indyjskiego, sięgającego od Pakistanu na zachodzie do Mjanmy (Birmy) na wschodzie. Zaraz na północ od Himalajów ciągnie się Wyżyna Tybetańska, z kolei na południu kończą się one nagle, dlatego przypominają złożony z niebotycznych szczytów krenelaż zwrócony ku Indiom i Pakistanowi. Tu, pośród stromych zboczy, niespełna sto lat temu istniało wiele drobnych monarchii. Później większość z nich wchłonęły duże i silne państwa, uchowało się jedynie królestwo Bhutanu.

Tak na mapie, jak i w terenie masyw Himalajów nie ma wyraźnie zaznaczonego początku ani końca. Na zachodzie łączą się one z łańcuchami górskimi Pamiru, Karakorum i Hindukuszu. Czy wobec tego najsłuszniej będzie powiedzieć, że zaczynają się od przełęczy Szibar w Afganistanie – tam być może kończy się Hindukusz – czy też koło Nanga Parbat w Pakistanie, najwyższego szczytu na zachodzie, gdzie tracą swoją nazwę? W Kirgistanie góry Pamiru spotykają się z pasmem Tienszanu, Niebiańskimi Szczytami. Te na północy przechodzą w Ałtaj i płynnie pasmem Sajanów ciągną się na wschód, aż do Morza Ochockiego. Czy w takim razie można uznać, że Himalaje właściwie kończą się – lub zaczynają – u brzegów Oceanu Spokojnego?

Gdy spojrzeć na kwestię z jeszcze szerszej perspektywy, nasuwa się myśl, że Himalaje są efektem ruchów górotwórczych sprzed osiemdziesięciu do sześćdziesięciu milionów lat, fałdowań alpejskich, kiedy to płyty tektoniczne afrykańska i indoaustralijska zderzyły się na północy z Eurazją, co doprowadziło do powstania między innymi Kaukazu, Taurusu, Alp, Pirenejów i gór Atlas, a z czasem także Pamiru, Hindukuszu, Karakorum – i Himalajów. Jeżeli więc wziąć pod uwagę całą wielką rodzinę orogenezy alpejskiej, Himalaje oraz ich bliżsi i dalsi krewni rozciągają się od Atlantyku na zachodzie po Pacyfik na wschodzie.

Niezależnie od wybranej definicji nikt nie będzie się upierał, że Himalaje zaczynają się w dawnym mieście postojowym na Jedwabnym Szlaku, Kaszgarze(1270 m n.p.m.), w chińskiej prowincji Sinciang pośrodku suchej Kotliny Tarymskiej, chyba najdalej na zachód, jak się uda dotrzeć w Chinach. Moja p o d r ó ż  w Himalaje natomiast miała swój początek właśnie tutaj, a prolog zajął więcej czasu, niż przewidywały plany. Nie mogłam kontynuować drogi na południe, ku Himalajom, dopóty, dopóki nie dostałam karteczki, która zapewniłaby mi swobodne przedostanie się przez przełęcz do Pakistanu. Musiałam grzecznie czekać, co było przede wszystkim winą Hindusów.

Na długo przed wyjazdem aplikowałam o wizę do Indii. Postępowanie się rozrastało, ambasada zaś prosiła o kolejne informacje: gdzie będę mieszkała, dokąd pojadę, jak będę się przemieszczała, kto będzie mi towarzyszył, po co w ogóle wybieram się do Indii. Trwało to tak długo, aż na koniec naprawdę zabrakło czasu. Zrezygnowałam zatem z ambasady indyjskiej i skoncentrowałam się na pakistańskiej, lecz i tam wszystko szło powoli, podobno z powodu stopniowego przechodzenia w tryb wakacyjny. Może mogliby wystawić wizę w następnym tygodniu, a może jeszcze w następnym… Trudno powiedzieć. Tak więc nagle nadszedł dzień wyjazdu i wsiadłam, według planu, w samolot do Chin. Wpuszczono mnie tam z paszportem tymczasowym, bo właściwy został w ambasadzie Pakistanu w Oslo. Urzędnicy chińscy, w przeciwieństwie do swoich kolegów zza gór na południu, byli wzorowo efektywni. Podanie o wizę załatwili w tempie ekspresowym, zgodnie z wnioskiem. Teraz czekałam w Kaszgarze, aż w dziale konsularnym ambasady pakistańskiej w Oslo skończy się przechodzenie w tryb wakacyjny i objawi się mój paszport z magiczną karteczką, dzięki której zacznę swoją podróż w góry.

Tak prozaiczne są problemy współczesnych podróżnych. Dziś poszczególne etapy pokonuje się w okamgnieniu, czas zajmuje biurokracja. Świat, mówią, nie ma granic, żyjemy w epoce globalizacji, jednak tylko wtedy, gdy ma się odpowiedni paszport i odpowiednie dokumenty. O czym rozmawiają żądni przygód globtroterzy, gdy się spotkają? Odpowiedź brzmi: o biurokracji, konsulatach, przedłużaniu wiz i procedurach związanych ze składaniem wniosków.

Czekając na możliwość dalszej podróży, wędrowałam po sennych ulicach Kaszgaru. Przy wejściu do jasnożółtego meczetu Id Kah, najważniejszego symbolu miasta, zatrzymał mnie surowy policjant:

– Paszport – warknął.

Nawet żeby wejść do domu bożego, trzeba w dzisiejszych czasach mieć odpowiednie papiery.

– Został w hotelu – odparłam.

– Wobec tego nie mogę pani wpuścić – oznajmił. – Zresztą w meczecie nie wolno robić zdjęć – dodał gburowato. – Fotografowanie surowo wzbronione.

Pokornie wyszłam znowu na duży, świeżo odnowiony plac. Ziałby pustką, gdyby w cieniu kilku drzew nie siedziała grupka siwowłosych mężczyzn, słuchając z komórki nawoływania do modlitwy. Na drugim końcu placu, przy szosie, trójka chińskich dzieci czepiała się kurczowo garbów wyliniałych wielbłądów, a ich rodzice z zapałem dokumentowali ten wyczyn.

Tunel dla pieszych prowadził na drugą stronę ruchliwej ulicy. Tam w półmroku czekała następna kontrola tożsamości. Chińskich turystów wraz ze mną skierowano gestem obok wykrywacza metali; tylko osiadli Ujgurzy musieli ustawić się w kolejce do sprawdzenia. Z wprawą kładli torby na taśmę, skanowali dowody osobiste i patrzyli w obiektyw kamery. Na górze, w dziennym świetle, przy wejściu do słynnego starego miasta nastąpiła jeszcze jedna kontrola tożsamości. I znowu sprawdzający wskazali gestem, że mam ominąć kolejkę miejscowych kobiet i dzieci.

W jednym kramie sprzedawano sok z granatów, w innym handlowano okrągłymi płaskimi chlebkami, jeszcze inne oferowały makaron, szaszłyki albo baraninę gotowaną na parze. Kolejne wabiły soczystymi melonami miodowymi, dojrzałymi w słońcu morelami i dorodnymi kiśćmi winogron. Nad targiem unosiła się ciężka woń jedzenia, głodni Chińczycy oblegali ogromne kotły z mięsem. Kaszgar jest szeroko znany z tętniących życiem targów żywności, w pewnym sensie cały jest jednym wielkim bazarem. Na co drugim rogu ulicy stał kram, przy którym ktoś sprzedawał coś do jedzenia. Sprzedawczynie nosiły obszerne suknie w kwiaty; starsi mężczyźni mieli na głowach kolorowe okrągłe tiubietiejki. Grupki przyjezdnych z Chin dokumentowały ten egzotyczny rozgwar niemal profesjonalnymi obiektywami półmetrowej długości. Wielu z nich wypuściło się daleko od domu. Kaszgar należy do najbardziej wysuniętych na zachód chińskich placówek. Bliżej stąd do Bagdadu niż do Pekinu.

Przecisnęłam się obok kramów i zapuściłam w jeden z zaułków. Stare miasto na mapie nie wydawało się duże, mimo to natychmiast zagubiłam się w siatce krętych uliczek przypominającej labirynt. Zewsząd otaczały mnie tradycyjne jasnobrązowe domy z gliny. Dziewczynki w strojach księżniczek przybiegały, żeby dotknąć moich włosów, wołały do mnie ni hao, a kilka odważyło się na nieśmiałe hello. Na progach siedziały starsze kobiety i popijały herbatę. Kiedy je mijałam, uśmiechały się i mówiły salam.

Departament turystyki rozmieścił dostatecznie dużo map, ale niewiele z nich miałam pociechy, nie podawały bowiem miejsca, gdzie ktoś się w danej chwili znajdował, lecz tylko różne trasy, którymi można się było poruszać po tym labiryncie: trasa 1, trasa 2, trasa 3. Czasami natrafiałam na chińskich turystów z wysięgnikami do selfie i ochronnymi nakryciami głowy. Zwykle jednak otaczały mnie czeredy roześmianych dzieci i pomarszczone babcie. Pokryte kurzem uliczki wiły się tu i tam, każdy malowniczy pasaż wyglądał jak dekoracje do Księgi tysiąca i jednej nocy. Tak – myślałam, chciałam tak myśleć – mniej więcej tak, minus mapy i wysięgniki do selfie, a plus wielbłądy i osły, musiał wyglądać Kaszgar przed prawie dwoma tysiącami lat, gdy kupcy zaczęli transportować jedwab, papier, przyprawy i inne lukratywne towary trasami karawan ze Wschodu na Zachód.

Kiedy w początkach XXI wieku filmowcy z zespołu realizującego Chłopca z latawcem szukali miasta do kręcenia zdjęć bezpieczniejszego niż Kabul, ich wybór padł na Kaszgar, największe i najlepiej zachowane islamskie stare miasto w Azji Środkowej. Dziś musieliby się chyba rozejrzeć za bardziej autentyczną scenografią. Gdybym tego nie wiedziała, nie sądzę, że zwróciłabym na to uwagę, bo pracę wykonano starannie, na pozór z szacunkiem dla tradycji. Niemniej wszystkie kąty i narożniki były absolutnie proste. Wszystkie gliniane ściany – idealne, bez jednego pęknięcia, bez żadnej nierówności. Czasami trafiałam na schody, które donikąd nie prowadziły, lub uliczki, które nagle bez przyczyny kończyły się na murach miejskich, ponieważ układ ulic został również diametralnie zmieniony. Gdyby nie roześmiane dzieci, towarzyszące mi na każdym kroku, powiedziałabym, że nikogo tu nie ma.

Sławne stare miasto w Kaszgarze to dziś tylko dekoracja. Ładna, nastrojowa, ale prosto spod igły.

Ewakuacja mieszkańców i rozbiórka autentycznego starego miasta rozpoczęła się w 2009 roku. Zdaniem władz chińskich domy staromiejskie nie były zabezpieczone przed trzęsieniem ziemi i pilnie potrzebowały doposażenia oraz modernizacji. Zamiast jednak odnowić wielusetletnie budynki, Chińczycy zgodnie ze swoim zwyczajem zabrali się do dzieła buldożerami. Zlikwidowano ponad sześćdziesiąt pięć tysięcy budynków, ponad dwieście tysięcy ludzi straciło dom. Wielu z nich mieszka teraz w małych nowoczesnych mieszkaniach w anonimowych wieżowcach na skraju centrum.

Kręciłam się ponad godzinę, aż wreszcie natknęłam się na masywną bramę miejską – także świeżusieńką. Tabliczka po ujgursku, chińsku i angielsku oznajmiała, że brama prowadzi do kaszgarskiego Old City. Pięć liter A po lewej stronie portalu potwierdzało, że jest to pięciogwiazdkowa atrakcja turystyczna. Wyróżnienie zostało przyznane w 2015 roku, kiedy nowe stare miasto było gotowe.

Po drugiej stronie ulicy ocalał nietknięty fragment starego miasta. Tu nie panował w ogóle żaden porządek. Większość domów, zbudowanych dość przypadkowo jeden na drugim, w połowie się pozapadała. Resztki muru miejskiego przypominały raczej wysuszoną lawinę błotną, a między domami piętrzyły się śmieci. Przy wejściu zatrzymało mnie czterech policjantów. Siedzieli pod parasolem i palili, a ich jedynym zadaniem było najwyraźniej stopowanie każdego turysty, który próbowałby dostać się do starego starego miasta. Próbowałam wydobyć z nich, dlaczego nie można tam wejść – na próżno. Panowie władza mówili tylko po chińsku. Wielki plakat obok stołu, przy którym siedzieli, informował o zakazie wstępu w trzech językach, w tym jakoś tak po angielsku: Reminder: Dear Visitor, due to The Hathpace Folk House is dressing up, can not enter inside, please forgive me. Chińskie zaufanie do automatycznych translatorów wydaje się bezgraniczne. Turyści z Chin także byli zawracani, natomiast wpuszczano Ujgurki prowadzące za rękę dzieci.

Nikt mi nie przeszkodził w  o b e j ś c i u  tych zrujnowanych resztek. Na początku miałam cichą nadzieję, że znajdę inne, mniej oficjalne wejście, ale przy każdym najmniejszym zaułku, nawet zupełnie nierzucającym się w oczy, siedział policjant. Chwilami udawało mi się podkraść i zerknąć przez okna do wnętrza tych wykrzywionych biedadomków. Mieszkańcy pili tam herbatę albo oglądali telewizję.  P a ń s t w o w ą  telewizję, jak przypuszczam. Odmowę oglądania państwowej telewizji, podobnie jak post podczas ramadanu i nadawanie noworodkom islamskich imion, uznano ostatnio za przejaw religijnego ekstremizmu. Istniała statystycznie duża szansa, że niektórzy z telewidzów rozwalonych na kanapach w tych slumsach byli etnicznymi Chińczykami Han, których sprowadzono tu samolotami z bardziej centralnych części Państwa Środka, by nauczyli muzułmańską ludność Dzikiego Zachodu żyć nowocześnie, zgodnie z linią partii.

Dystopia George’a Orwella z 1948 roku blednie w porównaniu z prowincją Sinciang anno 2018.

Moje pierwsze spotkanie z Himalajami zawdzięczam Kaczorowi Donaldowi. Do odbycia podróży po Azji Środkowej i wszystkich krajach o nazwach kończących się na „stan” w pewien sposób zainspirowały mnie liczne eskapady Kaczora w Dalekistanie. Obecną ekspedycję, jeżeli spojrzeć na to głębiej, także zawdzięczam inspiracji Carla Barksa. Jako dziecko zasypiałam przy Donaldzie i budziłam się dla Donalda. Ba, dzięki Donaldowi nauczyłam się czytać. Ojciec na dobranoc czytał mi wyłącznie zeszyty z przygodami Kaczora Donalda, a kiedy zasypiał, co mu się często zdarzało, musiałam kontynuować lekturę na własną rękę.

W miarę jak podrastałam, czytałam również inne druki; szczególnie fascynowały mnie domowe atlasy. Nie mieliśmy globusa, za to mieliśmy właśnie grube atlasy. Podróżowałam w wyobraźni za pomocą map, a nigdzie nazwy nie przyciągały taką magią jak w białobrązowym górskim pasie między Indiami a Chinami:  H i n d u k u s z,   T h i m p h u,   L h a s a,   H u n z a,   K a t m a n d u,   S i k k i m,   K a r a k o r u m,   A n n a p u r n a. I ta najpiękniejsza –  H i m a l a j e. Nigdy nie znudziło mnie powtarzanie w duchu tych dźwięków: H i-m a-l a-j e.

W jednej z moich ulubionych opowieści z Kaczogrodu Carl Barks skazuje Sknerusa McKwacza na załamanie nerwowe. Choroba jest bardzo poważna: Sknerus nie znosi już widoku pieniędzy ani rozmów o nich. Ostatecznie Kaczor Donald i jego siostrzeńcy zabierają go do ukrytej doliny Tralla La wysoko w Himalajach, gdzie podobno nie istnieją pieniądze. Dolina jest tak niedostępna, że aby się tam dostać, trzeba się odważyć na skok spadochronowy, lecz wszelkie komplikacje się opłacają: znajdują raj na Ziemi, którego mieszkańcy są radośni, szczęśliwi i żyją w harmonii.

Chyba żadne miejsce na planecie nie jest tak mityczne jak Himalaje. Szczyty w Himalajach były ostatnim szańcem niezdobytym przez odkrywców. Jeszcze w zaawansowanym XX wieku zachodni poszukiwacze przygód przebierali się za miejscowych kupców i pielgrzymów w nadziei, że uda im się dostać do Lhasy, legendarnej stolicy Tybetu. Niemniej wiele dekad po zatknięciu flag na biegunach północnym i południowym najwyższe szczyty Himalajów nadal pozostawały niezdobyte. Do tego należy dodać tajemniczość. Opowieści o ukrytych w himalajskich dolinach społecznościach, w których nikt się nie starzał i nikt nie umierał, za to wszyscy żyli we wzniosłej harmonii, obdarzeni rzadkimi umiejętnościami oraz dysponujący głęboką wiedzą, sprzedawały się jak ciepłe bułeczki w księgarniach Paryża, Londynu i Nowego Jorku.

Przygoda Sknerusa w dolinie Tralla La nie trwa długo. W podróż wziął ze sobą buteleczki z lekarstwem na nerwy, gdyby załamanie się powtórzyło. Korki od tych buteleczek wywołują u miejscowej ludności istne opętanie, zaczyna się je traktować jak rzadki skarb i wymieniać na towary. Żeby rozwiązać ten problem, Sknerus zamawia samolot, z którego zrzucono w dolinę miliard korków: pokryły one pola uprawne. Robi się za dużo tego dobrego i mieszkańcy wpadają we wściekłość. Kaczkom nie pozostaje nic innego, jak tylko uciekać z doliny na łeb na szyję.

Kiedy jako dziewiętnastolatka po raz pierwszy wyruszyłam w świat, cel podróży był oczywisty: Himalaje. Zetknięcie się z chaosem na ulicach Katmandu, gdzie sklepy z pamiątkami dla turystów dosłownie włażą jeden na drugi, i z tybetańskimi wioskami pod Annapurną, w których podaje się pizzę i spaghetti, wywołało zarówno przedsmak, jak i niesmak. Wiele lat później pojechałam do Bhutanu i tam napotkałam zupełnie inną himalajską rzeczywistość, choć i ona była miękko wyściełana i dopasowana do oczekiwań nowoczesnych zachodnich odkrywców.

Himalaje, jak rozumiałam – wyczytałam, wiedziałam – to o wiele więcej niż tamto, dużo więcej niż marzenie alpinistów i sny o raju poszukujących duchowości turystów. Różnorodność kultur i języków jest ogromna, ponieważ przez stulecia w tych pustych, niedostępnych dolinach szukały schronienia liczne mniejsze i większe plemiona, a wiele z nich przetrwało niemal bez przeszkód prawie do naszych czasów. Wspinacze opisują zdobywane góry i własny wysiłek; podróżnicy prawie zawsze więcej piszą o sobie niż o społecznościach, które „odkrywają”. Himalaje są nie tylko wysokie, są także długie; pasmo ciągnie się przez pięć krajów od Chin i Indii na północnym wschodzie – przez Bhutan i Nepal – do Pakistanu na południowym zachodzie. Jakież to koleje losu, jakie społeczności kryją się z dala od szosy, wysoko w górskich dolinach i wioskach pasma o tak pięknej nazwie?

Niedługo miałam wyruszyć i w dal, i wzwyż. Niech tylko dostanę Wizę Obiecaną!

Przechodzenie w tryb wakacyjny ambasady Pakistanu w Oslo trwało bez pośpiechu, a po dniu roboczym nastała niedziela, termin legendarnego targu zwierząt hodowlanych w Kaszgarze. Jechałam z centrum taksówką śladem ostrej woni bydła, mijając sprzedawców melonów i jatki. W końcu dotarłam do tej części targu, gdzie sprzedawano żywe zwierzęta. Przy wejściu zatrzymało mnie trzech policjantów, którzy jak jeden mąż ze zmarszczonymi brwiami wskazywali na mój aparat fotograficzny.

– No photos! – krzyczeli na zmianę.

– Why? – zapytałam, ale nie uzyskałam innej odpowiedzi poza powtórką zakazu.

– No photos!

Nie widziałam w tym sensu. Jarmark zwierząt hodowlanych w Kaszgarze jest znany jako najlepszy i najbarwniejszy na świecie. Żeby go sobie uwiecznić, bez przerwy ciągną tu ludzie z dalekich stron z walizkami drogiego sprzętu.

Za ogrodzeniem pachniało ostro sierścią, odchodami i strachem. Roiło się od owiec i odpasionych byków, były też pojedyncze marudne osły. Ściśle powiązany towar na sprzedaż upalikowano przy prowizorycznych płotach lub upchnięto na pakach ciężarówek. Wokół rozlegały się krzyki, targowano się, przeliczano pliki banknotów, które przechodziły z rąk do rąk. Mężczyźni w brudnych ubraniach roboczych mieli spracowane dłonie; długie suknie kobiet pstrzyły brązowe plamy gnoju. Od czasu do czasu natykałam się na chińskich turystów w białych maseczkach zakrywających nos i usta. Wydawało się, że żaden z nich nie przejmuje się zakazem fotografowania. Chłopi też nie sprawiali wrażenia przeciwnych robieniu zdjęć; mieli dość swojej roboty. Policja przebywała głównie na posterunku przy wejściu, w bezpiecznej odległości od krowich placków, owczych bobków – i turystów.

Kaszgar i handel to dwie strony tego samego medalu. Strategiczne położenie u stóp Pamiru sprawiało, że ten, kto w danej chwili panował nad miastem, kontrolował również trasy handlowe na zachód do Persji i na południe do Kaszmiru. Stąd szły także karawany do Xi’anu na północnym wschodzie i Kazachstanu na północy. Marco Polo, który podobno zawadził o Kaszgar w swojej podróży do Chin w XIII wieku, opisywał miasto jako „największe i najbardziej pełne przepychu” w regionie.

Historia Kaszgaru jest długa i barwna. Przez wieki miasto podlegało na zmianę Królestwu Kuszanów, czyli następcy hellenistycznego Królestwa Greko-Baktryjskiego, tybetańskiej teokracji, różnym dynastiom chińskiego imperium, arabskim kalifatom, turkucko-mongolskim kaganatom i tureckim chanatom. Chińczycy pojawili się w nim na serio dopiero w XVIII wieku: Chanat Dżungarski, a z nim Kaszgar, został na stałe wcielony do imperium chińskiej dynastii Qing w roku 1758. Później powstał z niego Sinciang – po chińsku znaczy to „nowy kraj”.

Dziś Sinciang jest najbardziej wysuniętą na zachód i największą prowincją Chin, o terytorium większym niż połączone obszary Hiszpanii, Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii. Graniczy z ośmioma państwami: Rosją, Mongolią, Kazachstanem, Kirgistanem, Tadżykistanem, Afganistanem, Pakistanem i Indiami. Odgrywa kluczową rolę w rozwoju Nowego Jedwabnego Szlaku, inaczej Inicjatywy Pasa i Drogi (BRI), co jest oficjalną nazwą najnowszego pieszczoszka chińskich władz. Plan zakłada połączenie Chin z pozostałymi państwami azjatyckimi, a także z Europą i Afryką za pomocą rozległej siatki nowych dróg, linii kolejowych i szlaków morskich – powstanie nowoczesnego „jedwabnego szlaku” z Chinami jako głównym dostawcą taniej elektroniki, masowo produkowanej odzieży, znacznych kredytów i siły roboczej dla reszty świata. Chiny złamały szyfr: w czasach turbokapitalizmu, gdy wszystko jest na sprzedaż, a wolna konkurencja jawi się bogiem, budowanie imperium odbywa się inaczej niż dawniej. Po co stosować przemoc i podporządkowywać sobie kraj, skoro można na tamtejszych rynkach sprzedawać po cenach dumpingowych? Po co okupować coś, co można kupić?

Mimo że Sinciang mierzony w kilometrach kwadratowych jest równie duży jak połowa Indii, liczbą ludności – nieco ponad dwadzieścia milionów – dorównuje zaledwie Pekinowi. Teren Azji Środkowej nie jest gościnny, olbrzymie zaś obszary, jak góry Tienszan czy pustynia Takla Makan, druga co do wielkości piaszczysta pustynia na świecie, nie nadają się do zamieszkania. W ostatnich latach silnie wzrosła w prowincji liczba Chińczyków Han, ale wciąż jeszcze niespełna połowę ludności Sinciangu stanowią Ujgurzy. Ponad dziewięćdziesiąt procent pozostałej ludności Chin to Han – Sinciang i Tybet to jedyne prowincje, gdzie jeszcze nie są większością.

Ujgurzy to lud turkijski należący do grupy Gokturków, inaczej Oguzów, z korzeniami w Mongolii i na obszarze na południe od jeziora Bajkał w Rosji. Po upadku własnego kaganatu, który ustanowili, pokonawszy turkucki kaganat wschodni, i po wypędzeniu z Mongolii przez Kirgizów znad Jeniseju w IX wieku osiedlili się na terenach między innymi dzisiejszej prowincji Sinciang. Tu założyli w Kotlinie Turfańskiej królestwo ze stolicą w Koczo (dziś stanowisko archeologiczne Gaochang), zwane też Ujgurią. W XIII wieku Ujgurzy poddali się morderczej armii Dżyngis-chana i przez następne lata rządzili nimi różni mongolscy chanowie. Pod ich wpływem przyjęli islam, choć pierwotnie byli wyznawcami Buddy i manichejczykami.

Chińczycy musieli mocno się napracować, żeby utrzymać panowanie nad swoim nowym krajem. Pod koniec lat sześćdziesiątych XIX wieku kontrolę nad dużą częścią Sinciangu przejął Jakub Beg, brutalny wódz z terenów dzisiejszego Uzbekistanu. Tyranizował region przez prawie dekadę, zanim Chińczykom udało się go wypędzić. Tymczasem Rosjanie wykorzystali okazję, by na północy okupować dolinę rzeki Ili i dopiero dziesięć lat później oddali ją Chinom – za okrągłą sumkę. Gdy w 1912 roku upadła dynastia Qing i powołano pierwszą chińską republikę, Sinciang w pewnym sensie pozostawiono samemu sobie. I znowu Rosjanie uznali, że pora na wizytę. W latach trzydziestych zaszło to tak daleko, że poza nazwą Sinciang pod każdym innym względem był radziecką kolonią. Rosjanie kontrolowali wszystko – od szybów naftowych po kopalnie cyny, rosyjski był najbardziej rozpowszechnionym językiem obcym, a liczne meczety zostały w dobrym komunistycznym duchu przekształcone na domy kultury i teatry. Dawny konsulat radziecki w centrum Kaszgaru świadczy do dziś o wpływie sąsiada. Obecnie jest tanim hotelem, niemniej bujny ogród, zestaw posągów inspirowanych greckim antykiem, pawilony i fontanny dowodzą minionej świetności.

W tym samym czasie gdy Rosja Radziecka zdominowała region, miejscowa ludność obudziła się narodowo. Mówiący dialektami turkijskimi muzułmanie na nowo zaczęli nazywać siebie Ujgurami, dziedzicami królestwa Ujgurii, która to nazwa od stuleci pozostawała w uśpieniu. Inni bajali o ustanowieniu Turkiestanu, własnej republiki dla ludów pochodzenia turkuckiego w Azji Środkowej. I tak w początkach lat trzydziestych XX wieku narodził się Turkiestan Wschodni, Ujguristan. Przy wsparciu chińskiej nacjonalistycznej partii Kuomintang armia muzułmańska ruszyła w 1934 roku na Kaszgar. W walkach poległo wiele tysięcy Ujgurów, razem z nimi umarła republika Wschodniego Turkiestanu. Dziesięć lat później powstała ona na krótko w dolinie Ili, mocno wspierana przez Związek Radziecki. Druga republika Wschodniego Turkiestanu, mająca własną walutę i armię, na dobre zrezygnowała z suwerenności, gdy do władzy w 1949 roku doszedł Mao.

W ostatnich latach na Dzikim Zachodzie Chin znowu wrze, liczne są też akty terroryzmu. Na przykład w marcu 2014 roku grupa ujgurskich terrorystów zaatakowała nożami przypadkowych pasażerów na stacji Kunming w prowincji Junnan, ponad dwa tysiące kilometrów na wschód od Sinciangu. Trzydzieści jeden osób zostało zabitych, ponad sto czterdzieści – rannych. Kilka tygodni później czterdzieści trzy osoby zginęły w wyniku wybuchu bomby w samochodzie pułapce na targu warzywnym w Urumczi, największym mieście Sinciangu. We wrześniu następnego roku ponad pięćdziesięcioro ludzi zasztyletowano przy kopalni węgla w Aksu na zachodzie Sinciangu. I znowu stali za tym Ujgurzy.

Dla zdławienia ujgurskich ruchów separatystycznych władze chińskie sięgnęły po drakońskie środki. Od 2017 roku ponad milion Ujgurów uwięziono bezprawnie i bez wyroku w państwowych obozach internowania. Władze chińskie lubią nazywać je centrami kształcenia zawodowego, w rzeczywistości jednak przypominają one nowoczesne obozy koncentracyjne otoczone wysokim murem i drutem kolczastym, z wieżyczkami strażniczymi. Dawni osadzeni opowiadali, że zmuszano ich do śpiewania pieśni sławiących partię komunistyczną, że uciążliwych więźniów bito, gwałcono, pozbawiano posiłków lub zamykano w izolatkach. W wielu przypadkach do rodzin osadzonych podobno wprowadzali się Chińczycy Han, by ich pilnować i uczyć chińskich wartości.

W prasie chińskiej przedstawia się obozy internowania jako pełny sukces: od 2016 roku nie zdarzył się w Sinciangu ani jeden atak terrorystyczny.

W drodze powrotnej z jarmarku zwierząt hodowlanych ponownie spróbowałam odwiedzić meczet Id Kah. W torebce miałam przygotowany paszport tymczasowy, ale napotkałam zamknięte drzwi. Tabliczka informowała, że meczet zamyka się o siódmej wieczorem, co w praktyce oznacza piątą. Ponieważ Sinciang jest tak wysunięty na zachód, ludzie operują tutaj własną miarą czasu, czasem sinciańskim, który ma dwie godziny opóźnienia w stosunku do pekińskiego. A całe Chiny oficjalnie kierują się czasem pekińskim, toteż meczet był zamknięty.

Następnego dnia nadal nie dotarły do mnie nowe wieści z ambasady Pakistanu. Dostanę wizę w tym tygodniu albo w przyszłym. Zaczęło mi świtać, że pobyt w Kaszgarze może się przedłużyć, więc zmieniłam taktykę. Przypomniałam sobie, że moja znajoma trochę zna poprzedniego ambasadora Norwegii w Pakistanie. Skontaktowałam się z nią, ona zaś w try miga wysłała mail do ambasady. Poskutkowało jak magia. W ciągu kilku godzin wiza ekspresem ruszyła do Kaszgaru. Teraz już za moment rozpocznie się podróż do rozlicznych królestw i skrytych w dolinach społeczności w Himalajach.

Tymczasem odwiedziłam mauzoleum Abaka Chodży, najświętszy cel pielgrzymek w Sinciangu. Grób położony jest w odległości kilku kilometrów od centrum Kaszgaru. Wielka kopuła i pełna przepychu, łukowata część wejściowa pokryta zielonymi i białymi płytkami ceramicznymi sprawiają, że przypomina podobne budowle w innych miastach Jedwabnego Szlaku, w Bucharze i Samarkandzie. Mauzoleum zbudował w 1640 roku jako grób dla Muhammada Yusufa, mistrza sufickiego, jego syn, Abak Chodża, który także ma tu swoje miejsce spoczynku. Budowla nosi imię budowniczego, choć dzisiaj jest bardziej znana z tego, że kryje grób Pachnącej Konkubiny.

Iparhan, po chińsku Xiāng Fēi, wnuczka Abaka Chodży, była wedle słów legendy tak piękna i roztaczała tak czarowną woń, że cesarz Quianlong, gdy o tym usłyszał, zarządził, by mu ją przysłano jako oficjalną konkubinę. Jeśli wierzyć chińskiej opowieści, piękność z zachodu otrzymała wygodny pokój i własny ogród, lecz luksus cesarskiego pałacu nie był w stanie zagłuszyć jej tęsknoty za domem. Zdesperowany cesarz dwoił się i troił w rozpieszczaniu konkubiny; zbudował dla niej meczet, odtworzył przed oknami jej apartamentu ujgurską wioskę i muzułmański suk. Na koniec posłał swoich urzędników do Kaszgaru, by przywieźli stamtąd krzew głożyny o złotych owocach. Wtedy wreszcie Xiāng Fēi zrozumiała, jak bardzo cesarz ją kocha, i pozostała mu wierna aż do śmierci. Kiedy umarła, jej ciało przewieziono do Kaszgaru jako symbol narodowej jedności i cesarskiego uczucia. Podobno ostatnia podróż Xiāng Fēi trwała trzy lata.

Natomiast ujgurska wersja tej samej historii kończy się tragicznie. Serce Xiāng Fēi było ponoć przepełnione nienawiścią i chęcią zemsty, więc gdy cesarz próbował zbliżyć się do niej, atakowała go nożykami ukrytymi w rękawie. Matka cesarza, obawiająca się o bezpieczeństwo syna, odbyła z Xiāng Fēi pewnego dnia rozmowę w cztery oczy. Dała jej wybór: albo zacznie się zachowywać, jak przystało konkubinie, albo odbierze sobie życie. Według jednych Xiāng Fēi została następnie otruta, według innych dokonała zalecanego przez teściową wyboru i powiesiła się na jedwabnym szalu.

Dziś dominuje romantyczna wersja chińska. Nazwę „Xiāng Fēi” noszą restauracje i perfumy, o konkubinie nakręcono seriale telewizyjne i filmy, stworzono widowiska taneczne; organizuje się wycieczki z przewodnikiem do jej grobu. Prawdopodobnie pierwowzorem Xiāng Fēi była realna postać, konkubina o imieniu Rong, która przybyła do cesarskiego pałacu w Pekinie w latach sześćdziesiątych XVIII wieku z zachodnich Chin. Zmarła ona w wyniku choroby w wieku pięćdziesięciu trzech lat i jest pochowana w Pekinie, w odległości ponad czterech tysięcy kilometrów od sławnego grobu Pachnącej Konkubiny. Kto w takim razie leży w kaszgarskim grobowcu, tego nie wie nikt.

Po prawej stronie mauzoleum wznoszą się szeregi kopulastych nagrobków z zaschłej gliny. Pierwotnie takie nagrobki znajdowały się też od frontu budowli, muzułmanie wierzą bowiem, że pochówek obok sanktuarium jest korzystny. Kiedy jednak mauzoleum stało się popularnym obiektem turystycznym, władze chińskie usunęły groby i zastąpiły je ogrodem różanym. W rogu ustawiono tam tabliczkę z napisem: Best spot for taking photos. Najlepiej, żeby turyści wracali z Sinciangu, mając na kartach pamięci aparatów zdjęcia róż, nie zaś starych grobów albo zmaltretowanego bydła.

A już na pewno nie wnętrz meczetów.

Ostatecznie dostałam się za żółte mury Id Kah. Strażnik zeskanował mój paszport, strażniczka zainkasowała opłatę za wejście – czterdzieści pięć juanów, czyli około sześćdziesięciu koron norweskich.

– Nie wolno robić zdjęć – poinformowała, wydając mi bilet i resztę.

– Nie wolno fotografować – uprzedził strażnik, oddając mi paszport.

– Fotografowanie zabronione – ostrzegł trzeci, który sprawdził zawartość mojej torebki, zanim wpuścił mnie na dziedziniec.

W obrębie murów może się zmieścić ponad dwadzieścia tysięcy ludzi, co czyni meczet Id Kah największym nie tylko w Kaszgarze, lecz także w całych Chinach. Sam sześćsetletni budynek meczetu jest natomiast niewielki i drewniany. Kiedy odwiedzam meczet, zazwyczaj zgodnie z obyczajem nakrywam głowę, ale w Sinciangu obowiązuje zakaz noszenia chust. Długa broda i muzułmański strój także są tępione. Zewnętrzne sygnalizowanie, że jest się muzułmaninem, to jakby proszenie się o „reedukację”.

„Każdego dnia tysiące muzułmanów schodzą się tu na modlitwę”, reklamuje na swoich stronach chińskie biuro podróży Travel China Guide, jednak w środku zobaczyłam tylko kilkudziesięciu chińskich turystów. Na drzewach otaczających meczet rozwieszono tuzinami wielkie kamery wideo, przy każdej latarni stał pilnie obserwujący strażnik.

– Żadnych zdjęć – napomniał surowo jeden z nich, gdy go mijałam, wychodząc z meczetu.

Na ławkach w cieniu zielonych drzew jak zawsze rzędem siedziała garstka starszych mężczyzn. Szeptali coś pod nosem, pochylając twarze nad dłońmi uformowanymi w miseczki. Może modlili się o lepsze czasy.

Na stronie firmy kurierskiej mogłam śledzić drogę paszportu z Oslo do Kaszgaru. Dzień po wysłaniu znajdował się już w Hongkongu, więc zaczęłam się przygotowywać do podróży na południe, w stronę gór. Z Hongkongu paszport przybył do Kantonu – i dalej nic. Rozbił się w Kantonie czy co? Skontaktowałam się z biurem obsługi. Poinformowano mnie, że paszport jest w Kantonie. Tyle przecież wiedziałam. Mijały dni i nic się nie działo. Wyguglowałam Kanton i dowiedziałam się, że mieszka tam piętnaście milionów ludzi, prawie trzy razy tyle, ile wynosi ogólna liczba mieszkańców Norwegii. Dlaczego do tej pory nie słyszałam o Kantonie? Czytając dalej, odkryłam, że także to miasto stanowiło ważny punkt Jedwabnego Szlaku. Podczas gdy Kaszgar był węzłem dla karawan wielbłądów, w Kantonie znajdował się terminal odnogi morskiej.

Ja zaś wylądowałam mniej więcej tak daleko od morza, jak to tylko możliwe.

Czekałam zatem, aż paszport opuści Kanton. Któregoś dnia wybrałam się kilkadziesiąt kilometrów na północny zachód od Kaszgaru w stronę kirgiskiej granicy. Krajobraz raptem się zmienił. Zamiast jałowych równin pojawiły się zaskakujące formacje wapienne o wysokości wielu tysięcy metrów, tu i tam pokryte zaroślami i kaktusami – plamami zieleni w powodzi brązu. Teren przecinały głębokie wąwozy wypłukane przez strumienie i rzeki, które niegdyś spływały z Wyżyny Tybetańskiej.

Na to niegościnne bezdroże wyruszał na mozolne wyprawy odkrywcze w 1947 roku Eric Shipton, brytyjski konsul generalny. Był on zdolnym wspinaczem i zdołał wziąć udział w kilku stosunkowo udanych ekspedycjach na Mount Everest, choć żadnej z nich się nie poszczęściło i nie zdobyła szczytu. Teraz poszukiwał gigantycznego łuku skalnego, który kiedyś dostrzegł w dali wśród pustynnych górskich formacji w okolicach Kaszgaru. Za trzecim razem polowanie zakończyło się sukcesem. Miejscowa nazwa łuku to Töshük tagh, Dziurawa Skała, dziś jest on raczej znany pod nazwą Łuku Shiptona (Shipton’s Arch). Do niedawna żadna wyspa, żadne morze ani żaden kontynent nie były naprawdę odkryte, dopóki jakiś mężczyzna z Europy nie postawił tam stopy i o tym nie napisał.

Łuk Shiptona został zapisany w Księdze rekordów Guinnessa jako najwyższy naturalny łuk górski na świecie. Wykreślono go stamtąd, nikt bowiem nie był w stanie znowu go odnaleźć. Dopiero w 2000 roku ekspedycji zorganizowanej przez „National Geographic” udało się trafić do tej ukrytej formacji skalnej.

Po ponownym odkryciu wyasfaltowano drogę prawie pod sam łuk. Dodatkowo zbudowano parking i centrum informacyjne z toaletami i kioskiem; policja także jest obecna – sprawdza dokumenty tożsamości wszystkich zwiedzających. Od Dziurawej Skały dzieli centrum niecała godzina spaceru, po drodze ustawiono dla odpoczynku ławki ze stołami.

Ścieżka wiodła między wyschniętymi dolinami rzek obrzeżonymi formacjami wapienia tak podziurawionymi, tak porysowanymi, że wydawały się niemal sztuczne. Majestatyczną, potężną ciszę musiałam sobie natomiast wyobrazić, bo otaczali mnie gadatliwi Chińczycy, jak zresztą wszędzie w Chinach. Niektórzy wyposażyli się w sprzęt nadający się na wyczerpującą wysokogórską wyprawę, inni szli po kamienistej dróżce, potykając się, zwłaszcza kobiety w krótkich, wąskich sukienkach i butach na wysokich obcasach, w rytm nastrojowej muzyki ze smartfonów.

Szerokie drewniane schody prowadziły na taras widokowy. Dopiero kiedy znalazłam się całkiem na górze, uświadomiłam sobie, jak wysoki jest ten łuk. Rozciągał się ku dolinie tak perfekcyjny w swej geometrycznej formie, jakby go wykuł jakiś mistrz. Pod samym sklepieniem czarne ptaki unosiły się na prądach powietrznych to w górę, to w dół, kreśląc niby dla zabawy spirale; przypominało to gimnastykę.

Pewnego dnia obiecana wiza nagle objawiła się w recepcji.  J a  już prawie zrezygnowałam; góry sprawiały wrażenie odległego, nierealnego snu, przyzwyczaiłam się do spokoju, bezruchu i zadomowiłam w Kaszgarze.

Ostatni raz przeszłam się po świeżo odrestaurowanych w uporządkowanym chaosie uliczkach starego miasta. Znowu się zgubiłam i wylądowałam przed gigantycznym pomnikiem Mao przy placu Defilad. Został postawiony podczas rewolucji kulturalnej. Ma dwadzieścia cztery metry wysokości i jest jednym z czterech najwyższych pomników Mao w Chinach. Oczywiście realizacja pomnika o takich rozmiarach nie była tania, ale rada miejska Kaszgaru poradziła sobie, zachęciwszy mieszkańców do dobrowolnych wpłat. Kto nie miał pieniędzy, mógł oddać kartki żywnościowe. Naturalnie ludzie płacili, czy było ich na to stać, czy nie. Kiedy tylko uporano się ze stroną finansową, powstał inny problem. Skąd na pustyni znaleźć tyle kamienia na rzeźbę? Skończyło się tym, że Przewodniczącego transportowano w kawałkach z centralnych Chin na szesnastu ciężarówkach. Miesiące zajęło rzemieślnikom łączenie części i ustawianie pomnika, który odsłonięto w 1969 roku.

Betonowe pustkowie wokół pomnika było bezludne, tylko w maluteńkiej budce samotny strażnik pilnował ojca Ludowej Republiki.

Ilu ludzi jest zatrudnionych w policji i służbie bezpieczeństwa Chin? Muszą ich być chyba miliony. W ostatnich latach kraj wydał więcej pieniędzy na bezpieczeństwo wewnętrzne niż na wojsko – a budżet wojskowy Chin jest drugi co do wielkości na świecie. Szacunkowo państwo chińskie wydaje rocznie na obronę równowartość ponad biliona sześciuset miliardów koron i ostatnio te wydatki mocno wzrosły. Budżet sił bezpieczeństwa wewnętrznego wzrósł jeszcze bardziej.

Tamtego ostatniego wieczoru w Kaszgarze zrobiłam sobie spacer w pobliżu swojego hotelu, położonego kilka kilometrów od starego miasta. W tej dobrze zorganizowanej i dobrze utrzymanej dzielnicy zabudowę tworzyły niskie bloki. Wytyczono szerokie sześciopasmowe ulice z wydzielonym pasem dla skuterów i motorów, których jeździło dużo. Rowerzystów, przed kilkoma laty niemal symbolu miejskiego życia w Chinach, nie uświadczyłam. Podobnie jak Ujgurów. Wszędzie tylko Chińczycy Han, w większości prawdopodobnie świeżo tu osiadli. Wzdłuż chodników i na poboczach pod linijkę posadzono drzewa i kolorowe kwiaty. Po szerokich chodnikach odbywały wieczorny spacer niewielkie rodziny. Kilka dziewczynek ustawiło się pod blokiem i ćwiczyło aerobik według instrukcji podawanej ciepłym głosem z włączonego głośnika smartfona. W odróżnieniu od starego miasta, gdzie wprost roiło się od dzieci, tu każdej parze towarzyszył jedynak lub jedynaczka.

Nikt nie wie dokładnie, ilu Ujgurów siedzi w państwowych obozach reedukacyjnych, szacunki podają od jednego do półtora miliona. Jeżeli te liczby są prawidłowe, oznacza to, że co dziesiąty Ujgur obecnie znajduje się w obozie internowania. Innymi słowy, wszyscy Ujgurzy, których widziałam na ulicach, na targu zwierząt, na starym mieście, którzy pracowali w hotelu, gdzie mieszkałam, lub w restauracji, gdzie się stołowałam, absolutnie wszyscy Ujgurzy, z którymi w ten czy inny sposób weszłam w kontakt, znali kogoś więzionego w obozie.

Nie mogłam jednak o to pytać. Dozór był zbyt powszechny. Gdyby ktoś rozmawiał z cudzoziemcem, nie uszłoby to uwagi dozorujących.

Jak zauważyć ucisk? Na co zwróciłabym uwagę, gdybym nie wiedziała tego, co już wiem? I na co właściwie zwróciłam uwagę?

Nad wąską, brudną rzeczką woniejącą ściekami posadzono aleję zielonych drzew i zbudowano ładne kładki. Restauracje i sklepy nadal były otwarte mimo blisko północy czasu pekińskiego. Wszędzie siedziały rodziny, pary zakochanych, grupki przyjaciół, jedzono, pito, przyjemnie spędzano czas. Innymi słowy, atmosfera jak w każdym innym prowincjonalnym chińskim mieście, gdyby nie Ujgurzy, sprzedający szaszłyki i płaskie okrągłe chlebki, oraz duża mobilizacja policji.

Należy dodać również to, czego się nie widzi i nie słyszy. Kiedy trzy lata wcześniej przyjechałam do Sinciangu, wiele kobiet nosiło tu kolorowe chusty. Teraz wszystkie kobiety miały odsłonięte głowy. Nie widziałam także mężczyzn z długimi brodami. Nad miastem nie rozbrzmiewało pięć razy dziennie natarczywe wezwanie muezina do modlitwy, w meczetach gromadzili się wyłącznie chińscy turyści.

Do tego dochodzi to, czego się nie chce słyszeć lub co obawia się dostrzec. Kiedy tego wieczoru wróciłam do hotelu, nad ladą w recepcji pochylało się czterech policjantów sprawdzających listę gości. Najwyraźniej kogoś szukali. Zrozpaczona mina recepcjonisty oznaczała, że wkrótce mieli tego kogoś znaleźć.

Pospiesznie ich minęłam i weszłam do swojego pokoju.

Nikt nie opuści Kaszgaru niezauważony. Przy wyjeździe z miasta kontrolowano mnie trzy razy i za każdym razem musiałam dać bagaż do prześwietlenia, paszport do zeskanowania i palec do pobrania odcisku. Pozostali pasażerowie samochodu – rodzina z Pekinu – na ogół mogli pozostać w środku, tymczasem mnie i Ujgurów z wielkich autokarów przepuszczano przez kontrole bezpieczeństwa; kolejki były długie.

W czasie podróży podziwiałam idealny stan drogi. Poza tym częste kontrole radarowe dbały o to, by kierowcy z pedantyczną dokładnością przestrzegali surowego ograniczenia prędkości. Nareszcie, nareszcie jechałam na południe, do Pakistanu, w Himalaje! Chińscy pasażerowie spali głębokim snem i ja też się zdrzemnęłam. Kiedy się obudziłam, otaczały nas rdzaworude góry i chińska rodzina zażądała „fotostopu”. Jedna pani z tej rodziny, o włosach równie rudych jak stoki, dawała się obfotografowywać w najwymyślniejszych ujęciach. Kiedy jej mąż opadł z sił, poprosiła, żebym go zastąpiła.

Za każdym zakrętem góry stawały się coraz wyższe i bardziej strome, wkrótce dostrzegliśmy pokryte śniegiem szczyty. Rudowłosa wymogła kolejny przystanek na zdjęcia. Krajobraz był tu bardziej dziki, powietrze rzadsze. Przypomniał mi się Wilfred Skrede, młody Norweg, który podróżował tą samą drogą prawie osiemdziesiąt lat temu, w 1941 roku. W Norwegii srożyła się wojna. Skrede przedzierał się do Kanady, by uczestniczyć w obozie treningowym lotnictwa pod nazwą Mała Norwegia. Ponieważ trasa przez Morze Północne była zbyt niebezpieczna, szlak wiódł przez Szwecję, Finlandię, Związek Radziecki i Sinciang, potem przez góry do dzisiejszego Pakistanu i Kaszmiru, a dalej do portu w Singapurze. W sumie podróż trwała ponad rok, po drodze Skredego wielokrotnie aresztowano. W Sinciangu w wypadku samochodowym złamał kręgosłup i doszedł do siebie w Kaszgarze dzięki gościnności brytyjskiego konsula Shiptona, tego od Łuku. Skrede przebywał u dyplomaty wspinacza przez cały miesiąc. W pamiętnikach skomentował ten pobyt tak: „Wspominam te dni jako jedne z najszczęśliwszych w moim życiu”. Kiedy kręgosłup się jako tako zagoił, wyprawa na południe ruszyła ku górom. Sama podróż konno z Kaszgaru do Taszkurganu zajęła jedenaście dni i odbyła się w towarzystwie uzbrojonych strażników, ponieważ miejscowy dowódca wojskowy obawiał się, że Norweg jest szpiegiem. Gdy konie były zbyt zmęczone, by piąć się dalej w rozrzedzonym powietrzu, kłuto je do krwi w pysk. Dręczone w ten sposób dobywały z siebie resztki sił. Zbielałe stosy kości na zboczach milcząco świadczą o wszystkich szkapach, które na koniec ostatecznie się poddały.

„Karawany ciągnęły między Kaszmirem a Kaszgarem przez stulecia – zauważa Skrede – i wielu sądzi, że to bardzo romantyczna i piękna myśl, lecz ten, kto pokonał przełęcz Czyczykłyk, zajrzał też do piekła, którym była ta handlowa droga dla tysięcy wyczerpanych koni, skazanych na mozół i znoszących ból, a niemających żadnego Allaha, by móc się poskarżyć”.

Obecnie, jeżeli dokumenty są w porządku, drogę z Kaszgaru do Taszkurganu pokonuje się łatwo w jeden dzień, wystarcza nawet czasu na lunch i zrobienie selfie. Autostrada Karakorum, ważna część Nowego Jedwabnego Szlaku, wije się jak czarny asfaltowy węgorz pod zboczami gór, od Kaszgaru do Gilgitu w Pakistanie. Koło jeziora Kara-kul (3645 m n.p.m.), gdzie ośnieżone granatowe góry przeglądają się w wodzie, pozwolono nam na kolejny przystanek zdjęciowy. Setki chińskich turystów już uwieczniały piękną okolicę. Kirgizi o nieco szerokich twarzach i skośnawych oczach oferowali konne przejażdżki, szaszłyki, ozdoby etniczne i pozowanie do zdjęć w kostiumach koczowników, musieliśmy jednak jechać dalej, bo mieliśmy jeszcze do pokonania mnóstwo kilometrów. Kilka lat temu była możliwość przenocowania nad brzegiem jeziora w tradycyjnych kirgiskich jurtach, jak to w latach czterdziestych czynił Wilfred Skrede, teraz władze ograniczyły taką swobodę obyczajów i nocować wolno tylko w uznanych hotelach. Wyjątki są dopuszczalne, ale kosztują od sześciu tysięcy koron wzwyż.

Na lunch, który zjedliśmy w małej pakamerze na olbrzymim parkingu, składał się makaron z kawałami mięsa. Nikt z pasażerów nie znał angielskiego, ale kierowca ściągnął na smartfon aplikację z translatorem, żeby móc udzielać praktycznych informacji. Rudowłosa pożyczyła od niego smartfon i zadała mi serię szybkich pytań – skąd pochodzę, ile mam lat, czy jestem zamężna, czy mam dzieci, czy chcę mieć dzieci i na koniec to dla niej najbardziej palące. Patrzyła na mnie z niecierpliwością, gdy mechaniczny głos translatora tłumaczył na angielski: „Czy twoja skóra nie ulega poparzeniom od słońca?”.

Potrząsnęłam przecząco głową. Spojrzała na mnie z powątpiewaniem. Ona sama nigdy nie wychodziła z samochodu bez kapelusza, szala i cienkiego żakietu dla osłony przed słońcem. Wyjęłam z torebki krem przeciwsłoneczny i jej pokazałam. Uśmiechnęła się i wyjęła ze swojej taką samą tubkę – też pięćdziesiątkę.

Taszkurgan (3094 m n.p.m.) znaczy „kamienny fort”. Dwa tysiące dwustuletnia kamienna twierdza jest jedyną atrakcją turystyczną w mieście. Pierwotnie znajdowała się tutaj cała osada, ale jedyne, co zostało po mieszkańcach z przeszłości, to nieuporządkowane kupy kamieni. Z samego fortu też niewiele istnieje. Nowiusieńkie schody z solidnego drewna opatrzone szeregiem tabliczek ostrzegawczych prowadziły na szczyt ruin, skąd roztaczał się widok na rzekę i trawiastą równinę, na której spokojnie pasły się stadka bydła. Od zieleni odcinało się bielą kilka jurt. W Kaszgarze dominują Ujgurzy, nad jeziorem Kara-kul – Kirgizi, w Taszkurganie zaś większość stanowią etniczni Tadżycy. Kobiety nosiły przeważnie płaskie tradycyjne nakrycia głowy okryte welonem luźno związanym pod brodą albo na piersiach.

Było trzydzieści stopni w cieniu; żałowałam, że nie posłuchałam rady recepcjonisty i nie zaopatrzyłam się w parasolkę chroniącą przed słońcem. Miasto wydawało się ciche i senne. Towar ze sklepików wystawiono na ulicę, wszędzie biegały dzieci, starcy i zgarbione staruszki zabijali czas w swoim towarzystwie. Jeżeli atmosfera jest tak senna teraz, w szczycie sezonu, jak wygląda tutaj zima, gdy pada śnieg, a droga miesiącami pozostaje zamknięta?

Ekstremalne położenie Taszkurganu na wysokości ponad trzech tysięcy metrów nad poziomem morza i w otoczeniu prawie dwa razy wyższych gór było jednocześnie powodem jego istnienia. Przez niemal dwa tysiące lat kamienny fort stanowił ważny przystanek na południowej trasie Jedwabnego Szlaku z Chin – przez Karakorum – do Leh i Śrinagaru w Indiach.

Dziś Taszkurgan na nowo staje się ważnym węzłem komunikacyjnym.

Na pierwszy rzut oka robił wrażenie typowego azjatyckiego miasta pogranicza, był kanciasty i wysmagany wiatrami. Niemniej drogi miał nadzwyczaj szerokie i luksusowe, ze świetnymi rondami i kosztownym oświetleniem, a wiele budynków administracji biło w oczy nowością i rozmachem. Na przykład nowa, przerażająco różowa remiza strażacka przewyższała wielkością niektóre hotele. Gotowe są plany międzynarodowego portu lotniczego i może wkrótce skończy się wielomiesięczne zamykanie drogi każdej zimy. Ambicje na przyszłość przewidują utrzymanie otwartej granicy z Pakistanem przez cały rok, ta przyszłość zaś jest bliżej niż kiedykolwiek.

Na mocy ambitnej i kosztownej współpracy w ramach Chińsko-Pakistańskiego Korytarza Ekonomicznego (China-Pakistan Economic Corridor, CPEK) oficjalnym celem jest uzyskanie połączenia drogowego wysokiego standardu z Kaszgaru do pakistańskiego portu w Karaczi, z czasem może też połączenia kolejowego. Prace idą pełną parą. Chiny nie zainwestowały w infrastrukturę żadnego innego kraju więcej niż w infrastrukturę Pakistanu. Kiedy autostrada będzie gotowa, TIR-y z zachodnich Chin skrócą sobie przez Pakistan drogę do czekających na Morzu Arabskim drobnicowców, zamiast pchać się przez całe Środkowe Chiny do chińskich portów. Taszkurgan stanie się wtedy zdecydowanie najważniejszym punktem granicznym w Himalajach. Możliwości są wielkie, toteż w ostatnich latach do tej oddalonej placówki napływali biznesmeni z całych Chin w nadziei na dobre interesy w bliskiej i jasnej przyszłości.

– Nie chce pani obejrzeć tańców? – zapytał zdumiony recepcjonista, kiedy spocona z gorąca wróciłam do hotelu po całym dniu spędzonym na słońcu. – Pozostali turyści już poszli do wioski kultury, żeby zobaczyć tańce. Myślałem, że pani też tam jest.

– Co to za tańce?

– Pokaz kultury tańca. Nikt pani o tym nie powiedział? Organizuje się go co wieczór, jest bardzo popularny wśród naszych gości.

Nie mogłam pozwolić, by mi przyczepiono łatkę tej, którą ominął pokaz kultury tańca, więc poczłapałam do wioski kultury położonej na peryferiach centrum. Po drodze wdałam się w rozmowę z miejscową kobietą, która najwyraźniej zmierzała w tym samym kierunku, wystrojona w czerwoną suknię do ziemi i masywne ozdoby na szyi. Zapytałam, czy kiedykolwiek była w Tadżykistanie. Nie, nie była.

– Jestem  c h i ń s k ą  Tadżyjką – wyjaśniła.

Pół tuzina policjantów i czterech ciężkozbrojnych żołnierzy dbało o bezpieczeństwo podczas tańca. Kobieta w czerwonej sukni zaprosiła mnie do typowo tadżyckiego domu w pobliżu. Jak w każdym, tak i tutaj wzdłuż ścian znajdowały się ławy do siedzenia, na środku zaś pomieszczenia pięknie rzeźbione słupy. Pochwaliłam artystyczne haftowane poduszki.

– Są na sprzedaż – objaśniła. – Chce pani kupić? Dostanie pani rabat, jeśli kupi dwie.

Ponieważ chińscy Tadżycy, podobnie jak ich bracia z Pamiru, są izmailitami, oczekiwałam widoku portretu Agi Khana, religijnego przywódcy izmailitów, lecz ściany były zastrzeżone dla przywódców komunistycznych Chin, od Mao do Xi. Na dworze odezwały się bębny i zabrzmiały okrzyki radości. Pokaz trwał, na parkiet prowadzono „pannę młodą” i „pana młodego”. Chińscy turyści w liczbie ponad setki starali się ze wszystkich sił utrwalić show za pomocą zaawansowanych aparatów fotograficznych. Ktoś rozpalił uprzednio przygotowane ognisko, które reprezentowało zaratusztriańskie korzenie ludu. Tadżycy ruszyli w tan wokół migoczących płomieni, dodatkowo oświetlani setkami lamp błyskowych.

Wielu stałych mieszkańców także się stawiło, żeby poobserwować taneczne widowisko. W Taszkurganie wieczorami raczej nic innego się nie działo. Opuściłam kulturowy festyn, zanim zaczęło się bratanie, i powędrowałam do hotelu. Recepcjonista mnie ostrzegł, że show zawsze kończy się wspólnym tańcem Chińczyków i Tadżyków.

Idąc opustoszałymi, mrocznymi o tej porze ulicami, myślałam, że chińskie władze właśnie tego sobie życzą – żeby grupy etniczne zachowywały się akurat w taki sposób. Taniec, barwne stroje ludowe, zabawna atrakcja turystyczna, czysty folklor.

W hotelu także panowała cisza i było pusto. Przycupnęłam na tarasie pod rozgwieżdżonym niebem tego granicznego miasta i zamówiłam piwo.

Na jakiś czas ostatnie.

Gra o wysoką stawkę

W cieniu przed urzędem kontroli celnej i imigranckiej w centrum Taszkurganu czekała garstka mężczyzn. Jakiś na oko prawie trzydziestolatek podszedł do mnie i przedstawił się jako Umair. Bladą twarz pstrzyły liczne ślady po pryszczach, czarne jak smoła włosy błyszczały od pomady.

– Wierzy pani we wszystko, co pani czyta w nowościach dnia?– zapytał, gdy wymieniliśmy grzecznościowe formułki.

– Cóż… – zaczęłam.

– A co z jedenastym września? – przerwał mi. – Naprawdę pani wierzy, że stał za tym syn miliardera z Arabii Saudyjskiej? Jestem inżynierem i mówię pani, niech pani za wszelką cenę sama wszystko sprawdza, zresztą amerykańscy inżynierowie mówią to samo, ba, inżynierowie na całym świecie mówią to co ja:  W i e ż e   n i e   m o g ł y   s i ę   z a w a l i ć   w  t a k i   s p o s ó b   z  p o w o d u   s a m o l o t u! Uderzenie po prostu nie mogłoby wygenerować dość ciepła, żeby stopiły się stalowe konstrukcje i zbrojenie. Wie pani, ile potrzeba ciepła, zanim takie konstrukcje się stopią?

– Nie mam pojęcia – przyznałam. – Ale talibowie stali za atakami terrorystycznymi także w Pakistanie…

– Tak, mieliśmy ataki terrorystów także w Pakistanie – znowu przerwał mi Umair. – I tak, mamy problem z talibami, ale niech mi pani powie, skąd się oni wzięli?

Nie czekał na odpowiedź, bo miał ją gotową:

– No więc talibów stworzyli Rosjanie i Amerykanie! – Spojrzał na mnie wzburzony. – Prawie żaden z zatrzymanych terrorystów nie był obrzezany, ich broń nigdy nie pochodzi stąd. Znaczy, nie mogę przecież wiedzieć, jaka jest prawda – dodał trochę bardziej pojednawczo – wymieniam tylko te proste fakty, żeby pani sobie mogła wyrobić własną opinię.

Podchodziło coraz więcej mężczyzn. Jeden ze świeżo przybyłych dosłyszał, że jestem Norweżką.

– Jestem zaręczony z dziewczyną pakistańsko-norweskiego pochodzenia – włączył się. – Spotkaliśmy się w Islamabadzie, kiedy tam studiowała.

– I planujecie zamieszkać w Pakistanie czy w Norwegii? – zapytałam.

– Jasne, że w Norwegii.

– Dlaczego?

– Jeszcze dokładnie nie wiem, bo nigdy nie byłem w Norwegii – odparł. – Ale znajdę dla nas dobre miejsce, gdzie Pakistańczykom będzie się dobrze mieszkało, gdzie mieszkają inni Pakistańczycy.

– Nie rozumiem takiego myślenia – zaoponował Umair. – Po co przenosić się za granicę, żeby spotykać się z Pakistańczykami?

Czekaliśmy na dworze ponad godzinę, zanim puściły nas dalej chińskie służby bezpieczeństwa, pilnujące, by wszystko odbywało się w cywilizowany sposób: musieliśmy stać w ordynku, w linii prostej, rozmawianie było surowo zabronione. Bagaż został prześwietlony w ogromnym urządzeniu, a potem wstawiono nam stempelek wyjazdu z Chin.

W sumie tego dnia grupa udająca się do Pakistanu liczyła około czterdziestu osób: obładowani bagażami Pakistańczycy, wycieczka tuzina chińskich turystów od stóp do głów ubranych w polary i ja. Wszystkich nas władowano w czekające mikrobusy. Znalazłam wolne miejsce przy oknie obok Abdula, studenta medycyny z Lahauru. Okulary i gęsta broda utrudniały odgadnięcie wieku, ale miał dwadzieścia cztery lata, jak sam podał, nie był żonaty i właśnie skończył pięcioletnie studia medyczne gdzieś tam w Chinach. Teraz wracał do domu, żeby odbyć roczną praktykę w szpitalu tam, gdzie zna język.

– Dlaczego chciał pan zostać lekarzem? – zapytałam. Po ponad dwóch tygodniach spędzonych w Chinach czułam się oszołomiona możliwością prowadzenia swobodnej rozmowy po angielsku, toteż wypytywałam bez zahamowań.

– Rodzice życzyli sobie, żebym został lekarzem – odparł Abdul. – Szanuję ich i ufam, że wiedzą, co jest dla mnie najlepsze.

– Ufa pan również, że znajdą dla pana żonę? – drążyłam dalej.

– Tak, ufam im, ale oni oczywiście biorą pod uwagę moje życzenia. – Spuścił wzrok. – Kilka lat temu była pewna dziewczyna, z którą chciałem się ożenić. Powiedziałem o tym rodzicom, a oni dali mi pozwolenie. Ale historia nie miała szczęśliwego zakończenia…

– Nie pobraliście się?

– Nie. – Abdul westchnął prawie niedosłyszalnie i zmienił temat. – À propos historii, nigdy nie wiadomo, co jest prawdą – rzucił. – Zawsze będą różne zdania, opinie i teorie. Weźmy na przykład Żydów. Wszyscy mówią, że Hitler zabił wielu Żydów, naprawdę wielu…

– Sześć milionów – wtrąciłam.

– Owszem, wielu, jak wspomniałem. Ale czy można sobie pomyśleć, że aż tylu nie zabił, tylko dość wielu, i że to była pewna umowa, którą Żydzi zawarli z USA, żeby móc się osiedlić w Palestynie? Pod władzą imperium osmańskiego Żydzi przecież w ogóle nie mieli prawa osiedlać się w Palestynie. No, nie mówię, że tak  b y ł o , zauważam tylko, że jest taka możliwość.

– Był pan w obozach koncentracyjnych w Polsce? – zapytałam.

– Nie, czytałem o tym w internecie. Nieważne, chodzi mi o to, że zawsze będzie istniało wiele wersji historii. I trudno powiedzieć, która z nich jest prawdziwa.

– Właśnie! – zawołał wysoki mężczyzna po trzydziestce z miejsca pod oknem po drugiej stronie przejścia. Na imię miał Muhammed, jak się później dowiedziałam, i kończył doktorat z farmakologii w Chinach.

– W tej chwili są tylko dwie wersje historii tego, co się dzieje w Pakistanie – rzucił. – Amerykanie zrobili wszystko słusznie albo Amerykanie zrobili wszystko źle. A co będą sądzili ludzie za sto lat? Co właściwie jest dobre, a co złe?

Nie zdążyłam w ogóle ruszyć smętnych chrupków, które kupiłam sobie na drogę, bo w trakcie filozofowania wokół immanentnej relatywności prawdy Abdul i Muhammed bez przerwy częstowali zawartością swoich zasobnych paczek z prowiantem.

– Nie lubię chińskiego jedzenia – oświadczył Abdul.

– Fakt, chińszczyzna jest paskudna – zgodził się farmakolog.

– Nawet makaronu nie lubicie? – zdziwiłam się.

– Makaron? Przecież to dla dzieci! – Muhammed zaśmiał się pogardliwie, przedrzeźniając połykanie długich nitek.

– Przez te lata spędzone w Chinach stałem się mistrzem w przyrządzaniu pakistańskich potraw – powiedział Abdul, wręczając mi stertę własnej roboty ćapati, płaskich okrągłych chlebków z mąki pszennej, wody i soli.

– Wie pani, że Chińczycy jedzą węże? – spytał Muhammed. – Psy, żaby i owady też. Oni jedzą  w s z y s t k o!

Dwaj młodzi Chińczycy, którzy siedzieli przed nami, na szczęście nie rozumieli ani słowa po angielsku. Poza tym zasnęli, gdy tylko kierowca zapuścił silnik, i nadal mocno spali.

– Z tym tu chłopakiem chętnie pogadałbym na poważnie! – Muhammed potrząsnął lekko chudym chłopcem obok siebie. – Przerwał naukę, żeby móc jeździć tam i z powrotem między Chinami a Pakistanem i sprzedawać kamienie szlachetne. Jest młody, powinien raczej chodzić do szkoły!

Ponieważ chłopak nie rozumiał po angielsku, Muhammed przetłumaczył mu swoją tyradę. Młody uśmiechnął się nieśmiało i odnalazł na smartfonie zdjęcie ślicznej dziewczyny owiniętej kolorową chustą.

– Jestem w niej zakochany, a rodzice właśnie z nią mnie zaręczyli – powiedział z dumą. – Wkrótce się pobierzemy.

Muhammed potrząsnął z rezygnacją głową.

– Marnuje chłopak życie i jest za głupi, żeby to zrozumieć!

Droga prowadziła na wprost przez szarawy płaskowyż obrzeżony łagodnymi, ośnieżonymi wzgórzami. Po lekkim, lecz narastającym ucisku w skroniach zorientowałam się, że teren się wznosi. Od czasu do czasu mijaliśmy stadka kóz, osłów i jaków, tu i tam na polu stały dwie albo trzy białe jurty, czasem mignął nam samotny pasterz, głównie jednak krajobraz i drogę mieliśmy dla siebie. Znaki drogowe sugerowały prędkość czterdziestu kilometrów na godzinę, ale chyba nie zainstalowano tu mierników elektronicznych. Na absolutnie ostatnim chińskim posterunku granicznym dwaj młodzi żołnierze okutani w grube futrzane kurtki sprawdzili, czy wszyscy mają w paszportach pieczątkę z dzisiejszą datą, i kazali jechać dalej.

Ostatni kawałek szosy prowadził stromo pod górę. Ciśnienie w skroniach rosło, w kanalikach usznych zebrały się pęcherzyki powietrza. Kilka minut później dotarliśmy do położonego najwyżej na świecie przejścia granicznego (4693 m n.p.m.). Pakistańczycy z werwą zaklaskali w dłonie, gdy wyjeżdżaliśmy z Chin i mijaliśmy bombastyczną betonową bramę do Pakistanu.

Kierowca łaskawie zezwolił na dwie minuty sesji zdjęciowej. Gdy tylko wysiadłam z mikrobusu, otoczyli mnie otyli brodacze w długich, obszernych szatach i sandałach – wszyscy chcieli sobie zrobić selfie z bladą cudzoziemką. Pakistańczycy – w przeciwieństwie do sytuacji po stronie chińskiej – mają swobodny dostęp do swojego przejścia granicznego, toteż stało się ono popularną atrakcją turystyczną. Brodacze jak małe dzieci machali z zapałem swoimi komórkami, a ja uśmiechałam się na wszystkie strony za każdym razem z inną twarzą obok swojej, póki zniecierpliwiony kierowca nie zatrąbił. Z ulgą zakończyłam tę sesję słitfoci.

– Nie cieszy się pani? – zapytał Abdul z szerokim uśmiechem, gdy zjeżdżaliśmy ku posterunkowi granicznemu, położonemu prawie sto kilometrów dalej w dolinie.

– Owszem, jasne, że się cieszę – odpowiedziałam grzecznie.

– My cieszymy się  n a d z w y c z a j n i e, że znów jesteśmy w ojczyźnie – odezwał się Muhammed. – Wreszcie możemy swobodnie oddychać. W Chinach mają człowieka cały czas na oku. Teraz jesteśmy wolni!

Z przełęczy Chundżerab droga wiła się po stromiźnie wzdłuż bystrej rzeki, oflankowanej brązowymi zębiastymi górami tak wysokimi, że z okien mikrobusu nie widziałam szczytów. Chundżerab znaczy w języku wachańskim „dolina krwi”. Język zaś to jeden z języków pamirskich (z grupy irańskich) używany przez Wachów tu w Górnej Hunzie, w Taszkurganie i po drugiej – tadżyckiej i afgańskiej – stronie granicy. W górach granice polityczne rzadko są zgodne z lingwistycznymi. Rzekomo inspiracją dla nazwy nadanej dolinie stały się krwawe napady na karawany z towarami, których dokonywano tu akurat w okresie świetności Jedwabnego Szlaku.

Dolina zasłużyła na swoją nazwę także w czasach współczesnych: podobno ponad tysiąc robotników zginęło w lawinach ziemnych i innych wypadkach podczas budowy drogi, po której jechaliśmy. Prace nad nią rozpoczęły się w latach sześćdziesiątych, gdy Pakistan i Chiny porozumiały się co do tego, którędy ma przebiegać granica. Negocjacje zakończyły się tym, że Chiny odstąpiły Pakistanowi teren pastwisk w zamian za obszar około pięciu tysięcy kilometrów kwadratowych na północnym wschodzie. Obszar ten jest częścią spornego regionu Kaszmiru. Indie nie uznały ani umowy pakistańsko-chińskiej, ani granicy. Granica między Indiami a Chinami także nie jest ratyfikowana. W zakątkach Himalajów granice się zacierają, stają się kontrowersyjnymi i podlegającymi dyskusji liniami przerywanymi, których strzegą ciężko uzbrojeni żołnierze i głowice atomowe. Konflikty są liczne, potencjał dla kolejnych – jeszcze większy, choć akurat między Pakistanem a Chinami, które mają wspólnego wroga w Indiach, panują pokój i harmonia. Fakt, że oba kraje uzgodniły przebieg granicy w tak wczesnym stadium istnienia Pakistanu, stworzył podwaliny pod obustronną przyjaźń, której łożyska Chiny regularnie smarują hojnymi kredytami.

– Pakistan oddał terytorium Chinom, bo władze się obawiały, że Związek Radziecki wypowie nam wojnę – uważał Abdul. – Wojna w Afganistanie dotyczyła właściwie pakistańskich portów na południu.

– Tak? – zdziwiłam się.

– Wszyscy to przecież wiedzą. – Abdul wzruszył ramionami.

Zjeżdżaliśmy coraz niżej. Ucisk w skroniach zelżał, wreszcie całkiem zniknął. Zbocza gór wydawały się jałowe i puste, jednak według przewodnika żyły na nich zagrożone gatunki zwierząt: owce Marco Polo, piżmowce syberyjskie oraz irbisy śnieżne. Przywykłam do jazdy mikrobusem, więc poczułam zaskoczenie, kiedy po jakimś czasie Muhammed powiedział, że dotarliśmy do pakistańskiego posterunku granicznego w Sost (2800 m n.p.m.).