Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Szczury”, to oparta na prawdziwej historii powieść, która została napisana „jednym tchem”. Opowiada prawdziwą historię młodego człowieka, dorastającego w czasach politycznych przemian zachodzących w naszym kraju, które są jednak tylko tłem dla zmagań bohatera z cierpieniami, które mu funduje życie. Przedstawia jego wzloty i upadki, a przede wszystkim próbę godnego przeżycia w patologicznej rodzinie i trudnych środowiskach, w jakich przyszło mu żyć.
Jesteśmy jak nasiona dmuchawca,
porwane nagle i niesione przez przez wiatr,
nie wiadomo jak i gdzie...
Z pozoru człowiek w przedstawionym świecie jest niczym nasiono dmuchawca, wypuszczony w przestrzeń, życia, niesiony bezwiednie przez wiatr. Ale swoim życiem bohater wskazuje, że życie to coś więcej, niż tylko czysty przypadek. Z najgłębszej nędzy, największego upodlenia wyciąga go niewidzialna choć coraz mocniej odczuwalna ręka Boga. Jednocześnie historia losów bohatera wskazuje na Wartości, które świadczą o naszym człowieczeństwie. Podkreśla rolę nadziei i wytrwałości w dążeniu do godnego życia, mimo ciągłych porażek, jakie to życia nam funduje. Wskazuje, by nie poddawać się i podążać za obranym celem, bo mimo wszystko, krok po kroku i często pod wiatr, ale to wędrówka za swoimi marzeniami sprawia, że możemy być naprawdę szczęśliwi. A w wędrowaniu tym przez życie podtrzymuje nas prawdziwa Wiara.
„Szczury” to pierwsza książka z cyklu „Po drugiej stronie Tęczy”,
która właśnie pokazuje siłę Wiary.
Bo czy bez Wiary można się podnieść z dna, które zdaje się być niezgłębione? Czy bez Wiary okaleczone serce i dusza zdolne są do miłości? O tym jest ta opowieść…
......................................................................
Wybrane recenzje:
„Szczury” Radosława Lemańskiego to proza chwytająca za gardło, bo najprawdziwsza z prawdziwych. Tytułowe Szczury to ludzie walczący o swój byt - ten materialny i ten duchowy. Najpierw jako dzieciaki rodziców alkoholików, potem jako młodzi dorośli pozbawieni szansy na „normalne" życie.
Bohaterem książki jest chłopiec wychowujący się w patologicznej rodzinie w kraju o patologicznym ustroju polityczno-społecznym. Jego codzienność to ciągła walka o jedzenie, walka z ojcem, który swoje dzieci „trenuje" na równi ze psem, w końcu odwieczna walka na podwórku. Każde odstępstwo od reguł tego szarego świata jest niemile widziane. Nie pijesz ? Musisz być z Tobą coś nie tak. Czy da się wyrwać ze schematu ? Kolejne pokolenie bezrobotnych pijaków uczy swoje dzieci, że życie jest niesprawiedliwe i trzeba je zapić. Bohater książki nieustannie walczy ze swoim losem. Przegrywa. Raz po raz, ale walczy
i wierzy, że wystarczy czyjaś wyciągnięta ręka, by w końcu odwrócić bieg zdarzeń. I jego wiara jest słuszna.
Aleksandra Karwala, http://www.kulturatka.pl/
.......................................................................
Książka jest opowieścią o tym, że bez względu na wszystko nie warto się poddawać, że po każdym upadku należy się podnieść i walczyć po raz kolejny.
Autor zaszczepia w czytelniku nadzieję na to, że nic nie jest z góry przesądzone, że każdy ma prawo walczyć o zmianę swojego życia i że ono naprawdę może się zmienić. Wystarczy chcieć i spotkać na swojej drodze odpowiednich ludzi, z których doświadczenia będziemy czerpać.
Tekst jest także doskonałym studium środowiska ludzi biednych, ludzi żyjących w noclegowniach, a nie raz i na bruku. Język ulicy jakim momentami posługuje się autor, pełen wulgaryzmów i potocznych zwrotów sugestywnie oddaje realia opisywanej rzeczywistości.
Autor dokonuje analizy ludzkiej kondycji, przedstawia człowieka, który za wszelką cenę chce walczyć o swoje człowieczeństwo i wybić się ze środowiska, które go zniewala. Jest to opowieść o poszukiwaniu miłości, szacunki i zrozumienia.
Scathah, http://shczooreczek.blogspot.com
.......................................................................
Książka jest opowieścią o dojrzewaniu, nadziei, wzlotach i upadkach, ale przede wszystkim o poszukiwaniu sensu życia i utraconego człowieczeństwa. Powyższy akapit może sugerować filozoficzny banał, lecz surowa forma, dosadność i realizm świata przedstawionego pokazuje, że polska proza jest w dobrej kondycji. Radosław Lemański wniósł do niej zdrowy powiew świeżości.
Myślę, że powodów, aby sięgnąć po lekturę „Szczurów”, jest wiele. W powieści Lemańskiego nie znajdziemy prostych frazesów i drogowskazów. Znajdziemy tam tylko - i zarazem aż - rzeczywistość. Czasami są to najciemniejsze zakątki naszego miasta, czasami jest to sąsiad w bloku, którego istnienia wolimy sobie nie uświadamiać. Ale ten „półświatek” jest tuż za rogiem, i to nas denerwuje na tyle, że wolimy oglądać go przez pryzmat różowych okularów.
Sagitarius, http://www.portal-pisarski.pl/
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 138
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright @ Radosław Lemański
Okładka: www.mpress-freelancer.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
E-book
Wydanie III uzupełnione
Zielona Góra, 2012
ISBN: 978-83-935993-8-7
www.nadchmurami.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Jesteśmy jak nasiona dmuchawca,
porwane nagle i niesione przez wiatr,
nie wiadomo jak i gdzie...
Wszystkim tym,
których spotkał podobny los,
by nigdy nie tracili nadziei i wiary.
Pewnego dnia spotkałem znajomego z podwórka. Kiedyś, jako dzieciaki, dorastaliśmy na jednym blokowisku. Razem się bawiliśmy, walczyliśmy o nowe tereny, próbowaliśmy jakoś przetrwać w komunistycznym blokowisku. Nasze dorastanie zbiegło się w czasie transformacji ustrojowej, która dla niego była czasem wielkiej próby. Czy wyszedł z niej zwycięsko? Dowiecie się z tej opowieści, którą spisałem i staram się wiernie przekazać. Dopowiem tylko, że spotkałem go kilka lat później, już po pierwszym wydaniu tej powieści i nie zawrócił z obranej drogi.
Starałem się nadmiernie nie rozbudowywać opowiedzianej mi historii, zachować tok myślenia i oryginalny język i jak najwierniej oddać poszczególne opowiedziane mi fakty z życia. Takie właśnie są „Szczury”, prawdziwa opowieść o prawdziwym życiu, jakie przeszedł pewnie niejeden młody człowiek w tych niełatwych czasach. Mimo brutalności ukazanego świata, który „nie rozpieszcza”, dla mnie jest to jednocześnie świadectwo wiary człowieka, który mimo brutalności życiowych doświadczeń, nie stracił nadziei i zaufał Bogu.
Tego zaufania w boże prowadzenie, nadziei i wiary życzę temu koledze wraz z nową rodziną i wszystkim czytelnikom tej książki. Niech Wam Bóg błogosławi.
Radosław Lemański
Moje życie to wzloty i upadki,
które są jak cegiełki.
Życie nikogo nie rozpieszcza. Wiedziałem o tym jeszcze przed poczęciem, gdy z prawdziwego światła sunąłem do jego elektrycznej namiastki. Wtedy jeszcze mieliśmy prąd i gaz. Mieliśmy też opiekę z prawdziwego zdarzenia, która nie pozwalała nikomu być bezdomnym, a czołowi towarzysze musieli nawet co niektórych zmuszać do pracy. Mojego ojca też, szczególnie na początku ich małżeństwa z matką i po przeprowadzce do miasta. Wtedy nie zdążył jeszcze wypić z nimi braterstwa i lojalności szmuglowaną od bambrów księżycówką. Nie poznał jeszcze złożonej struktury układów i układzików jakie łączyły kluby wzajemnej adoracji na szczeblach komunistycznych władz i meliniarskiego półświatka. Mimo znacznego obycia z systemem rolniczych kółek i kolektywów, nie potrafił odnaleźć się w miejskiej dżungli, więc wyżywał się na żonie, psie, butelkach z wódką a później i na nas, czyli mnie i brata, winiąc za wszystkie grzechy świata tego i przepijając resztki dobytku.
Tak, wiedziałem, że nie rozpieści mnie to życie, więc od samego poczęcia uczyłem się czerpać ze wszelkich jego uroków. Ssałem z pępowiny nikotynę i wraz z mamą leczyłem kaca próbując kolejnych wynalazków. Nie wiedziałem, co prawda, czy to ja byłem tym robakiem, którego ona wciąż zalewała, czy też jej ukochanym „pizduszkiem”, księciem z bajki, który miał odmienić jej życie, chroniąc od starego. Bo starszy brat okazał się być bardzo krnąbrnym i niedobrym chłopcem, nieukiem, gamoniem i „kurwim uchem”, z którego i tak nic dobrego miało nie wyrosnąć. W chwilach słabości jednak ten mały, „ukochany skurwielik” i „skurczybyczek” tęsknił za mną i za to go lubiłem. Byłem naiwny, bo jego tęsknota w słowach: „Kiedy wreszcie będę miał braciszka”, wydawała mi się przepełniona czułością, a była to szczurza przebiegłość pielęgnowana nadzieją, że oto będzie wreszcie ktoś, z kim będzie mógł się podzielić wyniesieniem śmieci i głodem, a przede wszystkim rzemieniem i klamrą oraz wszystkim tym, czym życie nie rozpieszczało. Narodzin w ogóle nie wspominam, bo ich nie pamiętam. Wiem tylko, że z jakichś powodów moi aniołowie schowali się gdzieś za mglistym wspomnieniem błogostanu czułej opieki, na długo oddając mnie w ręce matki ziemi i głosów wciąż domagających się wyniesienia dawno wyniesionych śmieci, z którymi często biegałem na boso, o każdej możliwej porze doby, by uchronić się przed gniewem ojca. Szybko też się przekonałem, że śmieci to tylko jeden z możliwych pretekstów do „właściwego wychowania” i „pokazania tego i owego” smarkaczowi taki ja. Oprócz nich ważne było wyskubanie dywanu z kłaczków, przegarnianie wszystkich bez wyjątku okruszków z kuchni, bieżące mycie pod zimną wodą bielizny i wiele innych jeszcze czynności, przynależnych właściwemu wychowaniu.
Wydzielony czas kar i nauki dzieliłem z radością czułej opieki podwórka i korzystania z okazji chwil pomroczności, w którą coraz częściej zanurzali się rodzice. Szybko nauczyłem się korzystać z tych chwil, gdy w naszym domu zjawiała się godna czyli mająca kasę kompania, która przecież musiała coś jeść lub gdy starzy szli później z rewizytą. Szafki zapełniały się nagle jedzeniem, z początku imprezy wydzielanym, potem jednak nikt już tego nie kontrolował, więc przy dobrej imprezie, gdy świat wokół biesiadników tracił na ostrości, mogliśmy jeść do syta a gdy wszyscy przenosili się na inną metę, to i częstować się tym, co zostało z imprezki. Do tego wizja niezłego ochlaju napawała wszystkich podnieceniem i szybko odkryliśmy, że niekiedy zapominali sprawdzić przyniesionej reszty. Zaprawdę słodki był to czas, gdy starzy leżeli pijani po udanej imprezie, a w kuchennych zakamarkach i na stole było jeszcze tyle do zjedzenia. Nawet jak zostali w domu, obowiązkowa, następnego dnia, wyprawa po leczniczą sodówkę, skutkowała czasem łaskawym daniem na loda, więc w sumie często w kieszeni było nawet na kilka dni przetrwania.
„Życie znowu nas nie rozpieszcza”. Tak myślałem za każdym razem, gdy ojciec mi i bratu kazał klęczeć w kącie. Nigdy nie było wyraźnego powodu jego gniewu. Bił nas i kazał klęczeć gdy wypił i na przykład stwierdził, że potrzebny jest nam trening dla zahartowania, ale również kiedy był trzeźwy. Bardzo często przy gościach popisywał się „tresurą”, która oprócz klęczenia obejmowała szereg różnych czynności, kończących się przeważnie „skomleniem”, czyli łaszeniem się u jego nóg, gdy ze łzami w oczach przepraszaliśmy za wszystko, co było i ewentualnie będzie. Często wyczuwaliśmy te chwile, a czasem matka nas ostrzegała: „sprawdźcie śmieci, wypierzcie majtki, umyjcie nogi, ugotowaliście obiad, a lekcje odrobione?”. Koledzy opowiadali podobne historie, różniące się od naszych wszakże tym, że później „na zgodę” dostawali przynajmniej na loda, a często mogli wydębić więcej. Nas nie chroniło nawet wyniesienie śmieci, bo i tak często znalazło się coś do zrobienia, co trzeba było wykonać migusiem i w trymiga, nie zwracając uwagi na takie szczegóły, jak założenie butów czy kurtki. Może jednak była jedna rzecz, która nas czasem ratowała. No nie rzecz, tylko nasza suczka Ada, pupil starego. Szybko nauczyła się ustawiać z nami w rzędzie przed srogim nauczycielem i podczas, gdy my klęczeliśmy przed nim posłusznie z wyciągniętymi rękoma, ona czasem siadała obok nas i wyciągała łapki. Gdy zostało to dobrze odegrane przez gośćmi, a potem i na bis – mogliśmy czasem liczyć na ułaskawianie, jako dobrze ułożone i należycie wychowane szczeniaki.
Ale wszędzie było coś nie tak. Tresura obejmowała niejeden dom. Każde piętro miało jednego swojaka, każda klatka kompana lub przynajmniej krowę, którą można było czasem wydoić na piąchę lub litość. Takie było osiedle, wybudowane z funduszu jednej z górniczych korporacji. Mieszkali tu byli i obecni górnicy, prezesi i ich pomagierzy w górniczym fachu, jak również ludność napływowa, którą kusiły zarobki i mieszkanie. Były podobieństwa, ale też różnice i wśród swojaków byli chuje, z którymi nie szło wypić, i paniska, które wydawały się nie pić wcale lub robiły to bardzo dyskretnie. Jakie było osiedle, takie było nasze podwórko, świat prawdziwych wartości i swojskiego strachu. Również tu byli swojacy, chuje i paniska. Tyle że tutaj paniska wcale nie były na marginesie grupy, bo mogli dać cukierka, loda, a później nawet szluga czy poczęstować flachą z Pewexu. Prawdziwa gradacja zaczynała się dla większości z nas, przeciętniaków już po pierwszej próbie wkręcenia w grupę. Szybko okazywało się, że wspólna piaskownica wcale nie jest wspólna, podobnie jak dwie huśtawki, nie mówiąc już o ławkach. Jeśli zaś ktoś z nowych się zapomniał, zaraz przynajmniej ze dwie ciekawe twarze zjawiały się koło niego i po szybkiej analizie, z kim mają do czynienia, następowało delikatne (but) przypominanie o nieodłącznym wkupieniu się do grupy. Nie trzeba było nawet za wiele o sobie mówić.
– Ty, frajer, kopsnij szluga – mówił jeden, nawet jak jeszcze nie jarał.
– Masz zeta? – dodawał drugi. – A tak w ogóle to skąd koleś jesteś?
– To ten spod jedenastki, od pijusów – któryś stwierdzał.
– No tak, to ci biedacy – dodawał drugi, mieszanina paniska ze swojakiem.
– A w futbol umiesz leszczu kopać?
Dość szybko następowało wszechstronne testowanie, czyli gra w piłkę, noża, rzut kamieniem i ilość przewrotek na huśtawce. Ważniejsze było jednak sprawdzenie siły i lojalności wobec reszty. Zazwyczaj przy drugim czy trzecim powitaniu zdybało się kandydata gdzieś w miejscu ustronnym i chętni z grupy, których zresztą nigdy nie brakowało, mogli się z nim zmierzyć. Źle, jeśli okazywał się maminsynkiem, zapłakał i chciał uciec. Wówczas wiadomo było, że zawsze można mu bez przeszkód sprzedać mukę, zrobić wrednego pajączka czy wysłać na zwiady do innej osiedlowej bandy jako żywą tarczę dla kamieni. Tak czy inaczej, płacz nie pomagał i trzeba było walczyć. Nawet jeśli kandydat zwyciężył, nie tak szybko zdobywał respekt grupy, no chyba że zrobił to w imponującym stylu a`la King Bruce Lee Karate Mistrz. Po pierwszej następowała druga walka, a po nich kolejna. Bywało tak, że nie chcąc stracić swojego miejsca w hierarchii, każdy chciał się z nim zmierzyć. Zawsze w którymś momencie wchodził do akcji, obserwujący zwykle z boku, szef bandy - Gibon. Było to chłopczysko wielkie, przerośnięte, które swego czasu za punkt honoru wzięło sobie kiblowanie, bo nie chciało opuszczać szkoły i rozstawać się z kompanią. Spotkanie z nim kończyło się nieodmiennym posmakowaniem laczka na twarzy, co świadczyło, że kandydat jest już przynależny i jeśli okazał należny respekt, na jakiś czas spokojny. Bywało i tak, że mimo pierwszego laka nadal się burzył, ale kiedyś wyjść na dwór przecież musiał, a przynajmniej iść do szkoły, więc inicjacja w grupę następowała prędzej czy później.
Samo wejście w skład podwórkowej ekipy nie kończyło jednak okresu burz i naporów. Dopiero tutaj trzeba było bezustannie walczyć o swoje miejsce, tak fizycznie, jak i w utarczkach słownych.
– Biedak jesteś, mały leszczyk, twoi starzy za dużo chleją – utarczki słowne zwykle zaczynało jakieś panisko i trzeba było odpowiedzieć, najlepiej z bajerem, czyli na przykład rymując, co z biegiem czasu przekształciło się pewnie hip-hop i rap.
– Twoi starzy pić nie umieją, to leszcze i nic jeszcze.
– Ale mamy kolorowy telewizor i to, i śmo, i tamto też – chwalił się jeden z drugim troll.
– Ja też
– Ja też, teraz to normalka.
– No my też.
– Kolorowy?
– Zwykły (co nie było do końca prawdą, bo owszem, czarno – biały był, tyle że przeważnie nie działał).
– Pralkę nową mamy.
– My też.
– Ale nie automat.
– No nie, ale zwykła też dobra (nie mieliśmy wcale, ale przecież nie można było tego powiedzieć).
Najchętniej dałbym mu w ryja, by się zamknął, ale bałem się, że wyleci jego starszy brat lub, nie daj boże, poskarży się Gibonowi, z którym miał dobry układ. Szybko też stwierdziłem, że w takich rozmowach nie mam szans, podobnie zresztą, jak w ogólnych dysputach natury bardziej filozoficznej w rodzaju: „dlaczego, kurwa, należy jeść jabłka? Bo mają kurwa witaminy, które dają siłę”. Filozof, bo tak go nazywaliśmy, wiedział wszystko, a nawet jeśli czegoś akurat nie wiedział, to potrafił się dowiedzieć i z dumą nam to przedstawić. Z biegiem czasu nauczyłem się go znosić, szczególnie od chwili, gdy dostał kamieniem i nie poskarżył się na nas.
Zaraz na początku, traktując to jako sprawdzian i lekcję, Gibon wysłał nas na zwiady na podwórko wrogich bandytów, zamieszkujących blok obok naszego. Nie wiedziałem jeszcze, dlaczego tak brzydko określają to spokojne miejsce z wymienioną piaskownicą i pomalowanymi ławkami, na których z rzadka tylko ktoś przesiadywał. Dowiedziałem się zaraz potem, jak tuż obok mnie wylądował słoik z jakimiś przetworami, a wnet za nim z klatki wybiegło dwóch wyrostków i chwyciło za kamienie.
– Bandyci atakują!!! – krzyknął Filozof i rzucił się do ucieczki, ale z racji sadełka zaraz go wyprzedziłem. Zdążyłem tylko usłyszeć co wyraźniej akcentowane fragmenty skierowanego do nas tekstu: „Spierdalajcie zajebane Mongoły” i usłyszeć świst przelatującego obok kamienia. Filozof jednak oberwał, przez co na kilka dni był naszym bohaterem i mógł bez przeszkód snuć własną wersję straszliwych wydarzeń, w których na końcu okazywało się, że goniła nas nie tylko okupująca jeden z bandyckich balkonów Wariatka, która rzucała byle czym i w kogokolwiek, ale i doskonale wyszkolona, i najwyraźniej szykująca się do wojny, wataha bandytów.
Tak, wi