Szarak za miedzą - John Lewis-Stempel - ebook + książka

Szarak za miedzą ebook

John Lewis-Stempel

4,0

Opis

Ta książka to historia naturalna, przekazana z bliska. Jest świadectwem zażyłości ze światem przyrody. Powstała z wnikliwej obserwacji roślin i zwierząt żyjących na ziemi uprawnej i pod nią – od pracowitych bakterii po pustułkę patrolującą z wysoka łany zboża. To opowieść o polnych myszach w gniazdach przyczepionych do łodyg pszenicy i o zającach, które biegną, by chronić swoje życie. Napisana z pasją, pociętymi od słomy palcami i w ubłoconych kaloszach.

Jest to opowieść o naszym krajobrazie i o nas samych.

I jest to historia pola, które było o krok od śmierci.

Miedza, żniwa, orka, sierp... Słowami starymi jak sama ludzkość autor snuje spokojną, a jednocześnie niezwykle wciągającą opowieść o związku człowieka z ziemią, która go żywi, i naturą, która go otacza. Ta książka ma w sobie coś z zapachu świeżo zaoranej gleby po deszczu – oszałamia zwyczajnym, codziennym pięknem przyrody, i przypomina, jak bardzo go potrzebujemy w naszym życiu.

Piotr Horzela, popularyzator przyrody

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
3
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Running Hare. The Secret Life of Farmland

Copyright © John Lewis-Stempel, 2016

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Poznańskie

sp. z o.o., 2021

Copyright © for the Polish translation by Hanna Jankowska, 2021

Copyright © for the Polish translation by Anna Bańkowska, 2021

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca: Sylwia Smoluch

Marketing i promocja: Agata Gać

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Magdalena Owczarzak, Katarzyna Dragan

Projekt typograficzny i łamanie: Barbara Adamczyk

Projekt okładki i stron tytułowych: Ula Pągowska

Ilustracje: Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66570-22-1

 

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla zajęcy szaraków, derkaczy,

maków i kuropatw (zwyczajnych

i czerwonych)

 

 

Przedmowa

 

 

 

 

 

 

 

Gdy spoglądam dziś wstecz, zdaję sobie sprawęz tego, że pisząc tę książkę, czułem gniew.

A było to tak: kilka lat temu znajoma zaproponowała, żebyśmy wypasali owce na jej pastwisku. Korzyść była obopólna – owce miały paszę,a ona nie musiała kosić trawy.

Mieszkała na nizinie na wschód od Herefordshire. Dobrze znałem to miejsce od dzieciństwa. Doglądając tam owiec, musiałem rozstać się ze swoją cudowną krainą, Czarnymi Górami na granicy Angliii Walii. Na tych ciemnych, ale rajskich wzgórzach śpiewały skowronki, wydry pływaływ strumyku,a tchórze czaiły się na kury.

Okolica, gdzie mieszkała nasza znajoma, była piękna, lecz życia było tam tyle co na cmentarzu. Za czyjąś sprawą zniknęły wszystkie ptakiz otaczających jej dom pól uprawnych.Z setek mil kwadratowych wokół tego miejsca.

Winę za to ponosi rolnik.A także supermarket. Nie zapominajmy teżo politykui konsumencie. Nie można pominąć mnie ani ciebie.

A ja chcę tylko, żeby ptaki wróciły.

 

 

Rozdział I

 

Spróbuję sił na tym polu

 

 

 

 

Gleba. Ziemia. Rola.

Nazwij ją, jak chcesz – to podstawa rolnictwa,

wszelkiej uprawy…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przyjechałem za wcześnie.Z rodzica, który zjawia się za wcześnie, jest równie mało pożytku, jakz tego, co przybywa za późno, ale dopiero po ponownym odczytaniu SMS-a ze wskazówkami dojazdu uświadomiłem sobie, że córkę nocującą po imprezieu przyjaciół miałem odebrać nieo dwunastej, leczo drugiej. Co robić przez dwie godziny, które musiałem odczekać, żeby dowieść, iż nie zawiodłem jako ojciec,i oszczędzić nastolatce krępującej sytuacji? Znajdowałem sięw pobliżu fortu British Camp na Wzgórzach Malvern, które jak grzbiet dinozaura wystają ponad uprawny angielski eden. Od lat mnie tu nie było, ruszyłem więc pod górę,a niebieska kurtka łopotała jak prześcieradło rozwieszone na sznurze.W tej okolicy mieszkał przez dziesięć lat Edward Elgar[1], więc podchodząc pod górę ku fortecyz epoki żelaza, słyszałem wokół donośne dźwięki Nimroda.

Na szczycie usiadłem zadyszany, kontemplując widok, który też zaparł mi dechw piersiach. Jakz okienka samolotu było stąd widać całe Herefordshire, rozciągające się po Góry Czarne na zachodzie, rzekę Wye na wschodziei Clee Hills na północy.

To moja kolebka. Żona, urodzonaw Londynie, poprosiła mnie kiedyś, żebym zaznaczył na mapie wszystkie miejsca, gdzie przychodzili na świat członkowie mojej rodziny, zarównoz linii męskiej, jaki żeńskiej. Stąd mogę dostrzec każdez nich,a są tu od ośmiuset lat. Żona się wtedy roześmiała, ale dobrotliwie, wykazując zrozumienie właściwe osobie, której rodzina wiecznie wędrowała.

Przygrzewało sierpniowe słońce,a ja byłem zmęczony, położyłem się więcw zagłębieniu terenu, zapadłemw drzemkęi przyśniło mi się:

 

Sen I

Wspomnieniez lat siedemdziesiątych; nie jestem pewien, kiedy to dokładnie było,w każdym razie potok życia nie zderzył się jeszcze ze skałą egzaminów, która rozdzieliła nasze losy – część rówieśników poszła jedną drogą, reszta inną.

Wspinam się, palcami rąki nóg chwytam się szczelin kamiennego muru za domem dziadkóww Herefordshire (wchodzenie przez bramę nie byłoby przygodą porównywalnąz wejściem na Everest), żeby dostać się na pole pszenicy. Jest złota, kłosy chylą ciężkie głowy, wieczorne słońce świeci krwawo, cała scena przypomina socrealistyczny obraz przedstawiający obfite plony jakiejś ziemi obiecanej. Przedzieram się przez rzędy zboża. Ponieważ jestem mały,a pszenica wysoka (wkrótce potem wyhodowano karłowate odmiany, żeby się nie uginała pod ciężarem chemicznych oprysków), mogę, rozpostarłszy ręce jak skrzydła samolotu, ślizgać się dłońmi po ciężkich kłosach, żeby zachować równowagę. Zboże szumi, poruszane moimi rękamii lekkim powiewem wiatru. Nade mnąi w mojej wyobraźni jaskółki kołująi nurkują jak spitfire’y.

Potykam się, patrzę pod nogii przerywam dziecinną zabawę. Łan pszenicy przeplatają maki, chabryi złocienie pol­ne,a na gołym skrawku ziemi, gdzie siewnik się zaciąłi nic nie wyrosło, kuli się ze strachu szary ptak.

Od razu go poznaję, bo przez wiele dni ślęczałem nad atlasami ptaków, próbując ustalić, któryz nich wydaje głos, jakby ktoś skrobał grzebieniem. Pytałem dziadków. Powiedzieli: „wodnik”, co skojarzyło mi sięz kurką wodną na stawie przy farmie.W końcu załapałem. Chodziło imo derkacza. Ptaka, którego łacińska nazwa jest onomatopeją: Crex crex.

Derkacz znika. Nasze oczy spotkały się może na jedną dziesiątą sekundy; innymi słowy, na całe życie. Wordsworth pisał kiedyśo miejscachw czasie, doświadczeniach tak intensywnych, że przenikają nasze istnienie, determinując je na zawsze. Zachowują „moc swą ożywczą”[2].

Na tamtym polu spojrzałemw oczy ostatniego być może derkaczaw Herefordshire.

Nigdyo tobie nie zapomniałem, derkaczu. Nigdy.

Obudziłem sięz tych snów na jawie ogarnięty nagłym poczuciem winy, bo wydało mi się, że spałem zbyt długo, ale kiedy wydostałem telefon, okazało się, że drzemka trwała kilka minut. Znów spojrzałem na krajobraz, na niezmierzone połacie pól, pudełko akwarel pełne bloków zielenii złota. Przede mną roztacza się piękna kraina, wiem jednak, że kiedy zejdę na dół, okaże się, że te pola to pogrążonew ciszy jałowe agrofabryki pod otwartym niebem. Jednostki produkcyjne.

W tym momencie się ujawnię: jestem rolnikiem.

Zmieniam temat na przyjemniejszyi wchodzęw kontakt ze swoim wewnętrznym nastolatkiem, studentem literatury angielskiej. Gdzieś na tych samych wzgórzach William Lang­land, poetaz XIV wieku, kazał swojemu bohaterowi Willowi „zapaśćw sen”i spotkać duchowego przewodnika, Piotra Oracza, który przedstawił mu wizję sprawiedliwego społeczeństwa. Ciekawe, gdzie dokładnie zasnął Will.

Musiałem znów się zdrzemnąć…

 

Sen II

Piotr Oracz, trzymając woły na postronku, opowiada grupie krzywozębych chłopówo sprawiedliwym społeczeństwie. Stojęz tyłu, jestem wyższy od pozostałych, pochylam się… Oracz wskazuje na mnie…i znów znajduję się na polu, tam, gdzie derkacz, ale teraz jestem mężczyznąw średnim wieku.

Już nie śpię. Tego nie można wyrazićw sposób wyszukanyi po literacku: nie cierpię rolnictwa przemysłowego. Jeżeli środki chemiczne zalewające ziemię są tak niesamowicie bezpieczne, to dlaczego opryskiwacze mają tak szczelne kabiny? Na mocy prawa,a konkretnie europejskiej normy 15695-1:2009, opryskiwacz musi być zaopatrzonyw filtr węglowy, który ze skutecznością dziewięćdziesięciu dziewięciu procent zapobiega przedostaniu się do kabiny trującego pyłui oparów. Skoro pestycydyi herbicydy stwarzają zagrożenie dla rolników, to są niebezpieczne. Kropka.

Teraz mam swoją wizję. Piotr orał, żeby naprawić społeczeństwoi wykorzenić zło. Dlaczego nie miałbym nabyć kawałka pola uprawianego dotądw nowoczesny sposób, zaorać goi gospodarować po dawnemu, bez środków chemicznych, zrobićz niego pole pszenicy jak za dawnych czasów? Przywrócić mu kwiaty, które prawie zniknęłyz brytyjskich łanów, jak kąkol, Triodanis perfoliata zwana lusterkiem Wenus, czechrzyca grzebieniowa, złocień polnyi chabero barwie jaskrawej jak czerwcowe niebo?A także ptakii zwierzęta, które ukochały taką ziemię – kuropatwy, przepiórki, myszy badylarki.

Oraz zające. Czy udałoby mi się zwabić zająca? Derkacza się nie da, ponieważ – jeśli nie liczyć niewielkiej koloniiw Cambridgeshire, gdzie je introdukowano – całkiemw Anglii wyginęły. Ale możez zającem mi się powiedzie.

Tak wygląda wizja Johna Oracza.

Jest tylko jeden problem. Nasze gospodarstwo znajduje się na wzgórzach daleko stąd, pod czarną ścianą Walii, gdzie rośnie tylko trawai hoduje się owce. Trzeba znaleźć ziemię uprawną. Orne pole, na którym będzie się uprawiać zboże.

Kolejne wyznanie: wychowałem się na roli.I bardzo mi jej brakuje.

 

Na wznak się kładzie, czerwienieje księżyc

W dolinie derkacz śpiewa

Monotonnie

Ze skargą żałosną, niezmienną, co więzi

Ufną mą do czynu skłonność

I prośbą chrypliwą, która płyniez drzewa,

Niestrudzona, nieuchronna

Czegoś więcej jeszcze żąda

Więcej ode mnie żąda!

D.H. Lawrence, Koniec jeszcze jednego

święta spędzonego w domu[3]

 

Tylko że nikt nie chce mi wydzierżawić ziemi pod tradycyjną uprawę. Daję ogłoszenia, pytam na Twitterze, rozkładam wizytówkiw wiejskich sklepikach od Ross po Ledbury.

Sękw tym, że pole należałoby wyłączyćz płodozmianu,a jeszcze poważniejszy problem to słowo na „ch”. Kiedy tylkow rozmowachz nielicznymi osobami, które odpowiadają na moje ogłoszenia, napomykam, że chcę zasiać polne kwiaty, odpowiedź zawsze brzmi tak samo: „To chwasty, mogą zanieczyścić nasze zboże”.

Znajomy farmer wyraża się jeszcze dosadniej. Rozwożę swoim land roverem jajaz naszej farmy (od kurz wolnego wybiegu, których mamy całe mnóstwo, takich ras jak light sussex, cream legbar, araucana, maran, minorca, wyandotte, speckledy, barnevelder, warren, bojowiec staroangielski). Na wąskiej bocznej drodzew Wormbridge muszę zwolnić, żeby przepuścić nadjeżdżającyz przeciwka czarny nissan warriorz napędem na cztery koła, tylko trochę większy od okrętu liniowego. Opuszczam szybę, ucinamy sobie pogawędkę, pytamo pole uprawne, na co słyszę odpowiedź: –Chwasty? Chcesz hodować chwasty? Już ja ci, kurwa, pokażę chwasty.

W końcu przez wspólną znajomą, Joannę, nawiązuję kontaktz Philipem Millerem, szefem agencji reklamoweji właścicielem kawałka ziemiw St. Weonards na południu Herefordshire. „To zapalony obserwator ptaków” – mówi Joanna.

Jakieś dziesięć lat temu Phil Miller, wiedziony kaprysem, kupił trzy akry lasu,a razemz lasem trzy pola – dwa przeznaczone na stałe pod pastwiska, jedno uprawne,a do tego zapuszczony ogród przy wiejskiej chacie. Sam mieszkaw St. Albans, pola wydzierżawia. Obecna dzierżawa kończy sięw grudniu. Trochę się potargowaliśmyi w końcu wziąłem całą ziemię – łącznie piętnaście akrów –w dwuletnią dzierżawę. Nie wygląda to idealnie,a najgorsze, że na polu uprawnym kwiaty polne będą mogły rosnąć tylko przez rok. Potem muszę obsiać je trawą.

Jeden rok. Jedyna okazja.

 

 

 

Pole nazywa się Flinders, od nazwiska dawnego właściciela. Tak mi powiedziano. Ma cztery akry powierzchni, na których gęsto rośnie jarmuż przeznaczony do spasienia na miejscu. (Muszę kupić od ostatniego dzierżawcy tę jędrną zieloną paszę). Zima ukazuje sięw zmyłkowym styczniowym słońcu, kiedy obchodzę swoją nową, choć tymczasową nieruchomość, sporządzającw myślach mapę pola.

Jest prawie kwadratowe, otoczonez trzech stron przystrzyżonym na jeża żywopłotem,z jednej ogrodzone siatką, pod nią zaś przebiega część rowu, który ostro zakręca, by znaleźć się głęboko pod żywopłotem od zachodniej strony. Pełen jest czerwonego błota – to górna warstwa gleby spływającaz Flindersi dwudziestoakrowego pola pszenicy należącego do sąsiada. Nad tym mulistym wężem zwisa parę wynędzniałych pokrzyw, brzegu rowu czepia się kilka paproci. Na pierwszy rzut oka Flinders rozczarowuje, jest nijakie, bez właściwości, ager rasus.

W ciepłym jak na tę porę roku powietrzu wirują komary. Stado zadziornych kawek oddaje się na niebie jakiejś szczeniackiej zabawie. Poza tym pole jest zimnei ciche: mauzoleumo niewidzialnych ścianachi dachu.

Obchodzę je ponownie, dokładniej przyglądając się wszyst­kiemu: jarmużowi, rowowi, żywopłotom i szerokiemu na sześćdziesiąt centymetrów pasowi trawy sponiewieranej przez zimę, który ujmuje polew kosmatą płową ramę.W żywopłocie od zachodniej strony ścięto niedawno dwie olchy, wszędzie rozsypane są trociny. Dlaczego? Może ocieniały uprawy.W żywopłotach okalających pole nie ma ani jednego drzewa.W górnym północno-zachodnim rogu sterczy uparty pień wiązu. Miłoz jego strony. Na tyle zachodzi na pole, że jarmuż musi go okrążyć.

„Tory tramwajowe”, ślady po kołach opryskiwacza, to widmowe liniew zagonach jarmużu. Kiedyś wiejski krajobraz przecinały drogi, dróżkii ścieżki konne, teraz linie wskazują, którędy przejechały maszyny.

Na drugi rzut oka Flinders rozczarowuje jeszcze bardziej. Gdy zamykam za sobą bramę, mija mnie opryskiwacz. Dla niektórych to może piękny dzień, dla rolnika od industrialnych upraw taka pogoda to okazja, żeby rozpylić powschodowy herbicyd.

Flinders jest niezwykłe tylko pod jednym względem: jak na obszar ziemi uprawnej jest bardzo małe. Sąsiednie pole ma co najmniej dwadzieścia akrów powierzchni.

Krajobraz – rozległy, otwarty na południe i wschód, w kie­runku Ross – jest całkiem przyjemny, faliście wznosi sięi opada,a strzeliste topole zakłócają regularność siatki rozległych pól, której kwadraty ciągną się bez końca jeden za drugim, dalekow kierunku wschodnim.W nietypowym dla tej pory roku świetle słonecznym olchy rosnące nad odległym potokiem wyglądają jak fioletowawe znamię.

Wiecie, że mrużąc oczy, można rozpikselowany obraz zobaczyć wyraźnie? Wiedziony nieokreślonym impulsem przymykam jei przez sekundę dostrzegam prawie niewidzialne zagłębieniaw miejscach, gdzie przed wielkim karczowaniemz lat sześćdziesiątych rosły żywopłoty. Widzę piękną przeszłość.

William Cobbett, rolniki polityk, przejeżdżał tędyw 1821 roku podczas swoich wiejskich podróży[4]. „Wszystko tu jest takie, jak trzeba – zapewniał – ziemie orne, pastwiska, sady, zagajnikii drzewa, zwłaszcza wiązy,z których wiele osiąga wysokość niemal setki stóp”.

Wiązów dawno już nie ma, sadów też nie. Cobbett miał jednak rację. Ciężka, gliniasta gleba, jeśli dać jej szansę, lubi, gdy wyrastają na niej roślinyi drzewa. Po ostatniej epoce lodowcowej tutejsza ziemia pokryła się gęstymi dębowymi lasami,a pierwsi rolnicyz epoki neolitu zaczęli ją uprawiać,w pocie czoła wyrębując pod niewielkie działki dęby swoimi polerowanymi siekierami. Ludzie od pięciu tysięcy lat hodowali tu rośliny jadalne. Nic dziwnego, że słowa human – człowieki humus – gleba pochodzą od tego samego rdzeniaw języku praindoeuropejskim,z którego wywodzi się rodzina języków indoeuropejskich. Rdzeń ten to (dh)ghomon, co znaczy „istota ziemska”. Hebrajskie słowo adam oznaczające człowieka pochodzi od wyrazu adama – ziemia.

Z ziemi żyjemy,a po śmierci do niej wracamy. Żeby przybyło humusu.

O niecałą milę na zachód od Flinders zaczynają się wzgórza,a drogi robią się gorsze. „Niech nam Bóg dopomoże– powiada sięw Herefordshireo wsi Orcop, co częściowo odnosi się do prymitywnego stanu jej wyboistych dróg,a częściowo do tego, że jest to pierwsza miejscowość Marchii Walijskich, tego podejrzanego, spornego pogranicza.

Flinders znajduje sięw obrębie (o dziesięć rzutów grudą) uprawnych ziem Midlands, jeszczew granicach cywilizacji. Byli tu Rzymianie, bylii Sasi. Ani jednym, ani drugim niezbyt przypadły do gustu mroczne, wilgotne wzgórza, ani Walijczycy.

Rolnictwo zależy od deszczu. Żeby uprawiać ziemię, musi go spaść prawie sześćset dwadzieścia milimetróww roku, osiemset siedemdziesiąt będzie już za dużo.W górach, gdzie mieszkamy, zdarza się, że suma rocznych opadów dochodzi do tysiąca dwustu pięćdziesięciu cholernych milimetrów.

Podążasz na zachód, młody człowieku? Nie bardzo.W Herefordshire, jeśli ktoś dorobił się pieniędzy, kierował się na wschód, na dobre, suche ziemie. To nie pamięć płata mi figle, kiedy swoje dzieciństwow latach siedemdziesiątych we wschodnim Herefordshire wspominam jako złote.W istocie było tuo wiele bardziej sucho niż tam, gdzie teraz mieszkam, choć miejsca te dzieli odległość zaledwie trzydziestu kilometrów.

Zastanawiałem się kiedyś, czy na naszej farmie na wzgórzu nie założyć niewielkiego chmielnika. Obliczyłem, że mamz gospodarstwa dość nawozu (gówna, innymi słowy), żeby użyźnić glebęi wykarmić pnące się do nieba głodne łodygi. „Nie dasz rady, John” – powiedział nasz sąsiad Leslie Rees, rolnik po siedemdziesiątce. Miał oczywiście rację, przybył tu bowiem ze Stretton Sugwas, ze wschodniej części hrabstwa, jako robotnik rolnyi pracował (nieustannie pracował), żeby dorobić się gospodarstwai urządzić swoich czterech synów. Było to możliwe jeszczew latach dziewięćdziesiątych, zanim chłopcyz City zaczęli spekulować nieruchomościami rolnymi. Złotow dół? Ziemiaw górę!

Leslie miał rację. Wilgoć zniszczyłaby chmiel, pokryłby się pleśnią. Teżo tym wiedziałem, ponieważ mój dziadek od strony matki uprawiał chmielw Much Cowarne. Oto jednoz moich najwcześniejszych wspomnień: zimąw chmielniku pomagam kobietomw chustkach na głowach ściągaćz wysokich drutów łamliwe, zwiędłe łodygi. Wrzucało się je do palącego się przez cały dzień ogniska, na obiad jedliśmy kartofle pieczonew popiele.

Własny chmielnik był marzeniem, wyłącznie marzeniem. Przez całe lata myślałem, że tęsknota za chmielem łączyła sięz tym osobistym sanktuarium dzieciństwa, kiedy nie było jeszcze rachunków do płaceniai człowiek za nic nie odpowiadał. Aż pewnej nocy, gdy przewracałem się na łóżku, nie mogąc zasnąć, wróciłem do chmielnika pamięci, stanąłemw samym środkui obróciłem się wokół własnej osi.I wtedy za ludźmii drewnianymi tyczkami zobaczyłem ptaki. Rozpierzchające się stada kuropatw.

Wsiadając do land rovera, spoglądamw kierunku północy. Widok przesłania gęsto zalesione wzgórze Aconbury, gdzie przodkowie mojego ojca, Normanowie, którzy późno tu przybyli, zaczęli uprawiać ziemięw 1450 roku. Nie mogęi nie chcę uciec przed cieniem przeszłości.

W drodze do domu wciąż przebiega mi przez głowę słowo „Flinders”. Czy coś znaczy?

Jak wszyscy pracujący na roli jestem skłonny wierzyć ludowym porzekadłom. Nauka świetnie funkcjonujew oświet­lonym elektrycznością laboratorium; prawdziwy świat nie jest taki jednoznaczny jak tenw probówce. Ciepły początek stycznia to dla rolnika niedobry omen.

Ech, styczeń. „Styczeń miesiącw roku pierwszy /a ze wszystkich najciemniejszy”.

 

 

 

Czwartego stycznia przewożę owce do Flinders, żeby zjadły jarmuż. Kursuję land roveremz przyczepąw tęi z powrotem, aż sześćdziesiąt owiec znajdzie się na polu. Stosuję ten intensywny wypas, żeby móc zacząć orkę, kiedy nastanie sprzyjająca pogoda.W nocy przyszedł mróz, więc ogrzewaniew samochodzie oczywiście wysiadło. Biorę na kolana jacka russellaw charakterze termofora.

Owce nie chcą wejść do przyczepy,a gdy już sięw niej znajdą, nie chcą wyjść. Wchodzę przez boczne drzwi, żeby wypchnąć na zewnątrz trzy ostatnie czarne hebrideany, ślizgam się na odchodach, mój niebieski kombinezon marki Dickies, strój farmera, nasiąka owczym moczem. Hebrideany mają iście diabelskie rogi, wyskakującz przyczepy, złowieszczo się szczerzą.

Po wyładowaniu ostatnich owiec zaczynam obchód katastralny. Oceniam stan miejscowej przyrody, idąc wzdłuż drogi, wąskieji śliskiej od czerwonego błota naniesionego przez traktoryi spływającegoz pól,i bacznie wszystko obserwując. Daleki Wschód miał swój Jedwabny Szlak, ten europejski region rolniczy musi się zadowolić Mulistą Drogą.

Wiatr ostry jak krzemień, niedobry dla ludzii zwierząt, wcina się od wschodu, tulę się więc do pobliskiego żywopłotu, który, ogołoconyz liści, dygocze, nie dając żadnego schronienia. Koło mnie przelatują sroki, ich obecność kojarzy sięz pustkąi ruiną. Nie zostały stworzone, wyprodukowano jew jakiejś fantastycznej fabryce. Po nuklearnej zimie nadal będą skrzeczeći wypełniać podejrzane misje, unosząc się na mechanicznych skrzydłach.

Muszę iść poboczem, bo drogą płynie nieustający potok ogromnych traktorów JCB Fastrac. Jedno tylko przebija jaskrawą żółtość fastraków: zieleń napakowanej sztucznym nawozem pszenicy ozimej, rozpełzająca się tuż nad ziemią neonowym oparem.

Wiatr rzucaw niebo stado grzywaczy jak garść żwiru, szara wiewiórka – niczym opity kleszcz – napchana żołędziami lub bukwią, czepia się pnia dębui leniwie patrzy, jak przechodzę.W ciągu piętnastu minut spaceru zobaczyłem sroki, wiewiórkęi grzywacze. Uszy wypełnia mi szum wiatru, jakby dochodzącyz muszli,i basowy pomruk diesli supertraktorów za sześćdziesiąt tysięcy funtów.

Aż tu,w głośnym zdaniu mojej przechadzki, pojawia się przecinek:w odległości kilometra na południe znajduje się farmaz terenem łowieckim. Na umieszczonej przy drodze drewnianej tabliczce wyryto napis „Thorneycroft”. Myślcieo polowaniach, co chcecie – ta farma zapewnia bioróżnorodność. Są tu okrywa roślinnai pożywienie. Na najeżonym ostrymi łodygami ściernisku po kukurydzy naliczyłem dwadzieścia kuropatw czerwonych. Przysadziste, jaskrawe jak klowny, stanowią pokrzepiający widok. Koło łodyg kukurydzy rozciąga się poletko prosaz tysiącem wiech pełnych ziarna, wśród których buszują szczygłyi gadatliwe wróble. Nadlatuje też pięć małych trznadli.

Wracamw monotonną scenerię, mijam Flindersi kieruję się drogą na północ. Na drodze leży rozjechany kos wciśniętyw rozmokłą ziemię. Samochód wyjeżdżający zza zakrętu zarzuca na błocie. Kierowca ledwo widocznym zrezygnowanym gestem macha do mnie, jakby przepraszał.

Półtora kilometra dalej znajduje się gospodarstwo mleczarskie. Dziedziniec od strony drogi jest klinicznie zadbany, zgodnie ze współczesnymi normami higienyi bezpieczeństwa, ale nie mogę nie zauważyć, że za jedną ze stodóło stalowej konstrukcji rozciąga się zarośnięty plac pełen wszelkiego złomu.

W każdym gospodarstwie był taki zapuszczony zakątek, dokąd maszyny udawały się na wieczny spoczynek wśród ostówi pokrzyw. Intensywne rolnictwo położyło kres tym rezerwatom na skrawkach ziemi niczyjej. Dzisiejsze farmy są tak obsesyjnie czyste jak kuchnie marki Hygenaw salonach wystawowych. Idąc dalej, dostrzegam przez bramę prowadzącą na pole, że niedawno wykopano tu staw –w glinie widać wygrabione ślady, które zostawiła łyżka koparki.

Mamy tu więc farmę, która dbao ochronę przyrody. Dokładniew momencie, kiedy ta myśl iskrzyw moich synapsach, zachodzi najosobliwsza synchroniczność:w moim kierunku, jakby na potwierdzenie słuszności refleksji, biegnie zając, kołysząc się jak fotel bujany, co jest typowe dla jego gatunku.

Przystajei piorunuje mnie spojrzeniem złotych oczu. Zające mają subtelnie rzeźbione głowy koni, nogi lurcherówi oczy lwów. Dawni Chińczycy uznali, że jest to zwierzę tak niez tego świata, iż jego przodek musiał żyć na księżycu.

Zając, który staje teraz słupka, z postawionymi uszami wciąż patrzy na mnie, nie mrugając oczami. Stary angielski poemat The Creature No One Dares to Name (Stworzenie, którego nikt nie ośmieli się nazwać) wymienia siedemdziesiąt dwa okreś­lenia zająca. Jest wśród nich –z trafnością wynikłąz nagromadzenia wiedzy potocznej – również starer, czyli ten, który się wpatruje.

Mój Boże, zające są wielkie: ten wspaniały płowy okaz musi mieć ponad pół metra długości, jesto połowę większy od swojego kuzyna królika.

Przez jakąś minutę patrzymy sobiew oczy, aż nadjeżdża traktor, hałaśliwe monstrum,i przerywa tę chwilę. Zając zmyka przez dziuręw plątaninie żywopłotui uciekaw pole. Podchodzę do bramy, żeby go wypatrzyć –i oto jest, sadzi susami wśród rzepy.

Dzięki takiej prędkości zając zyskał po łacinie nazwę lepus, odlevipes, lekka stopa. „Najpierw złap zająca” – tak Hannah Glasse, autorka The Art of Cookery Made Plain and Easy (Prostai łatwa sztuka kucharzenia), książkiz 1747 roku, zaczyna swój słynny przepis na potrawkęz tego zwierzęcia. Niełatwo tego dokonać, kiedy zając biegniez prędkością ponad sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. (Niestety, niesławne porady kuchenne błędnie cytowano. Glassew rzeczywistości napisała „najpierw opraw [case] zająca”; „złap” [catch] było efektowniejsze, więc się utrwaliło). Mięso zająca ma wyrazisty smak,a pogłębia go jeszcze gotowanie we krwi zwierzęcia. Świeżo zabitego zająca trzeba wypatroszyć,a potem powiesićw spiżarni za tylne nogi, żeby krew spłynęła do klatki piersiowej. Do tej pory pamiętam zimną spiżarnię moich dziadkóww latach siedemdziesiątych, gdzie zające wisiały tak długo, że kawałki mięsa odpadały, kiedy ktoś, przechodząc, otarł sięo nie. „To dodaje im smaku” – twierdził Dziadzio, upierając się, że mają wisieć, aż nabiorą zapaszku. Potrawkaz zająca zniknęłaz naszych stołów. Ankieta przeprowadzonaw 2012 roku wykazała, że prawie żadne brytyjskie dziecko nie zna tego dania ani nie miałoby na nie ochoty.

Rzymianie, którzy prawdopodobnie sprowadzili zające do Brytanii, bardzo cenili ich mięso. Pliniusz Starszy zalecał je jako afrodyzjak. Mój dziadek miał pięć córek, twierdzenie Pliniusza mogło być więc prawdziwe. Inna jego teoria dotycząca zajęcy była niemal całkowicie sprzecznaz pierwszą: głosił, że są hermafrodytami. To przekonanie przeniknęło później dochrześcijaństwa.W brytyjskiej architekturze sakralnej powtarza się motyw zająca jako symbolu rozmnażania się bez utraty dziewictwa.

Na polu rzepy powoli podnosi się inny zając, przeciąga się, po czym znowu kładzie, stając się na powrót bryłą ziemi.

Zające!O milę od Flinders. Długa droga do przebycia. Za daleko, żeby ją pokonałyi skolonizowały pole? Nie wiem.

W drodze powrotnej do land rovera, który został przy Flinders, przeżywam konflikt wewnętrzny. Otwiera się jakaś zamurowana dotąd wnęka, gdzie kryły się zabobony. Zając przebiegający drogę przynosi pecha. Po krótkiej sprzeczce rozsądkuz przesądem uznaję, że nasze drogi się nie przecięły.

Na wszelki wypadek wypowiadam jednak te słowa: „Zając przede mną, kłopot za mną: zmień to, Krzyżu Święty,i wybaw mnie od złego”.

 

 

 

Przez trzy dni, odwiedzając Flinders, przemierzamw tęi z powrotem drogę między terenem łowieckima farmą mleczarską, alew najbliższym sąsiedztwie pola dodaję do mojego wykazu tutejszej fauny tylko szpaki, gawrony, czarne płachty kruków, bażanta, myszołowa, sikorę modrąi królika. Mój jack russell Snoopy nie znajduje niczego, za czym warto byłoby puścić sięw pogoń.

Stawiam na polu karmnik dla ptaków, jakieś trzy metry od najdalszego rogu pola,a kiedy wysypuję ziarnoi orzechy, uderza mnie absurd tej czynności: karmię ptaki czymś, co zdobywałybyw sposób naturalny, gdyby zachowano system uprawy choć trochę przyjaźniejszy dla przyrody. Nowoczes­ne rolnictwo nie pozostawia żadnego pokłosia – żadnych resztek – ani nasion chwastów. Postanawiam, że przez styczeń będę codziennie przez piętnaście minut obserwować ptaki przy karmniku,a przez drugie piętnaście – na Flindersi sąsiednim dwudziestoakrowym polu pszenicy ozimej należącym do bliźniaków Ramsdale, czyli Chemicznych Braci, jak zdążyłem ichw myślach nazwać.

Karmnikz B&Q, za który dałem dwadzieścia pięć funtów, to coś więcej niż próba lakmusowa obecności ptaków. Próbuję sprowadzić je do domu,w bezpieczne miejsce. Niewiele więcej mogę zrobić, żeby przywabić je na pole, zanim wiosną zacznę siewy.Z tego samego powodu zawieszam dwa ocynkowane karmniki zasypowe dla bażantów tuż nad ziemią, żeby ptaki mogły sięgnąć do ziarna dziobami, ale szczury nie wsadziły pyszczków.

 

Płużny Poniedziałek, następny po Trzech Królach,

daje zajęcie pługowi…

Thomas Tusser, 500 Good Points of Husbandry

(500 zasad dobrego gospodarowania), 1580

 

Przez tysiąc lub więcej lat Płużny Poniedziałek, pierwszy po Święcie Trzech Króli, uważanow Anglii za dzień,w którym należy zacząć orkę.W rzeczywistości nazwa ta wprowadzaw błąd, ponieważ tego dnia oracze oddawali się raczej pradawnej wersji zabawy „poczęstunek lub psikus”,a lemiesz pługa rzadko podcinał skiby. Szli ulicamiw tanecznym pochodzie, ciągnąc za sobą krzykliwie przystrojony pług. Przybywając do któregośz domów, prosilio chleb, seri piwo albo datek pieniężny. Jeśli spotkali sięz odmową, mścili się, orząc przed takim domem bruzdę albo dwie. Psikus!W samym centrum rolniczej Anglii –w Norfolk, Cambridgeshire, Huntingdonshire, Northamptonshire, Lincolnshire, Leicestershire, Nottinghamshire, Cheshire, Derbyshirei Yorkshire – oracze byli bardziej kulturalnii odgrywali dla mieszkańców odwiedzanego domu pantomimę, czyli „hecę”. Poczęstunek! Pod koniec śpiewali zwykle proszalną pieśń:

 

O moi dobrzy państwo,

Jak tu przy ogniu siedzicie,

Wspomnijcie biednych oraczy,

Co pługiem orzą na życie.

Woda jest brudnai mętna,

A ziemia grząska bywa;

Dajcież paczuszkę na święta

I kroplę dobrego piwa[5].

 

Bohaterką tych przedstawień była zawsze stara baba, którą „młócono” na śmierć,a potem wskrzeszano. (Odtwarzali przy tym dokładnie ruchy młocarzy bijących cepami, by wyłuskać ziarnoz kłosów). Symbolika jest oczywista: precz ze starym duchem zboża, niech przybędzie nowy. Towarzyszyły temu akrobatyczne tańce. Liczono na to, że zboże wyrośnie tak wysoko, jak tańczący zdołają podskoczyć. Jeśli zima była sroga, do pochodu dołączali na zachętę młocarzez cepami, żniwiarzez sierpamii furmaniz długimi batami. Obecni byli też kowali młynarz, ponieważ pierwszy ostrzył lemiesz,a drugi mełł zboże. Zebrani chłopi życzyli sobie bogatych plonówz zasianego ziarna – tak średniowieczni wieśniacy nazywali pszenicęi żyto –i żeby Pan Bóg przyspieszył orkę, kiedy ją rozpoczną.

Rzymianie,a także tatuowani na kolor indygo Bryci zrozumieliby tę ceremonię. Przy tych obrzędach średniowiecznej Brytanii nie było chrześcijańskiego boga. Pogańskie zwyczaje nie dawały się wykorzenić. Płużny Poniedziałek był świętem błagalnym, pozostałością rytuału tak starego jak sam pług.W starożytnej Grecji podczas święta zwanego Procrosja, „przed orką”, zjednywano sobie pierwszymi owocami Demeter, boginię zbożai rolnictwa. Rzymianiew Brytanii składali ofiary bogini Ceres.

Kościół chrześcijańskiz właściwą sobie pomysłowością włączył obrzędy płodnościz epoki brązu do swojego rytuału. Zanim nastała epoka purytanów, Płużny Poniedziałek przeniesionoi stał się powszechnie respektowaną Płużną Niedzielą (przypadającą tradycyjnie na pierwszą niedzielę po Trzech Królach, między siódmyma trzynastym stycznia).W wielu świątyniach ceremonialny lub kościelny pług miał swoje miejsce przed ołtarzem bractwa oraczy, oświetlonym świeczkamiz wosku lubz knotemz sitowia ufundowanymi przez miejscowych gospodarzy, którzy chcieli zapewnić sobie na cały rok powodzeniew orcei innych pracach rolnych. Bywało teżi tak, że pług wnoszono do kościołai święcono, żebyw ciągu roku praca na roli przebiegała pomyślnie.

W Hampton Bishop we wschodnim Herefordshirew kościele św. Andrzeja świętowaliśmy Płużną Niedzielę jeszczew 1981 roku, mogę więc opowiedzieć, jak wyglądało takie nabożeństwo. Za chóremi duchownymi postępował farmer, będący również kościelnym (tutaj był to pan Jenkins odzianyw tweedyi brogowane półbuty[6]: jego strój dawał do zrozumienia, że „pomimo naszego akcentu jesteśmy, do cholery, szlachtą”), który prowadził wzdłuż nawy procesjęz pługiem. Za nim szło trzech robotników rolnych (John Johnsoni dwóch dryblasów, jego synów), niosących stary pług typu ransome.U stopni ołtarza farmer uroczyście wyjaśniał pastorowi, dlaczego przyniesiono pług do kościoła,i pracę na roli ofiarowywał Bogu. Stary pług spoczywał na miękkim niebieskim dywanie zaściełającym stopnie ołtarza,a my zawodziliśmy hymny. Pastori niejedenz członków kongregacji przez całe nabożeństwo wpatrywali sięw bujne kształty Karen Williams, jakby była współczesną boginią płodności.

Ale najlepsze pieśni oraczy należały do diabła[7]. Nie były to pieśni towarzyszące pracy, raczej hymny ich bractwa. Śpiewano jew karczmie albo podczas hec,a nie postępując za wzdętym koniem czy ruchomym roztrząsaczem obornika, czyli wołem.

Najsłynniejszez tych pieśni to God Speed the Plough (Boże, przyspiesz orkę), Painful Plough (Męcząca orka)i John Barleycorn.W tej ostatniej personifikacją jęczmienia nie jest, jakw hecach, kobieta, ale John Barleycorn, którego napadają, zadają mu mękii w końcu uśmiercają, co odpowiada mniej więcej kolejnym fazom siania, uprawyi warzenia jęczmienia,z którego powstaje alkoholowy napitek.

W Penguin Book of English Folk Songs tako tym piszą:

 

Nie bardzo wiadomo, jak powstała ta ballada. Czy jest to niezwykle spójna ludowa wersja dawnego mituo zamordowanymi wskrzeszonym Bogu Zboża, czy też twórczość jakiegoś antykwariusza wskrzeszającego dawne tradycje, która upowszechniła sięi stała częścią folkloru? Porównywano ją także do chrześcijańskiej transsubstancjacji, ponieważ ciało Barleycorna jedzone jest jako chlebi pite jako piwo.

 

Tekst ballady ukazał się drukiem za panowania Jakuba I, ale jest podobno znacznie starszy. Ma aż dwieście wersji, ale ta należy do najlepszych:

 

Trzej ludziez zachodu przybyli,

Ażeby fortunę skusić,

I śluby solenne złożyli:

John Barleycorn umrzeć musi.

I póty orali, siali, bronowali,

Wbijając gow ziemię po szyję,

Ażw końcu śluby solenne złożyli,

Że John Barleycorn już nie żyje.

W ziemi go bardzo długi czas trzymali,

Tam deszcz porządnie go zmoczył,

Wtem mały sir John swój łebek wystawił,

Czym bardzo ich wszystkich zaskoczył.

Do lata samego na polu tkwił on,

Aż pożółkłi cały się chwiał;

Wnet długą brodę zapuścił sir John

I z dziecka mężem się stał.

Wtedy ludzi najętoz kosami ostrymi,

Przy kolanach go ścięli ci żeńcy

I związali gow pasie,i toczyli po ziemi,

I dręczyli go jak barbarzyńcy.

Potem ludzi najętoz widłami ostrymi,

Którzy serce mu poprzekłuwali,

Na koniec ładowacze, ci zrobili mu gorzej,

Bo do wozu go wnet uwiązali.

Wokół pola całego wieźli go do stodoły,

Gdzie mu dola okrutna sądzona,

Bo na sieczkę starannie go tam przerobili,

Nieszczęsnego Johna Barleycorna.

Sprowadzono też chłopówz wielkimi cepami,

By mu skórę odjęli od kości,

Potem młynarz go miażdżył między kamieniami

I nikt nie miał dla niego litości.

Oto mały sir John jużw brązowej czarze,

Już brandy wypełnia kieliszki;

Widać, mały sir Johnw swej brązowej czarze

Na koniec zwyciężył ich wszystkich.

Myśliwy lisa nie upoluje,

Do rogu nie nadmie policzków,

Druciarz wam garnka nie zalutuje

Bez barleycorna dwóch łyczków[8].

 

W wersjiz 1782 roku autorstwa szkockiego poety Roberta Burnsa dochodzi do głosu lokalny celtycki patriotyzm:

 

Dziś więc za zdrowie Johna Barleycorna

Niech każdy szklaneczkę wypije!

Niechw starej Szkocji jego cne potomstwo

Wrazz nami po wiek wieków żyje![9]

 

Kiedy Burns pisał te słowa, Płużny Poniedziałek/Niedziela oraz związanez tym obyczaje chyliły się już ku upadkowi. Reformacja dokonała czystkiw obrzędach bractw,a przestawienie rolnictwaz uprawy ziemi na pasterstwo – wełnai mięso przynosiły większy zysk – odebrało oraczowi jego wysoką pozycjęw gospodarstwie. Potem przyszedł dwudziestowieczny ateizm oraz przejście na jesienną orkę. Nie trzeba już było prosić Wotana/Boga/Kogokolwiek, żeby przyspieszał wiosenne pracew polu, skoro zaczynały się we wrześniu.

 

 

 

Spędzam mnóstwo czasu na lekturach na temat orki, ponieważ nie mogę się do niej zabrać.W utraconej krainie dawnego rytuału można było zapewne wyjść na polew styczniu. Na wilgotnym zachodzie dzisiejszej Anglii ziemia jest tak nasiąknięta wodą, że nie da się po niej chodzić,a co dopiero jechać traktorem ciągnącym stalowy pług.

Poszukałem hasła „Flinders”w naszym opasłym Shorter Oxford English Dictionaryw niebieskiej oprawie, ponieważ słowa stają się bardziej realne, kiedy znajdujemy jew książkach:

 

Flinders (fli.nderz) l. mn., rzadko poj. 1450 (prawdopodobnie poch. skand.; por. norw. Flindra cienki wiór albo drzazga). Kawałki, odpryski, drzazgi. Główniew zwrotach frazeolog., jak to break or fly in (to flinders) – rozlecieć się (w szczątki).

 

Nachodzi mnie myśl, że moje marzenieo polu pszenicy pełnym kwiatów rozlatuje sięw szczątki.

Wciąż pada. Kiedy przyjdzie zmiana pogody? Tak brzmi skarga oracza. Pewnego wieczoru wybieram się na Flinders, żeby sprawdzić, co tamu owiec. Światło księżyca mruga do mniez popękanych kałuż.

 

 

 

Jest gorzej, niż myślałem. Owce wyżarły już jarmużi mogę zobaczyć połowę powierzchni Flinders.

Wiatr bronuje poszarzałą ziemię. Między owcami pęta się sroka, wygrzebując resztki owczych bobków. Nie bardzo potrafię sobie uświadomić, co jest nie tak, aż dochodzę do drucianego ogrodzenia przy pastwisku, tam gdzie spadek terenu chroni od wiatru. Owce zbiły sięw stado tyłem do podmuchów.

Idęz pochyloną głową, mimo woli utkwiwszy wzrokw ziemi, do czego zmusza mnie pogoda.

Patrzę na dolną część ogrodzeniai – jak to zwykle rolnik – krytykuję tego albo tych, którzy je stawiali. Poskąpili elementów mocującychi owce, ocierając się latemo siatkę, poluzowały ją. Wzdłuż pastwiska, które dzierżawię, widzę sześć energetycznych linii kretowisk. Pod płotem przechodzą na Flinders, ale tutaj ciąg małych czerwonych wulkanów się urywa. Gdy krety wkroczyły na pole, wycofały się.

Na Flinders nie ma ani jednego kretowiska.

Obecność kretów sygnalizuje obecność dżdżownic równie nieomylnie jak kanarekw kopalni ostrzega przed metanem.

Kierowany złym przeczuciem, jakże pasującym do tego dnia, idę do land rovera po szpadel,a potem na środku pola kopięw zwartej zimnej glinie dołeko wymiarach trzydzieści na trzydzieści centymetrówi takiej samej głębokości.I następny,i następny. Owce patrzą na mnie zdeprymowane. Oczywiście zimą dżdżownice wwiercają sięw ziemię głębiej, ale nie aż tak.W każdymz dołków znajduję po dwie.I to wszystko. Ruszają się powolii są fioletowez zimna, więc szybko zakopuję jez powrotem.

Główna część pola jest praktycznie martwa. Kopię dołekw sześćdziesięciocentymetrowym pasie trawy okalającym pole. Tu wynik jesto wiele lepszy: co najmniej pięć robaków. Muszę je jakoś namówić, jak uprzejmy gospodarz, żeby się przeniosły trochę dalej.

Zaczyna padać. Znowu. Mimo to nie mogę się powstrzymać – wystawiając twarz na deszcz, patrzę na sąsiednie pole Chemicznych Braci. Działa na mnie hipnotyzująco. Wykręcam szyję, podobnie jak gapie przejeżdżający koło wypadku samochodowego. Cały skraj pola jest wybielony od nadmiaru pestycydówi herbicydów,w samym zbożu widać gołe placki. Ziemia jest popękana,a szczeliny tak duże, że możnaw nie włożyć dłoń.

Ilekroć patrzę na pole Chemicznych Braci, nasuwają mi się porównania. Jałowe jak powierzchnia Marsa. Martwe jak ptak dodo. Podobne do pustyni.

A potem łamię prawo, przeciskam się przez dziuręw żywopłociei przechodzę nad ogrodzeniem na wyjątkowo nagi kawałek spalonej ziemiw rogu ich polai kopię dołek. „Kopię” to źle powiedziane. Choć niedawno padało, ziemia jest tak zbita, że muszę wrzynać sięw nią szpadlem. Po piętnastu centymetrach się poddaję. Nie ma dżdżownic. Pole jest pożłobione głębokimi na czterdzieści pięć centymetrów koleinami tam, gdzie traktorz największym trudem przeciągał pług przez pozbawioną robaków glebę.

A chodzio to, że dżdżownice ryjąw ziemi za pomocą skurczy mięśni, na przemian skracająci wydłużając ciałow poszukiwaniu szczelin, które poszerzają. Robak działa jak wentyl, napowietrzając glebęi zapewniając drenaż. Gdy wychodzi na powierzchnięi ściąga pod ziemię materiał organiczny, taki jak liście, które następnie zjada – użyźnia ją. Odchody dżdżownic są pięć razy bogatszew przyswajalny azot, zawierają siedem razy więcej fosforanówi jedenaście razy więcej potasu niż gleba,w której się znajdują. Karol Darwin, który coś tam wiedział na temat przyrody, jako pierwszy napisałw 1881 roku obszerną pracęo ekologii dżdżownic: TheFormation of Vegetable Mould through the Action of Worms (Powstawanie uprawnej ziemi próchniczej dzięki działaniu dżdżownic). Jak zauważył: „Pług należy do najstarszychi najcenniejszych wynalazków człowieka, ale na długo przedtem, zanim się pojawił, ziemia była regularnie spulchniana przez dżdżownice. Zapewne niewiele zwierząt odegrałow dziejach świata tak istotną rolę, jak te organizmy niższe”.

Zapomnianoo zasadzie