Szalony król - Aleksander Michałowski - ebook + książka

Szalony król ebook

Aleksander Michałowski

3,3

Opis

Wszystko zaczęło się od niewinnej wyprawy na smoki. Ponoć jednak istniały. Ponoć się gdzieś pojawiły. Ponoć ktoś potrzebował pomocy... Grupa śmiałków wyruszyła w podróż, która odmieniła nie tylko ich życie, ale także los niejednego rodu i... zmieniła bieg historii.

Szalony król” to opowieść o tym, co może się wydarzyć, gdy władza wpadnie w niepowołane ręce. Ponadczasowa historia wielkich namiętności – miłości, zazdrości, żądzy władzy. To dzieje rodów, które los niespodziewanie splótł ze sobą, stawiając przed nimi wyzwania, którym sprostać mogą tylko najbardziej waleczni. A smoki…to dopiero początek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ROZDZIAŁ 1

Pozostało zaledwie parę dni do końca października, co oznaczało, że okres zimowy zbliżał się wielkimi krokami i wkrótce można spodziewać się było pierwszych opadów śniegu. W całym królestwie zapanował zgiełk; wszyscy uwijali się jak w ukropie, byleby zdążyć przed pierwszym dniem listopada. Zwłaszcza na pastwiskach, przy spędzaniu zwierząt, było mnóstwo pracy i kto mógł, to pomagał. Nawet członkowie rodziny królewskiej, a właściwie tylko jeden z nich – najmłodszy z synów władcy, Borgo.

Był to dziwny człowiek, książę nie książę, dziedzic nie dziedzic. Niby nie stronił od ludzi, ale też nie ciągnęło go ku nim, nigdy jednak im nie odmawiał, kiedy byli w potrzebie. Zamiast zażywać rozrywek życia dworskiego, czego można by się spodziewać po osobie wysoko urodzonej, wolał przebywać pośród zieleni łąk i lasów. Cenił sobie wielce wolność płynącą z natury i proste przyjemności, a przede wszystkim – satysfakcję z pracy własnych rąk (a także to, w jego odczuciu, miłe zmęczenie – znak, że się naprawdę żyje). Z tego powodu pośród możnych, którzy niezbyt chętnie spoglądali na praktyki młodzieńca, często przezywano go Księciem Prostakiem lub Swołoczem. Z drugiej zaś strony takie bratanie się z ludem, celowe zniżanie się do jego poziomu nie mogło przysporzyć szacunku księciu, wszak trudno, by gmin słuchał, szanował i lękał się kogoś, kto do niedawna mienił się równym im. Z powodu owego upodobania Borga do prostych ludzi jego ojciec, król Iwar, niejednokrotnie gniewał się na swego syna. (Inna sprawa, że kłócili się nieustannie, jakby nie potrafili normalnie ze sobą rozmawiać). Spierali się, czy jest to słuszne i czy postępowanie takie przystoi dziedzicowi tronu. Być może te nieporozumienia pomiędzy Iwarem a Borgiem miały także związek z tym, że młodzieniec raz za razem, przy każdej nadarzającej się sposobności, podważał słowa ojca.

Niebo z wolna przybierało ciemną barwę, gdy spędziwszy wszystkie zwierzęta do zimowych legowisk, Borgo wraz z innymi pasterzami udał się na odpoczynek. Po ciężkim dniu pracy z przyjemnością usiadł na pagórku. Choć było stosunkowo ciepło, czuło się w powietrzu zbliżającą się zimę. Przez dłuższą chwilę młodzieniec siedział zamyślony, wpatrzony w dal i dopiero głośny hałas przejeżdżającego nieopodal jeźdźca wyrwał go z zadumy.

Był to posłaniec, który gnał na złamanie karku niczym szalony. Zniknął równie szybko, jak się pojawił. Jedyne, co po sobie pozostawił, to tumany wznieconego kurzu.

– Te, patrzcie! Temu to się dopiero śpieszy! – zawołał jeden z pastuchów.

– Dowiedział się pewno, że starego Maćka nie ma w domu – zaśmiał się drugi.

– Jak chętka złapie, nie ma zmiłuj. Oj, nie… – wtrącił z powagą jeszcze inny.

– Mówiąc o chętkach… Jeszcze po jednym kuśtyczku?

Wkrótce wszyscy zapomnieli o jeźdźcu, tym bardziej że żony pasterzy przyniosły posiłek – dobra, gęsta zupa zabielana śmietaną, kiełbasa wędzona i świeży chleb do przegryzienia. Muszę zasmucić amatorów fajek, bowiem w owym czasie sztuka palenia tytoniu nie dotarła jeszcze w te strony i ludzie zmuszeni byli radzić sobie bez nich. Za to na pocieszenie pastuszkowie mieli beczułkę miodu, którą po podgrzaniu doprawili paroma korzonkami.

Czas płynął im szybko i nie wiadomo kiedy niebo na wschodzie przykryło się ciemnym całunem. Anegdoty i niewybredne żarty płynęły szerokim strumieniem. Wszyscy siedzieli wokoło ogniska, a bukłak z okowitą krążył z ręki do ręki, czy raczej z gardła do gardła. Borgo trzymał się na uboczu, raczej przysłuchując się rozmowom, niźli w nich uczestnicząc.

– Zatem tutaj jesteś – zabrzmiał nagle głos w ciemności. Wszyscy zerwali się wystraszeni. – Mogłem się tego spodziewać.

Z mroku wyłoniła się znajoma twarz Bursa, ojcowskiego sługi. Powiódł wzrokiem po twarzach pasterzy i oschle powiedział:

– To nie jest odpowiednie towarzystwo dla ciebie, chłopcze. Król cię wzywa.

– Wyjawił chociaż po co?

– W ważnej sprawie.

– Oczywiście. Dla niego nawet błahostka urasta do rangi tragedii – stwierdził Borgo z nutą ironii w głosie. Zamarudził jeszcze chwilę, dopił resztkę trunku, po czym udał się wraz z Bursem w stronę grodu.

Wkrótce dotarli na pola przed warownią. Choć królewicz znał ten zamek od dawna, to jednak zawsze, kiedy stawał przed murami Suur Erun, jego widok robił na nim ogromne wrażenie. Czerwony blask zachodzącego słońca padał na mury grodu, nadając im różany odcień. Samo miasto wrzynało się głęboko w górotwór, na ponad sto łokci. Wyglądało to tak, jakby ktoś wyciął ogromny fragment skał i w powstałej przestrzenni umieścił dziedziniec w kształcie zwężającej się ku dołowi podkowy. Z obu stron okalały go, niczym wyciągnięte ramiona, ściany skalnych zboczy, ścięte pod kątem prostym i idealnie gładkie. Pomiędzy tymi „ramionami”, przy zwężonych końcach dziedzińca, rozciągał się potężny, śnieżnobiały, wysoki na ponad piętnaście łokci mur. Wzniesiony na granitowych fundamentach, jedynej obecnie pozostałości po pierwotnej linii gór, wyłaniał się z otaczających go skał. Pośrodku białego muru widniał wjazd na dziedziniec.

Po przekroczeniu tej bramy pierwszą rzeczą, jaką się dostrzegało, były dwa posągi wykute w skalnej fasadzie najniższego poziomu umocnień miasta. Przedstawiały one pierwszych władców z panującego obecnie rodu. Stali tak od wieków, odziani w zbroje i wsparci na włóczniach. Obok każdego posągu ze skalnych ścian wyłaniały się dwie baszty, także wykute w górskim kamieniu. W sumie było ich cztery, z tym że skrajne wieże były nieznacznie wyższe. Pomiędzy dwoma środkowymi wieżyczkami, na wprost pierwszej bramy, ulokowano drugie, główne wrota, a za nimi tunel wiodący w głąb miasta i samej góry. Powyżej poziomu otaczającego gród muru w skale utworzono ustępy na kształt tarasów, podtrzymywane przez kolumnady połączone łukowymi sklepieniami, oraz lekkie, strzeliste wieże. Całość wyglądała niczym wykuta w górze płaskorzeźba. Ponieważ różnica poziomów pomiędzy bramą wjazdową a tunelem do miasta była znaczna, by dostać się do grodu, trzeba było skorzystać z jednej z dwóch dróg biegnących pod górę delikatnym łukiem wzdłuż bocznych ścian dziedzińca. Obie, szerokie na tyle, by zmieścić trzy obładowane wozy jeden obok drugiego, spotykały się na platformie przy głównych wrotach.

Minąwszy podwoje, a za nimi tunel, odkrywało się drugi, znacznie większy dziedziniec powstały z naturalnej kotliny. Okalały go trzy poziomy krużganków. Z wyższych partii wyzierały fasady pałaców oraz świątyń wyciosanych w skale. Najwyższy, a zarazem wysunięty najdalej na zachód szczyt przekształcony został w dzwonnicę, która ostrzegała mieszkańców w razie zbliżającego się zagrożenia. Ta dziesięciokątna wieża, podobnie jak reszta grodu, została wykuta w skale.

Przy zachodniej granicy wąwozu, poniżej muru, leżało dolne miasto, ukryte w ogromnej grocie. Drewniane domostwa mieszały się z lepiankami. Tylko ci, których było na to stać, żyli w domostwach wykutych, na podobieństwo wysokiego miasta, w ścianach jaskini. Niektóre z domów zdobione były nadzwyczaj bogato, inne posiadały jedynie wykute w skale drzwi lub okna. U wylotu jaskini znajdowało się niewielkie jezioro, z którego wypływał cicho szemrzący potok. Staw zasilał wodospad spadający ze ścian progu Taliaweru.

Borgo nawykł do ciszy i spokoju, które od dawien dawna towarzyszyły tym późnym, wieczornym godzinom na zamku. Dlatego wielkie zdziwienie ogarnęło go, gdy stwierdził, że niewiarygodny ruch zapanował na dworze – kobiety oraz mężczyźni krzątali się we wszystkich kierunkach, znosząc coraz to nowe potrawy do głównej sali izby, która rozświetlona była teraz blaskiem dziesiątek świec i wypełniona po brzegi – żadne miejsce nie pozostało wolne. Tuż za nią, za podwójnymi drzwiami, mieściła się mniejsza salka, w której w razie potrzeby zwoływano nadzwyczajne posiedzenia rady królewskiej. Tak jak wówczas.

Członkowie rady przerwali rozmowy, gdy tylko Borgo przekroczył próg sali. Zapadła cisza. Przybyły poczuł, jak kilkanaście osób utkwiło w nim swoje spojrzenia. Zirytowane ślepia śledziły go dopóty, dopóki nie podszedł do stołu, a postukiwanie palców o blat mebla towarzyszyło niecierpliwemu wyczekiwaniu tej chwili.

– Jestem rad, synu, że nareszcie zaszczyciłeś nas swoją obecnością – powiedział król, przerywając milczenie.

– Ojcze – odparł Borgo. – W końcu, jak wiadomo, przyjemności należy dawkować. – Wypowiedziawszy te słowa, szybkim krokiem przemknął pod ścianą i zasiadł na wyznaczonym mu przy długim stole miejscu.

– Miałeś na myśli uroczystość czy siebie? – zaśmiał się siedzący na prawo starszy z braci, Chors.

Borgo odpowiedział uśmiechem, który sugerował: „A jak sądzisz?”.

– Oj, maluchu… – odrzekł Chors, poklepując braciszka po plecach.

Borgo, rozejrzawszy się po sali, spytał zaciekawiony:

– Wiesz może, co to za zbiegowisko?

– Sam jestem ciekaw – odparł Chors. – Podobno goniec przybył z ważną wieścią.

– Skoro jesteśmy w komplecie… Starzy przyjaciele, druhowie – przemówił król. – Niektórzy z was już wiedzą, inni jeszcze nie – rzekł, zerkając w stronę Borga. – Dzisiaj dotarły do moich uszu wieści z zachodnich krain. Z Charoduny. Powiem krótko… Gidymowi, temu staremu capowi, już kompletnie się w głowie pomieszało! Wypisuje bzdury o jakichś smokach… Smoki mu się tym razem przywidziały. Że niby widział na własne oczy, jak zlatują z nieba. Kto niby da wiarę tym bajeczkom? – mówił, wymachując listem.

– A może jednak jest coś na rzeczy? – wtrącił Borgo. – Może rzeczywiście ujrzał coś i nie są to bynajmniej czcze wymysły?

– Gdzież tam! – odparł zagniewany Iwar. – To jakaś bałamutnia! Stek bzdur! Nic więcej!

– A może…

– Nie! Zresztą sam dobrze pamiętasz, co było ostatnim razem, i wcześniej, i jeszcze wcześniej… Nic! Zupełnie nic! Trzykrotnie w ciągu ostatnich siedmiu lat dałem się nabrać na te prośby. Trzykrotnie miał coś zobaczyć! Trzykrotnie! – zaznaczył władca, podnosząc jednocześnie dłoń i wystawiając odpowiednią ilość palców. – Lecz ponownie nabrać się nie dam. O nie! Olbrzymy pustoszące wsie i pożerające chłopów… Bajdurzenie! Żadna z tych rzeczy nie miała miejsca! Bredził wtedy, bredzi i teraz! To – uniósł dłoń ze zwitkiem papieru – nadaje się tylko do podtarcia tyłka!

– Ojcze, proszę. A co, jeżeli naprawdę jest w potrzebie? – nie dawał za wygraną Borgo.

Po tych słowach nastąpiła zażarta wymiana zdań, która trwała jakieś kilkanaście minut. Ani syn, ani ojciec nie chcieli odpuścić. Pozostali uczestnicy narady siedzieli tylko i przysłuchiwali się toczącemu się sporowi.

– Tobie, chłopcze, jest szkoda tego starego capa, nieprawdaż? Dobrze – podjął po chwili namysłu król. – Chcesz jechać? Śmiało. Ja nie kiwnę nawet palcem. Zawsze byłeś naiwny i łatwowierny, a taka lekcja dobrze ci zrobi. Sam się przekonasz! Zapamiętaj moje słowa! Weź kilku ludzi. Co ja mówię, weź od razu całą armię…

– Dziękuję za ten zaszczyt, ojcze – zdążył rzucić drwiąco Borgo, nim opuścił salę.

Prawdę mówiąc, Borgo nie miał najmniejszej ochoty wyruszać, gdyż podróże mają to do siebie, że zwykle niosą za sobą konieczność poznawania nowych ludzi, czego on wprost nie znosił. Jednak możliwość, ażeby przytrzeć nosa własnemu ojcu, udowodnić, że się mylił, była wystarczającym argumentem, by w drogę wyruszyć. W ciągu najbliższych dni Borgo skompletował grupę śmiałków, oczywiście godnych uwiecznienia w balladach, prowiant oraz kilka innych, całkiem zbędnych rzeczy, takich jak pilniczek do paznokci. Na co komu zadbane paznokcie w trakcie takiej przygody? Nie wiem, może to ja się nie znam…

Co chyba najbardziej ucieszyło Borga, to fakt, że jego starszy brat, Chors, zgodził się uczestniczyć w owej eskapadzie. Równie szalony okazał się dobry przyjaciel Borga – Artam, który słynął w kraju z tego, że łatwo wkłada (i wyjmuje) nie tylko strzały na cięciwę. Oprócz wymienionej dwójki w grupie znalazł się Radomir, stary, ale jary siepacz, na dodatek ślepy na jedno oko, jego wnuk Ward, a także Sambor, człowiek słusznych rozmiarów i z wprost do nich proporcjonalnym pechem (kłopoty lgnęły do biedaka niczym ćmy do światła), oraz dwóch mało istotnych uczestników, Miron i Birsk, do których imion nie warto przywiązywać większej wagi. W dzień wyjazdu z niewiadomych powodów drużynę uzupełnił Gar, syn króla pochodzący z jego związku z drugą żoną. Jak podejrzewam, jedynym powodem, dla którego zdecydował się dołączyć, były słowa władcy, wedle których pogromca rzeczonej bestii miał przejąć władzę na dworze.

Razem mieli tworzyć drużynę pierś… Zaraz, zaraz… Przepraszam, to nie ta historia.

ROZDZIAŁ 2

Trzynaście dni po przybyciu posłańca wyprawa wyruszyła do Charoduny, miasta księcia Gidyma. Choć cel z założenia był wielce ambitny, wyczuwalne było pewne rozluźnienie. Można było odnieść wrażenie, sądząc po zachowaniu pewnych członków drużyny, że jest to zwyczajna wycieczka krajoznawcza. Warto dodać, że nie jechali wierzchem, gdyż król, aby zniechęcić synów, nakazał wszystkim koniuszym, żeby odmówili im wydania koni. „Robię to dla waszego dobra” – tłumaczył się. Podejrzewam, że miał nadzieję, iż synowie zmuszeni do pieszej wędrówki szybko się zniechęcą. Ale nic z tego nie wyszło.

Z biegiem dni krajobraz wyżynny zaczął powoli ustępować miejsca coraz liczniejszym polanom i łąkom. Tak dobrze szło im to wędrowanie, że przed upływem dziesięciu dni osiągnęli bór, do którego według planów mieli dotrzeć dopiero za kilka dni.

Kolejny dzień wyprawy chylił się ku końcowi i nie było sensu maszerować dalej. Tej nocy grupa schroniła się w starej strażnicy. U jej podnóża leżała sterta kamieni. Powyżej rumowiska zionęła ogromna wyrwa, która rozszerzała się ku górze i odsłaniała trzewia owalnej wieży. Biegła od pierwszego piętra aż po sam dach. Z poszczególnych poziomów pozostały jedynie sterczące kikuty, podtrzymywane przez drewniane belki, nadgryzione zębem czasu. Nadłamane i powykrzywiane we wszystkie strony przypominały palce starca. I tak samo jak one – drżały. Na pewno nie służył im dach, w którym brakowało wielu dachówek.

Dla bezpieczeństwa ustalono warty. W pierwszej kolejności pełnili ją inicjator wyprawy wraz ze swoim przyjacielem. Obaj usiedli na kamiennym progu strażnicy, a ogień w palenisku naprzeciw powoli przygasał. Deszcz spływał strugami z dachu. Wiatr świstał na wyższych kondygnacjach budynku. Co jakiś czas błyskawica przecinała niebo, na krótką chwilę rozświetlając okolicę.

– Erun się gniewa – powiedział Borgo, spoglądając w górę.

– Dlatego że grzmi?

Borgo przytaknął.

– Ktoś mi tak kiedyś powiedział. Nie pamiętam kto. Erun zsyła pioruny w trakcie burzy, bo chce ubić złego ducha, który przed nim czmycha.

– Więc ten jest wyjątkowo żywotny.

Ostatnimi, którzy zostali wyznaczeni do pełnienia warty, byli Sambor i Radomir. Ich zmiana przypadała tuż przed świtem. Wydawało się, że już nic złego nie powinno się wydarzyć. W pewnym jednak momencie zdało się Samborowi, że dostrzegł ruch w niedalekich zaroślach. Zbliżywszy się nieco, zauważył nie tyle ruch, co poświatę, która jaśniała w gęstwinie. Źródłem okazały się być błędne ogniki, świetliste kule, unoszące się w powietrzu. Stary Radomir nawet nie zauważył braku kolegi.

Sambor, zaciekawiony, ruszył w stronę światełek. Kroczył po ciemku, mając za przewodników jedynie błędne ogniki. A one sunęły w głąb lasu, coraz dalej i dalej. Wciąż się w nie wpatrywał, nie chcąc stracić ich z oczu. Wystarczył jeden fałszywy krok, jedna źle postawiona stopa na przemoczonej ziemi i biedak osunął się w dół zbocza. Dopiero usłyszawszy krzyk Sambora, Radomir dostrzegł brak przyjaciela u swego boku. Zerwał się, lecz nigdzie nie widział swojego towarzysza. Zapalił pochodnię i podbiegł w stronę, z której, jak mu się zdawało, usłyszał wołanie. Inni także zwlekli się ze swoich z posłań i ruszyli za Radomirem. Niczego jednak nie odnaleźli.

– Niech go piekło pochłonie – wściekał się Artam. – Czy on zawsze musi coś przeskrobać! Miał tylko jedną rzecz… tylko jedną rzecz do zrobienia!

– Coś się musiało wydarzyć, za łatwo nam szło – skomentował inny.

– I co teraz? – spytał Ward.

– Nie wiem… – myślał głośno Borgo. – Nie możemy iść dalej, prawda? Przecież nie zostawimy go tu samego? – Powlókł niepewnym spojrzeniem po innych.

– A dlaczego by nie!? – wyrwał się Gar. – Był na tyle głupi, by zapuścić się w las nocą, więc niech sam sobie radzi.

– Nie! – sprzeciwił się Radomir. – Pójdziemy za nim. To ja go nie upilnowałem i to przeze mnie się zgubił.

– Hola, hola! Żadne takie, zostawmy go! – nalegał Gar.

– Chyba kpisz?! – wzburzył się Chors. – A gdybyś ty się zgubił, bracie? Też chciałbyś, żebyśmy o tobie zapomnieli? Nie? Zatem ucisz się.

Do rana przestało padać, lecz niebo wciąż było zasnute ciężkimi chmurami. W tym świetle las wydawał się ostatnim miejscem, które chciałoby się zwiedzić…

Swoją drogą, to ciekawe, że las jest jednym z niewielu miejsc, które wzbudzają w człowieku tak skrajne odczucia. Z jednej strony ciągniemy ku niemu, pragnąc poczuć wolność, bliskość natury. Z drugiej zaś odczuwamy pewien niepokój, wkraczając w jego granice. Nęka nas wrażenie, że jesteśmy tam kimś obcym, kimś niepożądanym. Może wynieśliśmy to z dawno zapomnianych czasów? A może to dlatego, że w tym miejscu kończy się to, co „nasze”, a zaczyna to, co „obce” – dzikie, niewyjaśnione i irracjonalne. Tutaj wszelkie normy czy nakazy tracą rację bytu. Strach, który czai się w zakamarkach, który przemyka ukradkiem w cieniu drzew, podsycany naszymi wewnętrznymi demonami. Choć pozostawieni tam sami sobie, zawsze czujemy czyjąś obecność; czujne oczy, które śledzą każdy nasz krok. Nigdzie indziej nie czujemy się tacy mali i tacy bezbronni. Zatem na czym polega ten fenomen? Może na tym, że w ten sposób zaspokajamy jakiś prymitywny instynkt? A może po prostu lubimy czuć ciarki na plecach? Trudno orzec.

Cała grupa stała przed wejściem. Jakoś niezbyt im się śpieszyło.

– Tylko nie mów mi, że nagle stchórzyłeś – zaczął Chors, spoglądając na Borga.

– Brońcie bogowie! Po prostu… nie mam ochoty.

Największy spokój ze wszystkich zachowywał Radomir. Twarz miał skupioną.

– Naprzód! Nie ma co zwlekać.

– Nie bądź taki wyrywny, dziadku – wtrącił Ward. – Okaż naturze należny jej szacunek. Wkraczasz do obcego królestwa.

– Proszę cię – wciął się Gar. – Spróchniałe gałęzie i mech. Czego tu się bać? Przerośniętych wiewiórek? – Królewicz próbował nadrabiać miną, choć sam także czuł się niepewnie.

– Uwierz mi, lasy są schronieniem dla istot i duchów o wiele bardziej niebezpiecznych niż przerośnięte gryzonie. Obyśmy nie musieli się o tym przekonać na własnej skórze.

Gar machnął ręką.

– Nonsens. Twój dziadek – wskazał na Radomira – wielokrotnie przemierzał te knieje i wciąż żyje. Prowadź!

 

Szli w ciszy. Radomir próbował odnaleźć ślady pozostawione przez Sambora. Niestety obfite opady tej nocy rozmazały wszystko, uniemożliwiając odczytanie czegokolwiek. Poza tym nie jest przyjemnie przemierzać jar, brodząc w wodzie po kostki. Mimo to Radomir radził sobie całkiem nieźle. To znaczy dopóki droga była jedna, problem pojawił się przy rozwidleniu. Po dłuższej naradzie większość zdecydowała się obrać prawą odnogę.

Parę dni później wszyscy zdali sobie sprawę, że zabłądzili. Kręcili się w kółko.

– Te – ktoś co rusz rzucał w stronę Warda – podobno znasz to miejsce…

– Powinniśmy udać się w tym kierunku – ciągle padała z jego ust odpowiedź.

W rezultacie dwa dni później ciągle byli dalecy od znalezienia Sambora, a tym bardziej wyjścia z lesistego labiryntu. Mimo że wybierali różne ścieżki i wypróbowali wszystkie odnogi, to i tak, koniec końców, zawsze trafiali w jedno i to samo miejsce: zatęchłe bajorko przy starym głazie. Nie mogli także odnaleźć drogi powrotnej, bowiem za każdym razem, gdy się cofali, droga zmieniała swój bieg. Znikały rozgałęzienia lub ścieżki albo pojawiały się nowe, które z kolei wiodły w kolejne ślepe zaułki. Nie mogło to być dziełem przypadku; zupełnie jakby drzewa przemieszczały się pod nieobecność podróżników, czy to z własnej woli, czy to z rozkazu czegoś lub kogoś, pod czego lub czyją władzą pozostawały. Najwyraźniej ktoś lub coś im nie sprzyjało.

– To koniec! – wrzasnął zrozpaczony Ward. – To koniec, mówię wam! Umrzemy w tym…

Nie zdążył dokończyć zdania trzepnięty metalową rękawicą Chorsa.

– Weź się w garść, brateńku! – nakazał syn Iwara. – Dalej nie idziemy, chyba że ktoś widzi po ciemku. A ty dokąd, braciszku? – zawołał.

– Na zwiady – odrzekł Borgo. – Rozejrzę się, co jest przed nami, póki jeszcze widno.

– Na głowę upadłeś?! Zaraz się zgubisz.

– Bez obaw. Wezmę linę.

– Jak chcesz… – Chors niechętnie przystał na propozycję. – Tylko nie idź sam.

Borgo wspólnie z Artamem w ciszy przemierzali teren wokół miejsca postoju. Szli raz w górę, raz w dół, tak jak ścieżka ich prowadziła.

Gdy już mieli zawracać, Borgo usłyszał wyraźny hałas – jakby głosy – dobiegający z pobliskiej polany. Kierowany odruchem, bez namysłu rzucił się w tamtą stronę. Dźwięki nasiliły się. To, co wcześniej zdawało się być rozmową, przekształciło się w potworny, niezrozumiały jazgot, do którego po chwili dołączył skowyt zwierzęcia. Borgo przyśpieszył kroku, nie czekając na przyjaciela.

Wypadł na polanę zalaną resztkami zachodzącego słońca. Od razu dostrzegł na jej skraju zmasakrowane ciało wilczycy. Obok leżały ciałka wilczych szczeniąt, wokół nich zaś krążyły czarne sylwetki mniejsze od człowieka. Pokraczne stwory chrząkały przy każdym wykonywanym ruchu. Część z nich wciąż ganiała za jednym wilczkiem, ale mały był twardy i nie dawał się tak łatwo złapać. Gdy stwory go pochwyciły, zaczęły maluchem potrząsać. Ten jednak nie pozostał im dłużny i dziabnął jednego w palec.

Taka nieuzasadniona przemoc wzbudziła w Borgu wielki gniew, dotyczyła bowiem bezbronnego zwierzęcia. Sięgnął po miecz i ruszył w stronę bestii. Był na tyle szybki, że został zauważony, dopiero gdy rozbił najbliższemu potworowi owłosiony łeb. Chcąc wykorzystać powstałe zamieszanie, od razu poszedł za ciosem i położył kolejnego.

– Wracaj, idioto! – wrzasnął Artam, gdy w końcu dogonił towarzysza.

Borgo jednak nie słuchał. Gniew zagłuszał wszystko. Ostrze w jego dłoniach żwawo wywijało. Stwór, który trzymał szczeniaka, na widok szarżującego człowieka wpierw rzucił nim w Borga, a następnie samemu dał drapaka.

Jedna z bestii dostrzegłszy okazję, natarła na Borga. Wyszczerzyła zakrzywione i pożółkłe kły. Jednak na tym musiała poprzestać – grot strzały przeszył jej gardziel. Siła wystrzału była na tyle duża, że pocisk zranił jeszcze jedną bestię, nim wbił się w korę drzewa.

Krótki pokaz zniechęcił resztę, która uciekła w gęstwinę. W sumie nie powinno to dziwić. Morogi, tak bowiem nazywa się te humanoidy, nie słyną z odwagi. Niewiele o nich wiadomo prócz tego, że wywodzą się z ludzkiego plemienia. (Jeżeli, Drogi Czytelniku, nie interesuje Cię charakterystyka morogów, pomiń zwyczajnie następny akapit).

Przed wiekami mieli zostać ukarani przez Boginię Matkę za okrucieństwa, których dopuścili się w trakcie Wojny Bogów oraz po niej, za czasów panowania Smoczych Królów. Bestialskie zachowanie morogów wyrokiem Matki miało od teraz znaleźć swoje odzwierciedlenie w ich wyglądzie – stwory przybrały groteskową postać: stali się mali i porośnięci szczeciną, pozbawiono ich również mowy. Osoby, które kiedykolwiek miały styczność z tymi bestiami, twierdzą, że przypominają krzyżówkę człowieka i hieny (bez obrazy dla hien). Silne ramiona Morogów pozwalają dobrać się im do kości ofiary, a masywne szczęki kruszyć je i wysysać z nich szpik. Z tego też powodu ich gęby często mają czerwoną, odrażającą barwę, która przydaje im jeszcze więcej grozy. Rzadko kiedy opuszczają swoje domostwa, znajdujące się w najgłębszych ostępach, gdzie światło w ogóle nie dociera. Jeżeli już jednak zdarza im się to zrobić, jedyne, co pozostaje po ich rajdzie, to sterty zakrwawionych ubrań.

Po ucieczce potworów na polanie zapadła niepokojąca cisza.

Jeszcze większy strach ogarnął przyjaciół, kiedy mgła, gęsta jak mleko, zaczęła się sączyć spomiędzy drzew. Wkrótce ogarnęła całą polanę.

Niski, basowy pomruk rozległ się z północnej części polany. Z początku słabo słyszalny, zaczął przybierać na sile. Coś się zbliżało.

Chłód owiał Borga. Nagłe wycie, głośne, jakby dochodzące z setki wilczych gardeł, zabrzmiało w kniejach. Wielkie czerwone ślepia zajaśniały przed Borgiem w białej tkaninie mgły. Zaraz za nimi wyłonił się łeb wilka pięciokroć większego od przeciętnego wilczura, a czarnego jak noc. Jednym skokiem pokonał dystans dzielący go od Borga, ten jednak w porę zdążył uskoczyć. Przyjaciel, stojący nieco dalej, znieruchomiał na widok olbrzymiego zwierzęcia. Z głowy wyrastało mu siedem rogów, choć może było to siedem gałęzi, trudno orzec. Wyglądało to jednak, jakby korona zdobiła jego skronie.

Przerażony Borgo cofał się i cofał, aż zatrzymała go ściana drzew. Wilk powoli szedł w jego kierunku.

– Coś ty za jeden? Mów szybko! – usłyszał w swojej głowie Borgo. Nie dał żadnej odpowiedzi, czym rozzłościł strażnika lasu. – Coś ty za jeden?! – zabrzmiał ponownie głos, tym razem mocniej.

Borgo w myślach wypowiedział swoje imię. W odpowiedzi wilk zażądał, by ten opowiedział, co się stało. Borgo posłusznie przytoczył obraz minionych zdarzeń.

– Kłamiesz! – odparł wilk. – Mów prawdę!

Borgo ponownie przedstawił te same zdarzenia.

Wilk wyszczerzył zęby. Lecz mały wilczek wciąż na niego skakał i ujadał swoim piskliwym głosikiem, jakby w sprzeciwie. Na tyle skutecznie, że olbrzym w końcu schował kły.

Wilk spojrzał na Borga i rzekł:

– On potwierdza twoje słowa, synu człowieczy. A zwierzęta nie potrafią mówić nieprawdy. Teraz odejdź.

Demon delikatnie chwycił malca za kark i umieścił go na swoim grzbiecie. Odszedł kilka kroków, jednak zanim zniknął całkowicie, dodał jeszcze:

– Uważaj na samotników. Nie są tymi, za kogo się podają.

Wypowiedziawszy te słowa, uciekł, znikając za zasłoną drzew.

– Bogowie, to był… To był… – powiedział Artam, podchodząc do Borga. – On… on naprawdę istnieje. Leszy, wilczy pasterz, naprawdę istnieje.

– Nie da się ukryć – odpowiedział królewicz i natychmiast zemdlał.

 

Od incydentu na polanie upłynęły dwa dni, a drużyna niewiele uszła. Wciąż nie natrafiła na żadne znaki, które mogłyby sugerować, że Sambor nadal żyje. Morale spadało. Słowa niezadowolenia były coraz bardziej stanowcze i padały coraz częściej (i tak porządek w szeregach panował zadziwiająco długo). Żądania, aby wyjść z lasu, były na porządku dziennym.

Po jednej z takich burzliwych dyskusji Ward przypomniał sobie, że spakował do plecaka bukłak wypełniony gorzałą, tak na wszelki wypadek. Przy blasku ogniska i z pomocą alkoholu nastroje zelżały, chociaż dalekie były od pozytywnych.

Nazajutrz wszyscy zbudzili się z tak zwanym kacem zabójcą. Podejrzewam, że temat jest dobrze znany, więc nie będę się zagłębiał w jego wyjaśnianie. Kilku osobom przyśnił się, co ciekawe, bardzo podobny sen. W każdym przypadku prezentował się mniej więcej następująco (pozwolę sobie przytoczyć słowa towarzysza Warda):

„Trudno to opisać. Spokojnie drzemałem, gdy ni stąd, ni zowąd nagle zerwałem się na równe nogi. Lecz wszystko wokoło mnie było rozmazane, zamglone i nierealne, jakbym nadal śnił. W tym śnie szedłem gdzieś, ale nie wiedziałem po co. Jakby coś mnie wzywało, wołało, a ja… a ja nie mogłem się temu oprzeć, nie mogłem niczego zrobić. Kroczyłem, nie wiem dokąd. Z każdym krokiem szum w mojej głowie narastał, niepokój wzbierał. Otumaniony, w końcu gdzieś stanąłem, chyba na jakimś wzgórku. U moich stóp zebrały się dziewczęta. Piękne i powabne. Co najlepsze, nie miały nic na sobie. I one tam tańczyły. A ja patrzyłem i byłem oniemiały. Długo tam sterczałem. Coś im jednak przerwało. Uciekły w popłochu. A ja i on, i on, i on… – mówił, wskazując kolejno na Borga, Chorsa, a następnie na pozostałych – my wszyscy wyrwaliśmy do przodu. Potem nagle, nie wiem jak, ocknąłem się na własnym posłaniu. Szybko zasnąłem. Gdy ponownie otworzyłem oczy, nie mogłem drgnąć. Niczego nie czułem, jakbym był sparaliżowany. Wszystko widziałem, lecz świat był jakby za mgłą. Następnie stanęła przede mną jedna z dziewcząt, które widziałem w poprzednim śnie. Usiadła przy mnie, następnie na mnie. Jej jędrne ciało prężyło się, piersi unosiły się rytmicznie. Wtedy ponownie odpłynąłem. Jeżeli to był sen, to poproszę o takie częściej”.

Czy były to tylko urojenia strudzonych i, przede wszystkim, wyposzczonych głów, czy może rzeczywiste wydarzenia? Któż to wie?

Lepiej wróćmy do wyprawy. W ciągu następnych dni sytuacja uległa pogorszeniu wskutek szybko kurczących się racji pożywienia. Wkrótce drażliwość i irytacja stały się nieodzownym elementem codzienności. Każda drobna wymiana zdań, komentarz na czyjś temat lub uwaga prowadziły do awantury. Tylko jeden Artam zdawał się znosić te nieprzyjemne warunki nadzwyczaj dobrze – zachowywał spokój, gdy inni z głodu tracili nad sobą kontrolę. Tłumaczył to w ten sposób, że w młodości biedował i dzięki temu nawykł do zmniejszonych racji pożywienia. Nie zmieniało to faktu, że ostatnio, zwłaszcza podczas pełnienia wieczornych wart, dziwnie się zachowywał – trzymał się na uboczu lub niepostrzeżenie znikał na kilka chwil. Szczególnie zaciekawiło to Warda. Za którymś razem, kiedy wspólnie pełnili nocną wartę, postanowił pójść za Artamem i odkryć przyczynę, która stała za jego wybrykami. Ku swemu zdziwieniu zastał kompana jedzącego po kryjomu schowane przed resztą racje. Natychmiast zawołał pozostałych towarzyszy. Ci dowiedziawszy się na miejscu, co wyprawia Artam, wpadli w furię. Tylko Borgo nie uniósł się gniewem i stanął w obronie, bądź co bądź, nieuczciwego Artama. Pozostali jęli obrzucać oszusta wyzwiskami, otaczając jego i jego adwokata. W pewnym momencie Miron spróbował wyrwać z rąk Artama torbę z jedzeniem. Ten go jednak odepchnął. Wkrótce inni też spróbowali wyrwać pakunek. Nagle, wskutek szamotaniny, torba wystrzeliła w powietrze. Towarzysze zamarli. Bezradnie tylko odprowadzili ją wzrokiem, gdy ta lądowała w ognisku. W tym momencie puściły wszelkie hamulce i wywiązała się prawdziwa rozróba. Nikt nie chciał słuchać Borga, który nawoływał do opanowania emocji, nawet jego bracia. I z pewnością rozzłoszczeni towarzysze zlinczowaliby Artama, gdyby nie woń, która doszła nozdrzy Borga. Wpierw grupa nie zwracała uwagi na słowa księcia mówiącego im o zapachu, który wyczuwa. Lecz drużynnicy zaprzestali burdy, gdy sami poczuli woń pieczonego mięsa. Nie potrafiąc mu się oprzeć, grupa, zebrawszy pierwej manatki, ruszyła w poszukiwaniu jego źródła. Owa mięsna woń zdawała się dochodzić z chaty stojącej na skraju lasu.

Kiedy wędrowcy podeszli bliżej, drzwi domostwa rozwarły się. Stanął w nich starszy, barczysty mężczyzna, który nosił gęstą, siwą brodę. U jego prawego boku zwisał topór.

– Bądź pozdrowiony, ojcze – ozwał się Borgo.

– Wędrowcy. Ośmiu. Co was tutaj sprowadza? – W oczach gospodarza wyraźnie widać było czujność.

– Wybacz, że cię niepokoimy, lecz podążamy tropem druha. Czy w ostatnim czasie ktoś jeszcze tędy przechodził?

– A nawet jeśli, dlaczego miałbym ci powiedzieć?

– Był nam bliski…

– No nie. – Splunął na podłogę. – Nikt prócz was nie kręcił się tu ostatnio.

– Jesteś pewien?

– Jestem, synu.

– A czy możemy skorzystać z waszej gościnności, ojcze? – spytał stojący z tyłu grupy Chors. – Ciepła strawa i dach nad głową to wszystko, o co prosimy.

– Może i moglibyście. Ale nic za darmo, też muszę coś z tego mieć. Wyglądacie na porządnych ludzi… lecz takim właśnie najmniej można ufać. Nigdy nie wiadomo – rzekłszy to, splunął ponownie. – Ale co mi tam, niech stracę… – dodał po chwili namysłu.

– Jesteście łaskawi. Naprawdę nie wiem, jak…

– Najpierw zapłata – przerwał dziadek. – Tylko nic nie kombinujcie. Umiemy sobie radzić z psotnikami. Nawet liczniejszymi. – Z wnętrza izby wychynęło dwoje rosłych mężczyzn, prawdopodobnie synów gospodarza. Obaj trzymali w dłoniach drewniane pałki, z których wystawały żelazne kolce.

Wysokość zapłaty nie była aż tak wygórowana, jak się podróżnicy spodziewali. Wystarczyło trochę żelastwa, jak narzędzia, ubrania i inne rzeczy, o które trudno w głuchej dziczy, a które nie są problemem dla miastowych, jak to nazwał ich siwobrody.

Za jego zgodą wkroczyli do jednoizbowej chaty. Od paleniska biło przyjemne ciepło. Tej nocy po raz pierwszy od dłuższego czasu żaden z nich nie będzie narażony na lodowate podmuchy wiatru.

Oprócz starszego jegomościa oraz dwójki jego synów dom zamieszkiwała także jego żona. Później, w trakcie rozmowy przy kolacji, przybysze dowiedzieli się, że dawniej na tych terenach funkcjonował tartak. Za domem wciąż można było znaleźć pozostałości głównego budynku. Część mieszkańców tych terenów opuściła je z powodu wilków, tak przynajmniej mówili gospodarze. Oni jednak postanowili zostać. Byli za starzy na podróże, poza tym już im się nie chciało przenosić.

– Gdzie są pozostałe domy? Bo ja żadnych nie widziałem – pytał Artam.

– A myślisz, że ten z czego jest zrobiony? – zaśmiał się dziadek, pukając w ścianę.

Trzeba przyznać, że gospodarze nie skąpili prowiantu. Stół został suto zastawiony. Pasztety, kiełbasy własnej roboty i miód. Na niejednym dworskim stole nie stało tyle frykasów.

Blisko północy alkohol uderzył wszystkim do głów.

W pewnym momencie Borgo poczuł przemożną potrzebę udania się na osobność. Długo przeciskał się pomiędzy biesiadnikami. Miron i Birsk leżeli pijani pod stołem. Pozostali dochodzili do podobnego poziomu. Pochodnia, którą zabrał, okazała się zbędna – księżyc tej nocy świecił wyjątkowo jasno.

Nagle do uszu Borga doszedł dobiegający z wnętrza domu odgłos przewracanego stołu.

– Hej! Co ty wyprawiasz! – krzyknął któryś z kolegów. – Jeszcze rozlejesz!

No tak, nie potrafią się bawić – pomyślał Borgo. Chłodne powietrze nieco go otrzeźwiło. Po chwili usłyszał zbliżające się kroki.

– Dobrze, dobrze, już kończę. Nawet nie dadzą się w spokoju załatwić – mamrotał pod nosem.

Nim zdążył się odwrócić, poczuł silne uderzenie w tył głowy. Cały świat spowiła ciemność. Drugi raz w ciągu niespełna tygodnia.

 

–Ja pierdolę, nigdy więcej. – Takie były pierwsze słowa, które nawinęły się na język Borgowi tuż po przebudzeniu.

– Braciszku? Żyjesz? – zabrzmiał znajomy głos.

Borgo kiepsko słyszał. Dźwięki zdawały się głuche i odległe, jakby dochodziły zza szyby. Było z nim na tyle źle, że nie rozpoznał głosu własnego brata, Chorsa.

– Co z tobą? Odezwij się! – spytał inny głos, po czym królewicz poczuł szarpnięcie z tyłu.

– Czego? – odpowiedział Borgo, choć dla osób trzecich brzmiało to bardziej jak niezrozumiały bełkot.

Otworzył oczy. Wszystko było niewyraźne i ciemne. W pomieszczeniu panował półmrok. Jedno wiedział na pewno – ma spętane ręce i nogi.

Było na tyle ciemno, że Borgo nie dostrzegł żelaznych prętów tuż przed swoją twarzą. Spróbował się pochylić… No cóż, zderzenie nie pomogło jego i tak już obolałej głowie.

– Bogowie! Tak się cieszę. Żyjesz! – odezwał się ponownie Chors.

– Niech to diabli – złorzeczył pod nosem Borgo, po czym powiedział: – Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.

– Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale – wtrącił się Artam, zamknięty w klatce za plecami Borga – mamy przesrane. Stary wszarz nas uwięził. Zwyczajnie uwięził. Niech to szlag!

– A gdzie pozostali?

– Są wszyscy.

– Dosłownie wszyscy – do rozmowy włączył się znajomy głos.

– Sambor! Ty też tutaj?

– Jak widać.

– Zabili Mirona – dodał Gar.

– Kogo?

– Mirona! – zagrzmiał Gar.

– Nie pamiętam go.

– Teraz to już bez znaczenia…

Wszyscy siedzieli spętani, każdy w osobnej klatce, na tyle ciasnej, by uniemożliwić wykonywanie jakichkolwiek ruchów.

Drzwi wejściowe do piwnicy rozwarły się. Oślepiający blask dnia wlał się do środka. To był gospodarz. Stanął u szczytu schodów.

– Jak miło. Wszyscy się już obudzili.

W odpowiedzi w jego kierunku posypała się fala przekleństw.

– Wypuść nas! – zażądał Ward.

– A po co? Źle wam? Macie to, czego chcieliście. Wikt i opierunek. Posiedzicie tutaj, póki nie wymyślimy, co z wami zrobić.

– Ratunku! – ryczał Ward.

– Krzycz, ile chcesz. I tak nikt cię nie usłyszy – rzekł dziad, na twarzy którego malował się szyderczy uśmiech, po czym opuścił pomieszczenie.

Mimo zapewnień starca Ward wciąż nawoływał.

– I tak nic ci to nie da – przerwał mu człowiek ulokowany pod schodami. – Nie strzęp ozora nadaremno.

– Hej! Kim jesteś? – spytał Radomir.

– Nikim – odrzekł beznamiętnie nieznajomy.

– Jak można stąd uciec?

– Nie można – odparł po dłuższej chwili.

– Jak to nie można? – drążył zaniepokojony Radomir. – Skąd wiesz?

– Wiem i już!

– A długo tu siedzisz?

– Na tyle długo, by wiedzieć, że nie można uciec…

– A chociaż spróbowałeś?!

– Ja nie. Inni tak. Kiepsko skończyli.

– To ilu was tu było?

– Sześciu. Zostałem tylko ja.

– Co się stało z resztą?

– Zabici lub zjedzeni. Schodzili i zabierali nas pojedynczo, jednego po drugim.

– Jak to zjedzeni? Masz na myśli, że zostali pożarci przez wilki?

– Nie – zaprzeczył nieznajomy. – Przez nich.

– Chcesz mi powiedzieć, że oni… że ci na górze to… to pieprzeni, kanibale?!

– Znacznie gorzej. Wilkołaki.

– Czemu jeszcze cię nie zjedli?

– Proste – odparł nieznajomy. – Nie jem – jestem bezpieczny, chudego nie zechcą. A myślisz, że po co te ciasne klatki? Najpierw zamykają cię i ledwo możesz się ruszyć. Chcą, żeby mięso skruszało. A gdy już wystarczająco zmiękniesz, faszerują cię jadłem. Wpychają w ciebie coraz to większe porcje. I nim się zorientujesz, robisz się miękki i pulchny jak dobrze utuczona gęś; w sam raz na ruszt. Po takiej terapii, nawet jeśli spróbujesz uciec lub jakimś cudem wpadnie ci w łapy broń, nic ci to nie da, bo albo ci pikawa strzeli w czasie biegu, albo wyzioniesz ducha, walcząc.

Na dźwięk tych słów Radomir, opadł na plecy, zdruzgotany.

– Chore pojeby – pomyślał.

Najbardziej cierpiał Borgo. Nie mógł się uwolnić od przekonania, iż to przez niego, że to z jego winy jego braci i przyjaciół czeka marny los.

 

Dni płynęły. Nie wiedzieli, czy minęła doba, dwie czy może miesiąc, od kiedy spoczęli tutaj, w tych klatkach, bowiem dzień nie różnił się niczym od nocy. Gospodarze, którzy okazali się niezbyt gościnni, przydzielając przybyszom tak mało komfortowe kwatery, pojawiali się raczej z rzadka. Zaprzestali częstszych wizyt od momentu, w którym przyjaciele posłuchali rady współwięźnia i przestali jeść.

Jednak pewnego razu, nie wiedzieć dlaczego, w piwnicy zjawił się jeden z synów gospodarza. Światło, które wpadło przez otwarte drzwi, niemal wypaliło więźniom oczy. Schodził ze schodów wolnym krokiem, uważnie przyglądając się swym gościom. Gdy stanął na samym dole, wyciągnął z kieszeni mały nożyk i zbliżył się do klatki Gara. Chwilę przed nią postał, po czym sięgnął do drugiej kieszeni spodni po jabłko, które zaczął zjadać, odcinając sobie kawałek po kawałku. Krążył między klatkami, celowo chrupiąc głośno, by zdenerwować wygłodniałych podróżników.

Podszedł w końcu do klatki, w której przetrzymywany był Borgo. Ten siedział z opuszczoną głową, udając, że śpi. Przeżuwający uderzył w pręty, lecz więzień nie zareagował. Spróbował ponownie. I tym razem rezultat był podobny. Zaciekawiony czy zdenerwowany, oprawca nachylił się i zbliżył twarz do kraty. Wtedy Borgo znienacka rzucił się w jego kierunku, a ten odruchowo odskoczył do tyłu, uderzając plecami o klatkę Sambora. Wpadł do niej pilniczek, który trzymany był przez oprawcę w tylnej kieszeni spodni.

We wszystkich celach dało się usłyszeć donośne parsknięcie śmiechem. By odzyskać twarz, mężczyzna podszedł do klatki Borga, włożył do środka obie ręce i chwycił królewicza za głowę. Metalowe kraty aż zadźwięczały w zetknięciu z czołem młodzieńca.

– Było warto – powiedział Borgo, gdy tamten, wychodząc, zatrzasnął za sobą drzwi.

Jako że Sambor schudł w ostatnim czasie, więzy na jego nadgarstkach poluzowały się, umożliwiając mu wykonywanie niewielkich ruchów, w tym pochwycenie pilniczka.

Nie upłynęła godzina, a nogi i ręce wszystkich więźniów zostały uwolnione.

Powyginanie żelaznych prętów i roztrzaskanie starego drewna nie jest wyzwaniem dla ramienia żołnierza, nawet wygłodzonego. Gdy kroki na górze ucichną, wyzwoleńcy z pomocą rzeczy znalezionych w piwnicy spróbują wydostać się na wolność. Po wyważeniu drzwi wybuchnie zawierucha, lecz Borgo niewiele z niej zapamięta, gdyż prędko padnie z łoskotem na ziemię, trafiony pałką w głowę. Znowu.

Kiedy królewicz w końcu doszedł do siebie, leżał na trawie przed domem, zaś obok niego walało się monstrualnych rozmiarów truchło. Nie muszę mówić, że zerwał się z krzykiem. Dopiero teraz miał okazję zobaczyć na własne oczy, jak wygląda wilkołak. Przypominał raczej szkielet odziany w futro aniżeli wilka. Skóra mocno opinała klatkę piersiową, nieproporcjonalnie długie oraz wychudzone kończyny górne wieńczyły szpony, grube i krótkie, natomiast z nóg pozbawionych jakiegokolwiek futra wyzierały czerwono-brunatne wstęgi mięśni, poprzetykane bielą ścięgien. Innymi słowy – szkaradne monstrum.

– Taka kara spotyka tych, którzy żerują na swoich – pomyślał Chors, kręcąc się przy zwłokach. – Doprawdy, okrutna kara za kanibalizm…

Zabrawszy co cenniejsze sprzęty, drużyna podłożyła ogień pod domostwo, w którym umieścili ciała bestii. Wspólnie z Samonem, uratowanym więźniem, przyjaciele obserwowali, jak płomień obejmuje kolejne pomieszczenia.

Dom płonął, a podróżnicy zażywali odpoczynku, kiedy usłyszeli huk, jakby coś lub ktoś powalił ścianę domu. Ruszyli sprawdzić, co to takiego. Z tyłu chaty dostrzegli wielką wyrwę – kilka desek leżało na ziemi, zaś w niewielkiej odległości od domu dostrzegli płonące poszycie lasu.

– Może to deski same upadły i rozniosły ogień – powiedział niepewnym głosem Ward.

Wtedy wszyscy zajrzeli do środka domu przez świeżo powstałą wyrwę: zdało im się, że jednych zwłok brakuje. Przerażeni towarzysze, nie myśląc długo, rzucili się do ucieczki.

Łuna pożaru jaśniała za ich plecami, rozświetlając mroki nocy. Drużyna podążała przed siebie, byle dalej od tego przeklętego miejsca. Nic sobie nie robili z gęstwiny, która ich otaczała, nie przeszkadzały im także ciemności nocy, dopiero brak tchu w piersiach zatrzymał pochód. „Też mi bohaterzy. Żeby płonących desek się bać. Toż to żenada” – rozmyślał Gar, ciężko sapiąc. Na szczęście wyimaginowanej pogoni nie było w zasięgu i można było spokojnie odpocząć. Srebrny sierp błyszczał wysoko na niebie.

Wkrótce cała kompania ponownie wyruszyła, nie było czasu do stracenia. Szli jeden za drugim. W pewnym momencie na czoło pochodu wyszedł Samon.

– Tędy! – zawołał.

Żaden z towarzyszy nie zakwestionował jego przewodnictwa. Wychudzony, zaniedbany brodacz wiódł grupę przez leśne ostępy, aż nastał świt. Dopiero wtedy pozwolili sobie na dłuższy odpoczynek.

ROZDZIAŁ 3

Od Kolacji Wilkołaka, jakim mianem ochrzczono to wydarzenie, upłynęło już wiele dni; niebawem miał minąć tydzień od wielkiej ucieczki. Do tej chwili nie napotkano żadnych niespodziewanych kłopotów lub wydarzeń mogących w jakikolwiek sposób utrudnić wyprawę.

Nowy znajomy, Samon, okazał się wspaniałym nabytkiem, bowiem świetnie sprawdzał się w roli przewodnika. Jako kupiec w trzecim pokoleniu często przemierzał szlaki leżące u styku Charoduny oraz Suur Erun, nie miały one już przed nim żadnych tajemnic. Mówił (a lubił dużo gadać): „Najszybsza i w miarę najłatwiejsza droga wiedzie przez Bramę Mirboru. Tylko po co chcecie dotrzeć do Charoduny? O tej porze roku niczego ciekawego tam nie znajdziecie. Co? Smok, mówicie. Nic mi o tym nie wiadomo. Kiedy wyruszałem, ludzie mieli inne, ważniejsze zmartwienia na głowie niż smoki. Ale to było dawno temu, może sprawy się pozmieniały. Kto wie? Zwiedziliście może Pogórze Charoduńskie? Gorąco polecam. Zwłaszcza latem. Ale, jak mawiał mój tatko: »Synu, góry są piękne, ale bardzo zdradliwe. Zupełnie jak twoja matka«”. Potrafił godzinami opowiadać te swoje historie, za każdym razem nad wyraz je rozwlekając.

W końcu, przy nieustającym akompaniamencie Samona, drużyna dotarła do rzeki Nun, która stanowiła naturalną granicę władztwa księcia Gidyma. Na drugim jej brzegu, gdzieś w oddali, majaczył upragniony cel podróży, ukryty za morzem traw Skraju, skąpanych w karminowym blasku zachodzącego słońca. Lecz był pewien mały szkopuł, element z pozoru drobniutki, który przekreślał jednak wiele – ze względu na wezbrane wody przekroczenie rzeki wpław było niemożliwe. Trzeba było znaleźć inną drogę.

Po chwili ciszy z propozycją wystąpił Samon.

– Jeżeli nie możemy przekroczyć rzeki, to spróbujmy przejść nad nią. Jest druga droga, która prowadzi przez stary górski szlak. Ostrzegam jednak, że marszruta znacząco się wydłuży, bowiem góry, Siwe Wierchy, zataczają w tym miejscu szeroki łuk w kierunku północno-wschodnim.

Nikt nie zgłosił sprzeciwu.

Wyruszyli więc na północ, ku łańcuchowi Siwych Wierchów, wzdłuż brzegów Nuny. Wkrótce, podążając w górę potoku, opuścili równiny i zagłębili się w leśne ostępy.

Przez pierwsze trzy dni słońce przyjemnie przeświecało pomiędzy drzewami, malując na ziemi świetliste wzory. W koronach ponad głowami towarzyszy mieszały się zielone plamy sosen i świerków z różnobarwnymi liśćmi dębów, brzóz oraz buków. Przed linią drzew, zarówno po lewej, jak i po prawej stronie, wzdłuż brzegów Nuny ciągnęły się hen, hen daleko w głąb lasu rumowiska rzeczne – sterty mniejszych i większych kamieni, naniesionych tu z prądem potoku. Od jego wód bił nieprzyjemny, przejmujący chłód. Miejscami wartki strumień obmywał wielkie i omszałe głazy, pomiędzy którymi z powodu podniesionego poziomu wody potworzyły się mielizny – naturalne pułapki. W każdej z nich wręcz roiło się od ryb. Wystarczyło jeno rękę zanurzyć, żeby wyciągnąć jakąś zdobycz. Natomiast przed nimi, daleko na horyzoncie, spoza wyrwy pomiędzy ścianami lasu i ponad bystrymi wodami potoku wyzierały niewyraźne zarysy Gór Siwych, zasnute błękitną mgłą. Z każdą przebytą wiorstą zdawały się wciąż tak samo odległe.

Czwartego dnia pogoda niespodziewanie się odmieniła. Chłodne zachodnie wiatry ustąpiły miejsca tym wiejącym z południa. Ciężkie ołowiane chmury wkrótce napłynęły i podążały za drużyną w kierunku północnym. Pod wieczór, gdy dotarli na polanę leżącą u podnóża Siwych Wierchów, widzieli, jak ciężkie obłoki pomału przysłaniały doliny i wspinały się po gołych skalnych zboczach, okrywając ciemnym całunem granie i szczyty. W nikłym świetle szarość skał mieszała się z kolorem chmur, wskutek czego trudno było rozpoznać, gdzie jedno się kończy, a drugie zaczyna. Było w tej scenerii coś mrocznego, niepokojącego. Wiatr dawno już ucichł, podobnie jak wszelkie zwierzęta, niedające znaku życia. Jedynym dźwiękiem, który dochodził uszu wędrowców, był szum wodospadu, dobiegający gdzieś z oddali i wypełniający całą polanę.