Szaleństwo Almayera. Almayer’s Folly - Joseph Conrad - ebook

Szaleństwo Almayera. Almayer’s Folly ebook

Conrad Joseph

0,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

Akcja debiutanckiej powieści Conrada rozgrywa się w egzotycznej scenerii, w miejscach wzorowanych na autentycznych miejscowościach i pejzażach wyspy Borneo, gdzie osiadł główny bohater utworu, holenderski kupiec Kaspar Almayer, zajmujący się obecnie głównie handlem rzecznym. Podobnie jak sceneria powieści także bohaterowie posiadali pierwowzory wśród osób, z którymi zetknął się Conrad w czasie swoich licznych egzotycznych podróży. Szaleństwo Almayera łączy w sobie elementy przygodowej powieści i romansu, w którym sposób przedstawienia głównych bohaterów podważał zasady przyjęte w czasach panowania Królowej Wiktorii, z ambiwalentną fascynacją odmiennymi kulturami, analizą wpływu tych kultur na wyobcowanych tam Europejczyków, zmaganiem się jednostki ze światem reprezentowanym przez siły natury. W powieści elementy te uosabia z jednej strony Nina, córka tytułowego bohatera, Kaspara Almayera, pół Europejka, pół Malajka oraz marzenie, tj. tytułowe szaleństwo bohatera, który w sercu dżungli pragnie zbudować ogromny dom według założeń architektury europejskiej, czym naraża się na śmieszność w lokalnym środowisku. (za Wikipedią).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 569

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Joseph Conrad

 

Szaleństwo Almayera

Almayer’s Folly

 

 

tłumaczyłaAniela Zagórska

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

Tekst polski według edycji z roku 1928. Zachowano oryginalną pisownię.

Tekst angielski według edycji z roku 1895. Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-685-9

Szaleństwo Almayera

Qui de nous n'a eu sa terre promise, son jour d’extase et sa fin en exil? - AMIEL

ROZDZIAŁ I

 – Kaspar! Makan!

 Ten znajomy, ostry głos targnął Almayerem, budząc go z marzeń o wspaniałej przyszłości; wróciła przykra rzeczywistość. Głos był także przykry. Almayer słuchał go przez tyle lat i z każdym rokiem coraz mniej go znosił. Ale co tam! skończy się już wkrótce to wszystko.

 Poruszył się niespokojnie, po chwili jednak przestał zważać na wołanie. Wsparty obu łokciami o balustradę werandy, wpatrzył się znów w wielką rzekę płynącą przed nim wartko i obojętnie. Lubił przyglądać się jej o zachodzie; gorejące złoto sypało się wtedy na fale Pantai, a myśli Almayera błądziły często około złota. Nie zdołał go dotąd opanować – tego złota które posiedli inni, z pewnością nieuczciwie. Musi jednak zdobyć je dla siebie i Niny, wytężywszy wszystkie siły w rzetelnej pracy. Pogrążył się w marzeniach o bogactwie i potędze, przenosząc się myślą daleko od wybrzeża gdzie mieszkał tyle lat; zapomniał o goryczy znoju i walki, olśniony wizją wielkiej, wspaniałej nagrody. Osiądzie w Europie razem z córką. Będą bogaci i szanowani. Nikt nie zwróci uwagi na mieszaną krew Niny wobec jej wielkiej piękności i niezmiernego bogactwa. On sam odmłodnieje, patrząc na tryumfy córki, i zapomni o dwudziestu pięciu latach rozpaczliwej walki na tem wybrzeżu, gdzie czuł się jak w więzieniu. Niech tylko Dain powróci. Powinien wrócić prędko, w tem leży jego interes. Spóźnił się więcej niż o tydzień. Może zjawi się dziś w nocy?

 Takie myśli snuły się po głowie Almayera. Patrzył na szeroką rzekę, stojąc na werandzie nowo zbudowanego domu który zaczynał już butwieć; było to ostatnie z niepowodzeń jego życia. Owego wieczoru rzeka nie lśniła złotem; wzdęta od deszczów toczyła złe, bure wody przed roztargnionym wzrokiem Almayera, unosząc mnóstwo drzewnego śmiecia, wielkie, martwe kłody i całe z korzeniami wyrwane drzewa z gałęźmi i listowiem, wśród którego wirowała woda, szumiąc złowrogo.

 Jedno z tych porwanych drzew zawadziło o spadzisty brzeg tuż przy domu; Almayer zaczął je śledzić leniwym wzrokiem. Drzewo obróciło się zwolna wśród huku spienionych fal i wyzwolone z zatoru popłynęło znowu z prądem; przewalając się powoli z boku na bok wzniosło ku niebu długi, obnażony konar, niby rękę wyciągniętą w niemem wołaniu o pomstę za brutalną przemoc rzeki. Almayer przejmował się coraz bardziej losem drzewa. Wychylił się, śledząc czy pień wyminie niski przylądek i – cofnął się uspokojony. Teraz droga była swobodna aż hen ku morzu. Pozazdrościł losu tej martwej kłodzie, która szybko malała aż znikła w gęstniejących ciemnościach. Wówczas jął rozmyślać jak daleko drzewo popłynie? czy prąd uniesie je na północ czy na południe? prawdopodobnie na południe, ku Celebes; może aż do Makassaru?

 Makassar! Podniecone myśli Almayera pomknęły naprzód urojonym szlakiem drzewa; ogarnęły go wspomnienia z przed jakich dwudziestu lat albo i więcej. Oto smukły młodzieniec w białem ubraniu opuszcza holenderski parowiec i wysiada na bulwarze pełnym kurzu; to Almayer przybywa do Makassaru aby zdobyć majątek w halach targowych starego Hudiga. Od tej epokowej chwili rozpoczął nowe życie. Ojciec Almayera, niższy urzędnik ogrodów botanicznych w Buitenzorgu, był uszczęśliwiony że udało mu się umieścić syna w takiej solidnej firmie. Młody chłopak porzucił chętnie trujące wybrzeża Jawy i niedostatek w rodzinnym domku, gdzie ojciec zrzędził od rana do nocy na głupotę ogrodników krajowców, a matka opłakiwała w głębi fotelu utracone wspaniałości Amsterdamu i świetność swojej pozycji jako córki tamtejszego handlarza cygar.

 Almayer opuścił dom rodzinny z lekkiem sercem i lżejszą jeszcze kieszenią; mówił dobrze po angielsku, znał się na rachunkowości, – gotów był świat cały wyzwać do walki, nie wątpiąc że go zdobędzie.

 Dwadzieścia lat minęło od tej chwili. Wdychając parne gorąco borneańskiego wieczoru przypomniał sobie z żalem wyniosłe, rozkosznie chłodne składy Hudiga, zawalone pakami dżynu i bawełnianych tkanin; długie, proste uliczki między szeregami pak; wielkie drzwi obracające się bez szelestu i przyćmione światło tak miłe dla oczu po jaskrawym blasku ulicznym. Wśród spiętrzonych towarów oddzielone były balustradą niewielkie przestrzenie, gdzie schludni urzędnicy chińscy o smutnych oczach i chłodnem obejściu pisali szybko, milcząc, w hałasie i rozgwarze. Robotnicy toczyli beczki lub przesuwali paki w takt śpiewnego pomruku kończącego się rozpaczliwym wrzaskiem. Przy końcu wyższej części hali odgrodzono większą przestrzeń w pełnem świetle, naprzeciw wielkich drzwi; tu nad hałasem stłumionym przez oddalenie górował łagodny i bezustanny dźwięk srebrnych guldenów. Dyskretni Chińczycy liczyli je i układali w stosy pod nadzorem pana Vincka, kasjera, który był duchem opiekuńczym tego miejsca i prawą ręką władcy.

 W tym jasnym zakątku pracował Almayer przy swoim stole, niedaleko małych zielonych drzwi u których stał zawsze Malaj w czerwonym pasie i turbanie; ciągnął za spuszczający się sznurek, podnosząc i zniżając rękę z dokładnością maszyny. Sznurek ten wprawiał w ruch punkah [rodzaj ogromnego, prostokątnego wachlarza, wiszącego zwykle nad stołem w jadalniach i biurach w krajach podzwrotnikowych] po drugiej stronie zielonych drzwi, gdzie mieściło się tak zwane prywatne biuro; królował tam stary Hudig, – władca – udzielając hałaśliwych posłuchań. Niekiedy małe drzwi otwierały się gwałtownie, ukazując przez błękitnawą mgłę dymu tytoniowego długi stół obstawiony butelkami przeróżnych kształtów i smukłemi dzbanami z wodą; w fotelach z rattanu leżeli hałaśliwie rozprawiający mężczyźni, a władca wychylał głowę przez drzwi i trzymając za klamkę mruczał coś poufnie do Vincka; czasem rzucał grzmiący rozkaz na halę, lub też zwietrzywszy nieznajomego gościa witał go przyjaznym rykiem: „Moje uszanowanie kapitanowi! Skądże pan przybywa? Czy nie z Bali, co? Ma pan kuce? potrzeba mi kuców, potrzeba mi wszystkiego, co tylko pan ma do zbycia! ha! ha! ha! niechże pan wejdzie!“ Wśród huraganu wykrzyków wciągał nieznajomego do biura, drzwi się zamykały i zwykłe hałasy rozlegały się znowu: śpiew robotników, łoskot beczek, skrzypienie pośpiesznych piór; nad wszystkiem zaś górował melodyjny dźwięk dużych, srebrnych pieniędzy, płynących nieustannie przez żółte palce uważnych Chińczyków.

 W Makassarze kipiało wówczas życie, kwitł handel. Był to punkt zborny dla wszystkich awanturników, którzy, zaopatrzywszy swoje szkuńce na wybrzeżu australijskiem, puszczali się w głąb archipelagu malajskiego w pogoni za pieniędzmi i przygodami. Ci śmiałkowie ważący się na wszystko nie stronili od potyczek z korsarzami grasującymi jeszcze wtedy na wielu wybrzeżach; mając węch do interesów dorabiali się szybko majątku, a ogólnem ich rendez-vous była owa zatoka, gdzie zjeżdżali się dla tranzakcyj handlowych i uciech. Kupcy holenderscy zwali tych ludzi angielskimi kramarzami. Niektórzy z nich byli to bezsprzecznie dżentelmeni, których ten rodzaj życia pociągał swoim urokiem, lecz większość stanowili zawodowi marynarze. Za króla ich uważano powszechnie Toma Lingarda którego wszyscy Malaje – uczciwi czy nieuczciwi, spokojni rybacy czy też skończeni zbóje, – nazywali „Radżą Lautem“ – Królem Morza.

 Almayer nie był i trzech dni w Makassarze gdy posłyszał o nim; o zręcznych jego tranzakcjach handlowych, miłostkach i zaciekłych walkach z piratami plemienia Sulu. Powtórzono mu także romantyczną opowieść o jakiemś dziecku, – dziewczynce znalezionej przez zwycięskiego Lingarda na korsarskim statku, którym po długiej walce zawładnął zmiótłszy załogę z pokładu. Ogólnie było wiadomo że Lingard zaadoptował tę dziewczynkę; umieścił ją w jakimś klasztorze na Jawie – i mówił o niej zawsze: „moja córka“. Złożył uroczystą przysięgę że wyda ją za białego człowieka przed powrotem do kraju i zostawi jej cały majątek. „A kapitan Lingard jest bardzo bogaty!“ mawiał uroczyście pan Vinck, przechylając głowę na bok, – „bardzo bogaty, bogatszy od samego Hudiga!“ Tu urywał na chwilę aby słuchacze mogli ochłonąć po tak nieprawdopodobnej wieści i dodawał szeptem wyjaśnienie: „Widzi pan, on odkrył rzekę“.

 Otóż to – odkrył rzekę! Ten fakt właśnie wynosił Lingarda tak wysoko nad pospolity tłum morskich awanturników, którzy za dnia handlowali z Hudigiem a noce spędzali na piciu szampana, szulerce, śpiewaniu krzykliwych piosnek i na umizgach do dziewcząt krwi mieszanej pod dachem obszernej werandy hotelu Sunda. Dostęp do owej rzeki znany był jedynie samemu Lingardowi. Wyruszając w drogę zabierał doborowy ładunek bawełnianych tkanin, mosiężnych gongów, strzelb i prochu. Błyskawica, bryg jego którym sam dowodził, znikała nieznacznie nocą z przystani, podczas gdy kamraci Lingarda przesypiali skutki nocnej orgji. Zostawiał ich pijanych pod stołem i wracał na pokład; sam zaś, nawet pijąc bez miary, nigdy przytomności nie tracił. Niejeden usiłował go wytropić i dostać się do tego kraju obfitości bogatego w gutaperkę i rattan, wosk i gumę dammar, perłowe konchy i ptasie gniazda, ale niewielka Błyskawica umiała prześcignąć każdy statek na tych wodach. Kilku śmiałków natknęło się na ukryte mielizny i rafy koralowe; tracąc całe mienie ledwie z życiem ujść zdołali z okrutnych objęć tego morza uśmiechającego się słonecznie. Zniechęciło to innych. Zielone wyspy o niewinnym wyglądzie, stróżujące u wejścia do ziemi obiecanej, przechowały swoją tajemnicę przez długie lata z bezlitosną pogodą natury podzwrotnikowej. A Lingard po dawnemu zjawiał się i znikał w ciągu swoich wycieczek jawnych, czy ukrytych. Śmiałość jego ryzykownych wypraw i olbrzymie dochody opromieniały go bohaterstwem w oczach Almayera, który z najgłębszym podziwem zwykł był patrzeć gdy wielki człowiek szedł przez halę mrucząc mimochodem dzień dobry do Vincka, albo witając władcę Hudiga gromkim wykrzykiem: „Jak się masz stary korsarzu! cóż, żyjesz jeszcze?“ Był to zwykły wstęp do tranzakcyj handlowych za zielonemi drzwiami. Wieczorem, gdy cisza zaległa opustoszałą halę, Almayer porządkował papiery przed powrotem do domu w towarzystwie Vincka u którego mieszkał. Przerywał wówczas często swoje zajęcie, przysłuchując się hałaśliwym i gorącym rozprawom w prywatnem biurze, skąd dochodził głęboki, monotonny pomruk władcy i wrzaskliwe wybuchy Lingarda, dwóch brytanów walczących o kość pełną szpiku. W uszach Almayera brzmiało to jak tytaniczna zwada, jak walka bogów.

 Mniej więcej w rok potem Lingard zapałał nagle niewytłumaczoną sympatją do Almayera, z którym stykał się często z powodu interesów. Wychwalał go pod niebiosa przed kamratami gdy późno w nocy siedzieli przy kieliszku w hotelu Sunda, a pewnego pięknego poranku zelektryzował Vincka oświadczeniem, że musi „zabrać z sobą tego smyka. Będzie załatwiał za mnie wszystkie gryzmoły – coś w rodzaju sekretarza“. Hudig przystał na to. Przejęty młodzieńczą żądzą zmiany Almayer zgodził się chętnie, i spakowawszy swoje manatki puścił się na pokładzie Błyskawicy w długą podróż. W czasie takiego objazdu stary żeglarz odwiedzał zwykle wszystkie wyspy archipelagu. Mijały miesiące a przyjaźń Lingarda zdawała się wzrastać. Przechadzał się często z Almayerem po pokładzie brygu, który sunął lekko pod spokojnem, wyiskrzonem niebem, pędzony łagodnie przez nikły powiew nocny niosący od strony wysp silne aromaty. Stary żeglarz lubił wtedy otwierać serce przed zachwyconym słuchaczem. Mówił o swojej przeszłości, o niebezpieczeństwach których uniknął, o wielkich dochodach płynących z jego tranzakcyj handlowych, o nowych planach które w przyszłości miały przynieść jeszcze większe zyski. Wspominał często swoją córkę, dziewczynkę znalezioną na statku korsarskim i mówił o niej z dziwnym porywem ojcowskiej tkliwości. „Wyrosła pewnie na dużą dziewczynę, cztery lata prawie jej nie widziałem! No, Almayer, niech mnie djabli porwą jeśli nie znajdziemy się tym razem w Sourabayi!“ Po takiem oświadczeniu dawał zwykle nurka do swojej kabiny, mrucząc pod nosem: „Trzeba coś z tem zrobić – trzeba koniecznie!“ Zadziwił Almayera kilkakrotnie swojem zachowaniem; podchodził szybko do niego, chrząkał potężnie jakby chcąc coś powiedzieć, a potem nagle zawracał na pięcie i opierał się milcząc o parapet; godzinami całemi śledził bez ruchu blask i iskrzenie się morskich fosforescencyj wzdłuż statku. Ostatniej nocy, przed samym przybyciem do Sourabayi, jeden z takich wysiłków w kierunku zwierzeń udał się nareszcie. Odchrząknąwszy kilkakrotnie Lingard przemówił, odsłaniając swój zamiar. Oto chciał ożenić Almayera ze swoją przybraną córką. „Tylko mi się nie stawiaj dlatego żeś biały!“ wybuchnął nagle, nie dając przyjść do słowa zdumionemu młodzieńcowi. „Ze mną to się na nic nie zda. Nikt nie zauważy jaką twoja żona ma skórę – od czegóż dolary! Ja ci to mówię! I zapamiętaj sobie, będzie ich grubo więcej jeszcze zanim umrę. Miljony, słyszysz Kacprze? miljony! A wszystko dla niej i dla ciebie, jeżeli zrobisz co ci każę“.

 Zaskoczony tą nieoczekiwaną propozycją Almayer zawahał się i zamilkł na chwilę. Wyobraźnię miał bujną i ruchliwą; w mgnieniu oka ujrzał – niby w błysku olśniewającego światła, – wielkie stosy błyszczących guldenów i uświadomił sobie wszelkie rozkosze płynące z bogactwa. Ogólne uznanie, błogość bezczynnej egzystencji do której czuł się wprost stworzony, własne okręty, domy handlowe, towary (stary Lingard nie będzie przecież żył wiecznie) – a wreszcie korona wszystkich marzeń: w dalszej przyszłości – niby czarodziejski pałac z bajki – wielki dom w Amsterdamie, tym ziemskim raju jego snów. Wyniesiony na mocarza przez pieniądze starego Lingarda spędzi tam koniec życia w niewypowiedzianej wspaniałości. Co do odwrotnej strony medalu – związania się na całe życie z malajską dziewczyną, tym spadkiem po korsarskim statku – miał tylko niejasną świadomość wstydu, że on, człowiek biały – – No ale czteroletnie wychowanie w klasztorze coś przecież znaczy! A potem – może ją los jakoś uprzątnie. Szczęście sprzyjało mu zawsze, a pieniądz to potęga! Trzeba przejść przez to. A może?... Mignęła mu niejasna myśl aby ją gdziekolwiek zamknąć, usunąć poza ramy jego wspaniałej przyszłości. Z malajską dziewczyną łatwo sobie poradzi – klasztor nie klasztor, ślub nie ślub – ostatecznie to niewolnica według wschodnich pojęć.

 Podniósł głowę i spojrzał w oczy marynarzowi który czekał rozdrażniony i niespokojny:

 – Ja, naturalnie – wszystko czego pan sobie życzy, kapitanie Lingard – –

 – Nazywaj mnie ojcem, mój chłopcze, tak jak ona! – rozczulił się stary awanturnik. – Do djabła, myślałem że chcesz odmówić! Widzisz Kacprze, toby się i tak na nic nie przydało, bo ja zawsze dopnę swego. Ale ty nie jesteś głupi!

 Pamiętał dobrze tę chwilę: spojrzenie, wyraz twarzy Lingarda, jego słowa, wrażenie jakiego doznał, a nawet wszystko co ich otaczało. Pamiętał wąski, pochyły pokład brygu, śpiące cicho wybrzeże i gładką, czarną powierzchnię morza, na której wschodzący księżyc kładł wielką sztabę złota. Pamiętał także uczucie szalonego uniesienia na myśl o cisnących mu się do rąk bogactwach. Nie był głupim ani wtedy ani dzisiaj. Los zawziął się na niego; przepadły bogactwa ale została jeszcze nadzieja.

 Nocne powietrze przejęło go dreszczem; uświadomił sobie nagle głęboką ciemność która po zniknięciu słońca zawisła nad rzeką, chłonąc zarysy przeciwległego brzegu. Tylko stos suchych gałęzi zapalony przed ostrokołem, otaczającym podwórzec radży, oświetlał raz po raz chropawe pnie najbliższych drzew i rzucał na wodę plamę gorącej czerwieni aż po sam środek rzeki, gdzie w nieprzeniknionym mroku mknęły śpiesznie ku morzu kłody unoszone wartkim prądem. Jak przez mgłę przypomniał się Almayerowi głos żony nawołujący go kilkakrotnie – pewno na obiad. Ale człowiek który rozpamiętywa bankructwo swojej przeszłości w brzasku wskrzeszonych nadziei nie może być głodnym na zawołanie, tylko dlatego że ryż czeka na stole. Czas jednak do domu, późno już.

 Skierował się ku drabinie stąpając ostrożnie po luźnych deskach. Spłoszona krokami jaszczurka pisnęła żałośnie i pomknęła przez wysoką trawę porastającą brzegi. Almayer zszedł powoli z drabiny; musiał skupić całą uwagę aby nie potknąć się na nierównym gruncie i to go zupełnie otrzeźwiło. Kamienie, zgniłe deski, niedopiłowane belki leżały tu stosami w najwyższym nieładzie. Zwrócił się w stronę tak zwanego „starego domu“ gdzie było jego mieszkanie i w tej chwili właśnie usłyszał daleki plusk wioseł. Przystanął na ścieżce, zdumiony że ktoś płynie wezbraną rzeką o tak późnej godzinie. Teraz słyszał już wyraźnie uderzenia wioseł, a nawet kilka słów zamienionych śpiesznie przyciszonym głosem i ciężki oddech ludzi walczących z prądem tuż przy brzegu gdzie się zatrzymał. Za ciemno było jednak aby mógł rozróżnić cośkolwiek pod zwisającemi krzakami.

 – Pewno Arabowie, – mruknął starając się przeniknąć gęste ciemności – co oni tu robią tak późno? To muszą być sprawki tego przeklętego Abdulli, oby zczezł marnie!

 Łódka była już bardzo blisko.

 – Oh, ya! Kto tam! – krzyknął Almayer.

 Szmer głosów przycichł lecz wiosła pracowały z poprzednią gwałtownością. Wtem zatrząsł się krzak tuż przed Almayerem i łoskot wioseł rzuconych na dno łodzi rozdarł cichość nocy. Wioślarz uchwycił się zwisających gałęzi, lecz mimo to Almayer zaledwie mógł rozeznać ciemny zarys głowy i ramion, wystający nad brzegiem.

 – Czy to ty, Abdullo? – spytał niepewnie.

 Poważny głos odpowiedział:

 – Tuan Almayer mówi do przyjaciela. Niema tu żadnego Araba.

 Almayerowi serce targnęło się w piersi.

 – Dain! – krzyknął – nareszcie! nareszcie! wyczekiwałem cię co dnia i co nocy! Straciłem już prawie nadzieję!

 – Nic nie mogłoby wstrzymać mnie od powrotu – odparł tamten prawie gwałtownie. – Nawet śmierć – dodał ciszej.

 – Tak mówi przyjaciel, prawdziwy przyjaciel! – zawołał serdecznie Almayer. – Ale popłynęliście za daleko. Każ przybić do przystani, niech twoi ludzie ugotują sobie ryżu w kampongu, a my przez ten czas porozmawiamy.

 Nie było odpowiedzi na to zapytanie.

 – Cóż to znaczy? – spytał niespokojnie Almayer. – Mam nadzieję że brygowi nic się nie stało?

 – Bryg znajduje się tam, gdzie ręce Orang Blanda nie mogą go dosięgnąć – rzekł Dain prawie ponuro, lecz Almayer uniesiony radością nie zauważył jego tonu.

 – To dobrze. Ale gdzież wszyscy twoi ludzie? Dwóch tylko masz z sobą.

 – Posłuchaj mnie, tuanie Almayer – rzekł Dain. – Jutrzejsze słońce ujrzy mnie w twoim domu i będziemy wtedy rozmawiali, ale teraz muszę jechać do radży.

 – Do radży! dlaczego? czegóż chcesz od Lakamby?

 – Tuanie, pomówimy jutro jak przyjaciele. Muszę widzieć Lakambę jeszcze dziś w nocy.

 – Dainie, ty nie opuścisz mnie teraz kiedy wszystko już gotowe! – zawołał Almayer błagalnym tonem.

 – Czyż nie powróciłem? Ale muszę się widzieć z Lakambą – dla mojego i twojego dobra.

 Ciemny zarys głowy znikł nagle z nad brzegu. Krzew uwolniony z rąk wioślarza odgiął się wstecz z szelestem, opryskując deszczem błotnistych kropel Almayera, który pochylił się naprzód aby dojrzeć cośkolwiek.

 Po chwili łódź znalazła się w smudze światła padającego na rzekę od wielkiego ogniska na przeciwległym brzegu. Można było teraz rozróżnić sylwetki dwóch ludzi pochylonych nad wiosłami; trzeci zaś siedzący u steru wyglądał w olbrzymim, płaskim kapeluszu jak grzyb fantastycznej wielkości.

 Almayer śledził łódź póki nie znikła za smugą światła. Wkrótce gwar wielu głosów dosięgnął go przez rzekę. Widział jak wyciągano z ogniska płonące głownie, które oświetliły na chwilę wrota w ostrokole i tłoczących się ludzi. Po chwili weszli widocznie do środka, gdyż pochodnie znikły a rozproszony ogień świecił przyćmionym i dorywczym blaskiem.

 Ruszył wielkiemi krokami ku domowi, pełen nieokreślonej troski. Niemożliwe aby Dain knuł coś przeciw niemu; to przypuszczenie było bez sensu. I Dainowi, i Lakambie zanadto zależało na pomyślnem przeprowadzeniu planu obmyślonego przez Almayera. Wprawdzie Malajom zbytnio wierzyć nie można, ale przecież i oni mają pewien zdrowy rozsądek i zrozumienie własnego interesu. Wszystko będzie dobrze, musi być dobrze. Doszedłszy do tego wniosku znalazł się u stóp schodów prowadzących na werandę. Z nisko położonego miejsca gdzie stał mógł widzieć oba ramiona rzeki. Główna odnoga Pantai gubiła się w ciemnościach gdyż ogień pod ostrokołem radży już wygasł, natomiast w górę ku Sambirowi można było rozróżnić długi szereg chat malajskich skupionych przy brzegu; gdzieniegdzie migotało przyćmione światełko przez bambusową ścianę lub też paliły się dymiące pochodnie na pomostach nad wodą. Jeszcze dalej, tam gdzie wybrzeże przechodziło w płaską skałę, piętrzyła się nad chatami ciemna masa budynków; ożywiały ją gęste światła o białym i silnym blasku pochodzącym widocznie od lamp naftowych. Była to posiadłość Abdulli ben Selima, najbogatszego kupca w Sambirze. Wśród wolnej przestrzeni stał jego dom, zbudowany trwale na skalistem podłożu i otoczony składami towarów. Dla Almayera był to widok nienawistny. Wyciągnął ściśniętą pięść ku budynkom, które z wyżyn swego dobrobytu zdawały się spoglądać zimno i wyzywająco, naigrawając się nad jego upadkiem.

 Zaczął wstępować powoli na schody swojego domu.

 W pośrodku werandy stał okrągły stół a na nim lampa bez klosza rzucała jaskrawy blask na trzy ściany. Czwarta strona werandy, otwarta, wychodziła na rzekę. Między grubo ociosanemi słupami podtrzymującemi wysoki, spadzisty dach wisiały podarte zasłony z rattanu. Sufitu nie było wcale; ostre światło lampy przechodziło u góry w łagodny półcień, a jeszcze wyżej krokwie ginęły w zupełnym mroku. Środkową ścianę przecinała czerwona firanka zasłaniająca wyjście na korytarz, który łączył się drzwiami z pokojem kobiet i prowadził dalej do szopy kuchennej i podwórza. W jednej z bocznych ścian były drzwi z nawpół zatartym napisem: „Biuro: Lingard i Sp.“; pokryte warstwą kurzu wyglądały jakby ich przez wiele lat nikt nie otwierał. Pod przeciwległą ścianą stał bujający fotel z giętego drzewa, zaś naokoło stołu i dalej, rozrzucone po werandzie, błąkały się cztery drewniane fotele, niby wstydząc się marnego otoczenia. Stos mat leżał w kącie; nad niemi wisiał ukośnie stary hamak. W drugim rogu spał na podłodze Malaj zwinięty w kłębek, z głową obwiązaną szmatą czerwonego perkalu. Był to jeden z domowych niewolników Almayera, jego „własnych ludzi“, jak ich nazywał. Cała chmara ciem pląsała zapamiętale naokoło lampy w takt skocznej przygrywki moskitów unoszących się rojami. Pod strzechą z palmowych liści jaszczurki biegały po belkach, nawołując się łagodnie. Małpa, uwiązana na łańcuchu u jednego ze słupów, podpierających werandę, wyjrzała z za okapu, gdzie była jej nocna kryjówka; strojąc przyjazne miny do Almayera, zawisła na pręcie bambusowym, sterczącym ze strzechy i strząsnęła obfity deszcz kurzu i okruchów zeschłych liści, które osiadły na odrapanym stole. Jakieś zwiędłe rośliny leżały na nierównej podłodze pokrytej zeschłem błotem. Zaniedbanie i niechlujstwo wyzierały z każdego kąta. Wielkie, czerwone plamy na podłodze i ścianach świadczyły o częstem żuciu betelu. Od rzeki szedł lekki powiew i kołysał łagodnie postrzępione zasłony, niosąc z przeciwległych lasów nikły i mdły zapach jakby przekwitłych kwiatów.

 Podłoga werandy zaskrzypiała głośno pod ciężkiemi krokami Almayera. Śpiący w kącie Malaj poruszył się niespokojnie, mrucząc jakieś niewyraźne słowa. Coś zaszeleściło za firanką zakrywającą drzwi i łagodny głos spytał po malajsku: „Czy to ty, ojcze?“

 – To ja, Nino. Głodny jestem. Czy wszyscy już śpią w tym domu? – rzekł wesoło Almayer i z westchnieniem ulgi osunął się na fotel stojący najbliżej stołu.

 Nina Almayer ukazała się w przejściu zasłoniętem firanką, a za nią weszła stara kobieta malajska i zakrzątnęła się koło stołu; ustawiła półmisek z ryżem i rybami, dzban z wodą i pół butelki jałowcówki. Umieściwszy troskliwie przed swym panem pękniętą szklankę i łyżkę cynową oddaliła się bez szelestu. Nina stała oparta o brzeg stołu, z ręką opuszczoną bezładnie wzdłuż ciała. Wyraz niecierpliwego oczekiwania malował się na jej twarzy zwróconej ku ciemnościom, skroś których senne oczy zdawały się dostrzegać jakiś czarowny obraz. Wzrostu wysokiego, jak na dziewczynę krwi mieszanej, miała poprawny profil ojca nieco jednak zmieniony przez wyraz siły, którą zdradzał kwadratowy zarys podbródka odziedziczonego po przodkach matki, korsarzach z plemienia Sulu. Stanowczy łuk ust i błysk białych zębów między rozchylonemi wargami nadawały pewien odcień dzikości niecierpliwemu wyrazowi jej twarzy. A jednak prześliczne, ciemne jej oczy jaśniały tkliwą słodyczą właściwą kobietom malajskim, lecz ożywioną promieniem wyższej inteligencji. Oczy te spoglądały poważnie, szeroko rozwarte i nieruchome, jakby zapatrzone w coś niewidzialnego dla wszystkich innych oczu, gdy stała tak cała w bieli, prosta i gibka, nieświadoma swojego czaru. Nad niskiem, szerokiem jej czołem lśnił przepych czarnych włosów które w ciężkich splotach spływały na barki, potęgując jeszcze oliwkową bladość cery w czarnem jak węgiel obramowaniu.

 Almayer zabrał się chciwie do ryżu, ale już po paru łykach przerwał jedzenie i z łyżką w ręku spojrzał ciekawie na córkę.

 – Czy słyszałaś jak przejeżdżała tędy łódź, z pół godziny temu? – zapytał.

 Dziewczyna szybko rzuciła na niego wzrokiem i odwróciła się od stołu, stając tyłem do światła.

 – Nie – odpowiedziała powoli.

 – Łódź przejeżdżała. Nareszcie! to był Dain. Pojechał teraz do Lakamby; sam mi to powiedział. Mówiłem z nim, ale nie chciał przyjść dzisiaj. Będzie tu dopiero jutro rano.

 Połknął znów łyżkę ryżu i mówił dalej.

 – Jestem dziś prawie szczęśliwy, Nino! Widzę nareszcie kres długiej drogi która wyprowadzi nas z tego nędznego bagna. Wydostaniemy się stąd prędko, moja droga dziewczynko, a wtedy – –

 Podniósł się i utkwił wzrok w przestrzeni, jakby wpatrzony w czarującą jakąś wizję.

 – A wtedy – mówił dalej – będziemy szczęśliwi oboje, i ty i ja. Będziemy żyli daleko stąd w bogactwie i szacunku. Zapomnimy o tem co było, o wszystkich walkach, o całej tej nędzy!

 Zbliżył się do córki i pieszczotliwie pogładził ją po włosach.

 – Nie można wierzyć Malajom, ale muszę przyznać, że ten Dain to dżentelmen – prawdziwy dżentelmen – powtórzył.

 – Czy prosiłeś go żeby tu przyszedł? – zapytała Nina nie patrząc na ojca.

 – Naturalnie! Wyjedziemy pojutrze, – rzekł radośnie. – Nie trzeba tracić ani chwili. No cóż, szczęśliwa jesteś, moja ty malutka?

 Dorównywała prawie wzrostem ojcu, ale lubił przypominać sobie czasy jej dzieciństwa kiedy byli dla siebie wszystkiem.

 – Jestem szczęśliwa – odrzekła bardzo cicho.

 – Naturalnie – ciągnął żywo Almayer, – nie możesz sobie nawet wyobrazić co cię czeka! Ja sam nie byłem w Europie, ale nasłuchałem się tylu opowiadań mojej matki! Wydaje mi się że znam wszystko doskonale. Będziemy tam żyli jak – jak – – no poprostu wspaniale. Zobaczysz!

 I znów stał milcząc obok córki, wpatrzony w tę czarującą wizję. Po chwili wyciągnął zaciśniętą pięść w kierunku śpiącej osady.

 – No, mój przyjacielu Abdullo, – zawołał, – zobaczymy nakoniec, po tylu latach, czyje będzie na wierzchu!

 Popatrzył w górę rzeki i zauważył spokojnie:

 – Znów będzie burza. A niech tam! Żaden piorun mnie dziś nie zbudzi. Dobranoc, moja malutka, – szepnął, całując ją czule w policzek. – Jakoś nie wyglądasz mi na bardzo szczęśliwą, ale jutro pokażesz weselszą twarzyczkę, co?

 Nina słuchała ojca z twarzą nieporuszoną, patrząc z pod przymkniętych powiek w ciemność która stała się teraz jeszcze głębszą. Ciężka chmura spełzła ze wzgórz gasząc gwiazdy i stopiła niebo, las i rzekę w jedną masę prawie że dotykanej czerni. Lekki powiew od rzeki zamarł, lecz oddalony bełkot grzmotu i blade błyskawice ostrzegały o zbliżającej się burzy.

 Z westchnieniem odwróciła się Nina ku stołowi.

 Almayer leżał już w hamaku, na wpół uśpiony.

 – Zabierz lampę – mruknął zaspanym głosem. – Pełno tu moskitów. Idź spać, córuchno.

 Lecz Nina, zgasiwszy lampę, zwróciła się znów ku balustradzie i objęła ramieniem drewniany słup, patrząc z natężeniem ku rzece. Stała nieruchomo wśród przygniatającej ciszy nocy podzwrotnikowej, a każda błyskawica ukazywała jej oczom górny bieg Pantai. Las po obu stronach rzeki giął się pod wściekłym podmuchem nadciągającej burzy, schłostane wichrem fale pokryła biała piana, a czarne chmury o dziwacznie poszarpanych kształtach wlokły się nisko nad rozkołysanemi drzewami. Wokół Niny wszystko było jeszcze ciszą i spokojem, lecz z oddali dochodziło już wycie wichru, plusk ulewnego deszczu i szum dręczonej rzeki. Burza zbliżała się coraz bardziej wśród rozgłośnych grzmotów i przeciągłych, jaskrawych błyskawic, po których nastawały krótkie chwile przerażającego mroku. Gdy dosięgła niskiego przylądka między dwoma ramionami Pantai, dom zatrząsł się od wichury, rozległ się chlupot deszczu bijącego o dach z liści palmowych, a grom przemówił jednym, ciągłym rykiem. Nieustanne błyskawice ukazywały odmęty rozkołysanych fal, rozpędzone kłody i wielkie drzewa gnące się przed brutalną i bezlitosną siłą.

 Nieczuły na szalejący musson i ulewę, ojciec Niny spał spokojnie, nie pomnąc jednako swoich klęsk i nadziei, przyjaciół i wrogów; a córka stała bez ruchu, za każdym błyskiem piorunu ogarniając szeroką rzekę badawczem, niespokojnem spojrzeniem.

ROZDZIAŁ II

 Kiedy Almayer zgodził się zaślubić malajską dziewczynę, ulegając nagłemu żądaniu Lingarda, tragiczne jej dzieje nie były znane nikomu. Nie wiedziano że zajmująca młoda Malajka, tak niedawno ochrzczona, walczyła rozpaczliwie na pokładzie wraz z innymi korsarzami owego dnia, gdy straciwszy wszystkich swoich bliskich, zyskała białego ojca. Tylko ciężka rana w nodze przeszkodziła jej rzucić się w morze za przykładem kilku korsarzy pozostałych przy życiu. Stary Lingard znalazł ją na przednim pokładzie pod stosem martwych i konających i kazał ją przenieść na Błyskawicę, a statek malajski podpalono, puszczając go na los fal.

 Młoda Malajka była przytomna. Wśród wielkiego spokoju i ciszy, która zapadła po zamęcie bitwy w ten wieczór podzwrotnikowy, chłonęła wzrokiem statek malajski oddalający się w ciemność wśród huku płomieni i kłębów dymu; zabierał wszystko co miała najdroższego, do czego lgnęła w swój dziki sposób. Nie czuła troskliwych rąk opatrujących jej ranę; wpatrywała się milcząc w stos śmiertelny tych mężnych ludzi, tych uwielbianych wojowników, którym tak dzielnie pomagała w walce z groźnym „Radżą Laut’em“.

 Lekki powiew nocny pędził bryg łagodnie ku południowi. Wielka łuna malała coraz bardziej, aż zabłysła na horyzoncie niby zachodząca gwiazda i znikła. Ciężki baldachim dymu odbijał jeszcze przez krótki czas jaskrawy blask ukrytych płomieni, lecz i on rozwiał się niebawem.

 Młoda Malajka zrozumiała że wraz z tym zagasłym blaskiem przepadło i dawne jej życie. Odtąd czeka ją niewola w dalekich krajach, między obcymi, wśród okoliczności nieznanych a może nawet i strasznych. Mając już lat czternaście zdawała sobie jasno sprawę z położenia; przyszła do wniosku jedynie możliwego dla malajskiej dziewczyny, dojrzałej wcześnie w żarze tropikalnego słońca i świadomej swych wdzięków, które wzbudzały głośny zachwyt wśród młodych, dzielnych wojowników załogi jej ojca. Przejmował ją strach przed nieznanem; zresztą zniosła swój los spokojnie, w sposób właściwy malajskiej rasie, a nawet uważała wszystko za zupełnie naturalne: czyż nie była córką wojownika, zdobytą w boju? czy nie należała z prawa do zwycięskiego radży? Nawet widoczna łaskawość groźnego starca pochodziła w jej przekonaniu z podziwu dla branki; połechtana jej próżność łagodziła męczarnie rozpaczy po tej okropnej klęsce. Gdyby była znała wysoki mur, ciche ogrody i milczące mniszki klasztoru w Samarangu, dokąd przeznaczenie miało ją zaprowadzić, szukałaby może śmierci w porywie przerażenia i wstrętu do takiej niewoli. Ale w wyobraźni jawił się przed nią zwykły tryb życia malajskiej dziewczyny: kolejne następstwo ciężkiej pracy i płomiennej miłości, intryg, złotych ozdób, harowania przy gospodarstwie i wielkiego choć tajemnego wpływu, który jest jednym z niewielu przywilejów półdzikiej kobiety. Tymczasem stary wilk morski postąpił jak zwykle według bezwiednych porywów serca. Ujął w szorstkie ręce los młodej Malajki i pokierował nim w dziwny i straszny dla niej sposób. Zniosła z uległością zamknięcie w klasztorze, i naukę, i nową wiarę, kryjąc nienawiść i pogardę dla tego obcego życia. Języka nauczyła się prędko ale nie rozumiała nowej wiary, którą wpajały w nią zacne siostry; przyswoiła sobie szybko tylko zabobonną stronę religji. Nazywała Lingarda ojcem, wdzięcząc się do niego pieszczotliwie podczas wszystkich jego wizyt krótkich a hałaśliwych; zdawała sobie jasno sprawę, że jest to wielka i niebezpieczna potęga którą należy ugłaskać. Czyż nie był teraz jej władcą? I podczas tych długich czterech lat żywiła nadzieję, że znalazłszy łaskę w jego oczach zostanie ostatecznie jego żoną, doradczynią i przewodniczką.

 Król morza rozproszył te marzenia o przyszłości wypowiadając swoje „fiat“, które olśniło Almayera nadzieją wielkiej przyszłości. Młoda Malajka, ubrana z nienawistnym sobie europejskim wykwintem, znalazła się przed ołtarzem wśród grona zaciekawionych widzów z batawijskiego towarzystwa, obok niej zaś stanął nieznany jej młody człowiek o skwaszonej minie. Gdyż Almayer był niespokojny, przejęty niesmakiem i wielce skłonny do ucieczki. Roztropny strach przed przybranym ojcem i wzgląd na własny dobrobyt powstrzymały go od skandalu; ale zaprzysięgając wierność snuł już plany, jakby się pozbyć prędzej czy później tej ładnej malajskiej dziewczyny. Jednak Malajka zapamiętała na tyle klasztorną naukę aby zrozumieć, że zgodnie z prawami białych ludzi miała zostać towarzyszką Almayera, a nie jego niewolnicą, i przyrzekła sobie odpowiednio do tego postępować.

 Błyskawica, obładowana materjałem na budowę nowego domu, opuściła przystań w Batawji, zabierając nowożeńców na nieznane Borneo; na jej pokładzie nie było jednak miłości i szczęścia, choć opowiadał tak stary Lingard, chełpiąc się młodą parą wobec przygodnych przyjaciół po werandach różnych hoteli. Stary żeglarz natomiast czuł się idealnie szczęśliwym. Wypełnił nakoniec swój obowiązek względem dziewczyny. „Wiecie przecież, przezemnie została sierotą“, – kończył uroczyście gawędy o interesach, rozprawiając jak zwykle w zakazanem towarzystwie łazęgów z wybrzeża. Wykrzyki uznania nawpół pijanych słuchaczy napełniały prostą jego duszę rozkoszą i dumą. „Ja potrafię przeprowadzić wszystko co tylko zechcę“, – było także ulubionem jego powiedzeniem; stosując się do tej zasady, przyśpieszał gorączkowo budowę domu i składów nad rzeką Pantai. Dom przeznaczony był dla młodej pary a składy dla wielkiego handlu, który miał się rozwinąć pod kierownictwem Almayera. Natomiast on, Lingard, będzie mógł oddać się całkowicie pewnemu tajemniczemu przedsięwzięciu. Mówiło się o niem tylko półsłówkami, lecz wiedziano że chodzi o złoto i djamenty w głębi wyspy. Almayer gorączkował się również. Gdyby był wiedział co go czeka, nie śledziłby z takiem upragnieniem i nadzieją ostatniej łódki z wyprawy Lingarda, znikającej na zakręcie w górze rzeki. Gdy obejrzał się wokoło i ogarnął wzrokiem ładny domek, wielkie składy budowane porządnie przez całą armję chińskich cieśli i nowy pomost, u którego skupiały się łodzie handlowe, porwało go nagle uniesienie na myśl że cały świat do niego należy.

 Ale świat trzeba wpierw zdobyć, a zdobycie to nie było tak łatwe jak mu się zdawało. Bardzo prędko dano mu do zrozumienia że nie jest wcale pożądany w tym zakątku świata, gdzie umieścił go Lingard i własna jego słaba wola; w tem gnieździe intryg nie przebierających w środkach i dzikiego współzawodnictwa w handlu. Arabowie wynaleźli niebawem wjazd do rzeki i założyli osadę w Sambirze, a gdziekolwiek handlowali, chcieli być panami u siebie, nie znosząc współzawodnictwa. Pierwsza wyprawa Lingarda nie powiodła się; wyruszył po raz drugi, wydając na tajemnicze podróże wszystkie zyski osiągnięte z jawnie prowadzonego handlu. Almayer pasował się z trudnościami swojego położenia, pozbawiony przyjaciół i wszelkiej pomocy; jedynym jego opiekunem – przez wzgląd na Lingarda – był stary radża, poprzednik Lakamby. Sam Lakamba mieszkał wtedy jako człowiek prywatny wśród ryżowej polanki położonej siedem mil niżej nad rzeką i używał całego swojego wpływu, aby pomagać nieprzyjaciołom białego człowieka. Knuł spiski przeciw staremu radży i Almayerowi, kombinując przytem z niezawodzącą nigdy pewnością, która świadczyła jasno o wtajemniczeniu się w najskrytsze ich sprawy. Napozór usposobiony był przyjaźnie. Okazałą postać Malaja widywano często na werandzie Almayera; zielony jego turban i kaftan złotem szyty jaśniały w pierwszym rzędzie tłumu spokojnych i godnych Malajów, którzy przychodzili pozdrowić Lingarda wracającego z głębi wyspy. Pokłony Lakamby były najniższe a uściski ręki należały do najserdeczniejszych gdy witał starego kupca, lecz małe jego oczki umiały zawsze przeniknąć położenie w danej chwili. Opuszczając dom Almayera z przelotnym uśmiechem zadowolenia, udawał się na długie narady do przyjaciela swojego i wspólnika, – szefa handlowej stacji arabskiej – Saida Abdulli, który był człowiekiem bardzo możnym i cieszył się potężnym wpływem na wyspach okolicznych.

 W osadzie wiedziano wtedy powszechnie że odwiedziny Lakamby w domu Almayera nie ograniczały się do tych oficjalnych wizyt. W noce księżycowe zapóźnieni rybacy z Sambiru widywali często czółenko wymykające się z wąskiej zatoki za domem białego człowieka; samotny wioślarz płynął ostrożnie wdół rzeki, trzymając się głęboko cienia wzdłuż brzegu. Zdarzenia te, z których sumiennie zdawano sprawę, roztrząsane były do późnej nocy wokół ognisk wieczornych z cynizmem określeń zwykłym u Malajów arystokratycznego pochodzenia i złośliwem zadowoleniem z domowych nieszczęść Orang Blando, – znienawidzonego Holendra. Almayer walczył wciąż rozpaczliwie, lecz chwiejność jego zamiarów pozbawiała go wszelkiej możliwości powodzenia wobec ludzi tak bezwzględnych i zdecydowanych na wszystko jak przeciwnicy jego, Arabowie. Handel zamierał stopniowo w obszernych składach; budynki zaczęły miejscami butwieć. Bankier starego marynarza, Hudig z Makassaru, zbankrutował; wskutek tego przepadł cały kapitał, którym można było rozporządzać. Dochody z ubiegłych lat pochłonęła odkrywcza manja Lingarda. Stary żeglarz przebywał wtedy w głębi wyspy – może już nie żył – a w każdym razie nie dawał znaku o sobie. Almayer pozostał sam wśród tych wrogich okoliczności; jedyną jego osłodą było towarzystwo sześcioletniej córeczki, która urodziła się w dwa lata po ślubie. Żona Almayera zaczęła go prędko traktować z dziką pogardą zaznaczającą się ponurem milczeniem, urozmaiconem przy sposobności potokiem wściekłych obelg. Czuł że ta kobieta go nie znosi. Widział nieraz zawistne jej oczy, śledzące dziecko i jego z wyrazem prawie nienawistnym: zazdrosna była o dziewczynkę która okazywała ojcu więcej przywiązania. Almayer nie czuł się bezpiecznym z tą kobietą pod jednym dachem. Zdarzało się nieraz, że w szale bezmyślnej nienawiści do wszystkich oznak cywilizacji paliła meble i zdzierała firanki, – podczas gdy Almayer, przerażony temi wybuchami dzikości, rozmyślał w milczeniu jaką drogą mógłby się jej najłatwiej pozbyć. Wszelkie możliwe sposoby przewinęły mu się przez głowę, snuł nawet plan morderstwa chwiejny i niejasny, jednak na czyn się nie odważył, oczekując lada dzień powrotu Lingarda z wieścią o jakiemś niesłychanem powodzeniu. Król Morza rzeczywiście powrócił, lecz postarzały i chory, – cień dawnego Lingarda – z płomieniem gorączki w zapadłych oczach; z licznej wyprawy prawie on jeden tylko ocalał. Ale powiodło mu się nareszcie! Nieprzebrane skarby były w jego ręku: potrzebował tylko więcej pieniędzy – trochę więcej jeszcze – aby urzeczywistnić marzenie o bajecznej fortunie. A Hudig tymczasem zbankrutował! Almayer zgarnął wszystko co tylko mógł, lecz stary żeglarz potrzebował dużo więcej jeszcze. Jeśli Almayer nie będzie mógł mu dopomóc, pojedzie do Singapuru a nawet do Europy, lecz przedewszystkiem do Singapuru i weźmie z sobą małą Ninę. Dziecko musi otrzymać przyzwoite wychowanie. W Singapurze mieszkają dobrzy przyjaciele Lingarda, którzy zajmą się małą i dopilnują jej wykształcenia. Wszystko pójdzie dobrze i dziewczynka – na którą stary żeglarz zdawał się przenosić swoją dawną miłość do jej matki – będzie najbogatszą kobietą na wschodzie a nawet na całym świecie. Tak wykrzykiwał stary Lingard; obdarty, rozczochrany, uniesiony zapałem, wymachiwał cygarem chodząc po werandzie ciężkim krokiem przyzwyczajonym do mierzenia pokładu; Almayer zaś siedział skulony na stosie mat i myślał z trwogą o rozstaniu z jedyną istotą którą kochał. Może większem jeszcze przerażeniem przejmowała go myśl o nieuniknionem przejściu z żoną, dziką tygrysicą, której miał wydrzeć młode. „Otruje mnie“, myślał nieborak, znając dobrze ten łatwy i ostateczny sposób rozwiązywania wszelkich zagadnień życia malajskiego: społecznych, politycznych czy też rodzinnych.

 Ku wielkiemu zdumieniu Almayera żona jego przyjęła tę wiadomość bardzo spokojnie, spojrzała tylko ukradkiem na męża i na Lingarda nie mówiąc ani słowa. To jednak nie przeszkodziło jej nazajutrz skoczyć do rzeki i płynąć za łódką, w której Lingard uwoził niańkę z płaczącem dzieckiem. Almayer musiał ścigać żonę w myśliwskiem czółnie i wyciągać ją z wody za włosy wśród wrzasków i przekleństw od których zdawało się że niebo pęknie. Ale po dwu dniach, spędzonych na zawodzeniu, wróciła do poprzedniego trybu życia i żując betel siedziała cały dzień wśród swoich kobiet, pogrążona w tępem lenistwie. Od tego czasu zaczęła się szybko starzeć, budząc się z odrętwienia po to jedynie aby rzucić mężowi jadowitą uwagę czy obelżywy wykrzyknik – gdy się wypadkiem znalazł w jej obecności. Almayer zbudował dla żony szałas w podwórzu nad rzeką gdzie żyła w zupełnem odosobnieniu. Wizyty Lakamby ustały z chwilą gdy stary władca Sambiru rozstał się z tym światem wskutek odnośnego dekretu Opatrzności, popartego drobną leczniczą manipulacją. Lakamba objął po nim rządy, do czego przyczynili się u władz holenderskich życzliwi mu Arabowie. Said Abdulla był pierwszą osobą i najpotężniejszym kupcem na całą Pantai. Zrujnowany i bezsilny Almayer, uwikłany w gęstej sieci ich knowań, zawdzięczał życie tylko przypuszczeniu że posiada cenną tajemnicę Lingarda. A Lingard przepadł. Napisał raz z Singapuru, donosząc że dziecko ma się dobrze i pozostaje pod opieką niejakiej pani Vinck, a on sam jedzie do Europy aby zebrać pieniądze na wielkie swoje przedsięwzięcie. „Wracam niezadługo. Nie będzie z tem żadnych trudności“, pisał: „ludzie rzucą się do mnie tłumnie z pieniędzmi“. Widocznie stało się inaczej; przyszedł od niego jeszcze jeden list gdzie donosił że jest chory, że krewni jego pomarli – i nic więcej. Nastąpiło zupełne milczenie. Europa najwidoczniej połknęła Radżę Lauta; napróżno spoglądał Almayer na zachód, wypatrując promienia światła w mroku zawiedzionych nadziei. Mijały lata; zrzadka przychodziły listy od pani Vinck, potem od samej dziewczynki; była to jedyna rzecz, która umożliwiała życie wśród tryumfującego barbarzyństwa. Almayer żył teraz samotnie, nie odwiedzając nawet swoich dłużników; wiedział, że płacić nie myślą, pewni opieki Lakamby. Wierny Sumatryjczyk Ali gotował mu ryż i kawę, gdyż Almayer nie ufał nikomu a najmniej ze wszystkich własnej żonie. Zabijał czas błąkając się smutnie po zarośniętych ścieżkach naokoło domu: obchodził także rozwalające się hale towarowe, gdzie kilka mosiężnych strzelb pokrytych grynszpanem i parę rozbitych pak z butwiejącemi perkalami przypominało mu dawne, dobre czasy. W halach przepełnionych towarem kipiało wtedy życie, a on stał na wybrzeżu obok swej córeczki i doglądał krzątających się ludzi. Teraz zaś łódki z wyżej położonych okolic omijały zmurszały pomost Lingarda i Sp., skupiając się w nowej przystani należącej do Abdulli. I to wcale nie z miłości do potężnego Araba; poprostu nikt nie miał odwagi prowadzić handlu z człowiekiem którego gwiazda zagasła. Taki kupiec nie mógłby się spodziewać litości ani od Arabów, ani od radży; nie dostałby na kredyt ryżu w czasie przednówka, Almayer zaś nie byłby mu w stanie pomóc bo czasem ledwie sam mógł się wyżywić. Pogrążony w osamotnieniu i rozpaczy zazdrościł często swemu bliskiemu sąsiadowi, Chińczykowi Dżim Eng; widywał go nieraz rozciągniętego na stosie chłodnych mat, z drewnianą poduszką pod głową i fajką z opium w bezsilnych palcach. Almayer nie szukał jednak ukojenia w opium – może było to za kosztowne, – może duma człowieka białego ratowała go od upadku, – a najprawdopodobniej strzegła go myśl o córeczce w odległych Straits Settlements. Miewał o niej częstsze wiadomości odkąd Abdulla kupił parowiec kursujący mniej więcej co trzy miesiące między Singapurem a osadą nad Pantai. Czuł się teraz bliżej córki. Tęsknił za jej widokiem i projektował podróż do Singapuru, lecz wyjazd swój z roku na rok odkładał oczekując ciągle jakiegoś pomyślnego zwrotu w swoim losie. Nie chciał powitać córki z pustemi rękoma, bez słów nadziei na ustach. Nie mógł skazywać jej na dziki tryb życia jaki sam prowadził – a zarazem bał się jej trochę. Co też sobie o nim pomyśli? Zaczął liczyć lata. To już dojrzała kobieta wychowana wśród zachodniej cywilizacji, młoda i pełna nadziei; a on czuł się starym, zwątpiałym i bardzo podobnym do tych dzikich wokół siebie. Zadawał sobie pytanie, jaką będzie jej przyszłość? Nie mógł na to odpowiedzieć i nie śmiał myśleć o tem. A jednak tęsknił za córką. Latami ciągnęło się jego wahanie.

 Niespodziane zjawienie się Niny w Sambirze położyło kres tej niepewności. Przyjechała na parowcu pod opieką kapitana. Almayer powitał ją ze zdumieniem niepozbawionem podziwu. W ciągu tych lat dziesięciu wyrosła z dziecka na kobietę czarnowłosą o cerze oliwkowej, wysmukłą i piękną. W wielkich, smutnych jej oczach o lękliwym wyrazie właściwym Malajkom przebijał odcień zadumy, dziedzictwo po przodkach europejskich. Almayer myślał z przerażeniem o spotkaniu żony z córką. Co sobie pomyśli to poważne dziewczę w sukni europejskiej o matce żującej betel, siedzącej w kucki w ciemnym szałasie, nieporządnej, półnagiej i ponurej? Obawiał się także wybuchu wściekłości ze strony tej jędzy; dotychczas umiał ją utrzymywać w jakim takim spokoju, ratując resztki swych potrzaskanych mebli. I stał teraz przed zamkniętemi drzwiami szałasu w oślepiającym blasku słońca – przysłuchując się szmerowi głosów – rozciekawiony tem co się wewnątrz dzieje. Wszystkie dziewczęta służebne zostały wyrzucone za drzwi na samym początku rozmowy i stały zbite w gromadkę przy ogrodzeniu z twarzami nawpół zasłoniętemi, szczebiocąc z ciekawością i snując domysły. Almayer zapamiętał się zupełnie, usiłując pochwycić choć jakieś luźne słowo przez bambusową ścianę; dopiero kapitan parowca na którym przyjechała Nina, bojąc się słonecznego udaru dla Almayera, wziął go pod rękę i zaprowadził na werandę. Stał już tam kufer Niny przyniesiony przez ludzi z parowca. Almayer usadowił kapitana Forda przed pełną szklanką, poczęstował go cygarem i zapytał zaraz o przyczynę niespodziewanego przyjazdu córki. Ale Ford niewiele miał do powiedzenia poza gwałtownemi ogólnikami o głupocie kobiet wogóle a pani Vinck w szczególności.

 – Wiesz, Kacprze, – rzekł na zakończenie do podnieconego Almayera, – djabelnie głupio mieć w domu metyskę. Wszędzie się trafiają idjoci. Był tam ten młodzik z banku i ciągle jeździł do willi Vincków, i rano i wieczorem. Stara myślała, że to chodzi o jej Emmę. Jak tylko wymiarkowała, co mu właściwie pachnie – dopiero się wrzask podniósł! no! mówię ci. Ani chwili dłużej nie chciała mieć Niny u siebie. Dowiedziałem się o tej historji i wziąłem dziewczynę do nas. Moja żona jest niezłą sobie kobieciną i – słowo daję, – bylibyśmy ją zatrzymali przez wzgląd na ciebie, tylko że sama nie chciała zostać. No, no! nie unoś się Kacprze. Siedź spokojnie. Cóż na to możesz poradzić? Tak będzie lepiej – niech zostanie z wami. Nie była tam wcale szczęśliwa. Te dwie dziewczyny Vincków są mało co lepsze od tresowanych małp. Pogardzały nią. Trudno, nie możesz zmienić jej skóry. I po co kląć? nic ci to nie pomoże. To dobra dziewczyna pomimo wszystko, ale nie chciała nic mojej żonie powiedzieć. Chcesz to jej się sam rozpytaj, ale na twojem miejscu zostawiłbym ją w spokoju. O zapłatę za przejazd niech cię głowa nie boli mój stary, pewno jesteś kuso z pieniędzmi. – Tu kapitan rzucił cygaro i poszedł, aby „napędzić tych tam na statku“, jak się wyraził.

 Almayer napróżno oczekiwał że dowie się o przyczynie powrotu córki z jej własnych ust. Ani pierwszego dnia, ani też później nie wspomniała nigdy o swojem życiu w Singapurze. Bał się pytać onieśmielony niewzruszonym spokojem jej twarzy, poważnym wyrazem oczu skierowanych w dal poza niego na wielkie, ciche lasy spoczywające w majestatycznym śnie przy wtórze szerokiej rzeki. Pogodził się ze skrytością córki, uszczęśliwiony jej przywiązaniem i opieką jaką go otaczała. Stosunek Niny do ojca nie był jednak równy. Przychodziły na nią niekiedy tak zwane „złe dni“; odwiedzała wtedy matkę, przesiadując godzinami w szałasie nad rzeką. Wychodziła stamtąd równie niezbadana jak i przedtem, lecz w spojrzeniu jej przebijała pogarda a wszelkie przemowy Almayera zbywała krótką odpowiedzią. Przyzwyczaił się nawet i do tego; zachowywał się cicho w takie dni, nie okazując wielkiej trwogi jaką w nim budził wpływ żony na córkę. Skądinąd Nina przystosowała się z zadziwiającą łatwością do warunków nawpół dzikiego, nędznego życia. Znosiła bez niechęci ani też widocznego wstrętu zaniedbanie, nieład, biedę panującą w domu, brak umeblowania i uprzykrzone potrawy z ryżu. Mieszkała z Almayerem w butwiejącym domku zbudowanym niegdyś przez Lingarda dla młodej pary. Malaje rozprawiali z ożywieniem o przybyciu Niny. Zdarzały się na początku tłumne najścia Malajek z dziećmi, domagających się natarczywie od młodej Mem Putih, aby udzieliła im „Ubat“ na wszystkie choroby. Z nadejściem wieczornego chłodu poważni Arabowie w długich, białych koszulach i żółtych kaftanach bez rękawów kroczyli zwolna pylną ścieżką wzdłuż rzeki ku wrotom Almayera. Zaszczycając niewiernego uroczystemi odwiedzinami pod pierwszym lepszym pozorem jakiegoś interesu, myśleli tylko o tem aby zerknąć na jego córkę, – w sposób zresztą wysoce przyzwoity. Nawet Lakamba ukazał się z poza swego częstokołu, olśniewając widzów orszakiem łodzi wojennych pod czerwonemi parasolami. Wylądował na zmurszałym pomoście firmy Lingard i Sp. i oświadczył że przybywa aby zakupić parę miedzianych strzelb na podarunek dla swojego przyjaciela, wodza sambirskich Dajaków. Almayer, podejrzliwy lecz uprzejmy, zajął się osobiście odgrzebywaniem starych strzelb w składach, a radża zasiadł w fotelu na werandzie, otoczony orszakiem przejętym czcią dla władcy i czekał napróżno na pojawienie się Niny. Był to jeden z jej „złych dni“; pozostała w szałasie matki, śledząc zdaleka uroczyste ceregiele. Radża oddalił się zawiedziony lecz pełen dworności, Almayer zaś począł wkrótce zbierać owoce polepszonych stosunków z władcą w postaci odzyskania niektórych długów; zwrócili je wśród mnogich usprawiedliwień i wielu niskich pokłonów dłużnicy, których do tej pory uważał za beznadziejnie niewypłacalnych. Wobec tych pomyślniejszych okoliczności Almayer nabrał otuchy. Może jeszcze nie wszystko było stracone? Arabowie i Malaje przekonali się nakoniec że i on coś znaczy. I snując rozległe plany według swego zwyczaju, pogrążał się w marzeniach o wielkiej fortunie dla siebie i Niny. Dla niej przedewszystkiem! Pod wpływem tych ożywczych podniet poprosił kapitana Forda o napisanie do Anglji, do przyjaciół którzy zajęli się poszukiwaniem Lingarda. Czy żyje czy też umarł? A jeśli nie żyje czy nie zostawił jakichś papierów, dokumentów, czy też wskazówek co do wielkiej swojej wyprawy? Almayer znalazł tymczasem wśród rupieci, w jednym z pustych pokoi, notatnik należący niegdyś do starego awanturnika. Wczytywał się w zawiłe pismo kartek i zamyślał się często nad niemi. Zaszły także i inne wypadki budzące go z odrętwienia. Założenie British Borneo Company wstrząsnęło całą wyspą, ożywiając nawet ślimaczy nurt sambirskiego życia. Oczekiwano wielkich zmian, mówiono o aneksji; Arabowie byli coraz grzeczniejsi. Almayer rozpoczął budowę nowego domu na użytek przyszłych inżynierów, ajentów, lub osadników nowej spółki. Włożył w to z ufnem sercem wszystko co posiadał, aż do ostatniego guldena. Jedna tylko okoliczność psuła mu szczęście: oto żona jego porzuciła swoją kryjówkę wnosząc w zacisze małego domku zielony kaftan, obcisły sarong, ostry głos i wygląd czarownicy. A córka przyjęła z zadziwiającą równowagą to dzikie wtargnięcie w poufność ich codziennego życia. Nie podobało się to Almayerowi, ale nie ośmielił się nic powiedzieć.

ROZDZIAŁ III

 Władza postanowień zapadłych w Londynie sięga daleko. W gmachu przysłoniętym mgłą, siedzibie Borneo Company, powzięto decyzję która zgasiła w oczach Almayera świetny blask tropikalnego słońca, pojąc go żółcią jeszcze jednego zawodu. Anglja wyrzekła się pretensji do tej części zachodniego wybrzeża i zostawiła rzekę Pantai pod nominalną władzą Holandji. W Sambirze wybuchła radość i podniecenie. Niewolników usunięto pośpiesznie z widoku w głąb lasu i dżungli, a w osiedlu radży powiały chorągwie z wysokich żerdzi w oczekiwaniu na odwiedziny holenderskich łodzi wojennych.

 Fregata stanęła na kotwicy poniżej ujścia rzeki, łodzie zaś popłynęły w górę holowane przez parową szalupę, snując się ostrożnie krętym wężem wśród mrowia czółen przepełnionych Malajami w barwnych strojach. Dowodzący oficer wysłuchał z powagą lojalnej przemowy Lakamby, odwzajemnił salaamy Abdulli i zapewnił tych dostojników w wyszukanym języku malajskim, że wielki radża hen w Batawji żywi przyjaźń i jaknajlepsze chęci względem władcy i mieszkańców wzorowego państwa Sambiru.

 Almayer śledził z werandy poprzez rzekę ten uroczysty ceremonjał. Słyszał huk armatek na cześć nowej flagi ofiarowanej Lakambie i głęboki pogwar tłumu falującego wzdłuż ostrokołu. Dym wystrzałów unosił się w białych obłokach na zielonem tle lasu i Almayer porównał mimowoli swoje zawodne nadzieje do niknącej szybko mgły. Nie czuł bynajmniej patrjotycznego uniesienia wobec tych wypadków, musiał jednak zdobyć się na uprzejmość, gdy oficerowie marynarki należący do komisji przeprawili się przez rzekę po urzędowym ceremonjale. Zaciekawiał ich biały samotnik o którym chodziły przeróżne wieści, pragnęli też niewątpliwie zerknąć na jego córkę; pod tym względem jednak spotkało ich rozczarowanie bo Nina nie chciała się ukazać. Dżyn i cygara, które umieścił przed gośćmi uprzejmy Almayer, snać łatwo ich pocieszyły. Porozkładali się wygodnie na kulawych fotelach w cieniu werandy; szeroka rzeka zdawała się wrzeć w żarze i oślepiającym blasku słońca, a goście przepełniali małą willę niezwykłym gwarem europejskich języków. Żartowali i śmieli się do rozpuku z tłustego Lakamby, którego obsypali dopiero co tylu pochlebstwami. Młodsi z pośród oficerów w przystępie nagłej życzliwości dla gospodarza wyciągnęli go na zwierzenia. Podniecony widokiem europejskich twarzy, dźwiękiem mowy europejskiej, Almayer otworzył serce wobec pełnych współczucia nieznajomych, nie zdając sobie sprawy jak dalece opowiadanie o jego rozlicznych nieszczęściach bawi tych przyszłych admirałów. Pili jego zdrowie, życząc mu mnóstwa djamentów i całej góry złota, oświadczyli nawet, że zazdroszczą wielkich przeznaczeń oczekujących go jeszcze. Ośmielony tak wielką życzliwością siwowłosy i naiwny marzyciel zaprosił gości, aby obejrzeli nowy jego dom. Poszli tam luźną gromadką przez wysoką trawę, a tymczasem przygotowywano już łódki do powrotu wdół rzeki o wieczornym chłodzie. Zwiedzili wielkie pokoje z których ziało pustką i zaniedbaniem; przez okienne otwory wpadał letni powiew, wirując wśród zesłych liści i kurzu. Almayer w białej kurtce i kwiecistym sarongu stał w gronie błyszczących mundurów i stukał mocno nogą w podłogę aby okazać wytrzymałość szczelnie dopasowanych tafli; rozwodził się przytem nad pięknem i dogodnością budynku. Oficerowie słuchali go, potakując, zdumieni zadziwiającą prostodusznością i ślepą wiarą w przyszłość tego człowieka, aż wreszcie podniecony Almayer wyraził żal z powodu niedoszłego przybycia Anglików, „którzy umieją podnieść dobrobyt bogatego kraju“. W odpowiedzi na to szczere wyznanie holenderscy marynarze wybuchnęli śmiechem i ruszyli ku łodziom. Stąpając ostrożnie po zbutwiałych belkach pomostu Lingarda, Almayer zbliżył się do przewodniczącego komisji i napomknął nieśmiało o obronie należnej poddanym holenderskim przed chytrymi Arabami. Na to morski dyplomata odpowiedział znacząco, że Arabowie lepszymi są poddanymi od Holendrów, którzy prowadzą z Malajami zakazany handel prochem. Bogu ducha winny Almayer poznał tu odrazu gładki język Abduli i uroczystą wymowę Lakamby, ale nim zdążył wyrazić protest pełen oburzenia parowa szalupa i szereg łodzi ruszyły szybko wdół rzeki, zostawiając go z otwartemi ustami na pomoście w zdumieniu i gniewie. Trzydzieści mil rzeką dzieli Sambir od wysepek rozsianych jak klejnoty przy ujściu Pantai, gdzie fregata czekała na powrót małej flotylli. Księżyc wzeszedł zanim łodzie przebyły połowę tej drogi. Czarny las śpiący spokojnie pod zimnem światłem miesiąca ocknął się, zbudzony salwami śmiechu oficerów wspominających żałosne zwierzenia Almayera. Z łodzi do łodzi krążyły na jego temat żarty zaprawne morskim dowcipem, nieobecność jego córki omawiano ze srogiem niezadowoleniem a nawpół ukończony dom, zbudowany na przyjęcie Anglików, został nazwany owej wesołej nocy „Szaleństwem Almayera“.

 Po tych odwiedzinach życie sambirskie toczyło się długi czas zwykłym, monotonnym trybem. Ranne promienie słońca oświetlały dzień w dzień jednaki obraz pracowitej krzątaniny. Gdy Nina szła ścieżką stanowiącą główną ulicę osady, miała przed oczami zawsze ten sam widok: mężczyźni wylegiwali się na wysokich tarasach z ocienionej strony chat, kobiety zajęte były skrzętnie łuskaniem ryżu, a nagie brunatne dzieci biegały po cienistych i wąskich ścieżkach wiodących z polanki do polanki. Dżim Eng przechadzał się przed swym domkiem; witał Ninę przyjaznem skinieniem głowy i wspinał się z powrotem po kładce, spiesząc do ukochanej fajki z opium. Starsze dzieci ośmielone długą znajomością gromadziły się naokoło Niny i błyskały śnieżnemi zębami, oczekując na deszcz szklanych paciorków; ciemne paluszki ciągnęły na wszystkie strony fałdy jej białej sukni. Nina witała dzieciarnię spokojnym uśmiechem i miała zawsze kilka przyjaznych słów dla sjamskiego dziewczątka, niewolnicy należącej do Bulangiego. Liczne żony tego pracowitego rolnika słynęły z gwałtowności; chodziły słuchy – niepozbawione zresztą podstawy – że sprzeczki w chacie Malaja kończą się zwykle gromadnem natarciem wszystkich jego żon na sjamską niewolnicę. Ale dziewczątko nie skarżyło się nigdy; może przez ostrożność, może wskutek dziwnej, biernej rezygnacji właściwej półdzikim kobietom. Od wczesnego rana widać ją było krążącą wśród chat, wzdłuż rzeki, lub na pomostach; na głowie kołysała zręcznie tacę z pieczywem, które roznosiła na sprzedaż. Podczas największego upału szukała zwykle schronienia w kampongu Almayera i, zachęcona przez Ninę, przysiadała na piętach w zacienionym kącie werandy. Widok Mem Putih rozjaśniał jej twarz uśmiechem, ale płoszyło ją nadejście pani Almayer a nawet sam dźwięk jej ostrego głosu.

 Z tem sjamskiem dziewczątkiem Nina rozmawiała często, lecz inni mieszkańcy Sambiru nie słyszeli prawie nigdy jej głosu. Przywykli do białej, cichej postaci snującej się wśród nich jak niepojęta istota z wyższego świata. A jednak życie Niny dalekie było od spokoju mimo zewnętrznej równowagi i pozornego oderwania od otaczających ją ludzi i rzeczy, gdyż pani Almayer roztaczała zanadto ożywioną działalność aby jej domownicy mogli żyć szczęśliwie a choćby tylko bezpiecznie. Powróciła do swoich stosunków z Lakambą, wprawdzie nie osobiście – ile że godność tego mocarza nie pozwalała mu wydalać się poza obręb częstokołu, – lecz obcowała z władcą za pośrednictwem jego premjera który był zarazem nadzorcą portu, finansowym doradcą i ogólnym totumfackim. Ów dostojnik pochodzący z plemienia Sulu posiadał niewątpliwie zalety męża stanu, aczkolwiek pozbawiony był docna wdzięków osobistych. Wyrażając się ściślej – budził wprost odrazę; jedno tylko miał oko i twarz dziobatą, a nos i usta szkaradnie zeszpecone przez ospę. Ta mało zachęcająca osobistość wałęsała się często po ogrodzie Almayera w nieurzędowym kostjumie złożonym ze szmaty czerwonego perkalu naokoło bioder. Siedząc w kucki przy rozrzuconem ognisku, chytry pośrednik wiódł długie rozhowory z żoną Almayera; narady owe toczyły się w języku sulu w bezpośredniej bliskości wielkiego, żelaznego kotła, gdzie kobiety gotowały codzienną porcję ryżu pod nadzorem pani domu. Burzliwe sceny wybuchały w następstwie tych rozmów u domowego ogniska Almayera, to też nietrudno było domyśleć się ich treści.

 Od niejakiego czasu Almayer urządzał wycieczki wgórę rzeki. Znikał nagle na kilka dni w małej łódce z dwoma wioślarzami i wiernym Alim u steru. Wszelkie jego kroki bacznie były śledzone przez Abdullę i Lakambę, gdyż człowieka, przed którym zwierzał się ongi sam Radża Laut, uważano za posiadacza cennych tajemnic. Mieszkańcy wybrzeży Borneo wierzą święcie że w głębi wyspy znajdują się olbrzymie pokłady złota i kopalnie djamentów bajecznej wartości. Wymysłom tym sprzyja trudność przedostania się w głąb wyspy; dotyczy to szczególniej północno-wschodniego wybrzeża, gdzie Malaje i nadbrzeżne plemiona Dajaków, zwanych Head-Hunters, prowadzą wiekuistą wojnę. Prawda i to że nieco złota przedostaje się na wybrzeże za pośrednictwem owych Dajaków, którzy odwiedzają osady malajskie podczas krótkich okresów zawieszenia broni, zdarzających się wśród bezładnych walk. Na tej wątłej podstawie piętrzą się najdziksze i najbardziej przesadne domysły.

 Almayer, jako człowiek biały – tak jak i poprzednio Lingard – był w nieco lepszych stosunkach z plemionami z nad górnej rzeki. Lecz nawet i jego wyprawy nie były pozbawione pewnego niebezpieczeństwa, a Lakamba wyglądał z niecierpliwością jego powrotu. Za każdym razem czekało radżę rozczarowanie. Napróżno zausznik jego, Babalaczi, prowadził z żoną Almayera długie narady przy kotle z ryżem. Biały człowiek był nieprzenikniony – niedostępny dla namów, przymileń, zniewag, dla słodkich słów i krzykliwych obelg, dla rozpaczliwych błagań i morderczych pogróżek. Pani Almayer grała na strunach wszystkich namiętności pragnąc za wszelką cenę skłonić męża do przymierza z Lakambą. Stawała w błagalnej postawie przed Almayerem i piskliwym głosem wyliczała korzyści ścisłego przymierza z człowiekiem tak dobrym i postępującym tak rzetelnie. Brudna suknia sięgająca pod pachy obciskała jej chudą pierś, a kosmyki rzadkich, siwych włosów spadały w nieładzie na kościste, wydatne policzki.

 – Dlaczego nie pójdziesz do radży? – skrzeczała – dlaczego wracasz do tamtych Dajaków w wielkim lesie? Powinno się ich wymordować. Ty ich zabić nie możesz, o nie! ale wojownicy naszego radży są mężni. Powiedz radży gdzie jest skarb białego starca! Nasz radża jest dobry. On jest naszym prawdziwym dziadkiem – Datu Besar! On zabije tych nędznych Dajaków a ty dostaniesz połowę skarbu. O Kacprze, powiedz gdzie jest skarb! Powiedz mi! Powiedz co jest napisane w surat starego człowieka, które czytasz tak często w nocy!

 Almayer siedział zgarbiony, uginając się pod naporem burzy domowej. Każdą przerwę w wymowie żony zaznaczał gniewnem mruknięciem: „Niema żadnego skarbu! odejdź kobieto!“ – Widok jego cierpliwie pochylonych pleców doprowadzał ją do wściekłości. Stawała przed nim twarzą w twarz przed stołem o który był oparty i wymyślała mu jednym ciągiem, podkreślając dotkliwe przycinki gestami chudych rąk o krogulczych palcach. Najjadowitsze przekleństwa sypały się na głowę człowieka, który niegodzien jest przymierza z dzielnymi malajskimi wodzami. Kończyło się to zwykle powolnem dźwignięciem się Almayera. Odchodził w milczeniu z twarzą ściągniętą bólem, trzymając swoją długą fajkę. Zszedłszy ze schodów, zanurzał się w wysokiej trawie rosnącej po drodze do samotni nowego domu; wstręt i lęk przyprawiały go o fizyczne wprost osłabienie, tak że z wysiłkiem powłóczył nogami. Żona postępowała za nim aż do schodów, zasypując go wśród odwrotu gradem bezładnych obelg. Każda z tych scen kończyła się przeszywającym krzykiem który biegł za nim daleko: „Ty wiesz, Kacprze, jestem twoją żoną! Twoją prawdziwą chrześcijańską żoną według waszych własnych Blanda praw!“ Wiedziała bowiem że to stanowi największą gorycz, najgłębszy żal w życiu tego człowieka.

 Nina była niewzruszonym świadkiem tych wszystkich zajść. Mogło się wydawać że jest głuchą, niemą i nieczułą, bo nie zdradzała się nigdy ze swojem zdaniem. Gdy ojciec szukał schronienia w wielkich, pustych pokojach „Szaleństwo Almayera“, a matka, wyczerpana krasomówczym napadem, przysiadała ociężale na piętach, oparta plecami o nogę od stołu, Nina podchodziła do niej z ciekawością. Uniósłszy suknię aby nie splamić jej sokiem z betelu, którym podłoga była spryskana, wlepiała oczy w matkę niby w głąb wulkanu uciszonego po niszczącym wybuchu. Myśli pani Almayer zwracały się po tych burzliwych zajściach ku wspomnieniom z dzieciństwa; dawała im wyraz, mrucząc coś w rodzaju monotonnego rapsodu, który mimo pewnej bezładności wyrażał naogół chwałę sułtana Sulu, niezmierną jego wspaniałość, potęgę i wielkie męstwo, tudzież strach który porażał serca białych na widok jego zwinnych, pirackich korabi. Rozważania o potędze swego dziadka mieszała pani Almayer ze strzępami późniejszych wspomnień; główną rolę odgrywał w nich wielki bój z brygiem „Białego Djabła“ i życie klasztorne w Samarangu. Poruszywszy wspomnienia z klasztoru, milkła nagle; wyciągała mosiężny krzyżyk który wisiał zawsze na jej szyi i wpatrywała się w niego z przesądną grozą. Ten kawałeczek metalu był dla niej cennym talizmanem o tajemniczej mocy; niejasny jakiś związek łączył go ze złymi dżinnami. Wierzyła przytem święcie, że w razie zguby owego talizmanu grożą jej straszne tortury wymyślone specjalnie na jej intencję przez zacną matkę przełożoną. Pojęcia te stanowiły jedyną wiedzę teologiczną pani Almayer na burzliwą drogę żywota. Matka Niny miała przynajmniej jakiś namacalny przedmiot którego czepiały się jej przesądne wyobrażenia, lecz Nina, wychowana pod protestanckiem skrzydłem wzorowej pani Vinck, nie posiadała nawet mosiężnego krzyżyka na wspomnienie dawnej nauki. Przysłuchiwała się opowieściom o dzikiej chwale, srogich bojach i barbarzyńskiem ucztowaniu, o przygodach walecznych choć krwawych, gdzie mężowie z rasy jej matki jaśnieli wysoko ponad Orang Blanda i stopniowo ogarniał ją nieprzeparty jakiś czar. Patrzyła w zdumieniu jak ciasna szata cywilizacji, narzucona jej przez ludzi dobrej woli, pęka i osuwa się, pozostawiając ją drżącą i bezsilną na krawędzi głębokiej i nieznanej otchłani. Co najdziwniejsze, nie czuła się tem przerażona w okresach gdy przeważał wpływ niesamowitej istoty o wyglądzie wiedźmy, którą nazywała matką. Pobyt wśród ludzi cywilizowanych wymazał prawie zupełnie z jej pamięci wspomnienia wczesnego dzieciństwa. Poznała w Singapurze zasady chrześcijańskiej religji, nauczyła się form towarzyskich; miała także sposobność przyjrzeć się dokładnie biegowi cywilizowanego życia. Ale nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności opiekunowie Niny nie zdawali sobie sprawy z jej natury, a wychowanie zakończyło się poniżającą sceną – wybuchem pogardy ze strony białych dla jej krwi mieszanej. Nie oszczędzono jej ani jednej kropli goryczy. Pamiętała dokładnie, że gniew pani Vinck dotknął tylko przelotnie młodego człowieka z banku, skrupiając się na niewinnej istocie która była przyczyną jego postępowania. Zdawała sobie jasno sprawę jaki był istotny powód świętego oburzenia pani Vinck: oto rzecz cała wydarzyła się w tem niepokalanem gnieździe, dokąd powróciły właśnie z Europy panny Vinck, dwie śnieżno-białe gołębice, chroniąc się pod skrzydła macierzyńskie w oczekiwaniu na mężów bez skazy przez los im wyznaczonych. Od cnotliwego postanowienia nie powstrzymał pani Vinck nawet wzgląd na pieniądze zbierane tak mozolnie przez Almayera, który wysyłał je punktualnie na wydatki Niny. Wyprawiono ją do domu, a właściwie mówiąc sama zapragnęła jechać mimo lęku przed grożącą jej zmianą życia. Odtąd przebyła całe trzy lata na wybrzeżu Pantai, między dziką matką i ojcem który błądził wśród potrzasków zapatrzony w obłoki – słaby, chwiejny i nieszczęśliwy. Żyła w nędznych warunkach, pozbawiona wszelkich wygód. Oddychała atmosferą plugawych knowań w celach zysku, patrzyła na wstrętne intrygi i zbrodnie wywołane chciwością i żądzą, a wszystko to – z dodatkiem kłótni rodzinnych – stanowiło wyłączną treść trzech lat jej życia. Rozpacz i wstręt nie zabiły jej w pierwszych zaraz tygodniach jak się spodziewała, ciesząc się prawie tą nadzieją. Przeciwnie, po upływie sześciu miesięcy wydało się jej że nie zaznała nigdy innego życia. Pozwolono jej nieopatrznie zapoznać się z cywilizacją, a potem strącono ją w beznadziejne trzęsawisko barbarzyństwa gdzie kłębiły się gwałtowne, nieposkromione namiętności. To też młoda jej dusza straciła wszelką zdolność sądu. Wydało się Ninie, że między ludźmi dzikimi a cywilizowanymi